- promocja
Jak poradzić sobie z wyczerpaniem i wypaleniem - ebook
Jak poradzić sobie z wyczerpaniem i wypaleniem - ebook
Problem przemęczenia dotyka nie tylko szefów na najwyższym szczeblu zarządzania, ale też matki na urlopie macierzyńskim, przedsiębiorców, nauczycieli i zwykłych pracowników. Matthias Marquardt leczył wielu pacjentów i orzeka, że przemęczenie i wypalenie zawodowe to choroby dzisiejszych czasów i pokazuje, jak sobie z nimi radzić.
Kategoria: | Poradniki |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-287-2401-3 |
Rozmiar pliku: | 2,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
JESTEŚMY WYCZERPANI CZY SOBIE NIE RADZIMY
Czy wy także czujecie się często przemęczeni, osłabieni, wyczerpani, wykończeni lub chronicznie zmęczeni? Jeśli tak, to jesteście w dobrym towarzystwie. A właściwie może powinienem napisać „w złym towarzystwie”? W każdym razie wyczerpanie z pewnością nie jest pozytywnym uczuciem, a na dodatek ma tę nieprzyjemną cechę, że stopniowo kładzie się cieniem na wszystkie obszary życia. Nic już nas tak naprawdę nie cieszy, bo po prostu brak nam energii na cieszenie się. Najchętniej siadamy na kanapie, podnosimy nogi, włączamy telewizor i wyłączamy głowę. Dzięki temu jednak nic się nie poprawia…
Od kiedy podjąłem własną praktykę profilaktyki medycznej i medycyny sportowej, codziennie przychodzą do mnie ludzie, którzy czują się „jak rozjechani przez walec”. Na narastający problem braku siły uskarżają się nie tylko zestresowani menadżerowie, lecz także urzędnicy, drobni przedsiębiorcy, matki na urlopach wychowawczych czy nauczyciele. „Niezależnie od tego, jak długo śpię, już rano czuję się wycieńczona”. „Po pracy nie mam już na nic siły”. „Zawsze byłem bardzo aktywny, ale teraz wszystko mnie przerasta”. Takie stwierdzenia słyszę nader często. Pacjent, który z tego powodu przychodzi do mojego gabinetu, chce, żebym go przebadał fizykalnie, znalazł przyczynę wyczerpania i w razie potrzeby przepisał odpowiedni lek.
Jako lekarz nigdy nie mogę wykluczyć przyczyn organicznych, bo za takie objawy mogą odpowiadać zarówno choroby serca czy tarczycy, jak i niedobór żelaza albo witaminy B₁₂. Tak więc check-up medyczny oraz sprawdzenie poziomu mikroelementów i witamin są w takich przypadkach konieczne. Rzadko jednak same badania internistyczne i medycyna ortomolekularna pozwalają na wyjaśnienie przyczyny wyczerpania, a przyczyna organiczna często ma także swoje głębsze podłoże. Bądź co bądź zjawiska psychosomatyczne są ważną częścią naszego funkcjonowania. Boląca głowa, spięte mięśnie karku, ucisk w żołądku i zawroty głowy to bardzo typowe objawy przy zbyt dużych obciążeniach psychosocjalnych. Istnieją też pozytywne przyczyny objawów psychosomatycznych, na przykład na krótko przed wyczekiwaną z tęsknotą randką pojawiają się zazwyczaj przyjemne bicie serca, motyle w brzuchu czy rumienienie się.
Jeszcze będąc studentem, zastanawiałem się nad tym, co wpływa na dobre życie. I jak udaje się nam prowadzić dobre i szczęśliwe życie. Bo przecież jako lekarz leczę i towarzyszę osobom, które właśnie tego pragną. Jeśli więc dziś przychodzi do mnie pacjent w celu sprawdzenia stanu zdrowia i uzasadnia wizytę złym samopoczuciem, a ja stwierdzam, że waga i ciśnienie krwi są za wysokie, to pacjent oczekuje ode mnie odpowiedzi, co może zmienić, żeby w przyszłości żyć możliwie zdrowo i szczęśliwie. Ale żeby to ustalić, muszę wiedzieć, jakie czynniki przyczyniły się do wzrostu wagi i ciśnienia. Przeważnie nadwaga jest rezultatem stresu, braku snu, lęków, zmartwień i zaburzonej w ich efekcie równowagi psychicznej, więc jakie z tych wewnętrznych i zewnętrznych przyczyn wpłynęły na tego człowieka i spowodowały zachwianie jego równowagi? Nie inaczej jest w przypadku pacjenta, którego dręczy dziwne uczucie wyczerpania. Ten człowiek z pewnością nie prowadzi dobrego życia i chce coś w nim zmienić, więc znowu trzeba ustalić, jakie czynniki są za to odpowiedzialne. Moją motywacją, jako lekarza, jest wspieranie pacjenta w jego powrocie do życia pełnego sił i radości.
Jak to się dzieje, że ludzie wpadają w tę pułapkę całkowitego braku sił? I dlaczego często są to ci, którzy do tej pory załatwiali wszystko w okamgnieniu i jakby od niechcenia? Odpowiedź brzmi: bo są przyzwyczajeni do odnoszenia sukcesów i każde zwolnienie tempa rozwoju traktują jako porażkę.
Powołam się na przykład fizjoterapeutki, która przyszła do mnie na wizytę i powiedziała, że muszę ją koniecznie przebadać: „Jestem całkowicie wyczerpana. I bez przerwy tyję, chociaż wypróbowałam już dziesiątki diet. Teraz już całkowicie straciłam motywację – boję się, że moja przemiana materii nie jest prawidłowa”.
Badanie wykazało to, co przypuszczałem – podwyższona masa ciała, podwyższona zawartość tkanki tłuszczowej, niewielka wydolność, słabe parametry mikroelementów i zła przemiana materii, która odpowiadała za wzrost wagi. Coś takiego nie bierze się z niczego, lecz zazwyczaj wynika z konkretnych warunków życia. Oczywiście za pomocą wlewów z mikroelementów mogłem nieco zmniejszyć jej zmęczenie, ale właściwa przyczyna musiała tkwić gdzie indziej. Dlatego zapytałem o jej życie prywatne i zawodowe. Miała męża, który wprawdzie bardzo dobrze zarabiał, ale rzadko bywa w domu. Z tego powodu prawie wyłącznie ona troszczyła się o dwoje jeszcze małych dzieci, a przy tym próbowała rozkręcić swoją prywatną praktykę. „Po co się kształciłam?” – mówiła bliska łez.
Ta kobieta z pewnością dotarła do granic wytrzymałości. Miała pełne konto w banku w zamian za niekończący się stres. Wyczerpała cały swój zapas sił. Zastanawiałem się, jak w jej przypadku ma się powieść konsekwentne dobre odżywianie się. Jak niby zmotywować ją do joggingu? Przecież to tylko zwiększy jej stres. A stres – jak zobaczymy dalej – wywołuje choroby. Omówiliśmy więc różne opcje: zawieszenie praktyki, zatrudnienie gospodyni i niani, wciągnięcie do obowiązków męża i rezygnacja z jakiejś części pensji (bo przecież i tak nie mogli jej wydać!). Okazało się, że aby wybrnąć z tej wykańczającej ją sytuacji, potrzebowała pomocy profesjonalnego coacha, pierwsze wskazówki dotyczące jedzenia i treningów przyczyniły się jednak do tego, że już po naszej pierwszej rozmowie stopniowo zaczęła uzupełniać swój rezerwuar sił.
Poznałem też na własnej skórze, co to oznacza „być u kresu swoich sił”, czuć się wyżętym. Pierwszy taki spadek formy zauważyłem w połowie studiów. Patrząc wstecz, stwierdzam, że przyczynił się do niego cały „zestaw” różnych czynników. Już jako dziecko miałem skłonność do całkowitego koncentrowania się na jednej rzeczy. Według mojej mamy najpierw była to piaskownica, w której zamiast bawić się w robienie babek, zajmowałem się budowaniem kanałów, zręcznie broniąc przy tym przed braćmi dostępu do mojego terytorium. Potem zająłem się kolejką. Nawet nie wyobrażacie sobie, jak często można zmieniać plany jej przebiegu i przebudowywać trasy. Kiedy wcieliłem w życie jeden pomysł, natychmiast zaczynałem pracować nad następnym. Według mojej mamy „nie towarzyszyło temu radosne odprężenie”.
Wiele lat później kolejkę zastąpił sport. Najpierw próbowałem swoich sił jako skateboardzista, bo w naszej wsi właśnie była moda na deskorolki. Kiedy moje kolana zaczęły się buntować i jakiś dziwny lekarz sportowy stwierdził, że mam artrozę („Masz kolana jak siedemdziesięciolatek”), wyszedłem z płaczem z gabinetu, ale posłuchałem jego rady i przesiadłem się na rower. Oczywiście diagnoza była całkowitą bzdurą i dzięki pewnemu kompetentnemu lekarzowi w wieku szesnastu lat odkryłem wyczynowy triathlon. Po pierwsze, było to dość późno, po drugie, być może nie był to najlepszy wybór, bo triathlon jest sportem dość obciążającym układ kostny. Szybko pojawiły się denerwujące problemy ze ścięgnami, które obrzydzały mi trening. Tyle że wtedy byłem już zarażony nową pasją i znowu zaangażowany.
Pracowałem jak maniak, żeby zapanować nad tymi problemami i poprawić swoją wydolność. Interesowało mnie rozwiązanie. Lekarze, do których chodziłem, nie potrafili mi niczego dobrze wytłumaczyć. Pomimo głębokiego szacunku dla medyków miałem wrażenie, że sami nie wiedzieli, co w tym przypadku należałoby zrobić. Zacząłem więc zgłębiać książki anatomiczne, żeby dociec, co dokładnie boli mnie w łydce. Chciałem też się dowiedzieć, jak różne techniki biegania wpływają na aparat ruchu. Zgłębiałem tajniki różnych wkładek ortopedycznych, specjalnych butów i analizowałem ruch. Dosłownie wgryzałem się w ten temat, bo chciałem biegać, chociaż co chwilę bolało mnie jakieś ścięgno lub staw. A że na to nie pomaga na dłuższą metę żaden środek przeciwbólowy, przekonałem się już jako osiemnastolatek. Moja teza brzmiała: „Musisz zwiększyć swoją wytrzymałość, żeby wytrzymywać obciążenie”.
Zacząłem biegać boso, by wytrenować mięśnie stóp; zimą kąpałem się w rzece, aby się zahartować i w ten sposób wzmocnić układ odpornościowy. Teraz z pewnością przyszły wam na myśl kuracje metodą Kneippa. Faktycznie stary, dobry ksiądz Kneipp bardzo mnie zainspirował zasadami swojej terapii. Przebrnąłem nawet przez stare wydania jego książek napisane pismem Sütterlina! Do tego gdzieś kiedyś przeczytałem, że reumatycy wkładają swoje bolące kończyny w kopce mrówek, a że nie miałem żadnego pod ręką, sięgnąłem po pokrzywy. Uzbrojony w rękawice kowalskie z warsztatu mojego ojca poszedłem na brzeg rzeki przed naszym domem, narwałem pokrzyw i natarłem nimi najmocniej, jak mogłem, moje ścięgna i stawy. Bolało nieziemsko. Niestety, to też nie pomogło. Ale taka akcja wpływa na głowę – wszystko jest kwestią siły woli – i dowodzi, jak zawzięty wtedy byłem. Dlatego nie przeszkadzało mi, że nikt mnie nie rozumiał, a moje przekonania nie były zgodne z powszechnie uznawanymi tezami. Z uporem prowadziłem swoje autodydaktyczne badania. Także pod prąd.
Moją specjalnością stała się analiza ruchu. Jak człowiek powinien biegać, żeby jego aparat ruchu działał bez bólu? Jeszcze będąc studentem, publikowałem w pismach specjalistycznych artykuły na ten temat i wyjaśniałem, na czym polega słabość doradztwa w sklepach sportowych. Rozpętałem w ten sposób prawdziwą burzę. Jedni mnie kochali, inni nienawidzili. Ale ponieważ moje oceny były trafne, zostałem zaproszony przez Runners Point do okrągłego stołu. Stateczni panowie chcieli dowiedzieć się ode mnie – młodzika – jak można by poprawić doradztwo w sklepach.
Kiedy niedługo potem pewien guru fitnessu chciał kupić ode mnie moją ekspertyzę dotyczącą biegania, postanowiłem, że lepiej będzie, jak napiszę swoją książkę. Po prostu musiałem się podzielić całą swoją wiedzą o technice biegania.
Wraz z szefem czasopisma o triathlonie zrealizowałem ten projekt w ciągu kilku miesięcy. Z naszych oszczędności sfinansowaliśmy koszty produkcji, zmagazynowaliśmy książki w garażu mojego wujka i sprzedaliśmy od ręki 10000 egzemplarzy. Hurra! Równocześnie rozpocząłem treningi do biegu Ironman na Hawajach – oczywiście trenowałem na 150%, jakżeby inaczej! – i przygotowywałem się do pierwszego egzaminu państwowego. Da się zrobić – myślałem. Szkoda tylko, że doba ma jedynie 24 godziny.
Mój dzień przebiegał według planu dostosowanego do obciążeń, więc każdy ruch miałem dokładnie zaplanowany. Na przykład po powrocie z uniwersytetu miałem tylko godzinę do wyjścia na trening – szybko wyjmowałem pocztę ze skrzynki, biegłem z nią do komputera, włączałem go (wtedy potrzebował on jeszcze kilku minut do wejścia na wysokie obroty), potem szybko do kuchni nastawić wodę na makaron, do toalety, gdzie przy okazji czytałem pocztę, z powrotem do komputera sprawdzić maile, znowu do kuchni wrzucić makaron do wody, ponownie do komputera, żeby odpowiedzieć na maile, jak tylko makaron był gotowy, połykałem go i biegiem na trening… Dziś powiedziałbym, że jeżeli ktoś czyta swoją pocztę na sedesie, to ma problem. Byłem jednak niesamowicie efektywny i tylko to się wtedy liczyło. Nie mam pojęcia, jak znieśli to moi najbliżsi, ale fakt, że moja ówczesna partnerka tymczasem się wyprowadziła, jest z pewnością tylko przypadkiem…
Aby jeszcze intensywniej przygotowywać się do Ironmana, pojechałem na trzytygodniowy obóz treningowy na Lanzarote. Wyglądał on mniej więcej tak – młodzi ludzie przez cały dzień jeździli na rowerze, pływali i biegali. Potem robili spustoszenie w bufecie, żeby wyrównać bilans po spaleniu 5000 kalorii, a później szybko wskakiwali do łóżka, bo następnego dnia o siódmej rano zaczynali trening techniki biegu. Jeśli w ostatnim tygodniu obozu trenowało się netto przez pięć godzin, to wracało się do domu – zgodnie z planem – nieco wyżętym. Sportowcy wyczynowi mają bez przerwy do czynienia ze świadomymi zmianami między fazą obciążenia i odciążenia. Stosunkowo wcześnie uczą się pozbywać zmęczenia dokładnie na tyle, żeby w zaplanowanej fazie relaksu organizm zregenerował się i dostosował do podwyższonych wymagań, przez co podnosi się jego wydolność. Jest to doświadczenie, z którego dziś czerpię profity w swoim zawodzie lekarza sportowego i internisty.
Po powrocie z obozu skrupulatnie – w przeciwieństwie do wielu innych sportowców – trzymałem się zaleceń dotyczących tygodnia regeneracyjnego. Wiedziałem, że nieprzestrzeganie ich mogłoby doprowadzić do ciężkiego przeciążenia, a przy moim dziennym pensum nie mogłem sobie na to pozwolić. Potem miałem kontynuować trening rowerowy u mojej przyjaciółki mieszkającej na Pogórzu Wezerskim. Cieszyłem się na myśl o treningu z dodatkowym pokonywaniem wzniesień, ale wtedy wylał mi się na głowę kubeł zimnej wody – wsiadłem na rower, pojechałem kawałek drogą i mój puls nagle wzrósł do 140. Cholera! Z pewnością przedobrzyłeś – pomyślałem. Fazy obciążenia i odciążenia to nie jest taka prosta sprawa. Mój plan treningowy był bardzo dobry. Mimo to, jeżeli obciążenie jest bardzo duże, a ze względu na inne czynniki (pisanie książki i egzamin państwowy) faza odciążenia nie jest wystarczająco efektywna, wtedy organizm może bardzo łatwo się wykoleić.
Dzięki swoim uprawnieniom trenerskim i studiom medycznym wiedziałem, jak organizm reaguje na tak zwane przetrenowanie, i postanowiłem przedłużyć regenerację jeszcze o tydzień. Wprawdzie było to rozsądne, ale nie pomogło. Także w kolejnych czterech tygodniach nic się nie poprawiło. Mój puls nie chciał się zmniejszyć. Najpierw spałem bardzo źle, a potem zacząłem sypiać każdej nocy po 11 godzin. Było coraz gorzej. O aktywności fizycznej nie mogło być mowy. Nawet wchodzenie po schodach przychodziło mi z trudnością. Po dwóch piętrach już brakowało mi tchu. To miałem być ja? Ten, który ostatnio trenował na najwyższych obrotach po 35 godzin tygodniowo i przebiegał ponad 10 kilometrów w ciągu 37 minut? Pomału zaczynałem się bać. Nie pozostawało mi nic innego, jak udać się po pomoc do lekarza.
Zostałem przebadany w mojej klinice uniwersyteckiej i w klinice medycyny sportowej na innym uniwersytecie, ale badania nie wykazały żadnych fizycznych przyczyn. Z braku innej diagnozy i na podstawie typowych objawów postawiono w końcu diagnozę „przetrenowanie”. Według lekarzy poprawa miała nadejść w ciągu trzech miesięcy. Z każdym mijającym tygodniem, który nie przynosił oczekiwanych zmian, nasilał się mój niepokój. Co się ze mną dzieje?
Po trzech miesiącach znowu zadzwoniłem do lekarzy sportowych. „No tak, jeżeli nadal nie jest lepiej – usłyszałem – to z pewnością ma pan zespół przewlekłego zmęczenia”. Wtedy po raz pierwszy zetknąłem się z tematem zmęczenia. „I co teraz? – spytałem. – Jak mogę z tym walczyć?”. Odpowiedź nie była zbyt pocieszająca, bo nie było na to ani leków, ani planu leczenia. Po prostu miałem nadal czekać. Tylko szkoda, że miałem za sobą już sześć miesięcy bezowocnego czekania. Wprawdzie radziłem sobie ze studiami, ale jakość mojego życia była bliska zeru. Tak dalej nie mogło być. Musiałem działać.
W końcu przypomniałem sobie o książce The Seven Habits of Highly Effective People. Jej autor, Stephen Corvey, zaleca, żeby w przypadku problemu nie walczyć z nim samotnie, lecz zwrócić się do ludzi, których wiedza mogłaby nam pomóc w wydostaniu się z matni. Problemy należy rozwiązywać aktywnie, a nie biernie. I jeszcze coś ważnego – ludzie cieszą się, kiedy prosi się ich o radę. Wszystko, co należy zrobić, to być otwartym i szczerze opowiedzieć o swoim problemie. Zacząłem się więc zastanawiać, kto mógłby udzielić mi wsparcia. Jeżeli nie byli to lekarze sportowi, to może powinni to być inni ludzie, którzy są bardzo blisko elit sportowych, czyli trenerzy.
Bez namysłu zacząłem dzwonić do różnych trenerów, opisywałem swój przypadek i, jak się okazywało, wszyscy znali kogoś, kto już kiedyś mierzył się z takim samym problemem. Zespół chronicznego zmęczenia, czego dowiedziałem się tymczasem z literatury specjalistycznej, jest w naszym społeczeństwie wprawdzie dość częsty, ale wciąż nie opracowano jego terapii. Tym niecierpliwiej oczekiwałem na rozmowy z czołowymi sportowcami, którym udało się go pokonać. Ich recepta brzmiała: „Czekać, czekać, czekać”, a jeżeli to nie pomoże, wznowić po jakimś czasie treningi; oczywiście na odpowiednim poziomie. Być cierpliwym, akceptować ciosy zadawane pragnieniu powrotu do formy przez osłabione ciało i być upartym, nawet jeżeli wydolność jest oddalona o lata świetlne od pierwotnego poziomu. Tak więc znowu miałem cel – wydostać się z tej dręczącej pułapki wyczerpania, krok po kroku.
Na początku mój samodzielnie opracowany plan treningowy (w tym czasie odzwyczaiłem się od pytania lekarzy o wskazówki) wyglądał następująco: 50 metrów chodu, 50 metrów truchtu, 50 metrów chodu, 50 metrów truchtu, przez maksymalnie 10 minut. Oczywiście na początku sam miałem wrażenie, że to wszystko jest jakieś nienormalne. Moi kumple przebiegają 1000 metrów w trzy minuty, kiedy ja z wysiłkiem trochę przechodzę, a trochę przebiegam truchtem czterystumetrowe okrążenie. Po czym na dodatek mam zakwasy i jestem do niczego.
Szczyt, a może bardziej dołek tego bolesnego nowego początku miał miejsce podczas wycieczki rowerowej na wyścigówkach, na którą wybrałem się z moim młodszym bratem. „Ale będziemy jechali powoli” – ostrzegłem go. Jechaliśmy powoli wzdłuż ulicy, gdy nagle wyprzedził nas starszy mężczyzna na swoim zdezelowanym jednośladzie. To był dla mnie jaskrawy dowód mojego braku sił. Ale też od tej chwili – czyli od czasu, kiedy miałem dwadzieścia kilka lat – zdaję sobie sprawę z tego, jaki jest stan moich sił w danym momencie życia.
Nigdy nie nazwałem swojego problemu chorobą. Kiedy jednak opowiadasz kumplom, że masz zespół chronicznego zmęczenia, wszyscy oczekują, że po kilku tygodniach wznowisz treningi. Jeżeli nie wracasz do nich po trzech miesiącach, a przyczyną nie są złamana noga, zapalenie płuc albo „poważna” choroba, to wszyscy zaczynają podejrzewać, że brak ci piątej klepki. Na szczęście moi koledzy byli dla mnie łaskawi i w miarę możliwości wspierali mnie w mojej walce.
Coraz częściej jednak dręczyły mnie pytania, czy to, co i jak do tej pory robiłem, było dobre. Jaką właściwie powinienem wziąć nauczkę z tej całej historii? Nie mam skłonności do ezoteryki, ale ten kopniak zmusił mnie do zrobienia kroku wstecz i przyjrzenia się mojemu życiu.
Pewnego dnia poczułem, że znowu zaczynam się posuwać do przodu. Mogłem krok po kroku intensyfikować treningi, ale do odzyskania sprawności brakowało mi jeszcze bardzo wiele. Najwidoczniej musiałem dostać wyraźną wskazówkę od losu. I tak się stało – wraz z kilkorgiem przyjaciół spotkaliśmy się w sąsiedniej wsi, żeby coś poświętować. Szczerze mówiąc, wypiliśmy też po parę głębszych. W drodze powrotnej ktoś wpadł na pomysł, żeby na poboczu drogi zorganizować zawody w robieniu pompek. I co się okazało? Wcale nie wypadłem tak źle. Jeszcze bardziej zaskoczyło mnie, że po tym wszystkim, mimo rauszu, byłem w stanie biec stosunkowo szybko i długo obok jadącego samochodu (z punktu widzenia trzeźwego kierowcy z pewnością starałem się spalić alkohol zbyt intensywnie). Dziwna sytuacja. Miałem wrażenie, że poruszam się we mgle. Co się nagle stało?
Bliski przyjaciel, który był przy tym obecny, powiedział mi następnego dnia przy porannej kawie: „No tak, z bieganiem jakoś sobie radzisz…”. Nagle zrozumiałem, że mój organizm sygnalizuje mi coś, co ma związek z tym, jak żyję. Okej, Matthias – pomyślałem – musisz uporządkować swoje życie, w przeciwnym wypadku nigdy się nie pozbędziesz tego wyczerpania. I teraz dochodzimy do nauki. Ten sam przyjaciel powiedział mi później, kiedy już byłem w lepszym stanie: „Gdybyś wtedy tego nie zrozumiał, wypowiedziałbym ci przyjaźń”.
Faktem jest, że byłem bezdyskusyjnie egocentrykiem. Zawsze widziałem tylko mój sport, moje sukcesy i moje projekty. Wolne chwile, czas wolny, świadome dbanie o dobre samopoczucie, uczciwa wymiana myśli z innymi ludźmi? Na to nie miałem ani ochoty, ani czasu. Brakowało przeciwwagi do mojego „wyżej, szybciej, dalej”, które do tej pory stanowiło sens mojego życia. Ten kopniak wreszcie otworzył mi oczy. Pokazał, jak ważne dla dobrego życia są przyhamowanie w odpowiednim momencie, znalezienie czasu na inne sprawy oraz potrzeby i pozwolenie sobie na więcej luzu.
Dzięki temu udało mi się wydostać z pułapki wyczerpania. Jednak od tamtego momentu do czasu, kiedy znowu byłem w stanie podjąć swoje treningi triathlonowe, musiał upłynąć rok. Za to rozpocząłem je z moim świeżo nabytym luzem. Początkowo czasami sam się dziwiłem, z jaką zaciętością podchodziłem do tej pory do wielu spraw. Wcześniej przeklinałem deszczowy dzień podczas obozu treningowego na Majorce, bo uważałem go za zmarnowany. Teraz w podobnej sytuacji jedynie wzruszałem ramionami i bez najmniejszego stresu cieszyłem się z nieoczekiwanego dnia odpoczynku.
To, co się wydarzyło potem, brzmi jak z podręcznika o przeciwdziałaniu stresowi – nadeszły moje najlepsze czasy w jeździe na rowerze, bieganiu i pływaniu. Pojawiły się tak naturalnie, jakby nagle pękł jakiś krępujący węzeł. I to mimo tego, że intensywnie trenowałem; pozwalałem sobie na przerwy, jeżeli miałem ochotę odpocząć. Tylko w takich okolicznościach miałem nastrój, żeby się spotykać z ludźmi i spędzać po drugiej stronie sportu wartościowe chwile, które dostarczały mi nowych impulsów. To była ta konieczna równowaga, która stale uzupełniała moje psychiczno-fizyczne rezerwy siły. Output i input były zrównoważone. Dzięki temu mogłem sobie nawet pozwolić – mimo intensywnego trenowania i wielkich celów – na zjedzenie przed maratonem berlińskim dwóch porcji tiramisu (nieco zwariowany pomysł przed takimi ważnymi zawodami!) i beztrosko zrezygnować z przygotowawczych rytuałów, które dawniej mnie stresowały. Przecież wiedziałem, że jestem w szczytowej formie i takie smaczne słodkości zjedzone o dwudziestej trzeciej oraz niespokojna noc (nikt nie śpi dobrze przed tak ważnym biegiem!) nie mogły jej zniszczyć. Nie niepokoiło mnie nawet, będące skutkiem tego łakomstwa, lekkie podrażnienie żołądka następnego poranka. I właśnie ten spokój przyczynił się do osiągnięcia tak mi potrzebnego, najlepszego czasu. Po prostu odbębniałem to, co wcześniej wypracowałem. Kiedy po 2 godzinach i 51 minutach (włączając w to 16 sekund pobytu w toalecie) przebiegłem przez linię mety, byłem dumny i przeszczęśliwy.
Dawniej już następnego ranka zastanawiałbym się, „co dalej?”, ale tym razem było inaczej. Tym razem wiedziałem: „To jest twój najlepszy czas! Na to pracowałeś dziesięć lat. Mierzyłeś się z kontuzjami, które tak naprawdę uprawniałyby cię do porzucenia tego sportu i zajęcia się szachami. Mimo to dałeś radę. Wykorzystałeś wszystkie zgromadzone doświadczenia. Pot, krew i łzy. Wszystko było dla tego jednego biegu. Więcej nigdy z siebie nie dasz. Gwiżdż na amerykańskie powiedzenie o tym, że wszystko możesz. Gwiżdż na The sky is the limit. Są granice. Także dla mojego organizmu. I ja taką granicę właśnie osiągnąłem”. To świadomość, z którą trudno mi było sobie poradzić. Wprawdzie brałem jeszcze udział w kilku zawodach triathlonowych i w biegu Ironman, ale nigdy więcej nie poświęcałem się już wyłącznie treningom. Przeważyła chęć pracowania w zawodzie lekarza i wprowadzenia zmian w swoim życiu.
Z pewnością moje szczególne zainteresowanie się zjawiskiem wyczerpania wynika także z tych ekstremalnych doświadczeń. W zasadzie terapeuci, którzy twierdzą, że odnaleźli swoje powołanie na skutek własnych przeżyć, wydają mi się podejrzani. Dobry lekarz musi umieć znaleźć dystans w decydujących momentach i nie może patrzeć na pacjentów tylko z perspektywy swoich własnych przeżyć. Do tego nieodzowne są nauka oraz dobre wykształcenie. Z drugiej strony własne doświadczenia pomagają lepiej zrozumieć ludzi. Dzięki nim mówię tym samym językiem, co moi pacjenci. Niezależnie, czy są oni sportowcami, czy nie. Na przykład, jeżeli pacjent mówi mi, jak bardzo brak mu sił („Jakby ktoś wyciągnął mi wtyczkę”), wiem natychmiast, co ma na myśli.
* * *
koniec darmowego fragmentu
zapraszamy do zakupu pełnej wersji