Jak poruszyć niebo? - ebook
Jak poruszyć niebo? - ebook
(wstaw swoje imię) , dlaczego wciąż stawiasz Mi granice?
BÓG
Jak poruszyć niebo?
Czyli 44 wskazówki, co robić, kiedy nie słyszymy odpowiedzi Boga.
Marcin Jakimowicz, sam doświadczył wielu wzlotów i kryzysów wiary. Aż nastąpił przełom
w jego myśleniu o Bogu.
Opisuje swoje doświadczenia oraz historie innych ludzi, którzy podobnie jak on na własnej skórze doświadczyli uzdrowienia.
Podaje proste wskazówki, jak poradzić sobie z kryzysem wiary i co zrobić, by doświadczyć potężnej siły Miłości.
Kategoria: | Wiara i religia |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-240-5437-4 |
Rozmiar pliku: | 758 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
„Ryzykujesz – usłyszał Józef z Arymatei. – Oddajesz Skazańcowi swój własny grób!”
„Spokojnie – odpowiedział członek Sanhedrynu. – To tylko na weekend”.
Gdy przed trzema laty przeżywałem ogromną duchową ciemność, nie widziałem wyjścia z sytuacji, w które się wpakowałem (czytaj: zostałem wpakowany). Kryzys był, jak to zwykle bywa, wielopłaszczyznowy. Najbardziej bolał ten, który dotknął rodzinę.
„Ryzykujesz – usłyszał Józef z Arymatei.
– Oddajesz Skazańcowi swój własny grób!”
„Spokojnie – odpowiedział członek Sanhedrynu. – To tylko na weekend”.
Pamiętam chwile, gdy wysiadałem z tramwaju i wchodziłem do redakcji kompletnie wypalony. Nie miałem w sobie żadnej pasji w pisaniu o Jezusie. Żadnego żaru, ognia.
W pewną gorącą majową niedzielę na spotkanie wspólnoty przyszły… dwie osoby. Ja z żoną. Zastanawialiśmy się, po jakiego grzyba ruszaliśmy się z domu.
Po kilku miesiącach, gdy w naszej salce było jedynie kilka osób, zapytałem wprost: „Panie Jezu, czy to możliwe, że do naszej wspólnoty będzie jeszcze kiedyś przychodziło tak wiele osób jak wtedy, gdy przyjeżdżał do nas ojciec Augustyn Pelanowski?”. I wtedy przez moją myśl przemknął obraz, krótka impresja. Przed oczyma mignęła mi scena: wielki tłum uwielbiający Boga w kościele. Ludzie nie mieścili się w salce.
Zrozumiałem komunikat: „Marcinie, dlaczego wciąż stawiasz Mi granice? Dlaczego nieustannie dyktujesz, ile osób ma przychodzić na spotkanie? Dlaczego na każdym kroku wyznaczasz linie demarkacyjne?”. Zaryzykowałem. Zrobiłem krok wiary i powiedziałem głośno do garstki zebranych przyjaciół: „Bóg właśnie rozszerza nasze granice, pomnaża naszą liczbę. Będzie nas tak wielu, że będziemy modlili się w kościele”. Śmiech na sali? Po dwudziestu paru latach orki na ugorze?
Dziś wspólnota przeżywa renesans. Zapłonął nowy, nieznany dotąd żar. Bóg musiał zburzyć stare, by zacząć budować. Wyciął najwyższe, najpiękniejsze cedry. Często słyszę, że ogrodnik odcina suche gałęzie winorośli, by krzew mocniej owocował. Nieprawda! On odcina gałęzie najlepsze, najmocniej owocujące, wydające najlepsze owoce. Dlatego tak boli…
– Bóg na każdym kroku przekonuje nas, że to, w czym uczestniczymy, jest Jego dziełem – opowiadał mi niedawno w Białymstoku duszpasterz młodych ksiądz Mateusz Bajena. – Gdy zaprosiłem młodzież na spotkania wspólnoty, najpierw przychodziła setka ludzi. Stopniowo ludzi ubywało. Pewnego dnia na modlitwę przyszły jedynie dwie osoby. Podjęliśmy dramatyczną decyzję: rozwiązujemy wspólnotę. I wtedy zainterweniował sam Bóg. Na kolejne spotkanie przyszło siedemdziesiąt osób, a na następne… pół tysiąca! Nie da się tego wytłumaczyć za pomocą narzędzi, którymi dysponuje socjologia. Bóg jedyny wie, dlaczego tak się stało.ANI WIDU, ANI SŁYCHU
„Pomnożę waszą liczbę” – te słowa wracały do nas przez lata jak bumerang. I co? Ani widu, ani słychu. Na spotkania wspólnoty nadal przychodziła garstka. Po jakichś dwóch latach czekania zaczęliśmy dorabiać do tej obietnicy pobożną ideologię. Tak robimy zazwyczaj, gdy nie widzimy owoców, a zmęczeni czekaniem jak osioł ze _Shreka_, wysyłamy do nieba akty strzeliste: „Daleko jeszcze?”. W kilku wspólnotowych rodzinach przyszyły na świat dzieci. „Na pewno Bogu chodziło o to! Pomnaża naszą liczbę!” – pocieszaliśmy się, klepiąc się familiarnie po plecach.
Doskonale pamiętam stan, gdy dostawaliśmy słowa pocieszenia, które wydawały się jedynie pobożną metaforą. Gdy odnosiliśmy wrażenie, że wszystkie nasze modlitwy są jak rzucanie grochem o ścianę. Gdy ziarno zakopane w ziemi obumierało.
Ileż razy zastanawialiśmy się, czy nie złożyć broni, nieśmiało powiewając białą flagą! „Jest nas jedynie garstka!” – tłumaczyłem ojcu Augustynowi Pelanowskiemu, który przed laty prowadził duchowo naszą diakonię. „I co z tego? – paulin zdawał się nie rozumieć dramatyzmu sytuacji. – Wytrwajcie. Zaczyn w cieście nie musi być duży. Wystarczy drobinka, garstka. Jezus nie miał więcej przyjaciół”.
W ubiegłym roku „pomnożył naszą liczbę”, przestaliśmy się mieścić w salce. Tyle że zrobił to po swojemu. I w swoim czasie.
Jest Bogiem i jeśli coś obieca, dotrzyma słowa.
Jeśli spóźniający się cztery dni do Betanii Jezus zapowiada, że choroba Łazarza „nie zmierza ku śmierci”, to znaczy, że martwa sytuacja, w której tkwimy po uszy, skończy się ostatecznie eksplozją życia. Koniec, kropka.
„(…) słowo, które wychodzi z ust moich, nie wraca do Mnie bezowocne, zanim wpierw nie dokona tego, co chciałem, i nie spełni pomyślnie swego posłannictwa” – zapowiada przez proroka Izajasza (Iz 55, 11)1.
– Dzieje się tak, ponieważ słowo Boże jest żywe – wyjaśnia Maria Miduch, judaistka. – Hebrajskie „_dabar_”, czyli „słowo”, posiada ten sam rdzeń co „_dwora_”, czyli… „pszczoła”. Co to znaczy? Słowo Boże jest dynamiczne, jest w ruchu, ma pracę do wykonania. Krąży tak długo, aż wyda owoc…
Jeśli spóźniający się cztery dni do Betanii Jezus zapowiada, że choroba Łazarza „nie zmierza ku śmierci”, to znaczy, że martwa sytuacja, w której tkwimy po uszy, skończy się ostatecznie eksplozją życia. Koniec, kropka. Nawet jeśli po kilku dniach wydaje się, że jest już „po ptokach” (ang.: _after birds_), a zrozpaczone Marta i Maria bezradnie i nieco bezczelnie wołają: „Gdybyś tu był, nasz brat by nie umarł” (czytaj: „Po co teraz przychodzisz? Teraz? Cztery dni po czasie? Jest za późno! Nie rozumiesz? Nic już nie da się zrobić!”). I choć wszystkie „okoliczności przyrody” krzyczą, że tym razem Jezus się pomylił, bo jednak, jak widać na załączonym obrazku, „choroba zmierzała ku śmierci”, ostatecznie okazuje się, że to On ma rację. Łazarz wychodzi z grobu.
– Gdyby przyszedł wcześniej, Marta i Maria wierzyłyby tylko w Jezusa, który jest w stanie zapobiec śmierci – wyjaśnia ksiądz Wojciech Węgrzyniak, biblista i rozchwytywany rekolekcjonista. – Czyli nic by się nie zmieniło w ich życiu. Ponieważ przyszedł „za późno”, uwierzyły, że Jezus jest w stanie wyciągnąć człowieka nawet z grobu. Dzięki temu nie mówiono: „To Ten, który uzdrowił Łazarza”, ale: „To Ten, który go wskrzesił”. Wiara przeszła na wyższy poziom. Krzyk Marty i Marii ostatecznie okazał się krzykiem bólu rodzenia, który ukazał światu Jezusa jeszcze większego.
Jeśli przekraczając próg pogrążonego w żałobie domu Jaira, Jezus ogłasza, że „dziewczynka nie umarła, tylko śpi”, to wszystkowiedzący, cyniczny tłum może sobie reagować rechotem. On naprawdę wie, o czym mówi.
1 Cytaty z Biblii za: _Pismo Święte Starego i Nowego Testamentu_, wyd. IV, Pallottinum, Poznań 2003; niektóre nieznacznie zmodyfikowane (przyp. red.).POCZEKALNIA
Zapowiedział, że dobre drzewo poznamy „po owocach”. A tu człowiek czeka i czeka, i jedynym owocem, jaki dostrzega, jest… figa z makiem. Co zrobić? Czekać dalej. Panie, panowie, oto „krótki poradnik dla zniechęconych”.
Od wielu miesięcy we wspólnocie doświadczamy tego, że Bóg spełnia obietnice, które usłyszeliśmy przed kilku czy nawet kilkunastu laty. Bywały chwile, że chcieliśmy na drzwiach kościoła wywiesić klepsydrę z prośbą o „zdrowaśkę” za śp. Diakonię Modlitwy.
W ubiegłym roku rozpoczęliśmy cykl nauczań na temat Bożych obietnic. W czasie pierwszej konferencji nasz duchowy opiekun ksiądz Szymon Kiera mówił o _El Emmunah_ – Bogu, który jest wierny swoim obietnicom.
Pierre-Marie Delfieux, założyciel Monastycznych Wspólnot Jerozolimskich, przypominał: „Twoja wytrwałość, choćby się miała stać natręctwem, zostanie wysłuchana. Właśnie dlatego, że nalegasz, Bóg wstanie i da ci to, czego ci potrzeba”.
Mamy siać, podlewać, „robić swoje”. Do Niego należy reszta. „Ja siałem, Apollos podlewał, lecz Bóg dał wzrost” (1 Kor 3, 6).
Dziedzicami obietnic stajemy się „przez wiarę i cierpliwość” (Hbr 6, 12). Jeśli On coś obiecał, dotrzyma słowa. Sam raczy wiedzieć kiedy.
Dziedzicami obietnic stajemy się „przez wiarę i cierpliwość” (Hbr 6, 12). Jeśli On coś obiecał, dotrzyma słowa.
Im dłużej żyję, tym bardziej jestem przekonany o tym, że wszystko, co wydarzyło się w moim życiu, było prezentem. Napisałem _Radykalnych_ – przełomowe dla tysięcy ludzi świadectwo nawrócenia muzyków rockowych, którymi wcześniej babcie straszyły swoich wnuków („Zjedz zupkę, bo przyjdzie zły Budzyński i cię zje!”), a przecież nie znałem wcześniej tych ludzi. Książka nie powstała dlatego, że miałem świetną intuicję. Powstała, bo On tak chciał.
Kiedy jechałem do Rybna, by jako pierwszy dziennikarz nad Wisłą porozmawiać z przedstawicielkami nowego zgromadzenia, opisanego proroczo w _Dzienniczku_ świętej siostry Faustyny, nie miałem pojęcia, kim są „siostry muchomorki”. Wszedłem na nowy, nieznany teren dlatego, że On tak chciał. Pojechałem w ciemno. Sekretarze redakcji wysłali mnie do Rybna, bym przygotował materiał o zgromadzeniu, które ponoć tam powstało. Siostry miały białe habity i czerwone welony. Ładnie wyjdą na fotkach. Może rozstawimy je na zielonej łące pod Sochaczewem? Nie wiedziałem o nich kompletnie nic. Wyszukiwarki internetowe milczały. Przyjechałem i… usiadłem z wrażenia. Opowieść uśmiechniętych Służebnic Bożego Miłosierdzia wcisnęła mnie w krzesło. Nigdy nie słyszałem podobnego świadectwa.
Podobnie było z „pionierskimi”, zamieszczonymi w książce _Pan Bóg? Uwielbiam!_ rozmowami z Marcinem Zielińskim i innymi liderami dynamicznych wspólnot.
Wiecie, jaki był mój pierwszy odruch po napisaniu _Radykalnych_? Sprawdzanie w pobliskim empiku, czy na płycie Armii lub 2 Tm 2, 3 są pozdrowienia dla Marcina Jakimowicza. Były? Uff! Ciekawe, przecież oficjalnie robiłem wszystko dla Bożej chwały…
Przed rokiem jako wspólnota pożegnaliśmy się z salką, w której modliliśmy się przez lata. Dziś przychodzi tak wiele osób, że musieliśmy zmienić miejsce zgromadzeń. Widzę jednak, jak wyglądają spotkania modlitewne, na które jeszcze niedawno po krętych schodach do naszej „sali na górze” wdrapywały się trzy osoby. Dziś wszystko nabrało takiego przyspieszenia, że z trudem za tym nadążamy. Jutro możemy być nędzarzami. Może przyjść pięć tysięcy osób, ale możemy też zniknąć z duchowej mapy miasta.
– Jesteśmy jak osiołek, na którym Pan Jezus jechał do Jerozolimy – usłyszałem kiedyś od zaprzyjaźnionych sióstr dominikanek ze Świętej Anny. – Najważniejsze rzeczy dzieją się ponad naszymi głowami. Czasami czujemy na naszych plecach ciężar, ale wiemy też, Komu śpiewa się: „hosanna”.BIORĘ TO!
Dostaliśmy kiedyś we wspólnocie obietnicę: „Daję wam to miasto”. Pierwsza myśl? „Kim ja jestem, by błogosławić Katowice i przejmować nad nimi duchową kontrolę?”
Pamiętacie, dlaczego Bóg błogosławił faraona, dom Potifara i cały potężny Egipt? Ze względu na jednego człowieka! A zaczął to czynić w czasie, gdy ten akurat siedział w więzieniu i wydawało mu się, że jest zwykłym „szaraczkiem”.
W Księdze Rodzaju czytamy: „Pan błogosławił domowi tego Egipcjanina przez wzgląd na Józefa. I tak spoczęło błogosławieństwo Pana na wszystkim, co posiadał w domu i w polu” (Rdz 39, 5).
Przejąłem się tym słowem. Wszystkie kraje dokoła odczuwały głód, panowała w nich bieda, aż piszczało, a Egipt opływał w dostatki i miał pełne spichlerze. Dlaczego? Bo Bóg błogosławił państwu „ze względu na Józefa”. Ze względu na jednego człowieka.
To ze względu na ciebie Bóg będzie błogosławił twojej firmie, wspólnocie, miastu.
Rozmawiałem niedawno z Michałem Świderskim (Szkoła Nowej Ewangelizacji Gliwice, szef popularnego kanału na YouTubie „Dotyk Boga”, prezes czterech firm informatycznych). Bardzo dotknęły mnie jego słowa:
– Przez Boży wzrost moich firm chcę mieć coraz większy wpływ na miasto. Nie dla siebie. Dla Jezusa.
Jesteśmy po to, by krok po kroku wprowadzać rządy Jezusa i zabierać to, co demon sobie przywłaszczył.
Jesteśmy po to, by krok po kroku wprowadzać rządy Jezusa i zabierać to, co demon sobie przywłaszczył. Czytam fragment z Listu do Rzymian: „Albowiem nie od Prawa została uzależniona obietnica dana Abrahamowi i jego potomstwu, że będzie dziedzicem świata, ale od usprawiedliwienia z wiary” (Rz 4, 13), i wiem, że dzięki śmierci Jezusa jestem dziedzicem świata. Jako katolik z Gliwic mam brać moje miasto przez wiarę jako dziedzictwo. Ono ma się stać całkowicie poddane Bogu.
W niezwykłym filmowym dokumencie _Father of lights_ (Ojciec światłości), ukazującym potężne działanie Ducha Świętego w świecie, jest scena, która wywołuje u mnie ciarki, ilekroć ją oglądam. Chrześcijanin przychodzi do szamana, który sieje grozę w południowych Indiach (rzuca na innych zaklęcia, a przerażeni ludzie szepczą, że prawdopodobnie składa ofiary z niemowląt). Ewangelizator, który przychodzi do niego, przekraczając progi jego gospodarstwa, na dzień dobry rzuca: „W imię Jezusa przejmujemy twoją ziemię”. Szaman chowa się w chatce i nie ma odwagi wyjść. Następnego dnia pakuje manatki i… ulatnia się. Zwiewa. Tę scenę mogę oglądać w nieskończoność.
Przypomniałem ją sobie w Pabianicach. Pod typowym peerelowskim szaroburym osiedlowym pawilonem handlowym z nieodłącznym graffiti Widzewa Łódź, przed sklepikiem z dopalaczami ruszył szturm do nieba. Ksiądz Michał Misiak wraz z grupą ewangelizatorów wołał: „W imię Jezusa przejmujemy to miasto, oblewamy je krwią Syna Bożego!”. Znów ciarki na plecach. Wariaci albo… chrześcijanie.
„Co wy możecie zrobić? Najwyżej się pomodlić” − słyszę często. Tacy ironiści nie wiedzą, co mówią. Naprawdę.
− Dostaliśmy niedawno cynk, że chłopak po dopalaczach trafił do szpitala w Pabianicach – opowiadał mi pod wspomnianym sklepikiem ksiądz Michał – a ponieważ mamy ekipę, która modli się regularnie w szpitalu, nasi ludzie poszli na oddział. Adam leżał na OIOM-ie. Dawano mu dziesięć procent szans na przeżycie. Ludzie z naszej wspólnoty modlili się nad tym umierającym chłopakiem, gdy nagle zaczął się poruszać. Okazało się, że ten człowiek został uzdrowiony! Jego mama się rozpłakała. Adam przyjął Jezusa jako Pana i Zbawiciela. „Chcesz się spotkać z księdzem?” – zapytali go ewangelizatorzy. „Tak!” − odpowiedział. Wyspowiadałem go wczoraj. Na łóżku szpitalnym. Pierwszy raz od dziesięciu lat wyznał swe grzechy. W czasie modlitwy Bóg dał mi słowo z Księgi Przysłów. Chodziło w nim o to, że upadek w ciele jest początkiem wzrostu duchowego. Rozmawialiśmy o tym. Po spowiedzi Adam powiedział: „Uciekłem stąd do Anglii, zostawiając dziewczynę z dzieckiem. Teraz chcę zabrać ich z sobą i zaopiekować się nimi”.
Przemierzający Polskę wzdłuż i wszerz Marcin Zieliński ma rację, mówiąc:
– To ekscytujące, kiedy widzisz, że koniec twoich możliwości jest dopiero początkiem możliwości potężnego Boga, u którego niemożliwe nie istnieje. On oczekuje od nas jedynie wiary i zaufania.
Na deser słowo, które napisał w SMS-ie ojciec Augustyn Pelanowski: „Uwielbia się Boga za zwycięstwo, zanim się je zobaczy na własne oczy, i to pewnym, donośnym głosem, a nie zgaszonym i niepewnym (zob. Ap 7, 9–12 czy Ap 11, 15–18 i 19, 1–6). Piorunujące pewnością uwielbienie pozwala zobaczyć zwycięstwo, zanim się je odniesie!”.
Mam wrażenie, iż zbyt często przepraszamy za to, że żyjemy. Jak w starym dowcipie, który usłyszałem przed laty w Izraelu. Ośmiu Żydów wracało wieczorem z synagogi. Szli ciemną ulicą. Dyskutowali. Nagle spostrzegli dwóch mężczyzn zbliżających się z naprzeciwka. Jeden z Żydów rzucił niepewnie: „Panowie, chodźmy stąd. Bo ich jest dwóch, a my… jesteśmy sami”.