Jak przejąć kontrolę nad światem, nie wychodząc z domu - ebook
Jak przejąć kontrolę nad światem, nie wychodząc z domu - ebook
Nowa książka Doroty Masłowskiej z ilustracjami Macieja Chorążego
„Pasożytniczą rakowatą naroślą na wyższej kulturze” nazywał Dwight Macdonald kulturę masową w 1962. Ponad pół wieku później możemy śmiało powiedzieć, że narośl ta nie tylko rozkwitła najdzikszymi kolorami, ale też całkowicie zdominowała nasze życie codzienne, środki przekazu, język potoczny i masową wyobraźnię.
Seriale i paraseriale, szkoły podrywu i tanie loty, Kuchenne Rewolucje, Azja Express i Przyślij przepis to zjawiska, które wpływają na nasze życie, nawet kiedy odsuwamy się od nich ze znużeniem i niesmakiem. I zazwyczaj mówią o naszym świecie dużo więcej, niż zamierzają.
W książce Jak przejąć kontrolę nad światem, nie wychodząc z domu, kompilującej teksty z lat 2014-2016 Dorota Masłowska w niepodrabialnym stylu przetrząsa lumpeks kultury współczesnej, wyciągając z niego zjawiska niekoniecznie chwalebne i atrakcyjne, ale nieodmiennie barwne i wielomówne.
„Jak przejąć kontrolę nad światem, nie wychodząc z domu to zupełnie nowy cykl, kierowany do ludzi takich jak my, nadwrażliwych, zdziwaczałych, emocjonalnie pokiereszowanych humanistów. Do tych, którzy na przekór modom, prądom, falom, pływom i horoskopom lubują się w nielubianym, interesują nieinteresującym”. Dorota Masłowska
„Pisana przez Dorotę Masłowską błyskotliwa i diabelsko śmieszna analiza współczesnej kultury – tworzona z niezwykłą precyzją i zarazem kompletnie odjechana. To książka, po przeczytaniu której zrobicie się mądrzejsi”. Zofia Król, redaktorka naczelna magazynu dwutygodnik.com
Kategoria: | Esej |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-08-05960-9 |
Rozmiar pliku: | 4,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Nie daje praca pisarza nie tylko ubezpieczenia, rent i emerytur ani zniżek na stołówce, ale i ulg bardziej metaforycznych: choćby tej od namolności własnego istnienia, ucieczki przed wstrętnym, bezustannym sobą. Skazuje na ciągłe, żmudne, drobiazgowe bycie. Marzy sobie nieraz pisarz o różnych zbawiennych zajęciach: paczkach, pieczątkach, fakturach, excelach, briefach. Warzywach, w których mógłby przebierać cały dzień, widząc, jak rosną i maleją ich pryzmy, pustoszeją i zapełniają się skrzynki (tak to sobie wyobrażam), macać ich faktury i struktury, doświadczać krzepiącej materialności swych wysiłków i ich rezultatów. Tymczasem całymi dniami drepce po urojonym, wsobnym, męczybulskim ogródku, w którym wszystko więdnie i marnieje. Poniedziałek on, wtorek on. Środa Popielcowa, Czwartek Saturnowych Obniżek, Black Friday on. On niepracująca sobota. On pracująca niedziela. Wreszcie nie może wytrzymać, wychodzi i łazi, łazi, flanerystycznie łazi bez sensu, błąka się w kółko po mieście, próbując zgubić się, przepaść, wytrzeć siebie w innych ludzi.
Tak i ja teraz szłam przez wypolbrukowane wygony przy Pałacu Kultury, z ubogą burą pagodą Centralnego na horyzoncie. Obok pyszniły się Złote Tarasy, które może jeszcze rzucają ostatnie bliki swej bombastycznej nowoczesności, jednak tylko patrzeć dnia, gdy tak jak Arkadia i Blue City zamienią się w przestarzały statek kosmiczny, zbyt wielki, by kiedykolwiek gdzieś polecieć. Pospiesznym krokiem osoby, która idzie NIGDZIE, ale nie jest z tego szczególnie dumna, wręcz przeciwnie: jest zażenowana, że tam idzie, więc idzie szybko, skupiona, nieprzyjemna, roztrącająca tych różnych proroków („Przepraszam, czy zastanawiała się pani może nad tym, jaki będzie świat po śmierci?”), przedstawicieli urządzeń do odkuleczkowywania swetrów („A może pani ma chwilę czasu?”), wreszcie: Bogu ducha winnych, ale bardzo w takich chwilach niepożądanych greenpeacowców („Hejka, mogę ci zająć chwilę?”), wskazując na nadgarstek (bez zegarka), co ma znaczyć, że się spieszy. Ile razy szłam tam tak, by po prostu zażyć chaosu, wykąpać się w morzu niepokoju. Podwodne głosy z megafonów, panie w okienkach wciąż przekonane, że mówienie po polsku dostatecznie GŁOŚ-NO I WY-RAŹ-NIE sprawia, że obcokrajowcy zaczynają rozumieć (oczywiście jeśli się dobrze przysłuchają). Pogłosy, echa, bulgoty, gwizdy, maszynerie. Zdejmowanie simlocków i nogi w rajstopach, wszędzie te plastikowe, oskarżycielsko wymierzone w kosmos nogi.
Odnowiona część Centralnego niemalże mnie nie obchodzi. Komfortowe dla podróżnego, jakże bezpłodne, nudne, septyczne z perspektywy socjonauty są te euroświaty; pasaże pełne Starbucksów i innych sformatowanych kawiarenek zdobnych w pastelowe poduchy i zdjęcia roześmianych rodzin ze stocków. Fasadowe dobrobyty pilnie strzeżone przez straże przed zakusami nędzarzy. Zresztą: odprawiane nad Halą Główną od lat mycia, ozonowania i egzorcyzmy zdają się działalnością ciągle kosmetyczną i bezradną wobec immanentnej temu miejscu pokątności, odchodzących tu non stop potajemnych wałków i cinkciarstw, kantów i przemykań. Ostrzegawczych gwizdów, zaułków, w których tajniaczy się przed policją dziadek z wcinaną chciwie sałatką warzywną z Biedronki. Jakby ludzki występek, który miał tu przez lata swoje przytulisko, cały czas prątkował, nadkażając świeżo położone schludne panele i ledy. Wszystko wygląda niby normalnie, ale wystarczy chwila skupienia, by dojrzeć potajemne przemarsze i czaty dziwadeł, przemykających między atrakcjami Disneylandu dworcoludzi, wykonujących swoje drobne cierpliwe prace przy niedojedzonych kebabach, zgubionych monetach i niepilnowanych torebkach, żerujących na opiłkach dobrobytu wyrzucanych przez Tarasy.
Ale i tak moim zdaniem kluczem do zrozumienia Centralnego jest jego podziemność, pomroczność, labiryncja. Te części niezliftingowane, zostawione w bezradnym obwisie. Czyhają jakby na nie dość uważnych podróżnych, którzy zboczywszy tu z bezpiecznych, oficjalnych, uzdatnionych tras, zostają wciągnięci w zaułki, impasy, bezdroża, przechodzą na drugą stronę dworcowego lustra. W polski pozaczas, dziwny, metaforyczny, podświadomy.
Oszklone fronty sklepików ledwie trzymają się pod naporem przeterminowanych towarów: złotych klapek, starych DVD, zeszłorocznych pism, zakurzonych odżywek dla kulturystów. Biedakasyna wydają wygrane w starych złotych, WC czynne są od dziesiątej do siedemnastej, piekarnie sprzedają ciasta z Wielkanocy, zabałaganione sex shopy oferują gadżety jakby już używane i lekko tylko przepłukane. Ani śladu szalejącego dosłownie parę metrów dalej, w Złotych Tarasach, Black Friday; ostatnie święto zarejestrowane w obowiązującym tu kalendarzu to Euro 2012. Zresztą po co tu Black Friday? Tu wszystko jest w permanentnej promocji, obniżce, outlecie, wyprze- i rozprzedaży; wieczna przecena to racja bytu tych nędznych, ujemnej wartości, nienaturalnie namnożonych przedmiotów; jednostką ilości nie jest sztuka, ale hałda, kupa, sterta, wór, kłąb.
W tym świetle podziemia Centralnego wydają się stanowić kiszki miasta w wielkiej obstrukcji, niemogące (albo i niechcące) ani wydalić, ani strawić wieloletnich złogów badziewia. Może to zresztą akt jakiejś naszej jako społeczeństwa podświadomej gospodarności, „to się wszystko jeszcze nada”. Kiedy przyjdzie, jak to tutaj ma w zwyczaju, wojna, jeszcze wszyscy będą zabijać się o te klapki, oglądać serial Dom na DVD i zabawiać się wyślizganymi dildo, aż będzie huczało.
Idę i idę, podążając za jakimś swoim dworcowym fatum. Wiją się bez końca niskie korytarze, bałamutne, niezrozumiałe, niedoświetlone. Zresztą gubię się niemalże natychmiast, tak jakby ten zapach żelastwa i szczyn aktywizował w moim mózgu ośrodek dezorientacji i błędnych wyborów. Łażę w kółko, łącząc się metafizycznie z czasem, gdy przyjeżdżałam na początku do Warszawy i mogłam kręcić się po tych pasażach jak gówno w przeręblu, nie potrafiąc znaleźć właściwego wyjścia, dosłownie kwadransami. Odwiedzam wszystkie swoje tamte nieszczęścia i żałości, przedstawiam im te obecne. Tak, na własny sposób, obchodzę tu sobie wielkie święto niczego.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------