- W empik go
Jak przetrwać w Warszawie króla Stanisława - ebook
Jak przetrwać w Warszawie króla Stanisława - ebook
Polskie oświecenie, Komisja Edukacji Narodowej, obiady czwartkowe, moralizatorskie bajki i Konstytucja 3 maja – te skojarzenia przychodzą nam do głowy, kiedy myślimy o Warszawie drugiej połowy XVIII wieku. Na lekcjach języka polskiego czytaliśmy przecież bajki i satyry biskupa Krasickiego, na historii śledziliśmy losy zbierającego powstańców szewca Kilińskiego, na plastyce być może szkicowaliśmy piękne klasycystyczne budynki stolicy… Ale czy kiedykolwiek myśleliśmy, jak żyło się warszawiakom za panowania ostatniego króla Polski? Na pewno nie wszyscy spędzali czas w Łazienkach Królewskich, w teatrze na placu Krasińskich czy w eleganckich sklepach na Krakowskim Przedmieściu…
Dawna Warszawa to miasto, którego już nie ma, choć wydaje się, że je dobrze znamy. Podróżując w przeszłość, przeniesiemy się w czasy, w których stolica rozwijała się bardzo dynamicznie, mimo że jej mieszkańcy przeczuwali kres pewnej epoki. Za panowania Stanisława Augusta Poniatowskiego, w babim lecie dawnej Rzeczypospolitej, zarówno w, jak i nieopodal stolicy powstawały piękne pałace, ważne budynki użyteczności publicznej i reformowano stare miejskie zwyczaje. Jednocześnie wciąż była to ta sama Warszawa, w której kieszonkowcy mogli ukraść nam sakiewkę, a błoto – pozbawić godności. W dodatku mogliśmy spotkać rosyjskiego żołnierza, który często zabierał i jedno, i drugie.
Schyłek Rzeczypospolitej Obojga Narodów to epoka mająca swe blaski i cienie, zwłaszcza w stolicy. Ta bogata Warszawa bawiła się i ucztowała jak w epoce saskiej. Ta uboga jak zawsze biedowała, podziwiając powiewy nowoczesności: pierwsze prawdziwie wybrukowane ulice, miejską (niemalże działającą) kanalizację i pierwsze latarnie uliczne. I mogła skorzystać z mostu. Tylko jednego i za opłatą, bo mosty były wówczas zbytkiem.
W Warszawie króla Stanisława staniemy się świadkami triumfów kultury i sztuki, po polsku nieudanych rewolucji, artystycznie wręcz nieudanego porwania króla i przeżyjemy zarazę, której nigdy nie było. Zobaczymy, jak można było zrobić majątek, ale i go szybko stracić. Dowiemy się, że spotkanie postaci tak osobliwych i tajemniczych, jak hrabia Cagliostro czy Casanova, mogło okazać się przepustką na salony, ale i zapowiedzią nielichych kłopotów. Mimo tego wszystkiego, w tych czasach zamętu i niepewności, Warszawę uznawano za najlepsze miejsce do życia. Dlaczego? Podczas tej krótkiej podróży spróbujemy się o tym przekonać.
Zobaczmy zatem owe piękne pałace i zabłocone uliczki, zajrzyjmy do świątyń przesyconych aurą pobożności i do plugawych lupanarów. Jeśli szczęście nam dopisze, polećmy nad miastem balonem, który za czasów króla Stasia zawitał do kraju nad Wisłą. A naszym przewodnikiem niechaj będzie Wenecjanin z urodzenia, ale warszawiak z wyboru, malarz Bernardo Bellotto zwany Canaletto.
Adam Podlewski – filozof, historyk, badacz dziejów Warszawy, autor powieści historycznych i fantastycznych. Z jego miłości do polskiej stolicy narodziły się liczne artkuły o historii miasta oraz Marymonckie młyny, opowieść o porwaniu króla Stanisława Augusta przez konfederatów barskich. Współzałożyciel Warszawskiego Towarzystwa Fantastycznego „Wykrot”, stały współpracownik czasopism „Skarpa Warszawska”, „Historia bez Tajemnic” oraz „Pocisk” i edukator w Przystanku Historia, Centrum Edukacyjnym Instytutu Pamięci Narodowej.
Kategoria: | Popularnonaukowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 9788367276757 |
Rozmiar pliku: | 44 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
rogi Czytelniku, za chwilę ruszymy w niezwykłą podróż po Warszawie. Będzie to trasa nie byle jaka, ponieważ poruszać się będziemy nie tylko w przestrzeni, ale i w czasie. Podróż to niby nie tak daleka – zawitamy bowiem do epoki Stanisława Augusta Poniatowskiego (1732–1798), ostatniego króla Polski, patrona sztuk, zdaniem jednych grabarza, wedle innych ostatniego obrońcy niepodległości Rzeczpospolitej szlacheckiej.
Monarcha ten był szczególnie związany z Warszawą, która stała się nie tylko siedzibą, ale i jego domem; domem, na którym odcisnął szczególne piętno. Jego panowanie (1764–1795) to zmierzch nie tylko dawnej Rzeczpospolitej, ale także Starej Warszawy, dumnego miasta królewskiego, miejsca elekcji i sejmów walnych. Po abdykacji Stanisława Augusta gród Warsa i Sawy zmienił się nie do poznania. Rozbudowa, wojenne zniszczenia na przestrzeni dziejów, reformy administracyjne, a przede wszystkim katastrofa bombardowań, okupacji i zniszczeń po powstaniu warszawskim sprawiły, że niewielkie, ale jakże ważne miasto nad Wisłą zniknęło z powierzchni ziemi, aby później odrodzić się na nowo. Dzisiaj te części Warszawy, które odgrywały kluczową rolę za czasów ostatniego króla, są zaledwie nikłym śladem dawnej świetności – pieczołowicie odbudowanymi pamiątkami po mieście, którego już nie ma.
Dlatego my, udający się do Warszawy króla Stanisława, stajemy przed wielkim wyzwaniem. Nie każda droga będzie przejezdna, a żadna nie będzie łatwa. Planując naszą podróż, musimy pójść na kompromis z rzeczywistością i wybrać nie tylko miejsce, ale przede wszystkim interesujący nas moment historii. Dlatego naszymi przewodnikami w wycieczce po tamtej Warszawie będą przede wszystkim kartografowie i malarze, tacy jak Jan Piotr Norblin, Zygmunt Vogel oraz Canaletto, najważniejszy „portrecista” dawnej Warszawy. To z nim udamy się na pierwszy spacer po grodzie Warsa i Sawy.I
SPACER Z CANALETTEM
ernardo Bellotto (1721–1780), zwany Canalettem młodszym, był weneckim malarzem wywodzącym się z artystycznego rodu. Jego wuj Giovanni Antonio Canal (1697–1768), zwany często Canalettem starszym, oraz dziad Bernardo Canal (1674–1744) należeli do znanych malarzy grodu Świętego Marka, jak od średniowiecza nazywano Wenecję. Wszyscy specjalizowali się w malowaniu krajobrazów, tworzeniu szkiców architektonicznych oraz scen z życia miasta. Bernardo zaś od wczesnej młodości przyuczał się do fachu w warsztacie wuja, dla którego tworzenie panoram stało się nie tyle działalnością artystyczną, ile niemal ścisłą nauką1.
Przyszły malarz Warszawy musiał przyswoić sobie solidną dawkę wiedzy architektonicznej, historycznej oraz technik malarskich. Poznał też środowiska artystyczne w wielu europejskich miastach. Zanim dotarł do Warszawy i osiedlił się w niej na stałe, podróżował po Europie, malując panoramy Wiednia, Drezna, Monachium i innych miast, choć żadnemu z nich nie poświęcił oddzielnego cyklu. W 1767 roku został mianowany nadwornym malarzem króla Stanisława Augusta i funkcję tę pełnił do aż do swojej śmierci. Wiemy, że w późniejszych latach pomagał mu jego syn Lorenzo, który odgrywał kluczową rolę w przebudowie i dekoracji Zamku Ujazdowskiego w roku 1784. Canaletto zmarł w Warszawie w 1780 roku, a pochowano go prawdopodobnie w podziemiach kościoła Przemienienia Pańskiego przy Miodowej (grób się nie zachował).
Kim był jako człowiek? Wenecjaninem, warszawiakiem, a jednocześnie obywatelem światowej republiki artystów? Czy sława wuja mu ciążyła, rzucając cień na życie „tego drugiego Canaletta”? Może decyzja o opuszczeniu rodzinnego miasta i udaniu się na tułaczkę po Europie, a potem zamieszkanie w dalekim, północnym z pespektywy Italii kraju była naturalną reakcją na presję, jaką wywierała na naszym bohaterze sława rodziny? Może to ciekawość kazała Bernardowi szukać szczęścia poza domem? Tego nigdy nie ustalimy, choć można bezpiecznie uznać, że jakieś połączenie tych dwóch skłonności i jednocześnie dziwne koleje losu zaprowadziły Canaletta do kraju nad Wisłą.
Droga artysty do Rzeczpospolitej prowadziła przez Saksonię, a dokładniej – drezdeński dwór Augusta III i mecenat Henryka Brühla. Po śmierci protektora zaoferowano mu posadę nauczycielską w drezdeńskiej akademii, ale Canaletto, przyzwyczajony do życia dworskiego – i słabo posługujący się niemieckim – uznał propozycję za niegodną jego ambicji. W związku z tym postanowił udać się na wschód, choć Warszawa zapewne nie była jego pierwszym wyborem2. Z zachowanej korespondencji artysty wynika, że wierzył w szansę uzyskania patronatu carycy Katarzyny, a Stanisławowi Augustowi został przedstawiony dzięki silnym związkom władczyni Rosji z osłabioną Rzeczpospolitą. Propozycja pracy dla nowo wybranego króla nie była w stanie zaspokoić wszystkich ambicji weneckiego malarza, ale sowite wynagrodzenie skłoniło Belottów (Bernard podróżował z synem Lorenzem) do pozostania nad Wisłą. W sensie czysto prestiżowym powrót do malowania panoram – w czym zwykle specjalizowali się młodzi twórcy – był swoistą „degradacją” dla ponad czterdziestoletniego malarza, Canaletto jednak musiał lubić ten fach. Jego warszawskie weduty pozbawione są epickiego rozmachu, ale charakteryzują się pogodnym i nieco nostalgicznym nastrojem, oddającym stan duszy człowieka, który odnalazł swoje miejsce na ziemi.
Malarz lubił umieszczać na obrazach swojego patrona i jego dwór. Zapewne malował też postaci podobne do siebie i swojego syna, jednak przyporządkowanie tych ukrytych autoportretów do dziś spędza sen z powiek historykom sztuki. Na pewno Canaletto namalował siebie samego na obrazie z 1765 roku zwanym _Autoportretem w stroju ambasadora weneckiego_ (albo: _Architekturą fantastyczną z autoportretem malarza w stroju weneckiego patrycjusza_), a więc w czasach przed karierą warszawską3. Dzieło powstało w Dreźnie i ma wszelkie cechy majstersztyku, czyli pracy mistrzowskiej oznaczającej zakończenie nauki i podjęcie samodzielnej kariery. Podobne majstersztyki stanowiły swoiste portfolio, reklamę kunsztu artysty dla potencjalnych patronów. Jak już zauważyliśmy, przyjazd do Warszawy stanowił „nowe otwarcie”, podjęcie nowej ścieżki kariery po latach spędzonych na dworze saskim. Artysta ruszył znowu w świat, choć już nie jako żółtodziób, ale pewny siebie mężczyzna w średnim wieku, odważnie prezentujący swój kunszt światu. Zapewne taka postawa, na równi w wartością obrazów, przekonała do niego Stanisława Augusta.
_Autoportret w stroju ambasadora weneckiego_ (detal) pędzla Canaletta z 1765 roku
Na omawianym obrazie, w osobie ambasadora Wenecji widzimy samego Canaletta. Za nim stoją postaci stworzone na wzór syna i sekretarza Wenecjanina. Architektura i scena obrazu są umowne – to w końcu architektoniczna fantazja, dająca jedynie pretekst do pokazania kunsztu. Mistrz Bellotto nie ukrywa swojej potężnej tuszy, natomiast jego dobrotliwy, a zarazem pełen dumy wyraz twarzy sugeruje świadomego swojej wartości specjalistę, a jednocześnie sybarytę niestroniącego od uciech życia. W tym względzie artysta doskonale trafił: dwór Stanisława Augusta nie należał do purytańskich. Sam król, jego brat Michał Jerzy (duchowny, ostatecznie prymas Polski!), a później i bratanek Józef wielokrotnie gorszyli Warszawę hulaszczym trybem życia. Choć nie znamy zbyt wielu negatywnych opinii o prowadzeniu się malarza, jego pogodny i jasny styl twórczości pasował do babiego lata Rzeczpospolitej, a Bellotto – zarówno w twórczości, jak i w życiu – skupiał się na doczesności. Jako ciekawostkę warto odnotować, że w całej karierze namalował tylko jeden obraz stricte religijny (_Chrystus wypędzający przekupniów ze świątyni_, około 1765), i to nie z potrzeby serca, ale jako majstersztyk promujący jego umiejętności pod koniec pobytu w Dreźnie.
Choć Bellotto nie zdobył sławy na miarę swojego wuja, dla dzisiejszych warszawiaków jest bohaterem miasta i prawdopodobnie najmilej wspominanym Włochem od czasów królowej Bony. Stało się tak głównie za sprawą jego panoram, które nie tylko stanowią najlepszą wizytówkę miasta z drugiej połowy XVIII wieku, ale także pomogły w odbudowie stolicy ze zniszczeń wojennych. Porozmawiajmy zatem o wedutach, czyli o tym, jak możemy obejrzeć Warszawę króla Stanisława.
Obrazy stolicy
Czasy, w które się przeniesiemy, różniły się od naszej współczesności w niezliczonych aspektach. Jednak elementem, który od razu powinien zwrócić naszą uwagę, jest stosunek ludzi do informacji i obrazu. W epoce smartfonów, Internetu, druku cyfrowego oraz wszechobecnego szumu audiowizualnego nie możemy sobie wyobrazić, jak trudne było przekazywanie informacji przed epoką nowoczesną. Wczesne średniowiecze dokonało pierwszej rewolucji: przejścia od zwojów do ksiąg, zwanych fachowo kodeksami. Następnie późne średniowiecze i epoka nowożytna zwiększyły nieporównywalnie zasięg słowa pisanego poprzez upowszechnienie maszyny drukarskiej z ruchomą czcionką. Jednak inne media, inne sposoby przekazywania informacji czekały na swoje chwile całe stulecia. Fotografia zaczęła się rozwijać dopiero w pierwszej połowie XIX stulecia. Zapis dźwięku – dopiero w drugiej. Przesyłanie wiadomości na odległość to także, z nielicznymi wyjątkami, domena XIX wieku, a prawdziwa komunikacja bezprzewodowa to już XX stulecie.
Epoka, którą odwiedzimy, to czas triumfu malarstwa nie tylko jako sztuki, ale także jako przekazu informacji w ogóle. Wiek przed fotografią, dwa stulecia przed radiem, niemal trzy przed Internetem obrazy pozwalały spojrzeć własnymi oczyma na inne miejsce. W czasach, gdy poziom piśmiennictwa rósł, ale wciąż czytanie pozostawało domeną elit; w czasach, gdy podróże stawały się coraz łatwiejsze i bezpieczniejsze, ale nadal były nieporównywalnie droższe niż dziś, tylko ułamek społeczeństwa poznawał większy wycinek świata niż ten położony o dzień drogi od miejsca urodzenia.
Nauka przez obraz to koncept dużo starszy i ważniejszy, niż nam się dzisiaj wydaje. Na lekcjach historii słyszeliśmy zapewne o tak zwanej Biblii pauperum, czyli Biblii ubogich. W sensie ścisłym termin ten odnosi się do ilustrowanych egzemplarzy Pisma Świętego, w których ilustracje współgrają z treścią Historii Świętej4. Jednak w szerszym, chyba częściej stosowanym znaczeniu Biblia pauperum to każdy obraz, fresk czy nawet element architektoniczny, który może dostarczyć choćby odrobinę wiedzy niepiśmiennemu wiernemu odwiedzającemu miejsce kultu. Na tej samej zasadzie funkcjonowała każda sztuka wizualna w czasach przednowoczesnych. Dla w dużej mierze niepiśmiennego, niepodróżującego, ale wciąż ciekawego świata ubogiego warszawiaka kontakt ze sztuką był jedynym sposobem poznania tego, co daleko, albo tego, co zdarzyło się w przeszłości. Miejski czeladnik warszawski nie mógł zobaczyć Rzymu – chyba że uśmiechnęła się do niego Fortuna – ale miał szansę, nawet jeśli tylko niewielką, ujrzeć rzymskie sceny na obrazach Canaletta, czasem wystawianych publicznie przez dbającego o sympatię warszawiaków i promocję sztuk Stanisława Augusta.
My, żyjący w XXI stuleciu miłośnicy historii, znajdujemy się w dość podobnej sytuacji co warszawska biedota kilkaset lat temu: stara Warszawa jest dla nas jeszcze odleglejsza niż dla ówczesnych Rzym, ale możemy ją obejrzeć w bardzo wiarygodnej interpretacji artystycznej. Może nie idealnej, gdyż… Cóż, weduty Canaletta wyglądają niczym żywe pocztówki z przeszłości. Są realistyczne w tym znaczeniu, że wiernie – jak na możliwości pojedynczego artysty – przedstawiają budynki, stroje mieszkańców i inne elementy kultury materialnej. Canaletto, tak samo jak inni malarze panoram, musiał stosować pewne uproszczenia w uwiecznianiu bogatych detali architektonicznych.
Weduta, czyli po włosku „widok”, „panorama”, to podgatunek malarstwa realistycznego, popularnego zwłaszcza w epoce klasycyzmu. Jak sama nazwa wskazuje, obrazy te (czasem również ryciny i szkice) miały za zadanie odtworzyć widok konkretnego miejsca, niekiedy tylko budynku, urokliwej scenerii czy pomnika przyrody, a czasem panoramy całego miasta. W oczach historyków sztuki i współczesnych malarzy takie prace zwykle nie posiadają wielkiej wartości. Dokładną panoramę ulicy mógł przecież wykonać nawet średnio utalentowany artysta, jeżeli miał do dyspozycji odpowiednio dużo czasu, znał podstawy malarskiego rzemiosła i mógł sobie pomóc sprytnymi akcesoriami, takimi jak camera obscura.
Elekcja Stanisława Augusta na obrazie Canaletta, 1778 rok
Camera obscura, czyli z łaciny „ciemny pokój”, to prosty przyrząd optyczny, w którym niewielki otwór w nieprzezroczystej przegrodzie pełni funkcję obiektywu. Stąd pochodzi też jej druga nazwa: kamera otworkowa. Można uznać ją za pierwowzór aparatu fotograficznego, ba – zaawansowane prototypy takich kamer w połączeniu ze światłoczułą płytką mogą wyprodukować prymitywne fotografie. Jednym z przykładów jest choćby _Widok z okna w Le Gras_ (_La cour du domaine du Gras_) autorstwa Nicéphore’a Niépce’a z 1827 roku, uważany za pierwszą trwałą fotografię. Jednak już w XVII wieku przyrząd ten pomagał tworzyć obrazy, choć nie jako samodzielne urządzenie, ale wsparcie dla człowieka. Odwrócony obraz rzucony na matową szybkę służył malarzom, w tym obu Canalettom, starszemu i młodszemu, oraz architektom do szkicowania zarysów obiektów, a przede wszystkim do łatwego określania perspektywy na dużych i skomplikowanych panoramach oraz projektach architektonicznych. Camery obscury miał także używać sam Leonardo da Vinci, zafascynowany tajemnicami optyki i perspektywy.
Camera obscura nie mogła zastąpić wprawnego oka i ręki artysty, ale ułatwiała męczący proces przenoszenia skomplikowanych kształtów na papier lub płótno. W połączeniu z kratownicą, czyli malowaną na samym początku procesu siatką pomocniczą, pozwalała na rozplanowanie kształtów przed rozpoczęciem głównej części pracy. Zabezpieczała malarza przed kosztownymi pomyłkami, pozwalając odrzucić nieudany szkic już na etapie planowania kompozycji. Pośrednio dzięki temu twórca mógł umieścić liczne szczegóły w pracy, gdyż przyrząd zabezpieczał przed pomyłkami łatwymi do popełnienia na skomplikowanych pejzażach. Dlatego też ów półrzemieślniczy charakter klasycystycznych panoram nie budzi takiego zachwytu dzisiejszych specjalistów od sztuki. A powinien.
Spoglądając na cykl warszawski Canaletta, można w pierwszej chwili uwierzyć, że na wiślanej skarpie zawsze świeciło słońce, trwało lato lub przyjemna wiosna, a mieszkańcy zapełniali ulice miasta niemal przez całą dobę. W rzeczywistości taką pogodną perspektywę wymuszały ograniczenia techniczne. W plenerze powstawał tylko szkic obrazu. Malarz, zwykle przy pomocy camery obscury, szybko szkicował bryły budynków, najważniejsze elementy kompozycji, po czym uciekał przed nocą, deszczem czy wiatrem do pracowni, w której zaciszu wykańczał dzieło. Wypełniał kontury, kolorował, dodawał ludzi, zgodnie ze świadectwem pamięci, radami asystentów oraz materiałem ze szkiców roboczych. Dlatego panoramy nigdy nie przedstawiały jednej konkretnej sceny, wydarzenia z określonego czasu. Pokazywały raczej konglomerat sytuacji, wrażeń i wspomnień twórcy. Z tego, co wiemy, Canaletto starał się Warszawę uchwycić wiernie, z lekka tylko upiększając swoje prace. Niemniej czasem popuszczał wodze fantazji, jeśli chodzi o pewne elementy przedstawienia rzeczywistości. Swojego króla i patrona, a także jego rodzinę i przyjaciół umieszczał w bardzo wielu sceneriach, bardziej w celu promocji i zaspokojenia próżności niż wiernego oddania rzeczywistości5. Poza tym uważny obserwator zauważy zaskakujące podobieństwo wielu przypadkowych postaci z panoram do zachowanych wizerunków samego artysty. Biorąc jednak poprawkę na drobne zmiany wynikające z politycznej – czy, mówiąc współczesnym językiem, wręcz „pijarowej” – funkcji obrazów oraz poczucia humoru artysty, tego warszawiaka rodem z Italii, możemy mu zaufać.
Panoramy Canaletta nie są obrazami imponującymi rozmiarami6. Na pewno nie robą tak wielkiego wrażenia jak _Panorama Racławicka_ (1893–1894), _Panorama bitwy pod Grunwaldem_ (1910) ani _Konstytucja 3 Maja 1791 roku_, dzieło mistrza Jana Matejki o tematyce warszawskiej. Wszystkie były malowane farbami olejnymi na płótnie w trzech formatach: największym (165–170 na 250–270 cm) w przypadku dużych widoków panoramicznych, średnim (115 na 165–170 cm) dla mniejszych panoram i wymagających oddania detali budynków oraz małym (85 na 105 cm) do widoków placów, ulic i innych budowli. Warto również pamiętać, że Canaletto pracował sam lub z synem oraz zapewne kilkoma słabo opłacanymi asystentami, których imiona zaginęły w pomroce dziejów.
W naszej historii posłużymy się także innymi przedstawieniami dawnej Warszawy, w tym jednym z najsłynniejszych obrazów, przedstawiającym stołeczny gród, zatytułowanym _Konstytucja 3 Maja 1791 roku_ Jana Matejki. Ale jakże w innej sytuacji znajdował się mistrz Jan, pracując nad dziełem sto lat później! Warszawa już wtedy zmieniła się nie do poznania, a sam malarz pewnie też chciałby wyruszyć na wycieczkę w czasie, aby sprawdzić, na ile wiernie oddał wygląd i ducha warszawskiej starówki. Dlatego też, nie opóźniając bez potrzeby, ruszajmy w drogę!
Naszym przewodnikiem uczynimy Canaletta. Seria panoram miejskich znajduje się dziś w Sali Prospektowej Zamku Królewskiego. Weduty, przedstawiające najważniejsze, a na pewno najbardziej reprezentacyjne punkty miasta, powstawały na przełomie siódmej i ósmej dekady XVIII wieku, zatem malarz rozpoczął pracę nad nimi niedługo po przybyciu do Polski. My jednak przyjrzymy się im nie w kolejności powstawania, ale potraktujemy je jak pocztówki ze spaceru po Warszawie. Nim zagościmy w grodzie Warsa i Sawy na dłużej, przejdziemy się słoneczną trasą, na której pracował Bernardo Bellotto. Nasz długi marsz rozpoczniemy od wschodu.
Wkraczamy do miasta
Do miasta podchodzimy z prawego brzegu Wisły. Dziś animozje między lewym a prawym brzegiem stanowią żartobliwy element miejscowego folkloru. Mieszkańcy lewobrzeżni nazywają Pragę „Azją”, a podróż mostami lub tunelem metra uznają za wyprawę na Dziki Wschód. W XVIII stuleciu problem ten jednak nie istniał, gdyż mało kto uważał Pragę za część Warszawy. Ba! – niewielu wyobrażało sobie, że większość dzielnic i osiedli stolicy XXI wieku będzie za nią uważana. To właśnie z Pragi Canaletto spoglądał na stare, rdzenne części Warszawy. W centrum swojej kompozycji ukazał Stare Miasto z charakterystyczną bryłą katedry św. Jana Chrzciciela oraz zwróconymi w stronę Wisły ogrodami Zamku Królewskiego. Po prawej stronie bez trudu rozpoznamy zabudowę Nowego Miasta. A ponieważ patrzymy na miasto od północnego wschodu, część lewa, Powiśle, Solec i znajdujące się na Skarpie Wiślanej obszary dzisiejszego Śródmieścia giną w dalszej perspektywie, pozostając widoczne tylko dla bacznego obserwatora. Skrajną lewicę kadru zajmuje Praga – ta prawdziwa, ówczesna. I to od niej zaczniemy nasz spacer.
_Widok Warszawy od strony Pragi_. Canaletto, 1770 rok
Osłupienie, które przeżyjemy, wchodząc pomiędzy ubogie rybackie chałupy, może nam towarzyszyć podczas całej wycieczki. Co to ma znaczyć? Czyżby postulat „otwarcia Warszawy na Wisłę” (pojawiający się w programach kolejnych samorządów już od międzywojnia!) został w rzeczywistości zrealizowany kilkaset lat wcześniej? Cóż, w pewnym sensie tak. Zanim dotrzemy do prawdziwej, osiemnastowiecznej Warszawy, musimy sobie zdać sprawę, że wokół wielkiej polityki, handlu i kultury stołecznego grodu w jego okolicy toczyło się normalne i nieznoszące próżni życie. Osiedla rybaków, flisaków i innych grup ludności żyjącej z rzeki ciągnęły się wzdłuż całej Wisły, powstając niespodziewanie, w nieuporządkowany, niekontrolowany sposób, niczym współczesne warszawskie osiedla. I równie szybko znikały, pochłaniane przez gospodarczy kryzys, zarazę, wojnę lub odgórną inwestycję władz miejskich lub centralnych.
Spójrzmy raz jeszcze na rzekę. Czy Wisła znajduje się na właściwym miejscu? Przyzwyczajeni do współczesnego, częściowo uregulowanego nabrzeża możemy się pogubić. Ale przecież to nic dziwnego, że przez dwa i pół stulecia koryto tak wielkiej rzeki się zmieniało. Wędrujący bieg Wisły to w Warszawie problem i tak mniej poważny niż choćby w Płocku (gdzie rzeka ma chrapkę na znaczą część skarpy w centrum miasta, a tym samym na zabudowę starówki), ba! – dla stolicy miewa zbawienne skutki. Oto patrzymy na lewy brzeg, na południowy wschód od zamku, i widzimy Mariensztat, nowo powstałą (1762) jurydykę, zajmującą, jak to się dziś mówi, taras zalewowy rzeki. Na przestrzeni wieków Wisła wielokrotnie występowała z brzegów i wracała mniej więcej na swoje miejsce, ale jej powolny bieg na wschód jest trudny do zignorowania, zwłaszcza porównując panoramę z roku 1770 i współczesną.
Jeśli chodzi o samą rzekę, naszą uwagę powinny zwrócić dwie kwestie: natłok łodzi i barek zamieniających dostojną Wisłę w prawdziwą arterię komunikacyjną oraz brak mostu – nie ma bowiem żadnego w zasięgu wzroku Canaletta. To nie błąd ani żart malarza. W 1770 roku nie istniała żadna stała przeprawa pomiędzy Warszawą i Pragą. Warto tu wspomnieć, że już kilka lat później, bo w 1777 roku, stojący w tej samej pozie podróżnicy będą patrzeć na tak zwany łyżwowy most Ponińskiego, znajdujący się u wylotu ulicy Bednarskiej. Będzie to wielki sukces architektoniczno-komunikacyjny stolicy, gdyż przeprawa, nie dość, że dotrwa aż do roku 1806, to jeszcze nie rozpadnie się sama, ale z wydatną pomocą Prusaków i Rosjan cofających się przed Wielką Armią Napoleona. Na razie jednak musimy się przeprawić na lewy brzeg Wisły łodzią. W tym celu będziemy zmuszeni poprosić o pomoc albo zawodowego i drogiego przewoźnika, albo lokalnego rybaka wracającego z połowu. Za tę usługę zażyczy on sobie zapewne nie więcej niż dwa grosze, czyli tyle, ile kilka lat później za przejście przez most będzie żądał marszałek Poniński.
Maszerując z północy mijamy rogatki miejskie, Okopy Lubomirskiego i kilka innych atrakcji. Idzie na południe żwawym krokiem. Idzie, idzie… Tak, zachowajcie, drodzy Czytelnicy, cierpliwość. O mieście Warszawa można już mówić, przekraczając fortyfikacje w okolicach dzisiejszego placu Wilsona, ale ścisła zabudowa wita podróżnika dopiero w okolicach placu Rzeczpospolitej, zwanego też placem Krasińskich. Nazwa upamiętnia Krasińskich herbu Ślepowron, którzy pod koniec XVII wieku postawili tu pałac. Początkowo większość terenu placu była pałacowym dziedzińcem, ale po wykupieniu go przez państwo mury zburzono i poszerzono drogę. Piękna budowla oraz znajdujący się w głębi planu kościół Pijarów (dziś katedra polowa Wojska Polskiego pw. NMP Królowej Polski) wyraźnie kontrastują z chaotyczną i niedbałą zabudową wokół placu. Dla tej epoki to jednak nic dziwnego. Warszawa wciąż rozbudowywała się spontanicznie; miejsca, przynajmniej na tak dalekich „przedmieściach”, było sporo, a niska, tania zabudowa nie szpeciła bezpośrednio pięknych budowli królewskich i magnackich. Zresztą część tych budynków zniknie już niebawem. W 1779 roku naprzeciwko pałacu powstanie budynek pierwszej siedziby Teatru Narodowego według projektu Bonawentury Solariego.
Procesja religijna przed pałacem Krasińskich. Canaletto, 1778 rok
Na obrazie Canaletta widzimy procesję religijną, zapewne prowadzoną przez pijarów z pobliskiego kościoła, niosących statuę Matki Boskiej Łaskawej7. Tuż obok rozgrywa się tajemnicza scena, ale na temat pasażera jednej z karet i tego, co się stało pewnego jesiennego dnia 1771 roku, usłyszymy nieco później. Dziś omińmy po prostu zamieszanie, pokłońmy się Najświętszej Panience i idźmy dalej, ku ulicy Długiej, ignorując odgłosy wydawane przez żywy inwentarz oraz narzekania warszawianki nabierającej wodę z pobliskiej studni.
Powitanie ze Starą Warszawą
Na chwilę skręcamy w lewo, aby dotrzeć na rynek Nowego Miasta. Jasny i schludny budynek kościoła Sióstr Sakramentek (pw. św. Kazimierza) wyraźnie kontrastuje z targowym gwarem rynku. Za białymi murami świątyni i kompleksu klasztornego zakonnice prowadzą czyste duchowe życie, kontemplując Rzeczywistą Obecność Chrystusa w Najświętszym Sakramencie, a zgiełk po zachodniej stronie placu należy raczej do domeny brudu. Wozy, toboły i żywy inwentarz wyglądają, pachną, a na pewno też hałasują w sposób utrudniający przeżycia duchowe oraz wyzwania intelektualne, chyba że dotyczą one rachunków.
Przybysz z XXI stulecia zapewne zdziwi się tym nieoczekiwanym wykorzystaniem rynku. Któż to bowiem słyszał, aby na publicznym placu zamiast turystów z aparatami… No tak, przecież handel i sprawy lokalne były pierwotnymi funkcjami każdego rynku. Ludzie z miast średniowiecznych, nawet ci z epoki króla Stasia, z rzadka mogli sobie pozwolić na podziwianie piękna architektury i relaks przy kawie – choć moda na kawiarnie zdążyła już dotrzeć do Warszawy. Dla nich rynek był przede wszystkim miejscem załatwiania sprawunków i negocjacji targowych. Sam kościół Sakramentek też podziwiali niemal zawsze z zewnątrz: nie była to bowiem świątynia parafialna, ale kościół prowadzony na potrzeby klasztornej wspólnoty.
Idziemy nieco dalej i skręcamy w prawo. Ulica Długa to jedna z najstarszych ulic w Warszawie, a przy tym ważny szlak komunikacyjny wiodący ze wschodu na zachód i z powrotem. Canaletto malował te okolice od strony Nowego Miasta, patrząc na klasztor Brygidek, mijany przez nas niedawno kościół Pijarów oraz ledwo widoczny w głębi Arsenał. W południowym słońcu środkiem szerokiej ulicy jadą wielkopańskie powozy, a mieszkańcy ubogich, choć schludnych kamienic przemykają bokami, zaaferowani codziennymi – mniej lub bardziej pilnymi – sprawami. Uważny obserwator dostrzeże na obrazie Canaletta zapewne załatwianie tych najpilniejszych. Jak na porę dnia, ulica nie wydaje się zatłoczona, choć mistrz chyba celowo uchwycił to miejsce poza „godzinami szczytu”. Kierując się na zachód, zmierzamy ku nowszym częściom miasta.
Przypatrzmy się dobrze kompleksowi klasztornemu sióstr ze zgromadzenia Brygidek, czyli Ordo Sanctissimi Salvatoris Sanctae Brigittae. Już za kilkadziesiąt lat straci on swój sakralny charakter, a pod koniec XIX stulecia zostanie rozebrany, aby zrobić miejsce na tak zwany Pasaż Simonsa, dziś także nieistniejący. Idąc dalej Długą, mijamy Arsenał, skupiając się nie na eleganckiej, barokowej bryle, ale na mrocznych sekretach budynku. Przed zbrojownią ćwiczą musztrę żołnierze, choć jeszcze kilka lat wcześniej nie odczulibyśmy w tym miejscu beztroskiego ducha eleganckiej parady…
Ulica Długa ciągnie się dalej, dużo dalej – jest ona najdłuższą równoleżnikową arterią miasta. Począwszy od Nowego Miasta, stoją przy niej piękne i ważne budynki użyteczności publicznej, z rzadka uzupełniane przez skromniejsze, a potem już zupełnie ubogie kamienice. Jednak w te mroczniejsze partie Długiej na razie się nie zapuszczamy i zawracamy na szlak naszej słonecznej wycieczki z Canalettem, czyli na ulicę Miodową.
Widok na ulicę Miodową. Canaletto, 1777 rok
Docieramy niemal na róg Senatorskiej, odwracamy się i spoglądamy na północ. Aby tu dotrzeć, musieliśmy przepychać się przez tłumek warszawiaków idących pod ścianami budynków, a przy tym uważać na powozy mknące środkiem ulicy. Nawet jeśli nie jest ich tak wiele, aby mogły spowodować wypadek drogowy, z pojazdami zawsze należy uważać, ponieważ spod ich kół może chlusnąć na nas fala nieczystości pokrywających warszawskie ulice. Ten aspekt miejskiego ryzyka nie był często opiewany przez podróżników, nie pokazuje go też zbyt wyraźnie mistrz Canaletto. My również na chwilę nie skupiamy się na tak przyziemnych aspektach życia. Idziemy główną arterią komunikacyjną Warszawy i cieszymy się widokiem.
Patrzymy na pałac Biskupów Krakowskich, pałac Teppera (który bardzo mocno ucierpi w nadchodzących latach, spłonie podczas wojny, a w 1948 roku ostatecznie wyzionie klasycystycznego ducha, aby umożliwić budowę Trasy W-Z), pałac Branickich, a gdzieś daleko w tle fragment znanego już nam pałacu Krasińskich.
Naszą uwagę przyciągają jednak ludzie. Oś Miodowa – Krakowskie Przedmieście – Nowy Świat to kręgosłup Warszawy. O komunikacji pieszej oraz konnej, biednych i maluczkich jeszcze porozmawiamy, a na razie skupmy wzrok na jadącej w naszym kierunku karocy. Kto siedzi w środku? Nie sposób tego dostrzec, choć po bogatych zdobieniach pojazdu oraz sznycie służby oceniamy, że to albo gość któregoś z magnatów, albo i sam przedstawiciel arystokratycznego rodu. Podczas naszego spaceru minęliśmy już kilka rezydencji magnackich, a ujrzymy ich jeszcze więcej. Nie jest to ani przypadek, ani zamiłowanie klas wyższych do piękna akurat tej części miasta. Każdy liczący się ród arystokratyczny powinien posiadać siedzibę blisko dworu królewskiego, miejsca sejmowego i placu elekcyjnego. Tradycja budowania sezonowych albo nawet stałych siedzib pierwszych rodów Korony i Wielkiego Księstwa Litewskiego narodziła się już w XVII wieku, po przeniesieniu stolicy do grodu Warsa i Sawy. Nie musiały one znajdować się bezpośrednio przy Zamku Królewskim, choć ci najbogatsi i najbardziej zainteresowani sprawami królestwa możnowładcy starali się zająć najlepsze miejsca. Wystarczyło zresztą mieć pałacyk w odległości kilku zdrowasiek jazdy powozem od zamku, aby być na bieżąco ze sprawami państwowymi.
Gdzie i po co jedzie magnat w mijającej nas karocy? Wraca z obiadu u przyjaciela, wysokiego urzędnika? Omawiał właśnie kolejną intrygę dworską czy aranżował małżeństwo syna bądź córki z potomstwem równie bogatego sąsiada? Tego tak łatwo się nie dowiemy. Na razie uważajmy przede wszystkim na to, aby nie ochlapało nas błoto bryzgające spod kół powozu!
Polityczne serce Warszawy. Krakowskie Przedmieście
Mistrz Bernardo nie zabierze nas jeszcze na wycieczkę po Zamku Królewskim, chociaż jest to jedno z niewielu miejsc jednoznacznie przesądzających o stołecznym charakterze Warszawy. To tu odbywają się sejmy walne, to tu w 1791 roku w Sali Senatorskiej uchwalona zostanie ustawa rządowa, nazwana przez potomnych Konstytucją 3 maja. Na razie, między sejmowymi sesjami, budynek wydaje się wręcz opuszczony.
Mijamy go z lewej strony i stajemy na placu niedaleko Kolumny Zygmunta. Z pomnikiem króla Wazy wiąże się wiele ciekawych historii, choćby o tym, jak po śmierci ten niezwykle pobożny władca wdał się w zawody z Matką Boską od bernardynów. Jeszcze niedawno los kolumny był wyjątkowo niepewny. Car Piotr I Wielki, odwiedzając Warszawę w 1711 roku, miał podziwiać i publicznie chwalić ten niezwykły i z wielu powodów wyjątkowy pomnik (do czasu powstania w 1810 roku napoleońskiej kolumny na paryskim placu Vendôme była ona jedynym świeckim monumentem w Europie), dzięki czemu… dostał go w prezencie8. August II, zwany przez potomków Mocnym, właśnie przybył do Warszawy i rozpoczynał drugi okres panowania. Jako przybysz z Saksonii, wciąż nieobeznany ze zwyczajami i tradycjami nowych poddanych, nie był zbytnio zatroskany dbaniem o historyczne pamiątki nowej stolicy. Był za to bardzo skory podkreślać swoją wdzięczność wobec cara, bez którego wpływu nie wygrałby elekcji. Dlatego oświadczył, że Piotr może sobie kolumnę zabrać, jeśli tylko znajdzie sposób na jej bezpieczny transport. Tego jednak car nie zdołał zapewnić i jeden z najważniejszych symboli Warszawy pozostał na swoim miejscu. Pobożnym katolikom wypada wierzyć, że stało się tak dzięki wstawiennictwu błogosławionego Władysława z Gielniowa, którego relikwie spoczywają w pobliskim kościele bernardyńskim.
_Krakowskie Przedmieście od Kolumny Zygmunta_. Canaletto, między 1767 a 1768 rokiem
Krakowskie Przedmieście to szeroka ulica. Mieści zarówno pędzące środkiem karoce, jak i ruch konnych nieco z boku, oraz spacerowiczów po obu stronach traktu. Mniej tu tłoku niż na wąskiej Miodowej. Więcej jednak dzieje się nie na samej ulicy, tylko w bramach i położonych przy niej sklepach. To dobra, droga część miasta, więc znajdują się tu także najbardziej eleganckie sklepy Warszawy, kuszące biedniejszych przechodniów okazałymi witrynami. To zapowiedź nowych czasów, przepchnięcia handlu ulicznego w dalsze zakątki stolicy i uczynienia Krakowskiego Przedmieścia ulicą reprezentacyjną. Na razie jednak wciąż widać tu żebraków, zaprzężony w wychudłego woła drabiniasty powóz, należący zapewne do małżeństwa włościan przywożących swoje towary spod Warszawy, i ulicznych grajków, uprzyjemniających przechodniom dzień w nadziei na skromny datek. Na scenę tę zaś patrzy z oddali i wysokości Zygmunt III Waza, twórca stołecznego charakteru miasta. Może być dumny z jakości drogi. Niedawno, bo w 1762 roku, zakończono prace nad wyłożeniem ulicy pierwszym brukiem, co niezwykle poprawiło wygodę podróżowania powozem i higienę marszów na piechotę. Choć nadal, tak jak na Miodowej, warto unikać przejeżdżających szybko wozów.
Kościół św. Anny w XXI wieku będzie służyć studentom, lecz w czasach Canaletta stanowił część klasztoru Bernardynów i był miejscem spoczynku relikwii błogosławionego Władysława z Gielniowa. Pośmiertna kariera tego bernardyna okaże się ważna, gdyż w 1964 roku Jan XXIII ogłosi go najważniejszym patronem Warszawy.
W tym miejscu warto jeszcze wspomnieć o zaginionym obrazie mistrza Bernarda: _Kolumna Zygmunta III od strony zejścia do Wisły z królem wizytującym spalone w 1767 skrzydło Zamku_. Bliższe ujęcie Kolumny Zygmunta, tym razem z królem Stanisławem Augustem na planie, znamy tylko z opisów. Płótno zaginęło, najprawdopodobniej zostało bezpowrotnie utracone w pożarze. Zakrawa to na historyczną ironię, gdyż na kompozycji władca miał wizytować spalone skrzydło zamku i wysłuchiwać raportu o zniszczeniach. Jak dokładnie obraz wyglądał, nie wiemy, choć na pewno malarz wykorzystał pomiary, szkice i elementy przećwiczone przy malowaniu poprzednich ujęć pomnika.
Ruszamy dalej, na południe. Kościół Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny i św. Józefa Oblubieńca, czyli kościół karmelicki, to wizytówka kolejnego kompleksu klasztornego w centralnej części Warszawy. Warto pamiętać, że podczas budowy świątyni w XVII wieku było to wciąż przedmieście… Gdy Canaletto malował świątynię, lśniła ona świeżością po generalnym remoncie zakończonym w 1779 roku. Dawna budowla barokowa została gruntownie dostosowana do nowoczesnych, czyli klasycystycznych standardów, co oznaczało dodanie charakterystycznej fasady i ornamentyki. Ówcześni mieszkańcy miasta podziwiali całe dzieło, ale szczególnie spodobała im się umieszczona na dachu wielka kula z wężem trzymającym w pysku jabłko9. Nazywali ją „banią karmelicką”, które to przezwisko, choć może i czułe, nieco spłycało interesującą, ale i niepokojącą wymowę teologiczną symbolu rajskiego pokuszenia.
Kościół Karmelitów na obrazie Canaletta, 1780 rok
Przechodząc obok świątyni, widzimy stojące jeszcze, pozostałe po remoncie, drewniane rusztowania. Nie był to zresztą widok rzadki. Ówczesna Warszawa, cały czas „w budowie”, powoli się zmieniała, piękniała i rozwijała. Jakby na przekór wichrom dziejów, panującemu wokół kryzysowi upadającego państwa, kolejne widoki z Krakowskiego Przedmieścia dawały nadzieję na lepsze, a w każdym razie piękniejsze jutro.
Idąc dalej na południe, ponownie wkraczamy do królestwa handlu. Rzędy klasycystycznych kamienic, których rekonstrukcje są tak dobrze nam znane, w XVIII wieku dopiero powstają, a te, które już stoją, dumnie prezentują charakterystyczne warszawskie boniowanie (dekoracyjne, geometryczne opracowanie krawędzi oraz lica ciosu kamieni). Jednocześnie dolne części ścian budynków znikają w chaosie straganów i tłumu klientów oglądających wystawy. Tutaj sprzedaje się lepsze i droższe towary niż na rynku – głównie ubrania, tkaniny czasem porcelanę i inne sprzęty domowe. Jednak widok dość lichych straganów kontrastuje zarówno z elegancją okolicznych elewacji, jak i z wytwornymi strojami spacerowiczów.
Kościół Świętego Krzyża i targ uliczny na obrazie Canaletta, 1778 rok
Nad lewą stroną ulicy dominuje potężny kościół Świętego Krzyża, prowadzony przez zgromadzenie księży misjonarzy. Odbudowany w latach 1679–1696 ze zniszczeń, do jakich doszło podczas potopu szwedzkiego, stał się jednym z najlepiej rozpoznawalnych obiektów tej części stolicy. Nie dziwmy się jednak, że brakuje tu symbolu świątyni – figury Chrystusa z krzyżem, która stanie dopiero w XIX wieku.
Następny kościół na naszej trasie także błyszczy świeżością. Jest to zresztą zupełnie nowa konstrukcja, gdyż stojąca wcześniej w tym miejscu świątynia spłonęła i została zastąpiona w 1762 roku przez klasycystyczny, dobrze komponujący się z resztą ulicy gmach. Jednak pewien dysonans poznawczy mogą dla zwiedzającego stanowić konie i powozy stojące przed klasztorem. Na obrazie nie widzimy położonej niedaleko zajezdni miejskich wozów, tak zwanego Magazynu Karowego. To dziedzictwo przewodniczącego Komisji Brukowej, marszałka Franciszka Bielińskiego, który w latach czterdziestych przeprowadził wiele niezbędnych oraz kilka zupełnie zbędnych reform w stolicy10. Z tego niezbyt wygodnego sąsiedztwa nie były zadowolone chociażby pobożne siostry.
Jeśli wejdziemy do wnętrza świątyni i trafimy na nabożeństwo albo próbę muzyczną, możemy posłuchać kościelnych organów. Piękny i dostojnie brzmiący instrument nie przetrwa do XXI wieku, ale zdążą na nim zagrać liczni adepci muzyki z Warszawy, w tym sam Fryderyk Chopin11. Jak można przypuszczać, ta doza duchowości i kultury ma zbawienny wpływ na warszawskich woźniczych i ich konie.
Rezydencje, parki i koszary
Zbaczając nieco z naszej trasy, skręcamy w ulicę Senatorską i po krótkim spacerze na zachód stajemy przed Pałacem Błękitnym, w XVIII wieku należącym do rodu Czartoryskich, a dziś znanym jako pałac Zamoyskich. Niezwykłe dzieje gmachu, zmieniający się jak w kalejdoskopie właściciele i plotki z nim związane mogłyby posłużyć za kanwę wielu pasjonujących opowieści. Teraz wspomnimy tylko o jednej, która 13 stycznia 1780 roku wstrząsnęła całą Warszawą. Otóż zdarzył się tutaj wypadek, w którym zginęła Teresa Czartoryska, najstarsza córka słynnej Izabeli z Flemmingów Czartoryskiej. Jej suknia zajęła się od ognia płonącego w kominku i mimo pomocy domowników – w tym kolejnego z naszych przewodników, malarza Jana Piotra Norblina – młoda panna zmarła kilka dni później z powodu poparzeń. Tragedia ta, prócz wzbudzenia współczucia i niezdrowej ciekawości warszawiaków, zmieniła samą Izabelę z Flemmingów Czartoryską. Dotychczasowa celebrytka i skandalistka, kochanka między innymi króla Stanisława Augusta i carskiego dyplomaty Mikołaja Repnina, zrozpaczona po śmierci najstarszej córki, a niedługo potem również kolejnego dziecka, małej Gabrieli, zmieniła zupełnie usposobienie, publiczny wizerunek i wycofała się z życia towarzyskiego stolicy.
Pałac Błękitny, warszawska rezydencja Czartoryskich. Canaletto, 1779 rok
Okolica ta była także miejscem radości. Skupmy się teraz na zielonym sąsiedzie Pałacu Błękitnego, czyli Ogrodzie Saskim. Dawny ogród przypałacowy Pałacu Saskiego 27 maja 1727 roku został udostępniony przez króla Augusta II mieszkańcom Warszawy, co uczyniło go pierwszym tego typu obiektem na obszarze Rzeczpospolitej12. Do parku mógł wejść każdy… kto zdaniem strażników był porządnie ubrany i wyglądał na człowieka spragnionego spaceru i medytacji, a nie na przykład szukającego noclegu lub mięsa z pływającego w stawach ptactwa wodnego13. Oddzielający więc ogród od ulicy wysoki mur nie był jedynie elementem ozdobnym.
Jako miejsce spotkań i relaksu warszawiaków park cieszył się wielką popularnością, zwłaszcza po roku 1748, gdy August III ufundował budynek pierwszej w mieście publicznej opery. Być może ten szczodry gest syna to symboliczne zadośćuczynienie za postępowanie ojca, który jeszcze niedawno chciał oddać ukochany zabytek Warszawy obcemu władcy. Tak czy inaczej Ogród Saski przyciągał odwiedzających wszystkich stanów, oczywiście tych wyglądających porządnie (gdyż, jak mówi stare powiedzenie, „gość w surducie jest mniej awanturujący się”).
Niezależnie zaś od obyczajów wypoczynkowych warszawiaków po naszej stronie muru, nie tak przecież szeroką Senatorską, wciąż pędzą powozy i karoce ważnych graczy stołecznego życia politycznego. Nazwa ulicy zobowiązuje…
Niedaleko, na tej samej Senatorskiej, widzimy kościół św. Antoniego Padewskiego, powierzony w opiekę zakonowi franciszkanów-reformatów. Otacza go niewielki, urokliwy kompleks klasztorny, umiejscowiony w jednej z najbardziej prestiżowych lokacji nowej Warszawy, tuż obok ogrodu i Pałacu Saskiego.
Obecnie warszawiacy wciąż rozpamiętują skandal związany z klasztorem. W 1766 roku ukrył się tu Giacomo Casanova, poszukiwany po ciężkim ranieniu w pojedynku podstolego wielkiego koronnego Franciszka Ksawerego Branickiego14. Choć sam pojedynek był wynikiem rywalizacji Casanovy i Branickiego o względy włoskiej tancerki Teresy Casaci, nagonka, którą krewni rannego rozpętali przeciw słynnemu awanturnikowi, stała się zaczątkiem jego upadku. Gdy Włoch ukrywał się u reformatów, jego wrogowie nagłaśniali oskarżenia i plotki przeciwko niemu, oczerniając go w oczach dotychczas mu przyjaznego Stanisława Augusta. W lipcu 1766 roku król nakazał Casanovie opuścić Rzeczpospolitą, więc ten musiał w przebraniu wymknąć się z klasztoru na Senatorskiej.
_Widok placu Za Żelazną Bramą_. Canaletto, 1779 rok
Jedną z najbardziej okazałych rezydencji magnackich w okolicy jest stojący nieco dalej, niemal opuszczony pałac Mniszchów. Sam ród, choć nieco podupadły (nestor rodziny, marszałek Jerzy August Mniszech, zmarł rok wcześniej i na nim wygasła główna linia rodu), za czasów poprzedniego władcy był najpotężniejszą rodziną Rzeczpospolitej.
Patrzymy na budowlę z muru Ogrodu Saskiego, obserwując przy tym codzienne życie warszawiaków. Oto widzimy, jak na Senatorskiej mijają się żołnierze, wiecznie kursujący między rezydencjami magnackimi stangreci na kozłach karoc oraz zwykli – ale ci dobrze ubrani – mieszkańcy stolicy, którzy zmierzają wypocząć lub obejrzeć spektakl w parku.
Docieramy do placu Żelaznej Bramy, czyli krańca Ogrodu Saskiego. Choć tereny te miały zostać podzielone i zabudowane przez magnatów wznoszących swoje warszawskie siedziby, ten zamiar nigdy nie został do końca zrealizowany. Do niedawna nie było to już miasto, ale należąca do Lubomirskich jurydyka, zwana Wielopolem. Możny ród chciał odsprzedawać chętnym działki na podmiejskie rezydencje, ale ambitne plany króla Augusta II zupełnie zepsuły tę koncepcję. W ramach budowy tak zwanej Osi Saskiej król zmusił Lubomirskich do odsprzedania ważnych działek ziemi pod budowę Koszar Mirowskich, którym zaraz się przyjrzymy. W okolicy Żelaznej Bramy zwyciężył więc chaos. Obok schludnych kamienic i okazałego pałacu Lubomirskich widać niską zabudowę, rozwieszone pranie i pasące się na środku placu kozy, a ulicą, która miała być reprezentacyjnym traktem dla możnowładcy i jego przyjaciół, prócz eleganckich karet jeżdżą drabiniaste wozy z drobnym towarem.
Treść dostępna w pełnej wersji.PRZYPISY
I
Spacer z Canalettem
1 D. Kobielski, _Pejzaże dawnej Warszawy_, Warszawa 1974, s. 32.
2 S. Kozakiewicz, _Canaletto_, Warszawa 1955, s. 25.
3 _W tle dzieją się fantastyczne rzeczy_, https://www.polskieradio.pl/8/406/Artykul/547845,W-tle-dzieja-sie-fantastyczne-rzeczy .
4 R.J. Knapiński, _Biblia pauperum – rzecz o dialogu słowa i obrazu_, Warszawa 2004, s. 4.
5 Por. Ł. Wojtach, _Dwa obrazy Belotta, czyli o polskim marketingu politycznym w XVIII wieku_, http://muzhp.pl/pl/c/533/dwa-obrazy-belotta-czyli-o-polskim-marketingu-politycznym-w-xviii-wieku .
6 Por. _Twórca Bernardo Bellotto zwany Canaletto_, https://culture.pl/pl/tworca/bernardo-bellotto-zwany-canaletto .
7 A. Skrodzka, _Ulica a i Pałac Rzeczpospolitej Bernarda_ _Bellotta a porwanie króla Stanisława Augusta_, _Initiumsapientiaehumilitas. Studia ofiarowane Profesorowi Jakubowi Pokorze z okazji 70. urodzin_, pod red. A. Skrodzkiej i M. Olszewskiej, Warszawa 2015, s. 569.
8 A. Andrusiewicz, _Carowie i cesarze Rosji: szkice biograficzne_, Warszawa 2001, s. 177.
9 J. Wołowski, _Moja Warszawa_, Warszawa 1979, s. 182.
10 B. Grochulska, _Komisja Brukowa_, _Encyklopedia Historii Gospodarczej Polski do 1945_, t. 1, red. M. Kamler, Warszawa 1981, s. 325.
11 L. Gawroński, _Chopin jako organista_, „Akcent” 1999, t. 77–78 (3–4), s. 243.
12 E. Charazińska, _Ogród Saski_, Warszawa 1979, s. 44.
13 A. Berdecka, I. Turnau, _Życie codzienne w Warszawie okresu Oświecenia_, Warszawa 1969, s. 52.
14 _Encyklopedia Warszawy,_ Warszawa 1994, s. 96.