Jak robić dobrze - ebook
Wydawnictwo:
Data wydania:
6 maja 2015
Format ebooka:
EPUB
Format
EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie.
Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu
PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie
jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz
w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Format
MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników
e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i
tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji
znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji
multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka
i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej
Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego
tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na
karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją
multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire
dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy
wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede
wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach
PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla
EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Pobierz fragment w jednym z dostępnych formatów
Jak robić dobrze - ebook
Dokąd dziś swoje kroki skierowałby Jezus Chrystus? Do Afryki. Do miejsca, gdzie dobro i zło widać najwyraźniej. Gdzie tak łatwo upaść, ale też tak łatwo się podnieść.
„Dobra fabryka” to fascynująca opowieść o Czarnym Lądzie. I kolejna mądra książka Szymona Hołowni o Bogu i ścieżkach, które do niego prowadzą.
Kategoria: | Wiara i religia |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7700-187-5 |
Rozmiar pliku: | 2,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Adres
WAfryce – niby istnieje, ale jeśli ktoś liczy, że chcąc gdzieś dojechać, wbije sobie do samochodowej nawigacji nazwę ulicy i dokładny numer, to się przeliczy. Nawet jeżeli zdarzy się cud i GPS poprowadzi go na właściwą ulicę, na miejscu i tak będzie musiał dopytać, gdzie znajduje się punkt, którego szuka.
W tych miejscach Afryki, które zdążyłem poznać (ci, którzy znają ją lepiej, zapewniają jednak, że to pankontynentalne zjawisko), orientując się w przestrzeni, używa się nie adresów, a powszechnie znanych punktów odniesienia, takich jak: osiedla, centra handlowe, ronda, farmy, fabryki. „Pojedziesz prosto i gdy miniesz ten sklep z farbami, skręcisz w lewo, później jakieś dziesięć minut prosto, później za osiedlem Chińczyków ostro w prawo i za jakieś pięć minut będziesz na miejscu, a gdzie to jest dokładnie, to już ci ludzie powiedzą”. I rzeczywiście – powiedzą. Te punkty orientacyjne znane są prawie każdemu niczym elementarz. Nigeryjsko-amerykańska dziennikarka Dayo Olopade w swojej książce The Bright Continent, która była dla mnie ciekawą pomocą w odkrywaniu Afryki, wspomina, że sama dawała wskazówki, jak dojechać do jej domu, odnosząc się do wielkiej dziury w drodze, którą ostatecznie zasypano, ale jeszcze przez wiele miesięcy służyła za punkt orientacyjny. W Chartumie było nim „to miejsce, gdzie kiedyś była ta chińska restauracja”. Proste.
I działa! Wielokrotnie widziałem, że ten system, oparty nie na mówiących głosem Hołowczyca automatach, nie na żadnych Google Street View, ale na ludzkich obserwacjach i wymianie informacji między człowiekiem a człowiekiem, jest nadzwyczaj sprawny i wydajny. Nigdy w Afryce nie słyszałem, by ktoś podawał mi numer domu, on mieszka po prostu „w tej części miasta, na tym osiedlu na tyłach lotniska, a później zapytasz ochroniarza”. Gdzie jest to nowe centrum handlowe? Po drodze do cementowni, za salezjanami. Gdzie pani mieszka? Przy piekarni w Chelstonie. Ale gdzie dokładnie? Trzecie osiedle od ronda po lewej. A dalej pan zapyta.
W wielu afrykańskich miastach osiedla mieszkalne co bardziej zamożnych jednostek kryją się za murami i wielkimi żelaznymi bramami otwieranymi po tym, jak się pod nie podjedzie i zatrąbi (co nie jest efektywną metodą ochrony mienia, bo przecież jak stróż już otworzy bramę, to każdy może wpaść na teren, dlatego na naprawdę drogich osiedlach, zanim ochrona z wewnątrz wykona jakikolwiek ruch, jest się najpierw dokładnie sprawdzanym na zewnątrz). Na wielu ulicach miast aż roi się od szyldów, ale to chyba w nigeryjskiej metropolii Lagos po raz pierwszy dotarło do mnie, że tam, gdzie wszystko opiera się na tym, co się usłyszało od drugiego, a nie na scentralizowanym systemie, którego jest się trybikiem, te szyldy też są zbędne. Umówiliśmy się ze znajomą w popularnej restauracji, przysłany po mnie kierowca skręcił w jedną z tysięcy takich samych uliczek, których pierzeje były nudne jak ciągnące się przez setki metrów fasady wiedeńskich pałaców. Mur, brama, mur, brama, mur, brama, mur. Kierowca podjechał do jednej z bram, zatrąbił, wyszedł zza niej ochroniarz, kierowca dopytał, podjechał pod następną bramę, zatrąbił, brama się otworzyła, a za nią rozbłysły światła restauracji.
Widziałem mapę Afryki naszkicowaną w latach 50. XX wieku przez amerykańskiego antropologa George’a Murdocka. Na granice wyrysowane przez kolonialistów podczas dzielącej Afrykę jak tort konferencji w Berlinie (1884/1885) naniósł on granice terytoriów rzeczywiście żyjących na kontynencie plemion i narodów. Naukowcy zarzucali później Murdockowi, że jego pracy daleko było do dokładności, skoro np. tylko na terenie mikroskopijnego państwa Malawi umieścił trzy grupy etniczne, a w rzeczywistości jest tam ich ponad dwadzieścia. Gdyby jednak chcieć trzymać się samej tylko Murdockowej mapy, w Afryce powinno dziś być 835 narodowych państw! Na kontynencie, na którym żyje jedna szósta ludzkości, winniśmy mieć prawie cztery razy tyle krajów, ile jest na całym dzisiejszym świecie. Różnorodność językowa, kulturowa, etniczna Afryki jest wprost nie do ogarnięcia. Wszyscy ci, którzy widzą w niej ciągłe konflikty, powinni być raczej zaskoczeni, że przedstawiciele różnych nacji biją się tu tak rzadko (zróżnicowana w takim stopniu Europa pewnie kilkaset lat temu całkowicie i ostatecznie spłynęłaby krwią).
Co to ma wspólnego z rozważaniami na temat „analogowych” afrykańskich GPS-ów? Otóż jadąc przez tutejszy krajobraz, mimo wszechobecnych haseł wzywających do narodowej jedności i budowania wspólnej tożsamości na bazie tego, co przy swoich stolikach narysowali koloniści („One Zambia – One Nation”, „South Africa – Our One Rainbow Nation” etc.), trudno oprzeć się wrażeniu, że każde afrykańskie obejście, każda zamieszkana przez członków jednego klanu wieś to na dobrą sprawę państwo samo w sobie. Utrzymujące stosunki dyplomatyczne, handlowe, wymieniające się informacjami z całym światem i budujące indywidualne związki z każdym, kto chce tu zawitać.
Odnoszę czasem wrażenie, że w Afryce nie ma adresów, bo państwo, które mogłoby te adresy narzucić i ich stosowanie egzekwować, istnieje tylko w głowie urzędników. Obywatele – jasne, płacą podatki, głosują, wyrabiają sobie dokumenty i idą na studia, ale gdy trzeba załatwić najzwyklejsze życiowe potrzeby: państwa nie ma. Są za to ludzie, jest najciekawszy i najtrwalszy wynalazek Afryki – rodzina w szerokim sensie, słynna extended family, są sąsiedzi, znajomi. Albo po prostu przechodnie, którzy chętnie wskażą, jak dojechać do tego osiedla, co jest dziesięć minut stąd (w Afryce z uwagi na stan dróg odległości nigdy nie określa się w kilometrach, zawsze w jednostkach czasu potrzebnych na jej pokonanie), za tym wielkim czerwonym billboardem i sklepami, które zobaczysz na Addis Abeba Road, i zaraz za budkami sprzedawców, koło tego ronda z fontanną, na którym będziesz musiał skręcić w lewo.
Artykuł 15
Gdybym obudzony w środku nocy miał szybko wymienić trzy rzeczy, których nauczyła mnie Afryka, wymieniłbym ich pewnie ze dwadzieścia.
Na czele listy bez wątpienia znalazłaby się jednak inspiracja wydłubana z zasłyszanej kiedyś w Kongu opowieści, w której co chwila przewijał się tajemniczy Artykuł 15 (Article quinze). Jedni mówią, że chodzi o rozdział z przemówienia byłego dyktatora Mobutu Sese Seko, który miał podobno stwierdzić, że „każdy może trochę ukraść”, inni (wersja spotykana przeze mnie częściej) zarzekają się, że chodziło o paragraf z kongijskiej konstytucji, który relacje państwa do obywatela kwitować miał z genialną wprost szczerością: „A poza tym, obywatele, radźcie sobie sami!”.
Poszperałem tu i ówdzie, okazało się, że tego streszczającego istotę wielu współczesnych systemów politycznych zdanka próżno szukać w konstytucji DRK, pochodzi ono bowiem z ustawy zasadniczej naprędce przyjętej w samozwańczym państewku Kasai Południowe, które na początku lat 60., gdy Belgowie wychodzili z Konga, postanowiło wykorzystać okazję i wybić się na niepodległość. Trwała ona tylko chwilę, po kilkunastu miesiącach separatystów załatwiła armia DRK, ale Artykuł 15 na trwałe przyjął się w kulturze.
Przywołuje się go zwykle, narzekając na korupcję i bezhołowie, jakie panują w wielu miejscach w Afryce, dla mnie jest ono jednak też opisem innego fenomenu: gdy Afrykaninowi powie się, że ma sobie poradzić w sytuacji, w której przeciętny Europejczyk dawno poddałby już mecz – on poradzi sobie śpiewająco! Nieco niżej opisuję przykłady nieprawdopodobnej wręcz pomysłowości mieszkańców kontynentu, którzy zamiast narzekać, że nie ma wody – wymyślają suche mydło, a gdy samochód nie chce jechać – naprawiają go za pomocą desek i sznurków, i on jedzie! Ten duch przedsiębiorczości, zaradności, organiczna wręcz nieumiejętność poddawania się i czerpanie radości z życia niezależnie od trudnych warunków są jak akumulator, od podłączania do którego chyba się już uzależniam.
Dla Afrykanina naprawdę nie ma problemu nie do rozwiązania. W Polsce od lat trwają lamenty wydawców prasy, wszystko słabo się sprzedaje, nie ma jak związać końca z końcem. Przypominam państwu wydawcom postać słynnego już chyba na cały świat Alfreda J. Sirleafa, który na jednej z ulicy Monrovii, stolicy Liberii, uruchomił gazetę na szkolnej tablicy. Codziennie wypisywał kredą pozyskane w kafejce internetowej newsy ze świata, kilku znajomych „korespondentów” donosiło mu informacje z okolicy, opatrywał to komentarzami. Pod tablicą gromadziły się tłumy, jego „The Daily Talk” było najchętniej czytanym medium w kraju.
Nasz kolejny dramat z tej dziedziny – ludzie nie chodzą po książki. W Kenii zareagowano nań prosto: a może to książki powinny pójść do ludzi? We wschodniej części tego kraju działał (mam nadzieję, że nadal działa) genialny projekt: wielbłądzia biblioteka. Trzy minikarawany złożone z trzech wielbłądów przenoszących kilkaset książek i przenośny namiot bibliotekarza kursowały między osadami koczowników, wypożyczając podręczniki, poradniki czy gazety. Wszystko było tak ustawione, że niezależnie od tego, gdzie koczownicy wędrowali, biblioteka i tak odwiedzała ich co dwa tygodnie. Niezależnie od tego, czy umieli czytać (a wielu nie umiało), czy znali angielski albo suahili (w ich własnym języku – somali – książek póki co nie było), wyczekiwali na przyjazd bibliotekarzy jak na święto. Zrobiono radochę i mnóstwo frajdy z czegoś, co u nas wciąż postrzegane jest jako przyciężki, inteligencko-aspiracyjny obowiązek.
Natchnienie drugie. Ale zanim nastąpi – krótki obrazek wprowadzający w klimat miejsca, w którym go doznałem.
Fachowcy mówią, że lotnisko w Lusace ma jeden z najlepszych w tej części Afryki pas startowy. Przydał się pilotom jednej z europejskich linii lotniczych, którzy trochę ponad rok temu musieli tu lądować w niemal kompletnych ciemnościach – zepsuła się linia doprowadzająca na lotnisko prąd, a generator zapasowy w chwilę po załączeniu poszedł z dymem. Przez niemal dwa dni boardingi wypisywano ręcznie, nie działały żadne kontrole, a karuzele z bagażami zastąpiła wykuta naprędce w ścianie dziura, przez którą do wnętrza terminala wrzucano bagaże podróżnych. Sytuacji nie szło łatwo opanować – okazało się, że z generatora ktoś ukradł kable, a w Lusace akurat nie było takich, jak trzeba. Ja z tego całego tragikomicznego zamieszania pamiętam przede wszystkim dwóch nieszczęśników w odblaskowych kamizelkach, którzy w czterdziestostopniowym upale mieli za zadanie zastąpić automaty wydające bilety wjazdu na lotniskowy parking. Swoją służbę pełnili z godnością. Pot lał się z nich strumieniami, ani na chwilę nie przyspieszali jednak ruchów, nie chowali się w cień, utyskiwali na sytuację, ale wciąż byli skłonni żartować.
Zambia jest dokładnie taka jak oni. To spokojny kraj zwykle pogodnych ludzi, którzy niezależnie od trudów bieżącej sytuacji zawsze znajdą czas, by się uśmiechnąć, zapytać, skąd jesteś. Albo opowiedzieć historię o policjancie, który chorą psychicznie kobietę w ramach interwencji odwiózł na lotnisko, „bo wiadomo, że czarownice przylatują, więc niech sobie odleci”, albo o mrówkach, które faceta ululanego kukurydzianym piwem i śpiącego w rowie obgryzły do kości. Czasem mam wrażenie, że Zambijczycy wciąż dość ograniczony dostęp do telewizji rekompensują sobie rozbudowywaniem fantastycznych opowieści. Ale nawet najbardziej mrożące krew w żyłach przypominają tu raczej baśnie niż horrory. W Zambii w porównaniu z innymi, położonymi bliżej równika krajami Afryki wszystko wydaje mi się zawsze stonowane, bardziej pastelowe, świat stale zdaje się tu spowijać lekka mgła, ta, która wisi w powietrzu parę razy w roku, gdy trwa sezon wypalania buszu (znam już to uczucie, gdy w środku nocy budzi cię huk pożaru podchodzącego sto metrów od domu; miejscowi łączą tę praktykę z polowaniem – ogień podkładają po wielkim okręgu, w którym zostawiają kilkusetmetrową przerwę i tam zasadzają się na uciekającą z pożaru zwierzynę).
Wszystkim już chyba znane jest piękne afrykańskie powiedzenie, którym traktuje się tu żyjących w ciągłym pośpiechu ludzi z Europy czy Stanów: „Wy macie zegarki, a my mamy czas”. Czas to faktycznie dziś najbardziej deficytowy towar na tym świecie, ale Afrykanie wcale nie zamierzają rezygnować z jego zasobów tak łatwo jak z miedzi czy diamentów. W niespiesznej Zambii wypracowano genialną metodę kojenia nerwów białych, którzy denerwują się w restauracji, że zamówienie nie przychodzi od czterdziestu minut albo że pan w banku załatwia coś trzeci tydzień i nadal nie osiągnął sukcesu. Na pytanie: „No kiedy to wreszcie będzie?!”, uprzejmy Zambijczyk odpowiada, że przyniesie, załatwi, zrobi just now (czyli: w tej chwili). Wtajemniczeni wiedzą jednak, iż znaczy to, że spełnienia prośby doczekamy się za pół godziny, za tydzień, a może za rok. Dopiero gdy usłyszymy now now (teraz, teraz), możemy mieć nadzieję, że komunikat dotarł i reakcja będzie taka, jak oczekujemy.
Słowo daję, że gdy o tym myślę, nie mogę przestać się tym zachwycać! Jeśli ktoś ma kłopot, że życie nie mieści mu się w teraźniejszości, niechby zamiast się spinać, rozszczepił sobie ową teraźniejszość na teraźniejszość teraźniejszą i tę trochę mniej teraźniejszą (Afrykanie z wielu plemion rozszczepiają tak też zresztą przeszłość: w opowiadaniach o stworzeniu świata istnieje u nich kategoria czasu, którego nikt nie mógł pamiętać, opisywana genialnie prostym wyrażeniem before before). Ja to zrobiłem i od tej pory jestem doskonale odporny na wszystkie próby wymuszenia ode mnie punktualnego przychodzenia na spotkania albo oddawania książek do druku. Przyjdę, jak przyjdę (i ani trochę wcześniej, ale też nie później), oddam, jak zostanie napisane. Że to brak szacunku dla kogoś, kto na coś z mojej strony czeka?! Ależ jaki brak szacunku! Przeciwnie! To prezent od losu! Zaproszenie do kontemplacji fantastycznego fenomenu plastyczności czasu (który przecież i tak per saldo jest iluzją), do odkrycia, że on nie jest totalitarnym dyktatorem, ale niegroźnym Plastusiem, którego można ugniatać, jak się chce! Że nasze życie będzie przez to odrobinę mniej efektywne? Być może. Ale w końcu, co jest lepsze – być efektywnym czy umrzeć na wrzody?
A skoro już jesteśmy przy układzie pokarmowym człowieka – na koniec punkt trzeci z listy inspiracji, nuta nieco bardziej nostalgiczna. To przysłowie, które usłyszałem w Rwandzie: „Łzy mężczyzny spływają do żołądka”. Faceci nie płaczą. Ale to nie znaczy, że ich nie boli, bo boli ich w środku.
Ja bym jeszcze powiedział, że są jak wąż, który zasadniczo zawsze sunie przy ścianie, więc jak trafia na skrzyżowanie ścian, czyli kąt, zwija się w nim skołowany i atakuje. Dlatego Afrykanie tradycyjnie budowali (do dziś zresztą w buszu budują) chaty na planie okręgu, by węże widziały zawsze przed sobą otwartą przestrzeń i mogły spokojnie sunąć dalej. Nie będę jednak rozwijał tej głębokiej myśli, nie chcąc narażać się na pośmiewisko specjalistów od opisywania relacji damsko-męskich, zakończę więc w stylu mojego umiłowanego autora Paula Coelha: „Kobieta jest chatą, a mężczyzna wężem. Choć może też być odwrotnie”.Barakekemwa
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Bob Geldof
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Cathy i John
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Cheetah
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Cegiełka
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Cristine, Perpetua, Yves
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Felix
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Furaha
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
JNB
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.Lovemore
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Marianne
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Moskitiera
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Muzungu
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Ola
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Organki
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Panali
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Precious
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Sankara
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Tuyisenge
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Znachor
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Grudzień 2013
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Styczeń 2014
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Luty 2014
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Marzec 2014
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Kwiecień 2014
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Maj 2014
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Czerwiec 2014
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Lipiec 2014
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Sierpień 2014
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Wrzesień 2014
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Listopad 2014
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Grudzień 2014
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Styczeń 2015
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Luty 2015
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.Co to jest Fundacja Kasisi
Dom Dziecka w Kasisi położony jest trzydzieści kilometrów od Lusaki, stolicy Zambii. Zambia to spore państwo w subsaharyjskiej Afryce, dwa kraje na północ od RPA. Graniczy z Zimbabwe, Namibią, Botswaną, Angolą, Malawi, Demokratyczną Republiką Konga, Mozambikiem i Tanzanią. W czasach kolonialnych Zambię nazywano Rodezją Północną.
Ochronkę dla sierot założyły w 1926 r. siostry dominikanki, na prośbę prowadzących w tym miejscu misję jezuitów. Po dwóch latach zakonnice wyjechały jednak do Lusaki, by skupić się na pracy w szkołach, na ich miejsce przyjechały z Polski służebniczki starowiejskie.
W sierocińcu mieszkało średnio od kilkunastu do kilkudziesięciu dzieci. Warunki były spartańskie (dzieci spały początkowo w kartonowych pudełkach), później indywidualni darczyńcy umożliwili rozwój infrastruktury. Gdy w 1989 r. do Kasisi przyjechała kierująca do dziś domem siostra Mariola Mierzejewska, lokatorów było ponad czterdziestu, w tym kilkoro niemowląt. Śmiertelność wynosiła kilkadziesiąt procent, średni czas pobytu dziecka wynosił kilka miesięcy. Lata 90. to gwałtowny wzrost liczby zakażeń wirusem HIV. To też wciąż epoka dramatycznej sytuacji społecznej sierot, grupy lokowanej najniżej na drabinie społecznej (dawniej zdarzało się, że po śmierci rodziców sieroty były zakopywane z nimi żywcem w tym samym grobie).
Na przełomie wieków liczba lokatorów sierocińca przekroczyła 100. Przez cały ten czas Kasisi utrzymywane było wyłącznie z darowizn przekazywanych do Sekretariatu Misyjnego Sióstr Służebniczek w Starej Wsi oraz dzięki celowym projektom, które udało się zorganizować siostrze Marioli. Regularną pomocą (przywożenie zebranych w Wielkiej Brytanii ubrań i leków) służyły też załogi przylatujących do Lusaki rejsowych samolotów linii British Airways (do czasu skasowania połączenia w 2014 r.)
11 kwietnia 2013 r. założyłem w Warszawie Fundację Kasisi, której celem jest zapewnienie stałego i stabilnego wsparcia dla sierocińca. Przez pierwsze dwa lata działania fundacja zgromadziła i przesłała do Kasisi wsparcie w kwocie 2 mln złotych, pochodzących w znakomitej większości od indywidualnych darczyńców, zaangażowanych w poszczególne projekty fundacji (Spiżarnia, Garaż, Rozpieszczalnik, Adoptuj z Sercem i in.). Dzięki temu wsparciu udało się m.in. wyremontować i wyposażyć przydomową klinikę, zakupić ambulans, radykalnie poprawić zaopatrzenie w żywność i podnieść jakość żywienia, na bieżąco pokrywać rachunki za szpital, odnowić i wyposażyć pralnię, zacząć remonty domów, w których mieszkają dzieci, zapewnić leczenie za granicą wymagającym tego podopiecznym, opłacać edukację w Zambii lub za granicą (pierwszy stypendysta fundacji wyjechał w 2014 r. na studia medyczne do Polski), organizować wycieczki i zajęcia edukacyjne starszym dzieciakom, doposażać domową bibliotekę etc.
W tej chwili w sierocińcu (oficjalnie przemianowanym w 2014 r. na Dom Dziecka Kasisi) mieszka na stałe ponad 220 dzieci w wieku od kilku dni do 21 lat. Część z nich w czasie roku szkolnego przebywa w szkołach z internatami. Średnio kilkanaścioro dzieci w ciągu roku trafia do adopcji (najczęściej dokonywanej przez mieszkających w Zambii dalszych krewnych), kilkadziesiąt (najczęściej noworodków) trafia do domu z ulicy, przyniesiona przez rodziny, skierowana przez opiekę społeczną. Dom w Kasisi, cieszący się rosnącym uznaniem władz oświatowych i wskazywany jako wzorowa placówka w Zambii, pełni coraz częściej rolę miejsca pomocy interwencyjnej w najtrudniejszych przypadkach, świadcząc pomoc dzieciom będącym ofiarami przemocy seksualnej albo o wyjątkowo skomplikowanym statusie formalno-prawnym.
Dziećmi i młodzieżą opiekuje się dziewięć sióstr zakonnych i jedna nowicjuszka, dom zatrudnia też około czterdziestu osób (opiekunek do dzieci, pracowników fizycznych, pracowników kuchni i pralni), jest największym pracodawcą w okolicy. Średnia pensja wynosi (w przeliczeniu z lokalnej waluty kwacha) około 150–200 dolarów na miesiąc.
Fundacja Kasisi gromadzi środki metodą finansowania społecznego (crowdfundingu), prosząc o małe, ale stałe datki duże grono osób. Jedynymi instytucjonalnymi partnerami w dotychczasowych działaniach Fundacji Kasisi były Fundacja PZU, która sfinansowała zakup nowoczesnego aparatu USG do House of Hope, i Fundacja Medicover, która współpracuje m.in. przy wyposażaniu gabinetu do fizjoterapii dzieci upośledzonych ruchowo oraz gabinetu dentystycznego.
Podstawowe cele Fundacji Kasisi na najbliższą przyszłość to dokończenie remontów, tak by zapewnić domowi stały i bezpieczny dostęp do wody i prądu i aby zmniejszyć zagęszczenie mieszkańców (w tej chwili mniejsze dzieci śpią po dwoje w jednym łóżku). W związku z rosnącą liczbą dzieci niepełnosprawnych intelektualnie i ruchowo musimy rozbudować możliwości pomocy tej grupie podopiecznych. Najważniejszym celem jest zaś utrzymanie stabilnej, comiesięcznej pomocy.
Na podstawie prowadzonej wcześniej obserwacji w wielu ośrodkach prowadzonych przez polskich misjonarzy zorientowałem się, że podstawowy mechanizm zapewnienia środków na działalność oparty na przesyłanych via zakonna centrala darowiznach oraz pisaniu wniosków o pieniądze w ramach różnych celowych projektów (z których znaczna część zostaje okrojona lub odrzucona) jest bardzo pracochłonny, uciążliwy i ograniczający horyzonty działania. Siostry i księża zamiast pracować „na froncie”, ponad 50 proc. czasu poświęcają na papierologię: podania, raporty, ankiety. Ideą Fundacji Kasisi od samego początku było więc wysyłanie do Domu regularnych przelewów, które pomagają spokojnie patrzeć w przyszłość, nie odkładać dziś pieniędzy przeznaczonych na jedzenie, w lęku, czy za miesiąc będzie jak zapłacić za szpital.
Hasłem Fundacji Kasisi jest: „Każdy ma coś, nikt nie ma wszystkiego”.Co to jest Dobra Fabryka
Fundację Dobra Fabryka założyłem we wrześniu 2014 r. Jej miejscem działania jest cały świat, a celem – budowa zakładów produkujących dobro tam, gdzie rynek zdominowały fabryki zła. Zaczęliśmy od wsparcia dwóch placówek prowadzonych przez polskie bezhabitowe Zgromadzenie Sióstr od Aniołów: założonemu w 1995 r. wiejskiemu szpitalowi w Ntamugendze w ogarniętej konfliktem zbrojnym prowincji Kiwu Północne w Demokratycznej Republice Konga (DRK) i otwartemu w 2013 r. Centrum Opieki Paliatywnej im. Jana Pawła II w Kabudze koło Kigali, stolicy Rwandy.
Szpital w Ntamugendze to ponad 80 łóżek na oddziałach pediatrycznym, internistycznym, chirurgicznym, położniczym. Jest tu też blok operacyjny, na którym przeprowadza się cesarskie cięcia i zabiegi tzw. małej chirurgii. Szpital zapewnia dostęp do opieki zdrowotnej kilkunastu położonym w okolicznych górach miejscowościom. Rocznie przeprowadza się w nim średnio około 15 tys. procedur medycznych. Leczy się kilka tysięcy przypadków malarii (z czego kilkaset jest zwykle w fazie tzw. malarii mózgowej i wymaga hospitalizacji), kilkaset (w 2013 roku – ponad 500) przypadków ostrego niedożywienia, przyjmuje się około 700–800 porodów (z czego około 100 przez cesarskie cięcie).
W szpitalu pracuje kilkadziesiąt osób – pielęgniarze, pielęgniarki, położne, laboranci i dwaj lekarze (jeszcze pół roku temu był tylko jeden). Prąd do niedawna zapewniał wyłącznie generator spalinowy, włączany dwa razy w tygodniu, by można było przeprowadzić planowane operacje. W latach 2007–2013 szpital wspierała (poprzez dofinansowywanie pensji i zakupu leków) międzynarodowa organizacja Rescue, która wycofała się jednak z uwagi na niemożliwy do zaakceptowania poziom korupcji w otoczeniu urzędowym w prowincji. Pomoc dla szpitala musieliśmy organizować w trybie ekstrapilnym, bo znalazł się w krytycznej sytuacji.
W hospicjum w Kabudze (pierwszym i jedynym jak dotąd hospicjum w Rwandzie) jest 20 łóżek. Pacjenci trafiają tu wypisani ze szpitali bądź przywożeni przez rodziny. Są tu nie tylko chorzy w terminalnych stadiach nowotworów, ale też ludzie po udarach i z innymi komplikacjami neurologicznymi. Kilkoro pacjentów korzysta z opieki hospicjum w trybie ambulatoryjnym. Na miejscu nad chorymi czuwa w trybie zmianowym kilkunastu pielęgniarzy. Lekarz, delegowany przez pobliski szpital, ale opłacany przez hospicjum, jest przy chorych dwa-trzy razy w tygodniu.
Przez pierwsze pół roku działalności Fundacja Dobra Fabryka zgromadziła i przekazała do Ntamugengi i Kabugi łącznie około 450 tys. złotych. W szpitalu zostały one przeznaczone przede wszystkim na dofinansowanie procedur medycznych pacjentom (którzy dzięki temu pokrywają jedynie do połowy wyjściowej ceny, gdy jednak nie stać ich nawet na to – Dobra Fabryka płaci całość rachunku; pieniądze idą na pensje personelu, leki, podatki, szpital nie generuje zysku).
Z tych środków udało się też zainstalować panele słoneczne zapewniające prąd w szpitalnym laboratorium oraz – przy współudziale Fundacji Medicover – zrobić to samo na bloku operacyjnym. Najbliższymi celami, jakie Dobra Fabryka stawia sobie w Ntamugendze, są ustabilizowanie miesięcznego wsparcia umożliwiającego bieżące współpłacenie za procedury medyczne oraz kupowanie leków, a także remont bloku operacyjnego i wymiana zdezelowanych łóżek w całym szpitalu.
W hospicjum – po zrealizowaniu projektu zabezpieczenia stałego i stabilnego zaopatrzenia w wodę oraz rozbudowania programu finansowania pobytu chorych w hospicjum i zakupu leków – niezbędne jest poszerzenie bazy diagnostycznej (zakup minilabu do badania krwi bez konieczności wożenia pacjenta do szpitala).
Od kwietnia 2015 roku nasza fundacja przejęła też całkowite finansowanie funkcjonującego przy szpitalu ośrodka leczenia choroby głodowej.
Dobra Fabryka, podobnie jak Fundacja Kasisi, działa w oparciu o finansowanie społecznościowe, prowadzone m.in. za pośrednictwem programu „Przybij nam piątkę w piątek” (ustawianie cotygodniowych zleceń stałych na pięć złotych), Drużyny Aniołów (opieka nad wybranym członkiem personelu hospicjum lub szpitala). W grudniu 2014 r. Dobra Fabryka uruchomiła pierwszy w Polsce internetowy Sklep z Dobrem – Dobroczynne24.pl, gdzie można ufundować naszym podopiecznym w Rwandzie i w Kongu wszystkie niezbędne procedury medyczne (od konsultacji lekarskiej za 2 złote, przez worek krwi do transfuzji za 35 złotych, po poród przez cesarskie cięcie za 270 złotych), specjalne jedzenie dla niedożywionych dzieci, drobne przyjemności, ale też kupić dzieciom ze szkoły w Ntamugendze zestawy umożliwiające im naukę albo dorzucić się do paneli słonecznych etc.
Hasłem Fundacji Dobra Fabryka są słowa Ralpha Waldo Emersona: „Najlepszą metodą walki ze złym światem jest tworzyć świat dobry”.
WAfryce – niby istnieje, ale jeśli ktoś liczy, że chcąc gdzieś dojechać, wbije sobie do samochodowej nawigacji nazwę ulicy i dokładny numer, to się przeliczy. Nawet jeżeli zdarzy się cud i GPS poprowadzi go na właściwą ulicę, na miejscu i tak będzie musiał dopytać, gdzie znajduje się punkt, którego szuka.
W tych miejscach Afryki, które zdążyłem poznać (ci, którzy znają ją lepiej, zapewniają jednak, że to pankontynentalne zjawisko), orientując się w przestrzeni, używa się nie adresów, a powszechnie znanych punktów odniesienia, takich jak: osiedla, centra handlowe, ronda, farmy, fabryki. „Pojedziesz prosto i gdy miniesz ten sklep z farbami, skręcisz w lewo, później jakieś dziesięć minut prosto, później za osiedlem Chińczyków ostro w prawo i za jakieś pięć minut będziesz na miejscu, a gdzie to jest dokładnie, to już ci ludzie powiedzą”. I rzeczywiście – powiedzą. Te punkty orientacyjne znane są prawie każdemu niczym elementarz. Nigeryjsko-amerykańska dziennikarka Dayo Olopade w swojej książce The Bright Continent, która była dla mnie ciekawą pomocą w odkrywaniu Afryki, wspomina, że sama dawała wskazówki, jak dojechać do jej domu, odnosząc się do wielkiej dziury w drodze, którą ostatecznie zasypano, ale jeszcze przez wiele miesięcy służyła za punkt orientacyjny. W Chartumie było nim „to miejsce, gdzie kiedyś była ta chińska restauracja”. Proste.
I działa! Wielokrotnie widziałem, że ten system, oparty nie na mówiących głosem Hołowczyca automatach, nie na żadnych Google Street View, ale na ludzkich obserwacjach i wymianie informacji między człowiekiem a człowiekiem, jest nadzwyczaj sprawny i wydajny. Nigdy w Afryce nie słyszałem, by ktoś podawał mi numer domu, on mieszka po prostu „w tej części miasta, na tym osiedlu na tyłach lotniska, a później zapytasz ochroniarza”. Gdzie jest to nowe centrum handlowe? Po drodze do cementowni, za salezjanami. Gdzie pani mieszka? Przy piekarni w Chelstonie. Ale gdzie dokładnie? Trzecie osiedle od ronda po lewej. A dalej pan zapyta.
W wielu afrykańskich miastach osiedla mieszkalne co bardziej zamożnych jednostek kryją się za murami i wielkimi żelaznymi bramami otwieranymi po tym, jak się pod nie podjedzie i zatrąbi (co nie jest efektywną metodą ochrony mienia, bo przecież jak stróż już otworzy bramę, to każdy może wpaść na teren, dlatego na naprawdę drogich osiedlach, zanim ochrona z wewnątrz wykona jakikolwiek ruch, jest się najpierw dokładnie sprawdzanym na zewnątrz). Na wielu ulicach miast aż roi się od szyldów, ale to chyba w nigeryjskiej metropolii Lagos po raz pierwszy dotarło do mnie, że tam, gdzie wszystko opiera się na tym, co się usłyszało od drugiego, a nie na scentralizowanym systemie, którego jest się trybikiem, te szyldy też są zbędne. Umówiliśmy się ze znajomą w popularnej restauracji, przysłany po mnie kierowca skręcił w jedną z tysięcy takich samych uliczek, których pierzeje były nudne jak ciągnące się przez setki metrów fasady wiedeńskich pałaców. Mur, brama, mur, brama, mur, brama, mur. Kierowca podjechał do jednej z bram, zatrąbił, wyszedł zza niej ochroniarz, kierowca dopytał, podjechał pod następną bramę, zatrąbił, brama się otworzyła, a za nią rozbłysły światła restauracji.
Widziałem mapę Afryki naszkicowaną w latach 50. XX wieku przez amerykańskiego antropologa George’a Murdocka. Na granice wyrysowane przez kolonialistów podczas dzielącej Afrykę jak tort konferencji w Berlinie (1884/1885) naniósł on granice terytoriów rzeczywiście żyjących na kontynencie plemion i narodów. Naukowcy zarzucali później Murdockowi, że jego pracy daleko było do dokładności, skoro np. tylko na terenie mikroskopijnego państwa Malawi umieścił trzy grupy etniczne, a w rzeczywistości jest tam ich ponad dwadzieścia. Gdyby jednak chcieć trzymać się samej tylko Murdockowej mapy, w Afryce powinno dziś być 835 narodowych państw! Na kontynencie, na którym żyje jedna szósta ludzkości, winniśmy mieć prawie cztery razy tyle krajów, ile jest na całym dzisiejszym świecie. Różnorodność językowa, kulturowa, etniczna Afryki jest wprost nie do ogarnięcia. Wszyscy ci, którzy widzą w niej ciągłe konflikty, powinni być raczej zaskoczeni, że przedstawiciele różnych nacji biją się tu tak rzadko (zróżnicowana w takim stopniu Europa pewnie kilkaset lat temu całkowicie i ostatecznie spłynęłaby krwią).
Co to ma wspólnego z rozważaniami na temat „analogowych” afrykańskich GPS-ów? Otóż jadąc przez tutejszy krajobraz, mimo wszechobecnych haseł wzywających do narodowej jedności i budowania wspólnej tożsamości na bazie tego, co przy swoich stolikach narysowali koloniści („One Zambia – One Nation”, „South Africa – Our One Rainbow Nation” etc.), trudno oprzeć się wrażeniu, że każde afrykańskie obejście, każda zamieszkana przez członków jednego klanu wieś to na dobrą sprawę państwo samo w sobie. Utrzymujące stosunki dyplomatyczne, handlowe, wymieniające się informacjami z całym światem i budujące indywidualne związki z każdym, kto chce tu zawitać.
Odnoszę czasem wrażenie, że w Afryce nie ma adresów, bo państwo, które mogłoby te adresy narzucić i ich stosowanie egzekwować, istnieje tylko w głowie urzędników. Obywatele – jasne, płacą podatki, głosują, wyrabiają sobie dokumenty i idą na studia, ale gdy trzeba załatwić najzwyklejsze życiowe potrzeby: państwa nie ma. Są za to ludzie, jest najciekawszy i najtrwalszy wynalazek Afryki – rodzina w szerokim sensie, słynna extended family, są sąsiedzi, znajomi. Albo po prostu przechodnie, którzy chętnie wskażą, jak dojechać do tego osiedla, co jest dziesięć minut stąd (w Afryce z uwagi na stan dróg odległości nigdy nie określa się w kilometrach, zawsze w jednostkach czasu potrzebnych na jej pokonanie), za tym wielkim czerwonym billboardem i sklepami, które zobaczysz na Addis Abeba Road, i zaraz za budkami sprzedawców, koło tego ronda z fontanną, na którym będziesz musiał skręcić w lewo.
Artykuł 15
Gdybym obudzony w środku nocy miał szybko wymienić trzy rzeczy, których nauczyła mnie Afryka, wymieniłbym ich pewnie ze dwadzieścia.
Na czele listy bez wątpienia znalazłaby się jednak inspiracja wydłubana z zasłyszanej kiedyś w Kongu opowieści, w której co chwila przewijał się tajemniczy Artykuł 15 (Article quinze). Jedni mówią, że chodzi o rozdział z przemówienia byłego dyktatora Mobutu Sese Seko, który miał podobno stwierdzić, że „każdy może trochę ukraść”, inni (wersja spotykana przeze mnie częściej) zarzekają się, że chodziło o paragraf z kongijskiej konstytucji, który relacje państwa do obywatela kwitować miał z genialną wprost szczerością: „A poza tym, obywatele, radźcie sobie sami!”.
Poszperałem tu i ówdzie, okazało się, że tego streszczającego istotę wielu współczesnych systemów politycznych zdanka próżno szukać w konstytucji DRK, pochodzi ono bowiem z ustawy zasadniczej naprędce przyjętej w samozwańczym państewku Kasai Południowe, które na początku lat 60., gdy Belgowie wychodzili z Konga, postanowiło wykorzystać okazję i wybić się na niepodległość. Trwała ona tylko chwilę, po kilkunastu miesiącach separatystów załatwiła armia DRK, ale Artykuł 15 na trwałe przyjął się w kulturze.
Przywołuje się go zwykle, narzekając na korupcję i bezhołowie, jakie panują w wielu miejscach w Afryce, dla mnie jest ono jednak też opisem innego fenomenu: gdy Afrykaninowi powie się, że ma sobie poradzić w sytuacji, w której przeciętny Europejczyk dawno poddałby już mecz – on poradzi sobie śpiewająco! Nieco niżej opisuję przykłady nieprawdopodobnej wręcz pomysłowości mieszkańców kontynentu, którzy zamiast narzekać, że nie ma wody – wymyślają suche mydło, a gdy samochód nie chce jechać – naprawiają go za pomocą desek i sznurków, i on jedzie! Ten duch przedsiębiorczości, zaradności, organiczna wręcz nieumiejętność poddawania się i czerpanie radości z życia niezależnie od trudnych warunków są jak akumulator, od podłączania do którego chyba się już uzależniam.
Dla Afrykanina naprawdę nie ma problemu nie do rozwiązania. W Polsce od lat trwają lamenty wydawców prasy, wszystko słabo się sprzedaje, nie ma jak związać końca z końcem. Przypominam państwu wydawcom postać słynnego już chyba na cały świat Alfreda J. Sirleafa, który na jednej z ulicy Monrovii, stolicy Liberii, uruchomił gazetę na szkolnej tablicy. Codziennie wypisywał kredą pozyskane w kafejce internetowej newsy ze świata, kilku znajomych „korespondentów” donosiło mu informacje z okolicy, opatrywał to komentarzami. Pod tablicą gromadziły się tłumy, jego „The Daily Talk” było najchętniej czytanym medium w kraju.
Nasz kolejny dramat z tej dziedziny – ludzie nie chodzą po książki. W Kenii zareagowano nań prosto: a może to książki powinny pójść do ludzi? We wschodniej części tego kraju działał (mam nadzieję, że nadal działa) genialny projekt: wielbłądzia biblioteka. Trzy minikarawany złożone z trzech wielbłądów przenoszących kilkaset książek i przenośny namiot bibliotekarza kursowały między osadami koczowników, wypożyczając podręczniki, poradniki czy gazety. Wszystko było tak ustawione, że niezależnie od tego, gdzie koczownicy wędrowali, biblioteka i tak odwiedzała ich co dwa tygodnie. Niezależnie od tego, czy umieli czytać (a wielu nie umiało), czy znali angielski albo suahili (w ich własnym języku – somali – książek póki co nie było), wyczekiwali na przyjazd bibliotekarzy jak na święto. Zrobiono radochę i mnóstwo frajdy z czegoś, co u nas wciąż postrzegane jest jako przyciężki, inteligencko-aspiracyjny obowiązek.
Natchnienie drugie. Ale zanim nastąpi – krótki obrazek wprowadzający w klimat miejsca, w którym go doznałem.
Fachowcy mówią, że lotnisko w Lusace ma jeden z najlepszych w tej części Afryki pas startowy. Przydał się pilotom jednej z europejskich linii lotniczych, którzy trochę ponad rok temu musieli tu lądować w niemal kompletnych ciemnościach – zepsuła się linia doprowadzająca na lotnisko prąd, a generator zapasowy w chwilę po załączeniu poszedł z dymem. Przez niemal dwa dni boardingi wypisywano ręcznie, nie działały żadne kontrole, a karuzele z bagażami zastąpiła wykuta naprędce w ścianie dziura, przez którą do wnętrza terminala wrzucano bagaże podróżnych. Sytuacji nie szło łatwo opanować – okazało się, że z generatora ktoś ukradł kable, a w Lusace akurat nie było takich, jak trzeba. Ja z tego całego tragikomicznego zamieszania pamiętam przede wszystkim dwóch nieszczęśników w odblaskowych kamizelkach, którzy w czterdziestostopniowym upale mieli za zadanie zastąpić automaty wydające bilety wjazdu na lotniskowy parking. Swoją służbę pełnili z godnością. Pot lał się z nich strumieniami, ani na chwilę nie przyspieszali jednak ruchów, nie chowali się w cień, utyskiwali na sytuację, ale wciąż byli skłonni żartować.
Zambia jest dokładnie taka jak oni. To spokojny kraj zwykle pogodnych ludzi, którzy niezależnie od trudów bieżącej sytuacji zawsze znajdą czas, by się uśmiechnąć, zapytać, skąd jesteś. Albo opowiedzieć historię o policjancie, który chorą psychicznie kobietę w ramach interwencji odwiózł na lotnisko, „bo wiadomo, że czarownice przylatują, więc niech sobie odleci”, albo o mrówkach, które faceta ululanego kukurydzianym piwem i śpiącego w rowie obgryzły do kości. Czasem mam wrażenie, że Zambijczycy wciąż dość ograniczony dostęp do telewizji rekompensują sobie rozbudowywaniem fantastycznych opowieści. Ale nawet najbardziej mrożące krew w żyłach przypominają tu raczej baśnie niż horrory. W Zambii w porównaniu z innymi, położonymi bliżej równika krajami Afryki wszystko wydaje mi się zawsze stonowane, bardziej pastelowe, świat stale zdaje się tu spowijać lekka mgła, ta, która wisi w powietrzu parę razy w roku, gdy trwa sezon wypalania buszu (znam już to uczucie, gdy w środku nocy budzi cię huk pożaru podchodzącego sto metrów od domu; miejscowi łączą tę praktykę z polowaniem – ogień podkładają po wielkim okręgu, w którym zostawiają kilkusetmetrową przerwę i tam zasadzają się na uciekającą z pożaru zwierzynę).
Wszystkim już chyba znane jest piękne afrykańskie powiedzenie, którym traktuje się tu żyjących w ciągłym pośpiechu ludzi z Europy czy Stanów: „Wy macie zegarki, a my mamy czas”. Czas to faktycznie dziś najbardziej deficytowy towar na tym świecie, ale Afrykanie wcale nie zamierzają rezygnować z jego zasobów tak łatwo jak z miedzi czy diamentów. W niespiesznej Zambii wypracowano genialną metodę kojenia nerwów białych, którzy denerwują się w restauracji, że zamówienie nie przychodzi od czterdziestu minut albo że pan w banku załatwia coś trzeci tydzień i nadal nie osiągnął sukcesu. Na pytanie: „No kiedy to wreszcie będzie?!”, uprzejmy Zambijczyk odpowiada, że przyniesie, załatwi, zrobi just now (czyli: w tej chwili). Wtajemniczeni wiedzą jednak, iż znaczy to, że spełnienia prośby doczekamy się za pół godziny, za tydzień, a może za rok. Dopiero gdy usłyszymy now now (teraz, teraz), możemy mieć nadzieję, że komunikat dotarł i reakcja będzie taka, jak oczekujemy.
Słowo daję, że gdy o tym myślę, nie mogę przestać się tym zachwycać! Jeśli ktoś ma kłopot, że życie nie mieści mu się w teraźniejszości, niechby zamiast się spinać, rozszczepił sobie ową teraźniejszość na teraźniejszość teraźniejszą i tę trochę mniej teraźniejszą (Afrykanie z wielu plemion rozszczepiają tak też zresztą przeszłość: w opowiadaniach o stworzeniu świata istnieje u nich kategoria czasu, którego nikt nie mógł pamiętać, opisywana genialnie prostym wyrażeniem before before). Ja to zrobiłem i od tej pory jestem doskonale odporny na wszystkie próby wymuszenia ode mnie punktualnego przychodzenia na spotkania albo oddawania książek do druku. Przyjdę, jak przyjdę (i ani trochę wcześniej, ale też nie później), oddam, jak zostanie napisane. Że to brak szacunku dla kogoś, kto na coś z mojej strony czeka?! Ależ jaki brak szacunku! Przeciwnie! To prezent od losu! Zaproszenie do kontemplacji fantastycznego fenomenu plastyczności czasu (który przecież i tak per saldo jest iluzją), do odkrycia, że on nie jest totalitarnym dyktatorem, ale niegroźnym Plastusiem, którego można ugniatać, jak się chce! Że nasze życie będzie przez to odrobinę mniej efektywne? Być może. Ale w końcu, co jest lepsze – być efektywnym czy umrzeć na wrzody?
A skoro już jesteśmy przy układzie pokarmowym człowieka – na koniec punkt trzeci z listy inspiracji, nuta nieco bardziej nostalgiczna. To przysłowie, które usłyszałem w Rwandzie: „Łzy mężczyzny spływają do żołądka”. Faceci nie płaczą. Ale to nie znaczy, że ich nie boli, bo boli ich w środku.
Ja bym jeszcze powiedział, że są jak wąż, który zasadniczo zawsze sunie przy ścianie, więc jak trafia na skrzyżowanie ścian, czyli kąt, zwija się w nim skołowany i atakuje. Dlatego Afrykanie tradycyjnie budowali (do dziś zresztą w buszu budują) chaty na planie okręgu, by węże widziały zawsze przed sobą otwartą przestrzeń i mogły spokojnie sunąć dalej. Nie będę jednak rozwijał tej głębokiej myśli, nie chcąc narażać się na pośmiewisko specjalistów od opisywania relacji damsko-męskich, zakończę więc w stylu mojego umiłowanego autora Paula Coelha: „Kobieta jest chatą, a mężczyzna wężem. Choć może też być odwrotnie”.Barakekemwa
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Bob Geldof
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Cathy i John
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Cheetah
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Cegiełka
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Cristine, Perpetua, Yves
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Felix
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Furaha
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
JNB
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.Lovemore
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Marianne
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Moskitiera
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Muzungu
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Ola
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Organki
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Panali
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Precious
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Sankara
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Tuyisenge
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Znachor
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Grudzień 2013
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Styczeń 2014
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Luty 2014
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Marzec 2014
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Kwiecień 2014
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Maj 2014
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Czerwiec 2014
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Lipiec 2014
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Sierpień 2014
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Wrzesień 2014
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Listopad 2014
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Grudzień 2014
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Styczeń 2015
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Luty 2015
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.Co to jest Fundacja Kasisi
Dom Dziecka w Kasisi położony jest trzydzieści kilometrów od Lusaki, stolicy Zambii. Zambia to spore państwo w subsaharyjskiej Afryce, dwa kraje na północ od RPA. Graniczy z Zimbabwe, Namibią, Botswaną, Angolą, Malawi, Demokratyczną Republiką Konga, Mozambikiem i Tanzanią. W czasach kolonialnych Zambię nazywano Rodezją Północną.
Ochronkę dla sierot założyły w 1926 r. siostry dominikanki, na prośbę prowadzących w tym miejscu misję jezuitów. Po dwóch latach zakonnice wyjechały jednak do Lusaki, by skupić się na pracy w szkołach, na ich miejsce przyjechały z Polski służebniczki starowiejskie.
W sierocińcu mieszkało średnio od kilkunastu do kilkudziesięciu dzieci. Warunki były spartańskie (dzieci spały początkowo w kartonowych pudełkach), później indywidualni darczyńcy umożliwili rozwój infrastruktury. Gdy w 1989 r. do Kasisi przyjechała kierująca do dziś domem siostra Mariola Mierzejewska, lokatorów było ponad czterdziestu, w tym kilkoro niemowląt. Śmiertelność wynosiła kilkadziesiąt procent, średni czas pobytu dziecka wynosił kilka miesięcy. Lata 90. to gwałtowny wzrost liczby zakażeń wirusem HIV. To też wciąż epoka dramatycznej sytuacji społecznej sierot, grupy lokowanej najniżej na drabinie społecznej (dawniej zdarzało się, że po śmierci rodziców sieroty były zakopywane z nimi żywcem w tym samym grobie).
Na przełomie wieków liczba lokatorów sierocińca przekroczyła 100. Przez cały ten czas Kasisi utrzymywane było wyłącznie z darowizn przekazywanych do Sekretariatu Misyjnego Sióstr Służebniczek w Starej Wsi oraz dzięki celowym projektom, które udało się zorganizować siostrze Marioli. Regularną pomocą (przywożenie zebranych w Wielkiej Brytanii ubrań i leków) służyły też załogi przylatujących do Lusaki rejsowych samolotów linii British Airways (do czasu skasowania połączenia w 2014 r.)
11 kwietnia 2013 r. założyłem w Warszawie Fundację Kasisi, której celem jest zapewnienie stałego i stabilnego wsparcia dla sierocińca. Przez pierwsze dwa lata działania fundacja zgromadziła i przesłała do Kasisi wsparcie w kwocie 2 mln złotych, pochodzących w znakomitej większości od indywidualnych darczyńców, zaangażowanych w poszczególne projekty fundacji (Spiżarnia, Garaż, Rozpieszczalnik, Adoptuj z Sercem i in.). Dzięki temu wsparciu udało się m.in. wyremontować i wyposażyć przydomową klinikę, zakupić ambulans, radykalnie poprawić zaopatrzenie w żywność i podnieść jakość żywienia, na bieżąco pokrywać rachunki za szpital, odnowić i wyposażyć pralnię, zacząć remonty domów, w których mieszkają dzieci, zapewnić leczenie za granicą wymagającym tego podopiecznym, opłacać edukację w Zambii lub za granicą (pierwszy stypendysta fundacji wyjechał w 2014 r. na studia medyczne do Polski), organizować wycieczki i zajęcia edukacyjne starszym dzieciakom, doposażać domową bibliotekę etc.
W tej chwili w sierocińcu (oficjalnie przemianowanym w 2014 r. na Dom Dziecka Kasisi) mieszka na stałe ponad 220 dzieci w wieku od kilku dni do 21 lat. Część z nich w czasie roku szkolnego przebywa w szkołach z internatami. Średnio kilkanaścioro dzieci w ciągu roku trafia do adopcji (najczęściej dokonywanej przez mieszkających w Zambii dalszych krewnych), kilkadziesiąt (najczęściej noworodków) trafia do domu z ulicy, przyniesiona przez rodziny, skierowana przez opiekę społeczną. Dom w Kasisi, cieszący się rosnącym uznaniem władz oświatowych i wskazywany jako wzorowa placówka w Zambii, pełni coraz częściej rolę miejsca pomocy interwencyjnej w najtrudniejszych przypadkach, świadcząc pomoc dzieciom będącym ofiarami przemocy seksualnej albo o wyjątkowo skomplikowanym statusie formalno-prawnym.
Dziećmi i młodzieżą opiekuje się dziewięć sióstr zakonnych i jedna nowicjuszka, dom zatrudnia też około czterdziestu osób (opiekunek do dzieci, pracowników fizycznych, pracowników kuchni i pralni), jest największym pracodawcą w okolicy. Średnia pensja wynosi (w przeliczeniu z lokalnej waluty kwacha) około 150–200 dolarów na miesiąc.
Fundacja Kasisi gromadzi środki metodą finansowania społecznego (crowdfundingu), prosząc o małe, ale stałe datki duże grono osób. Jedynymi instytucjonalnymi partnerami w dotychczasowych działaniach Fundacji Kasisi były Fundacja PZU, która sfinansowała zakup nowoczesnego aparatu USG do House of Hope, i Fundacja Medicover, która współpracuje m.in. przy wyposażaniu gabinetu do fizjoterapii dzieci upośledzonych ruchowo oraz gabinetu dentystycznego.
Podstawowe cele Fundacji Kasisi na najbliższą przyszłość to dokończenie remontów, tak by zapewnić domowi stały i bezpieczny dostęp do wody i prądu i aby zmniejszyć zagęszczenie mieszkańców (w tej chwili mniejsze dzieci śpią po dwoje w jednym łóżku). W związku z rosnącą liczbą dzieci niepełnosprawnych intelektualnie i ruchowo musimy rozbudować możliwości pomocy tej grupie podopiecznych. Najważniejszym celem jest zaś utrzymanie stabilnej, comiesięcznej pomocy.
Na podstawie prowadzonej wcześniej obserwacji w wielu ośrodkach prowadzonych przez polskich misjonarzy zorientowałem się, że podstawowy mechanizm zapewnienia środków na działalność oparty na przesyłanych via zakonna centrala darowiznach oraz pisaniu wniosków o pieniądze w ramach różnych celowych projektów (z których znaczna część zostaje okrojona lub odrzucona) jest bardzo pracochłonny, uciążliwy i ograniczający horyzonty działania. Siostry i księża zamiast pracować „na froncie”, ponad 50 proc. czasu poświęcają na papierologię: podania, raporty, ankiety. Ideą Fundacji Kasisi od samego początku było więc wysyłanie do Domu regularnych przelewów, które pomagają spokojnie patrzeć w przyszłość, nie odkładać dziś pieniędzy przeznaczonych na jedzenie, w lęku, czy za miesiąc będzie jak zapłacić za szpital.
Hasłem Fundacji Kasisi jest: „Każdy ma coś, nikt nie ma wszystkiego”.Co to jest Dobra Fabryka
Fundację Dobra Fabryka założyłem we wrześniu 2014 r. Jej miejscem działania jest cały świat, a celem – budowa zakładów produkujących dobro tam, gdzie rynek zdominowały fabryki zła. Zaczęliśmy od wsparcia dwóch placówek prowadzonych przez polskie bezhabitowe Zgromadzenie Sióstr od Aniołów: założonemu w 1995 r. wiejskiemu szpitalowi w Ntamugendze w ogarniętej konfliktem zbrojnym prowincji Kiwu Północne w Demokratycznej Republice Konga (DRK) i otwartemu w 2013 r. Centrum Opieki Paliatywnej im. Jana Pawła II w Kabudze koło Kigali, stolicy Rwandy.
Szpital w Ntamugendze to ponad 80 łóżek na oddziałach pediatrycznym, internistycznym, chirurgicznym, położniczym. Jest tu też blok operacyjny, na którym przeprowadza się cesarskie cięcia i zabiegi tzw. małej chirurgii. Szpital zapewnia dostęp do opieki zdrowotnej kilkunastu położonym w okolicznych górach miejscowościom. Rocznie przeprowadza się w nim średnio około 15 tys. procedur medycznych. Leczy się kilka tysięcy przypadków malarii (z czego kilkaset jest zwykle w fazie tzw. malarii mózgowej i wymaga hospitalizacji), kilkaset (w 2013 roku – ponad 500) przypadków ostrego niedożywienia, przyjmuje się około 700–800 porodów (z czego około 100 przez cesarskie cięcie).
W szpitalu pracuje kilkadziesiąt osób – pielęgniarze, pielęgniarki, położne, laboranci i dwaj lekarze (jeszcze pół roku temu był tylko jeden). Prąd do niedawna zapewniał wyłącznie generator spalinowy, włączany dwa razy w tygodniu, by można było przeprowadzić planowane operacje. W latach 2007–2013 szpital wspierała (poprzez dofinansowywanie pensji i zakupu leków) międzynarodowa organizacja Rescue, która wycofała się jednak z uwagi na niemożliwy do zaakceptowania poziom korupcji w otoczeniu urzędowym w prowincji. Pomoc dla szpitala musieliśmy organizować w trybie ekstrapilnym, bo znalazł się w krytycznej sytuacji.
W hospicjum w Kabudze (pierwszym i jedynym jak dotąd hospicjum w Rwandzie) jest 20 łóżek. Pacjenci trafiają tu wypisani ze szpitali bądź przywożeni przez rodziny. Są tu nie tylko chorzy w terminalnych stadiach nowotworów, ale też ludzie po udarach i z innymi komplikacjami neurologicznymi. Kilkoro pacjentów korzysta z opieki hospicjum w trybie ambulatoryjnym. Na miejscu nad chorymi czuwa w trybie zmianowym kilkunastu pielęgniarzy. Lekarz, delegowany przez pobliski szpital, ale opłacany przez hospicjum, jest przy chorych dwa-trzy razy w tygodniu.
Przez pierwsze pół roku działalności Fundacja Dobra Fabryka zgromadziła i przekazała do Ntamugengi i Kabugi łącznie około 450 tys. złotych. W szpitalu zostały one przeznaczone przede wszystkim na dofinansowanie procedur medycznych pacjentom (którzy dzięki temu pokrywają jedynie do połowy wyjściowej ceny, gdy jednak nie stać ich nawet na to – Dobra Fabryka płaci całość rachunku; pieniądze idą na pensje personelu, leki, podatki, szpital nie generuje zysku).
Z tych środków udało się też zainstalować panele słoneczne zapewniające prąd w szpitalnym laboratorium oraz – przy współudziale Fundacji Medicover – zrobić to samo na bloku operacyjnym. Najbliższymi celami, jakie Dobra Fabryka stawia sobie w Ntamugendze, są ustabilizowanie miesięcznego wsparcia umożliwiającego bieżące współpłacenie za procedury medyczne oraz kupowanie leków, a także remont bloku operacyjnego i wymiana zdezelowanych łóżek w całym szpitalu.
W hospicjum – po zrealizowaniu projektu zabezpieczenia stałego i stabilnego zaopatrzenia w wodę oraz rozbudowania programu finansowania pobytu chorych w hospicjum i zakupu leków – niezbędne jest poszerzenie bazy diagnostycznej (zakup minilabu do badania krwi bez konieczności wożenia pacjenta do szpitala).
Od kwietnia 2015 roku nasza fundacja przejęła też całkowite finansowanie funkcjonującego przy szpitalu ośrodka leczenia choroby głodowej.
Dobra Fabryka, podobnie jak Fundacja Kasisi, działa w oparciu o finansowanie społecznościowe, prowadzone m.in. za pośrednictwem programu „Przybij nam piątkę w piątek” (ustawianie cotygodniowych zleceń stałych na pięć złotych), Drużyny Aniołów (opieka nad wybranym członkiem personelu hospicjum lub szpitala). W grudniu 2014 r. Dobra Fabryka uruchomiła pierwszy w Polsce internetowy Sklep z Dobrem – Dobroczynne24.pl, gdzie można ufundować naszym podopiecznym w Rwandzie i w Kongu wszystkie niezbędne procedury medyczne (od konsultacji lekarskiej za 2 złote, przez worek krwi do transfuzji za 35 złotych, po poród przez cesarskie cięcie za 270 złotych), specjalne jedzenie dla niedożywionych dzieci, drobne przyjemności, ale też kupić dzieciom ze szkoły w Ntamugendze zestawy umożliwiające im naukę albo dorzucić się do paneli słonecznych etc.
Hasłem Fundacji Dobra Fabryka są słowa Ralpha Waldo Emersona: „Najlepszą metodą walki ze złym światem jest tworzyć świat dobry”.
więcej..