Jak schudnąć gdy dieta nie działa - ebook
Jak schudnąć gdy dieta nie działa - ebook
Chorujesz na insulinooporność i nie możesz schudnąć?
Twoja chora tarczyca nie pozwala Ci zrzucić zbędnych kilogramów?
Jeśli przeczytasz tę książkę, schudniesz!
Nie będzie łatwo. Twój organizm jako pierwszy stanie z tobą do walki. Twoi bliscy będą robić wszystko, byś przegrała. Nie dlatego, że cię nie kochają, wręcz odwrotnie, będą to robić z miłości.
Ale dasz radę. Wiesz dlaczego?? Bo tak naprawdę, to bardzo proste.
Anna Powierza, znana aktorka serialowa i filmowa dzieli się swoim doświadczeniami w walce ze zbędnymi kilogramami. Po urodzeniu córeczki ważyła 95 kilogramów. Mimo codziennych wysiłków, restrykcyjnej diety i godzin spędzanych na siłowni waga stała w miejscu. Dlaczego? Odpowiedzi udzielił jej pewien mądry lekarz?
Jak schudnąć, gdy dieta nie działa? to praktyczny i dowcipny poradnik, jak znaleźć sposób na pozbycie się nadwagi. Sprawdzone zasady, podpowiedzi dietetyczne, a przede wszystkim potężna dawka motywacji, by znaleźć odwagę do zmiany.
Wchodzisz w to?
Kategoria: | Zdrowie i uroda |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8103-155-4 |
Rozmiar pliku: | 24 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Nie, nie dlatego, że chudnie się od czytania. Nie oferuję tu również magicznych proszków, ziół, tabletek czy czegokolwiek, co załatwi robotę za Ciebie. Wręcz odwrotnie. Schudniesz dlatego, że będziesz wiedziała, jak to skutecznie zrobić… I po prostu to zrobisz.
Nie twierdzę, że będzie łatwo. Nie będzie.
Twój organizm będzie pierwszym, który stanie z Tobą do walki.
Twoi bliscy, rodzina i przyjaciele będą robić wszystko, byś przegrała. Nie, nie dlatego, że Cię nie kochają. Wręcz odwrotnie. Będą to robić dla Ciebie, z miłości. Pewnie też trochę z głupoty na początku nie będą umieli Ci pomóc ani nawet Cię zrozumieć. Zasady odżywiania proponowane w tym poradniku mogą być inne od tych, do których Twoja rodzina zdążyła się przyzwyczaić.
Nie ukrywam – przez to również będzie cholernie trudno!
Ale dasz radę. Wiesz, dlaczego? Bo tak naprawdę jest to bardzo proste.
Wystarczy trzymać się kilku zasad… i voilà!
I tak samo jak ja jestem szczęśliwą, kochającą życie i siebie, posiadaczką figury rozmiar 36, Ty także będziesz. Ulubiony rozmiar wybierz sama. Ja wybrałam 36, bo taki miałam, zanim zaczęłam niekontrolowane tycie.
Wiesz, dlaczego tak się stanie?
Bo jesteśmy takie same. Niczym się nie różnimy. Nasze organizmy są podobne. Przez to, przez co ja przeszłam, przejdziesz również Ty. Będzie Ci nawet łatwiej niż mnie – bo będziesz wiedziała, na co zwracać uwagę, czego się wystrzegać i co zrobić, aby sobie pomóc.
Ale, ale! Uwaga! Nie zrobię tego za Ciebie. Czarną robotę będziesz musiała odwalić sama.
To zasada numer 0:
Nie schudniesz, jeśli naprawdę nie będziesz tego chciała.
Ode mnie dostaniesz narzędzie. Od Ciebie będzie zależało, czy go użyjesz.
Zastanów się więc jeszcze raz, czy na pewno tego chcesz.
Jeśli nie chcesz schudnąć i czujesz się dobrze z tym, jak wyglądasz i jaka jesteś… po prostu odłóż tę książkę. Jeśli mimo to zaczniesz ją czytać, nie będzie to stracony czas. Zawsze, w każdej chwili, będziesz mogła zaniechać jej czytania. Jeśli jednak przeczytasz ją w całości i do końca… Licz się z tym, że w Twojej głowie, w twoim postrzeganiu jedzenia, sposobu odżywiania, w twoim stylu życia nastąpi zmiana.
Oczywiście, że nadal nikt i nic nie będzie Cię zmuszać, aby schudnąć. Może się jednak okazać, że to się po prostu dzieje.
Decyzja należy do Ciebie.
Odkładasz… Czy wchodzisz w to?Opowiem Ci jak było ze mną. Do bólu szczerze, bez owijania w bawełnę. Robię to dlatego, żebyś nie myślała sobie: „o, ona jest sławna, jej było łatwiej”.
Teraz pewnie właśnie tak myślisz. Wyobrażasz sobie moją walkę z nadwagą i widzisz armię specjalistów. Lekarza, dietetyka, kucharza, który przyrządzał mi smakowite posiłki, trenera osobistego, motywującego do ćwiczeń. Ale przede wszystkim widzisz kasę. Na tychże specjalistów, na badania, na jedzenie. Widzisz firmy i korporacje, które wpompowały ogromne pieniądze w to, żebym schudła i abyśmy wszyscy na tym mogli jeszcze więcej zarobić.
Przy tym wszystkim widzisz siebie. Zmęczoną po pracy, która musi ugotować obiad chłopu, dziecku i być może jeszcze teściowej. Oni wcale nie są na diecie, wręcz odwrotnie – żądają od Ciebie ziemniaków, schabowego i ciasta na deser. O ile, oczywiście, masz w ogóle rodzinę. Bo może jest odwrotnie, jesteś samotna, pies z kulawą nogą się Tobą nie interesuje ani twoim życiem, a już w ogóle tym, co i kiedy zjadłaś. No, może poza mamą, która z niepokojem dzwoni i martwi się, czy zjadłaś ciepły obiad nawet w środku upalnego lata. Ta sama, która w weekend daje Ci dokładkę deseru, zauważając po chwili, że znów utyłaś.
W każdym razie, wiem, że jest Ci trudno. Codziennie. Jeśli podejmiesz się wyzwania, będziesz chciała schudnąć, będzie Ci jeszcze trudniej. Będzie Ci trudno nawet kilka razy dziennie. Będziesz musiała zmienić tyle rzeczy! Nie tyle całe życie, ile postrzeganie tego życia. Będziesz uważała, że Cię na to nie stać z wielu, naprawdę wielu ważnych powodów. Z powodu braku kasy, małej ilości czasu, z przyczyn organizacyjnych, rodziny, choroby, trudnych chwil, kłopotów, przykrych wydarzeń losowych. Wymówek będziesz miała tysiące. Ja też miałam, wierz mi.
Dlatego na początek opowiem Ci, jak było ze mną. Być może nie będziesz już na mnie patrzeć jak na celebrytkę, której wszystko podano na talerzu.
Jestem taka jak Ty. Też było mi trudno. Też musiałam walczyć. Codziennie, a nawet kilka razy dziennie. Z tysiącem wymówek i usprawiedliwień.
Nie wiem, jak to jest tyć powoli dzień po dniu i tydzień po tygodniu, aż staje się na wadze i ze zdumieniem odkrywa „ojej, ważę 35 kilo więcej niż w liceum!”.
U mnie trwało to zaledwie kilka miesięcy. Na początku ciąży tyłam i owszem, kilo albo dwa. Wtedy jeszcze bardzo aktywnie uprawiałam sport, byłam na bardzo zdrowej (tak uważałam) i zbilansowanej diecie, miałam się świetnie. Tyłam więcej, niż powinnam, ale lekarz nic nie mówił, wyniki miałam dobre, a przecież w ciąży się tyje, prawda?
W siódmym miesiącu ciąży zaczęły się delikatne problemy. Żeby nie kusić losu, przestałam się aktywnie ruszać. Grudzień, święta, trochę ciążowych zachcianek i w pierwszych dniach nowego roku przeżyłam szok: ponad 7 kilo więcej! Uspokoiłam się z zachciankami, wróciłam do diety i… niewiele to pomogło. Waga leciała w górę z zawrotną prędkością. „Łatwo przyszło, łatwo pójdzie!”. Pocieszałam się, bo nie miałam innego wyjścia. Dobrze, że pod wpływem hormonów byłam szczęśliwa jak nigdy i nie przejmowałam się tym zbytnio. Potem jednak urodziłam, przez jakiś miesiąc byłam całkowicie odrealniona, a potem znów stanęłam na wadze.
95 kilo.
Mastodont.
Spojrzałam w lustro.
Gapiła się na mnie jakaś obca baba.
Wrogo się gapiła, więc spłoszona uciekłam. Gdy biegłam, trzęsły się ziemia i okoliczne budynki, a w radio i telewizji ostrzegali, że zbliża się kataklizm…
Żartuję oczywiście. Ale to właśnie takie żarty, mówione głośno, śmianie się z samej siebie, z mojej tuszy, pomogło mi wytrwać w całej tej sytuacji. Alternatywą było to, że zwinę się w kłębek, będę ryczeć i nigdy, ale to nigdy nie wstanę z łóżka.
Nie ukrywam, takie rozwiązanie kusiło.
Zwłaszcza kiedy oglądałam moje koleżanki celebrytki, które przed ciążą, w ciąży oraz po ciąży niestrudzenie wyglądały jak milion dolarów. Kwitły, promieniały i wyglądały tak, że zazdrościłam im z całej mocy. I nienawidziłam jednocześnie, nie będę tego ukrywać. Najbardziej nienawidziłam oczywiście siebie, ale to na nich skupiłam całą swoją frustrację.
Prasy, internetu i magazynów telewizyjnych z celebrytkami unikałam jak ognia. Niestety, nie wiem dlaczego, zawsze musiałam na jakąś trafić! Wchodziłam do znajomych, telewizor włączony i bach. Jakaś cud piękność rozmiar 34 z maleństwem na rękach. Wizyta u fryzjera, przypadkowo rozłożona gazeta, link na fejsie, reklama przy mailu… Wszędzie celebrytki tuż po porodzie. No prześladowałyście mnie dziewczyny – piękne, zadbane, olśniewające!
Mnie. Wielką, grubą, tłustą i zasapaną. Wiecznie zmęczoną. Obolałą. Uśmiechniętą, na hormonalnym haju, z plamami po zupie na biuście, bo nie byłam przyzwyczajona, aby łyżkę od talerza przesuwać na takie odległości.
– Miseczka HH – powiedziała pani brafitterka, gdy już po porodzie wybrałam się do sklepu kupić odpowiedni dla siebie stanik.
HH! Naprawdę HH!
Nawet nie jedno H, a dwa!
Powiedziała, a ja myślałam, że pani jest lekko nawiedzona. Przecież ja w najbardziej optymistycznych porywach miałam C, i to takie trochę na wyrost! B+, nie więcej! Owszem, po porodzie przy karmieniu biust się trochę powiększa, E byłoby mega wielkim rozmiarem, ale HH?! Czy ta baba w ogóle wie, co mówi?
– Nie – jakby czytając w myślach, odpowiedziała pani brafitterka. – Jednak nie HH, bo za małe dla pani. Rozmiar J będzie lepszy…
Niosąc do domu narzędzie bardziej odpowiednie do taszczenia dwóch sporych arbuzów, byłam z siebie trochę dumna. Wykłóciłam się o HH. Tylko HH. Brafitterka kręciła nosem, mówiła, że nie będzie pasowało, że za małe. Nie miała racji. HH było prawie w sam raz. Poza tym nie będę kupować stanika na góra dwa miesiące. No, może trzy. Z pewnością nie więcej, bo przecież szybko schudnę…? Prawda…? Łatwo przyszło, łatwo pójdzie… – mówiłam sobie, no i mocno w to wierzyłam. Serio.
Prześladujące mnie celebrytki powodowały, że nie czułam się najlepiej również z innego powodu. Niby jak miałam wrócić do pracy taka wielka jak hipopotam? Nie daj Bóg, usiąść przy jakiejś na kanapie w telewizji śniadaniowej i ryzykować, że przeważę kadr i całą subtelną kanapową konstrukcję…
Nie.
Ta wizja była przerażająca!
Na razie dałam więc sobie czas. Ale tak naprawdę… uciekłam od problemu.
Rok macierzyńskiego – postanowiłam oficjalnie. To będzie mój czas, aby dojść do siebie, zmienić się w milion dolarów i z tryumfem wrócić na salony.
To była oficjalna wersja. Mniej oficjalna była taka, że… nie miałam pracy. Żadnej. Trochę oszczędności. Maleńkie dziecko. Kupę strachu. I świadomość, że taka wielka i gruba na żadną pracę w swoim zawodzie nie mam najmniejszej szansy!
Przeliczyłam środki i zainwestowałam.
Pierwszy najważniejszy ruch: w dietetyka.
Najlepszego. Takiego, który jest absolutnym mistrzem w swoim fachu, który na temat żywienia wie wszystko, który jest w stanie odchudzić każdego, bez względu na wiek, choroby, styl życia. Mistrz, którego znałam doskonale i z którym współpracowałam już od lat.
– Proszę się niczym nie martwić! – powiedział, gdy mnie zobaczył, co od razu poprawiło mi humor. Przede wszystkim dlatego, że w ogóle mnie rozpoznał. Większość ludzi kompletnie nie widziała mnie w tej grubej babie, którą byłam. Poza tym bardzo, ale to bardzo potrzebowałam się nie martwić.
– Moja żona też utyła w ciąży ponad 30 kilo, a teraz proszę spojrzeć, jak wygląda. – Pokazał zdjęcie prześlicznej dziewczyny o figurze takiej, że niejedna celebrytka zwinęłaby się z zazdrości.
Przez kolejne dwa miesiące pięć razy dziennie skrupulatnie odmierzałam, odważałam i liczyłam każdy kęs jedzenia, który brałam do ust.
Zapisałam się na siłownię, żeby odzyskać mięśnie i przyspieszyć metabolizm.
Po dwóch miesiącach stanęłam na wadze.
– Świetnie! pół kilo mniej! – Mówił dietetyk, kiedy ja przeżywałam pierwsze załamanie nerwowe.
Pół kilo! Pół kilo! Czyli gdybym nie zrobiła siku przed wejściem do gabinetu, ani by drgnęła!!!
Zmodyfikował dietę – na mniej. Ja zmodyfikowałam ilość ćwiczeń – na więcej.
Kolejna wizyta u dietetyka.
– Świetnie! Kilogram!
– W tym tempie do własnej wagi wrócę w okolicach osiemdziesiątki! – jęknęłam, przeżywając kolejne załamanie nerwowe.
Dietetyk zmodyfikował dietę – na mniej, ja zmodyfikowałam ćwiczenia – na więcej, kolejna wizyta. Efekt: 800 g.
Klęłam jak szewc. Na wagę, która mimo moich wysiłków i starań z taką powolnością pełzała w dół. O ile w ogóle pełzała! Były takie wizyty, gdzie z przyczyn niewytłumaczalnych podskoczyła o 1, a raz nawet o 2 kilo! Klęłam, płakałam.
Obwiniałam się. Ciągle miałam wrażenie, że jem za dużo. Że źle zmierzyłam, zważyłam i zjadłam więcej, niż powinnam. Ciągle uważałam, że powinnam więcej ćwiczyć. Ciągle trafiał się ktoś, kto z miną znawcy twierdził, że źle zabieram się za całą sprawę. Powinnam odchudzać się za pomocą diety sąsiadki kuzynki jego znajomej, która w miesiąc schudła 100 kilo i wygląda teraz lepiej niż Angelina Jolie… Na szczęście z uporem trzymałam się zaleceń mojego dietetyka. W tamtym momencie nie widziałam jednak żadnego swojego szczęścia; byłam na skraju załamania nerwowego, a może nawet i nie na skraju.
Przeżywałam klasyczną, prawdziwą depresję.
Było źle. Naprawdę źle.
Nienawidziłam siebie. Nie byłam w stanie nawet na siebie patrzeć. Ubierałam szare, bezkształtne worki, byleby tylko stać się niewidzialną.
Nienawidziłam zakupów. Próby kupienia sobie czegoś ładnego do ubrania podjęłam dwie. Obie skończyły się tak, że bezgłośnie ryczałam w przymierzalni nad rozmiarem 48, w który się nie mieściłam, i nad tym, że cokolwiek na siebie zakładam, wyglądam jak kupa.
Sytuacji nie wytrzymywał kręgosłup. W krótkim czasie został mocno obciążony, bolał. Ćwiczenia na siłowni, aeroby, zamiast pomagać, tylko pogarszały sytuację. Po ćwiczeniach, gdy wsiadałam do samochodu, łzy same ciekły mi z bólu. I tak krótką już noc przerywał nie tylko płacz mojego dziecka, ale i rwący ból, biegnący od kręgosłupa do stóp.
Wiecie, jak wyglądało moje życie?
Nieprzespane noce, pobudki do dziecka przeplatane pobudkami wywołanymi bólem. Wieczne zmęczenie. Depresja. Brak energii. Ponadto psuła mi się sytuacja rodzinna. Mój partner całkowicie się ode mnie odsunął. Rozstaliśmy się. Do tego doszła choroba w najbliższej rodzinie; dwie osoby wymagały codziennej, stałej opieki. Również moja ukochana sunia, Moja, która we wszystkich niedolach pocieszała mnie bez mała od piętnastu lat, okazała się bardzo chora. Wymagała trzygodzinnych kroplówek każdego dnia. Kończyłam studia logopedyczne, ostatnie egzaminy, pisanie i obrona pracy dyplomowej.
To był horror.
W tamtym czasie nie wiedziałam, jak się nazywam. Nawet mnie to nie obchodziło. Starałam się po prostu jakoś przetrwać dzień. Potem kolejny. I kolejny. Nie załamać się, tylko wykonywać czynność po czynności. Jak robot. Bez myślenia, zwłaszcza o przyszłości.
Pomagała mi, jak mogła, moja mama. Gdy biegłam na zajęcia, co drugi weekend opiekowała się moją córcią. Więcej nie mogła; sama ciężko pracowała i zwyczajnie nie miała już sił. Od czasu do czasu przyjeżdżała do Helenki ciocia i to wszystko. Na nikogo nie mogłam liczyć. Nie miałam niani, bo zwyczajnie nie było mnie na nią stać. Cokolwiek ktokolwiek myśli o aktorkach z telenoweli, musi wiedzieć, że jak nie pracujemy, to nie zarabiamy. A jeśli nawet zarabiamy, to nie takie pieniądze, żeby żyć w niewiarygodnym luksusie. Moje oszczędności dość szybko zaczęły się kończyć.
Propozycje pracy… Cóż. Nie ma co ukrywać, że w moim zawodzie wszystko co powyżej rozmiaru 36 zwyczajnie nie mieści się w kadrze. Nie twierdzę, że nie ma aktorek o pełnych kształtach, tylko że pracy dla nich jest naprawdę niewiele. Widzowie kochają piękne dziewczyny i producenci chcą im to dać. Ja niestety nie byłam piękna. Pracy dla mnie nie było.
Wreszcie stanęłam pod ścianą: z maleńkim dzieckiem na ręku, sama, bez pracy i pieniędzy, za to z długami, sporą nadwagą, depresją i kompletnym brakiem pomysłu co dalej.
Byłam wtedy absolutnie przekonana, że jest ze mną coś nie tak. Bałam się choroby psychicznej (i z pewnością byłam chora, tylko zupełnie nie tak, jak podejrzewałam). Cały czas wierzyłam, że coś robię źle. Zapisywałam wszystko, co tylko zjadłam – bo wymyśliłam sobie, że może wcale nie jem tak mało, tylko skutecznie wypieram fakt jedzenia i wyrzucam z pamięci, że zamiast listka sałaty pochłonęłam furę ziemniaków i dwa schabowe…? Kładąc się spać, fotografowałam wnętrze lodówki, po czym rano porównywałam zdjęcie ze stanem faktycznym. Robiłam to na wypadek, gdybym żarła w nocy przez sen, a rano niczego nie pamiętała. Nie miałam gotówki, płaciłam tylko kartą i zbierałam wszystkie rachunki, a potem porównywałam je z wydrukiem z komputera. Sprawdzałam samą siebie, czy nie kupuję czegoś na mieście i nie zżeram! No i unikałam jak ognia spotkań ze znajomymi. Sytuacji, że do kogoś idę, a ta osoba stawia ciastka na stół… Do siebie również nie zapraszałam nikogo. Było mi głupio częstować… No właśnie, czym miałam częstować? Kawałkami pomidora? Szpinakiem i sałatą?
Oczywiście, w pewnym momencie nadszedł czas, gdy zaczęłam szukać pomocy specjalistów.
Do endokrynologa szłam z mieszaniną lęku i nieśmiałej nadziei. Nadzieja była oczywista – tak bardzo chciałam dostać magiczną tabletkę, która odmieni moje życie i nagle sprawi, że będę szczupluteńka!
Lęk jednak był większy. Po wielu miesiącach bardzo bezwzględnej walki, gdy udało mi się zrzucić zaledwie kilka kilo, byłam bardzo przywiązana do myśli, że jestem obrzydliwa i nigdy się to nie zmieni. Bardzo chciałam, żeby stało się inaczej… Ale bardzo, bardzo bałam się, że to niemożliwe.
Dobrze wiedziałam, że magiczne tabletki nie istnieją.
Pani endokrynolog wysłuchała w skupieniu mojej smutnej historii i zleciła badania krwi.
– Wszystko w normie! – Odkryłam po jakimś czasie, gdy odebrałam wyniki. Nadzieja, wielka, rozpaczliwa nadzieja umarła.
Nie jestem chora. Nie dostanę magicznej tabletki. Nigdy nie wrócę do swojej wagi. Już do końca życia będę na drastycznej diecie, na dodatek, wyłącznie po to, by… utrzymać wagę w miejscu!
Do endokrynologa na następną wizytę wlokłam się, właściwie nie wiedząc po co. Aby wypłakać się w ramię? Wykrzyczeć, że to niesprawiedliwe? Zażądać cudu…? Sama nie wiedziałam. Szłam, bo się zapisałam, a brakowało mi energii, woli, wszystkiego, aby odwołać wizytę.
Wiedziałam jedno: moje życie nie miało sensu. A ja miałam wszystkiego dość.
– Ojej, za wysokie TSH! – powiedziała pani doktor, oglądając wyniki badań. – Ma pani niedoczynność tarczycy, nic dziwnego, że nie może pani schudnąć…
Wiecie, jak się wtedy czułam? Gdy ktoś powiedział mi, że nie mogę schudnąć nie dlatego, że źle jem albo za mało ćwiczę, tylko dlatego, że coś temu przeszkadza??? Jakbym słyszała pieśń anioła! Harfy! Moje nie do zlikwidowania schaby stały się lekkie jak piórko, a ja miałam wrażenie, że unoszę się w powietrzu! Nadzieja pojawiła się na horyzoncie, wezbrała, wypełniła czasoprzestrzeń!
– Jak zacznie pani brać leki, to będzie pani chudła tak z kilo…
Mina mi trochę zrzedła. Prawie kilo w miesiąc udawało mi się chudnąć już teraz…
– Coś nie tak? – zauważyła moją minę pani doktor. – Kilo w tydzień to nie jest taki zły wynik…
Boże! Kilo w tydzień! To 4 kilo w miesiąc! Zakręciło mi się w głowie ze szczęścia. Trzy miesiące męki i zacznę wyglądać jak człowiek! Pół roku, wyglądam jak laska! Jeszcze trochę, a milion dolarów przy mnie będzie wypadać blado!
To był pierwszy moment od dawna, kiedy znów zachciało mi się żyć.
Walczyć o siebie. Działać!
Dostałam receptę na magiczną tabletkę i popędziłam prosto do apteki.
Tak! Teraz wreszcie zacznę chudnąć w oczach!
– Pójdzie jak błyskawica! – potwierdził dietetyk, zmodyfikował dietę i uszczęśliwioną, jak nigdy, puścił do domu.
Już czułam się chudsza, zgrabniejsza i bardziej powabna, co najmniej o 10 kilo! Co będzie, gdy leki zaczną działać? No bajka będzie, prawdziwa bajka!
Kiedy minęło półtora miesiąca, wypadła kolejna wizyta u dietetyka.
– Świetnie! – krzyknął z zachwytem. – Ponad kilo do przodu!
Kilo… Znów tylko kilo? – Uniesienie zaczęło jakby opadać. Ale… miałam okres, przyszłam do dietetyka nie rano, a wieczorem, przed wejściem napiłam się wody i nie zrobiłam siusiu…
Do licha. Dół wracał. Nie było sensu szukać kolejnych powodów, dla których nie schudłam. Po półtora miesiąca tych zrzuconych kilogramów powinno być co najmniej pięć!
Nie było.
Po trzech miesiącach brania leków na tarczycę schudłam niecałe 2 kilo. Nie było źle, bo przecież nie przytyłam, ale… Wyniki krwi miałam jak anorektyczka. Jadłam bardzo mało, ruchu miałam bardzo dużo. Albo leki nie działały, albo coś było nie tak.
– Wyniki tarczycowe (TSH, FT3 i FT4) idealne! – z zadowoleniem powiedziała pani doktor i od tego momentu atmosfera zaczęła już tylko siadać.
– Mało chudnę… – zauważyłam nieśmiało.
– Hormony tarczycy ma pani ustabilizowane – odpowiedziała pani doktor.
– Coś jest nie tak… – ciągnęłam, czerwieniąc się nieco.
– Zalecam przejście na dietę – upomniała mnie pani doktor, jakby chłodniejszym tonem.
– Jestem na diecie! – Ciśnienie mi się nieco podniosło, byłam już cała w pąsach.
– Jest pani zdrowa – powiedziała pani doktor. Lodowato.
I widać zupełnie inaczej zinterpretowała moje kolory, bo na do widzenia usłyszałam jeszcze:
– Proszę ograniczyć słodycze.
Ograniczyć? Miałam ograniczyć?!! Przecież od wielu, wielu miesięcy nie miałam w ustach żadnych słodyczy!!!
Gdybym nie była tak wściekła, załamałabym się. Może zrobiłabym nawet coś głupiego. Na przykład w drodze do domu zżarła tabliczkę czekolady mlecznej, batonika z karmelem, kupiła pudełko lodów i jeszcze kawałek sernika. Na szczęście byłam wściekła, więc lody oddałam mamie, a sernik podzieliłam sprawiedliwie pomiędzy mamę, siebie i córkę. Wspomnieniem czekolady i batoników rozkoszuję się do tej pory, zwłaszcza w słabszych momentach.
Jednak po takiej kuracji na dobre samopoczucie, zważywszy na mój półtoraroczny odwyk cukrowy, że mdli mnie okrutnie. Jezu, jak bardzo. Było mi źle wielowymiarowo; cierpiała dusza i ciało, osiągnęłam stan beznadziei absolutnej.
Czułam się bezsilna. Odżywiałam się zdrowo, byłam na diecie, miałam dużo ruchu, unormowane hormony tarczycy… i chudłam, ale bardzo, bardzo powoli. Coś było nie tak, ale wszyscy, łącznie ze mną, uważali, że po prostu za dużo jem…
Dokładnie wtedy zdarzył się cud. Chociaż, uczciwie mówiąc, że to cud, przekonałam się jakiś czas później.
„Witam, Pani Aniu, widzę, że nie może Pani zrzucić kilogramów. Miałam ten sam problem. Pomógł mi doktor…”.
Otrzymałam na Facebooku wiadomość tej treści.
W tamtym czasie otrzymywałam wiele podobnych. Informacje o dietach cud, o magicznych proszkach, tabletkach, ziołach, miksturach, urządzeniach, płynach i wszelkiego rodzaju rzeczach, które powodują, że możesz jeść cztery pączki dziennie, a jak będziesz używać tego czegoś i tak schudniesz.
Podskórnie czułam, że jak będę jeść cztery pączki dziennie, to nawet używając tych wszystkich magicznych rzeczy naraz, w bardzo krótkim czasie będę mogła startować w konkursie Najgrubsza Kobieta Świata. Nie ukrywam – trochę kusiło. Nigdy w niczym nie byłam najlepsza. Być może była to jedyna szansa w moim życiu, by cokolwiek w czymkolwiek wygrać.
Niestety, szansę zaprzepaściłam.
Olałam wszelkie sztuczki magiczki i kurczowo trzymałam się zaleceń dietetyka. On w diecie nie widział miejsca na cztery pączki.
Tymczasem w akcie rozpaczy udałam się na konsultację do innego endokrynologa.
Wizyta u endokrynologa
– Proszę pani – powiedziała pani doktor endokrynolog, ledwo rzuciwszy okiem na kartę z badaniami – musi się pani przyzwyczaić, że w pewnym wieku po prostu się tyje…
– No tak, ale mało jem i dużo ćwiczę, no i…
– No, proszę pani, no! Pewne skłonności są genetyczne! Ja na przykład jem wszystko, co chcę, a proszę spojrzeć, jak wyglądam…
Pani endokrynolog wstała i zaprezentowała idealną figurę.
– Eeee…
– Następny!
Tak, to prawdziwa historia.
Tak, zabolała.
Tak, po jakimś czasie (teraz) się z niej śmieję.
Tak, gdy wyszłam z przychodni, poryczałam się. Jak bóbr. Wyłam przez całą podróż do domu, bo tam musiałam przestać. Nie chciałam straszyć dziecka dramatem tej historii. Nauczyła mnie ona jednego: lekarz lekarzowi nierówny, nawet jak ma trudną do wymówienia specjalizację.
Jeszcze trzy razy konsultowałam wyniki badań. Niestety, kolejni lekarze twierdzili, że wyniki są w porządku. Jednak ja czułam, że coś jest nie tak. Czułam się również jak hipochondryczka, która na siłę wyszukuje u siebie choroby. Czytałam dużo książek i artykułów medycznych, miałam coraz większą wiedzę na temat schorzeń metabolicznych i coraz większe podejrzenia co do moich problemów. Klasyka. Z tego rodzaju, że czytasz o jakiejś chorobie, natychmiast czujesz, że właśnie ją masz…
Właściwie nie wiem, z jakiego powodu w wyszukiwarkę internetową wpisałam nazwisko polecanego w wiadomości na Facebooku doktora.
Był z Wrocławia. Piękne miasto, ale od Warszawy bardzo daleko. Zwłaszcza gdy się jest bezrobotną samotną matką z małym dzieckiem u boku. Pokonanie takiej odległości to jak podróż do odległej galaktyki.
Tym bardziej więc nie wiem, co mnie podkusiło, by napisać do niego wiadomość.
Napisałam.
Doktor odpisał… I rozpoczęło się prawdziwe leczenie!
Skrupulatnie obejrzał wszystkie wyniki badań, jakie robiłam do tej pory. Było mu mało. Zlecił furę kolejnych!
Z paniami z laboratorium prawie się zaprzyjaźniłam, tak często chodziłam na pobranie krwi. Wykluczenie jakiegoś schorzenia owocowało tym, że robiłam kolejne badania, by być może zdiagnozować kolejne. Doktor, niczym Sherlock Holmes, tropił każdą anomalię mojego organizmu, badał przyczyny i szukał rozwiązań.
– Insulinooporność – padła wreszcie konkretna diagnoza. Podejrzewałam to, więc nie poczułam się zaskoczona.
Dostałam kolejne magiczne tabletki. Łykałam je już cztery razy dziennie, na czczo, po śniadaniu, po obiedzie i po kolacji. Po babci odziedziczyłam pudełko na leki; rozkładałam tabletki na cały tydzień i tylko dlatego nie myliłam się, co, kiedy i po czym połknąć. Czułam się jak schorowana emerytka. Ktoś ze znajomych zaproponował, bym brała jeszcze jakiś lek na poprawę nastroju. Nie zdecydowałam się – moje pudełko na leki mogłoby już nie zmieścić dodatkowej tabletki .
Pan doktor zaordynował mi też nową dietę. Pomimo że dietetyk robił świetną robotę, to leczenie tego schorzenia wymagało pewnych modyfikacji.
Kolejny raz musiałam przeorganizować swoje życie pod względem jedzenia. Zrobiłam to, bo nie widziałam innego wyjścia. Wyleczyć się, a na pewno nie doprowadzić do pogłębienia choroby i do powikłań, to stało się moim głównym celem. Schudnięcie było ważne. Jednak okazało się, że nie jest najważniejsze. Owszem, wcześniej wiedziałam, że jest naprawdę źle… Ale jak zawsze, okazało się, że może być dużo, dużo gorzej.
Musiałam przede wszystkim walczyć o powrót do zdrowia. Nie wiedziałam, czy to w ogóle możliwe. Miałam jedynie nadzieję. Ogromną! Większą nawet niż moje ciało. Zaufałam doktorowi, podjęłam wyzwanie.
Nie było łatwo.
– Proszę się uzbroić w cierpliwość – powiedział pan doktor. – Trzeba będzie dobrać odpowiednie leki, one muszą zacząć działać. Kontrola za trzy miesiące.
Mimo wszystko była to najlepsza decyzja, jaką podjęłam w moim życiu.
Na kolejną wizytę do dietetyka szłam ze strachem. Gulą w gardle. Ściskiem w żołądku.
Wizyta u dietetyka
Każda wizyta u niego jest dla mnie ogromnym stresem.
Dwa dni wcześniej już zaczynam to przeżywać. Boję się. Robię się przygnębiona. Boli mnie żołądek, nie mogę nic jeść. Mam zły humor, łatwo wybucham. W nocy najpierw długo nie mogę zasnąć, potem się budzę.
Stres pourazowy normalnie!
Tak wiele razy szłam pełna nadziei, optymizmu, wiary, z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku i przestrzegania diety. Tak wiele razy się rozczarowałam. Waga spadała o 500 g. Albo stała w miejscu. Albo, nie wiedzieć dlaczego, leciała w górę!
Tak bardzo zależało mi na schudnięciu, poświęcałam tej sprawie tak dużo wysiłku, tak wiele mnie to kosztowało…, że te 500 g. było jak policzek. A kilogram więcej… dołował, osłabiał mnie na długo!
Jej! To już 2 kilo z haczykiem mniej!
Schudłam ponad 2 kilo… Byłam tak szczęśliwa, jakbym wspięła się na Mount Everest! Nie było widać, że schudłam – przy takiej masie, jaką miałam, 2 kilo to tyle co nic – a ja czułam się, jakbym schudła co najmniej o połowę. Te 2 kilo to chyba była frustracja, niemoc, brak energii, otępienie… Czułam w sobie siłę! Czułam moc!
I chyba inni też zaczęli czuć to ode mnie.
– Będę chudła! – odważnie poinformowałam produkcję w moim serialu. I jeszcze odważniej zaproponowałam, by odchudzać moją bohaterkę, Czesię. Nie wiedziałam, czy się uda. Nie wiedziałam, czy schudniemy – ja, ona i obie naraz. Jedyne, co wiedziałam, to to, że nie odpuszczę, będę walczyć o każdy kolejny gram. Ponieważ miałam następnego, ogromnego sojusznika – mojego pana doktora, zyskałam wiarę w to, że tym razem uda się na pewno!
W produkcji uwierzyli. Wiecie, co to dla mnie znaczyło? Powrót do pracy! Powrót do serialu! Hurra!
Nastąpiło to w ostatnim momencie. Zapożyczyłam się już wszędzie, gdzie mogłam. Gdyby nie powrót do serialu… w następnym miesiącu nie miałabym za co żyć.
Czesia staje na wagę
Kiedyś z przerażeniem przeczytałam w scenariuszu, że moja bohaterka musi stanąć na wadze. Przy ekipie, przed obiektywem kamery, na oczach co najmniej trzech milionów widzów miałam zrobić coś, co nawet w zaciszu gabinetu dietetyka było dla mnie niezwykle trudne! Nie, nie dlatego, że ktoś będzie patrzył, oceniał i analizował. Przede wszystkim dlatego, że sama byłam zmuszona zmierzyć się z moją własną wagą!
Zrobiłam to! Waga pokazała więcej, niż powinna. 2 kilo więcej niż ostatnim razem u dietetyka. Co najmniej 3 kilo więcej, niż powinnam ważyć w tamtym momencie.
Dół, przygnębienie – to mało powiedziane! Miałam ochotę zwinąć się w kłębek i nie przestawać ryczeć.
– Więcej energii, radośniej! – krzyczał reżyser z reżyserki, kompletnie nie wiedząc, co się dzieje w mojej duszy.
Zagrałam. Nikt się nie zorientował, jakie to było dla mnie trudne. Z tak banalnego, głupiego powodu jak stanięcie na wagę!Dobra, dość gadania! Zabieramy się za robotę!
I pierwsze zadanie dla Ciebie. Naprawdę tego chcesz?
Pamiętaj, nie musisz. Jeśli nie czujesz się na siłach, jeżeli nie jesteś gotowa, by kolejny raz podjąć jakąkolwiek walkę, daj sobie czas. Możesz odłożyć tę książkę… i wrócić do niej w każdym innym momencie. Albo w ogóle. To Twoja decyzja i tylko Ty możesz ją podjąć.
Z pewnością nieraz słyszałaś, żeby nie spieszyć się z chudnięciem. Że zrzucenie w miesiąc 10 kilo jest niezdrowe i absolutnie nie wolno tego robić. Z pewnością kiwasz teraz głową, zgadzając się z każdym moim słowem. Absolutnie nie chcesz chudnąć niezdrowo, w życiu nie zgodziłabyś się na coś tak nieodpowiedzialnego, zdrowie to właściwie Twoje drugie imię!
I dam sobie rękę, dwie, ba, nawet nogi i głowę uciąć, że gdyby ktoś w tym momencie ofiarował Ci magiczną tabletkę, dzięki której schudniesz 10 kilo w godzinę… połknęłabyś ją natychmiast!
No, cóż. Takie jesteśmy. Każda z nas by to zrobiła. Pal licho zdrowie, jeśli byśmy mogły tylko dobrze wyglądać!
Niestety, magiczne tabletki nie istnieją.
Cudowne książki odchudzające też nie – nikt nie zrobi tego za Ciebie.
Nie, nie chcę, żebyś przechodziła na dietę, bo żadnej dla Ciebie nie mam. Nie powiem Ci ani razu w tej książce, abyś na śniadanie zjadła dwa jajka na twardo z pomidorem czy gotowanego dorsza na sałacie. Zapomnij. Będę natomiast chciała, byś krok po kroku zmieniła swoje nawyki. Powiem Ci, co dobrze by było robić, ale Ty sama będziesz musiała to zrobić. Opowiem Ci, jak ja sobie radziłam, co mi pomogło, a co uprościło życie… Ale nie dam Ci gwarancji, że to samo pomoże i uprości życie także Tobie. Niestety będziesz musiała radzić sobie również sama.
Nie będzie łatwo. Wręcz odwrotnie. Jeśli chcesz schudnąć, jeśli chcesz być zdrowa… Czeka Cię naprawdę duży wysiłek. Jak to się mówi – prawdziwa orka na ugorze.
Diety, mniej lub bardziej czy jakkolwiek szczegółowe, już stosowałaś. I co?
No właśnie.
Tu dostaniesz coś innego. Coś, co w świecie zdrowego, czy raczej, racjonalnego odżywiania, nazywa się dietoterapią. Będę chciała, byś zmieniła swoje podejście nie tylko do jedzenia, bo problem otyłości to nie tylko to, co i kiedy masz na talerzu.
Otyłość to styl życia. Pod koniec XX wieku, przede wszystkim w krajach rozwiniętych, zaczął pojawiać się problem otyłości. Główną przyczyną tej rosnącej tendencji jest zmiana stylu życia: coraz mniej ruchu idzie w parze z drastyczną zmianą sposobu odżywiania. Polacy są tego doskonałym przykładem. W PRL-u problem otyłości dotyczył niewielkiego odsetka społeczeństwa. Jedliśmy domowe obiadki, przygotowane z naturalnych produktów, które mamie, babci czy sąsiadce podstępem udało się zdobyć. Żywność wysoko przetworzona zaczęła zalewać rynek po 1989 roku i od tego czasu odsetek osób otyłych wzrasta z roku na rok!
W tej chwili to podstawowy problem, stawiany na pierwszym miejscu według wszystkich instytucji medycznych w Europie, Ameryce i Australii! Otyłość jest przyczyną wielu chorób, powoduje liczne komplikacje zdrowotne i uniemożliwia leczenie większości chorób! Rozwiązanie problemu otyłości jest więc najpilniejszym zadaniem, stawianym przed medycyną w naszym świecie.
Chudnij powoli nie oznacza tylko tego, ile kilogramów zrzucisz w miesiąc. Oznacza coś o wiele, wiele ważniejszego: daj sobie czas. W głowie. Pomimo tego, jak bardzo nienawidzisz swoich gabarytów, nie myśl o tym, jak szybko się ich pozbędziesz. To nieistotne. Im szybciej to zrozumiesz, im prędzej się z tym pogodzisz, tym łatwiej będzie Ci je zrzucić. Serio, serio. Dlatego, na razie, w ogóle nie myśl o odchudzaniu. Nie myśl o diecie, o tym, ile schudniesz w tydzień, miesiąc czy rok. Zanim zaczniesz dietę, zestaw ćwiczeń, cokolwiek, chciałabym, żebyś się do niej dobrze przygotowała. Nie na ura bura, od jutra zaczęła maniacko liczyć kalorie, głodzić się, żywiąc liściem sałaty. Wytrzymasz tak dwa tygodnie, po czym pękniesz i będzie po diecie. To normalne, nie Ty jedna, nie pierwsza i nie ostatnia. Już tak robiłaś, teraz więc zróbmy inaczej.
Ile masz lat? Dwadzieścia, trzydzieści, czterdzieści?? Więcej? Dokładnie tyle lat pracujesz nad swoją nadwagą. Nie da się tego zmienić w jeden dzień. Dlatego proszę Cię, zanim zaczniesz choćby myśleć o odchudzaniu, skupmy się na Twoich nawykach. Można je zmienić w 70 dni. Tak twierdzą naukowcy. To średni czas, jaki jest potrzebny, żeby zmienić nawyki, zapomnieć o starych i wprowadzić nowe. 70 dni. Dokładnie o tyle Cię proszę, żebyś powoli, tydzień po tygodniu, wprowadziła nowe zasady, według których będziesz teraz jeść. Po 70 dniach… Nie, nie przestaniesz stosować zasad, o które Cię poproszę. Po prostu będzie Ci z nimi dużo łatwiej. Nawyki, zasady i zwyczaje, które wypracujesz podczas czytania tej książki, niech towarzyszą Ci przez resztę życia.
Zdrowego i szczupłego życia, ale… cały czas Twojego życia. To Ty musisz zdecydować, czy naprawdę tego chcesz, czy jesteś przekonana, że chcesz w nim zmian. Jeśli ich nie potrzebujesz, bo tak naprawdę nie przeszkadza Ci Twoja waga, pamiętaj, że nic nie musisz. Jeśli podejmiesz jakiekolwiek działanie, to dla siebie, bo tego chcesz. Z całkowitym przekonaniem i powagą.
Chudnij powoli, czyli daj sobie czas. Nie oczekuj efektów już pojutrze, bo to nierealne. Zmień sposób życia, a efekty same nadejdą, i to bez ryzyka efektu jo-jo, powrotu wagi, stresu.
W tej książce nie napiszę Ci, co masz zjeść w poniedziałek, wtorek czy środę. Sama sobie będziesz sporządzać jadłospis, według pewnych zasad oczywiście.
Podam Ci kolejno te zasady i poproszę o czas.
O to, byś poświęciła im tyle czasu, ile trzeba. Przygotuj się na to – inny styl życia oznacza, że będziesz w centrum swojej uwagi, potrzeby Twoje i Twojego organizmu będą ważne. Będziesz musiała się na nich skupić.
Na początku będą czasochłonne – przygotuj się na to. Potem się przyzwyczaisz… I już nie będziesz nawet pamiętała, że kiedykolwiek było inaczej.
Zmiana stylu życia zaburzy zwyczaje w Twojej rodzinie. Zapewne nieraz usłyszysz, że to, co robisz, jest bez sensu, głupie, inni się na to nie godzą, nie podoba im się to i z pewnością nie przyniesie żadnych efektów.
Nie miej do bliskich urazy – nikt nie lubi zmian.
Na to również musisz być przygotowana.
Pamiętaj. 70 dni.
Jeśli nie chcesz schudnąć, jest Ci dobrze, będąc taką, jaką jesteś… po prostu odłóż tę książkę. Jeśli mimo to zaczniesz ją czytać, nic straconego. Zawsze, w każdej chwili i w każdym momencie będziesz mogła tego zaniechać. Jeśli jednak przeczytasz ją w całości i do końca… Licz się z tym, że w Twojej głowie, w twoim postrzeganiu jedzenia, sposobie odżywiania, w twoim stylu życia nastąpi zmiana.
Oczywiście, że nadal nic nie będzie Cię zmuszać, aby schudnąć. Może się jednak okazać, że to się po prostu dzieje.Zadanie 1
Cieszę się, że jesteś! I gratuluję – najtrudniejsza rzecz właśnie została zrobiona!
Decyzja podjęta! Brawo! Pierwszy, najtrudniejszy krok jest już za Tobą… Chociaż teraz też nie będzie z górki. Decyzja podjęta, ale… pamiętaj, że zawsze możesz ją zmienić. Nic na siłę. Zadania do wykonania przez Ciebie będę stawiać w tempie jedno na tydzień. Jeśli będzie to dla Ciebie zbyt trudne, jeśli nie dasz rady wprowadzić proponowanych zmian, jeśli się pogubisz albo nie będziesz w stanie zorganizować, zawsze możesz wydłużyć ten czas. Do dwóch tygodni, trzech… Ile potrzebujesz. Najważniejsze jest, byś się z nimi pogodziła i oswoiła… Pokochasz też, ale nieco później.
No dobrze. Skoro dotarłaś aż tutaj, widać naprawdę zależy Ci na tym, aby zrzucić parę kilo.
Spróbujmy.
Po kolei.
Chciałabym, abyś przez ten tydzień podjęła się jednego wyzwania. Okej?
Tylko pamiętaj, układ jest taki, że
albo robisz coś na 100%, albo nasza współpraca nie przyniesie żadnych efektów.
Spróbuj przez ten najbliższy tydzień nie jeść cukru. W ogóle. Nie słodź kawy ani herbaty. Nie doprawiaj buraczków, surówki ani sera do naleśników. Nie jedz słodyczy, nawet gdy bardzo korci. Gdy koleżanka w pracy poczęstuje Cię ciastkiem, odmów. Odmów słodyczy u mamy, na weselu, sąsiadce. Odmów nawet wtedy, gdy ktoś Ci powie: „no przecież jedno nie zaszkodzi”. No pewnie, że nie zaszkodzi. Jedno ciastko raczej nikogo jeszcze nie zabiło. Tylko że chyba nie chodzi Ci o to, żeby przeżyć, tylko o to, żeby schudnąć, prawda?
ZASADA 1: NIE JEDZ CUKRU
Jeśli wcześniej jadłaś cukier w jakiejkolwiek postaci, całkowite odstawienie będzie dla Ciebie nie lada wyzwaniem.
Pierwsze trzy dni będą bardzo trudne. Tyle nasz organizm uwalnia się od toksyn i uzależnień. Tak, tak. Nie pomyliłaś się, dokładnie to przeczytałaś. Od uzależnień. Cukier jest największym narkotykiem naszych czasów, dużo większym niż kokaina, alkohol, tytoń, hazard, seks czy gry komputerowe. Wiesz, że jest to substancja, której jedzenie kompletnie niczego nie wnosi do naszego organizmu? Nie ma witamin, minerałów, nic. Jedynie dostarcza energii, a co za tym idzie: uruchamia ośrodek przyjemności w naszym mózgu. To dlatego cukier jest dla nas taki WOW! Uwielbiamy cukier, bo czerpiemy z niego energię bez najmniejszego wysiłku. To tak, jakby szef płacił Ci pensję za nicnierobienie – kto by nie chciał takiego szefa? Niestety, historia z cukrem nie kończy się happy endem. Ten hojny szef po jakimś czasie zażąda od Ciebie gigantycznego haraczu. Nie ma nic za darmo. Okazuje się wręcz, że z cukrem jest gorzej niż z kredytem we frankach: rata wciąż rośnie, a spłatom nie ma końca. Nie tylko tyjemy; cukier powoduje całą listę chorób. Cukier metabolizowany jest w wątrobie, co powoduje jej przeciążenie, otłuszczenie i schorzenia typowe dla alkoholików w ciągu!
Ale to jeszcze nie całe niebezpieczeństwo – metabolizowanie cukru głównie w wątrobie, a nie w komórkach, powoduje, że do organizmu nie dociera informacja o dostarczonym pożywieniu. Jemy, dostajemy ogromną ilość kalorii, w mózgu wydzielają się hormony szczęścia, czyli serotonina i dopamina… i ciągle chcemy więcej, i więcej!
Fakt, że cukru nie metabolizują komórki, prowadzi do zaburzeń pracy trzustki. Pierwszym symptomem jest często zaburzenie wchłaniania insuliny, tak zwana insulinooporność. Konsekwencją nieleczenia insulinooporności, poza otyłością, której nie można się pozbyć, jest cukrzyca. Zaburzenia w produkcji insuliny, przeciążenie trzustki nie pozostają bez echa. Wpływają na pracę tarczycy i nadnerczy. Choroby zaczynają mnożyć się i postępować lawinowo: choroby tarczycy, jajników, problemy z płodnością, wreszcie choroby układu trawiennego. Choroby o podłożu autoimmunologicznym to nie tylko choroby z zespołu metabolicznego. To również choroby skórne, łuszczyca, a nawet rak. Nie chodzi tu o straszenie, ale… ludzie, którzy cierpią na choroby autoimmunologiczne, stoją w pierwszym szeregu, jeśli chodzi o zagrożenie chorobami nowotworowymi. Tymczasem na konferencji medycznej w Łodzi w 2016 roku, poświęconej chorobom onkologicznym, prognozowano, że za piętnaście lat z powodu raka umrze co trzeci Polak. Umrze. Biorąc pod uwagę coraz większy procent przypadków wyleczalności raka, możemy się spodziewać, że unikną tej choroby naprawdę nieliczni. Jeśli nie zmienimy naszego podejścia między innymi do jedzenia, rokowania są naprawdę przykre. Pamiętasz, jak to było w epoce naszych dziadków? Rak? Owszem. Zdarzał się. Alergie? Czasami. Widywało się też na ulicy otyłe osoby. Jednak nie były to częste przypadki! Co się zmieniło od czasów naszych dziadków? To, co jemy i sposób, w jaki to robimy!
Oczywiście, mam nadzieję, że wszystkie negatywne konsekwencje nie będą Ciebie dotyczyły ani teraz, ani nigdy. Z pewnością zmiany w sposobie życia i odżywiania pomogą Ci uchronić się przed większością chorób i powikłań!
Jeśli walczysz z otyłością, która nie poddaje się żadnym dietom, i nie jesteś w stanie skutecznie schudnąć, na 99% przyczyną tego stanu rzeczy jest cukier.
To przez niego sięgnęłaś po tę książkę.
Dlatego najważniejszym, najtrudniejszym i pierwszym zadaniem, które przed Tobą postawię, będzie odstawienie cukru.
Przykro mi. Albo cukier, albo superlinia. Albo działamy, albo dalej wcinamy pączki i płaczemy w poduszkę, że sukienka z wiosny nie dopina się jesienią.
To jak? Podejmujesz działanie? Trzy dni walki z pokusami, tylko Ty kontra cukier? Nie, nie chcę, żebyś mnie źle zrozumiała – to nie tak, że proszę Cię o odstawienie cukru na trzy dni, a potem wszystko wróci do normy. Poproszę Cię, byś zostawiła cukier na trochę dłużej (ale być może nie na zawsze!), tylko na trzy najbliższe dni zostaniesz z tym sama.
Jeśli nie czujesz się na siłach, uważasz, że będzie to zbyt duże poświęcenie, nawet dla tego, by schudnąć, jest to właściwy moment, by odłożyć tę książkę. Może musisz to jeszcze przemyśleć i być może kiedy indziej wrócić do tematu?
…
Jednak zostałaś? Jestem z Ciebie naprawdę dumna!
.
.
.
...(fragment)...
Całość dostępna w wersji pełnej