Jak to jest wskoczyć w ogień - ebook
Jak to jest wskoczyć w ogień - ebook
Chyba zaczynam się w nim podkochiwać. Kiedy ostatni raz czułam się podobnie? Oj, dawno temu. A teraz? To szaleństwo. Dlaczego lecę na faceta, który przez rok się nade mną znęcał? Czy naprawdę wystarczył mu jeden dzień, by wszystko odwrócić o sto osiemdziesiąt stopni? A może to wszystko jest jednym wielkim nieporozumieniem? Byliśmy dla siebie odpychający, żeby ukryć, że w rzeczywistości coś nas ku sobie ciągnie?
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-276-6721-2 |
Rozmiar pliku: | 625 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
India
Są trzy rzeczy które naprawdę mnie wkurzają. Pierwsza to mój cykl dobowy, który każe mi się budzić o piątej rano codziennie, nie wyłączając weekendów. Drugą jest fakt, że to nie dotyczy wszystkich i kiedy na przykład widzę, jak moja współlokatorka Montana rano niezmiennie wkracza do kuchni o ósmej na śniadanie, wyspana i gotowa do działania, chce mi się wyć. Bo ja właśnie wtedy, po trzech godzinach na nogach, zaczynam być zmęczona. Ale trzecia sprawa jest najgorsza ze wszystkich.
Nienawidzę mojego szefa. Tego piekielnie wymagającego, aroganckiego drania o kamiennym sercu.
Znacie ten typ człowieka? Wsiada do windy i kiedy widzi, że ktoś jeszcze biegnie, żeby do niej wsiąść, gwałtownie i wielokrotnie naciska guzik przyśpieszający zamykanie drzwi. Żeby tylko uniknąć kontaktu z innym człowiekiem.
I wiecie co? Taki właśnie jest mój szef.
Jest właśnie kilka minut po piątej. Już się obudziłam, ale na myśl o tym, że mam spędzić cały dzień w towarzystwie tego nadętego paradnego chłoptasia, Wiliama Walkera, odechciewa mi się wstawać z łóżka. Od kiedy w zeszłym roku zostałam jego asystentką, moje życie jest piekłem. Nie ma ranka, żebym nie kombinowała, jak tu nie pójść do pracy, nie tracąc jej jednocześnie.
Wziąć zwolnienie?
Namalować sobie na czole siniaka i powiedzieć, że się przewróciłam?
Powiedzieć, że pies zjadł nie tyle moją pracę domową, co po prostu mnie?
No tak, ale ja nie mam psa. No i jestem już za stara na szkolne wymówki.
A William Walker jest gorszy niż jakikolwiek nauczyciel, z którym miałam do czynienia. Gorszy niż jakikolwiek człowiek, którego napotkałam na swojej drodze.
Prawdziwy Voldemort, tyle że piekielnie przystojny.
Zegar tyka, a ja w końcu z westchnieniem zwlekam się z łóżka. Ubieram się w szary garnitur – mój służbowy mundur w firmie Walker Industries. Nie chcę epatować wymyślnymi ciuchami, ale jakością pracy. Pracuję dobrze, ale szef tego nie dostrzega.
Przemywam twarz wodą, czeszę włosy i idę do kuchni nastawić ekspres do kawy. Kuchnia to najprzyjemniejsze miejsce w naszym mieszkaniu, bo tu raczymy się ciastami, które piecze Montana. Patrząc na zamknięte drzwi jej sypialni, marzę, że i dziś poczęstuje mnie czymś fantastycznym.
Wiedząc, że Montana będzie jeszcze długo spała, siadam z kubkiem kawy i laptopem na kuchennym stołku. Niezliczone poranki spędzam w kuchni z laptopem, pisząc moją powieść. Wczesne wstawanie to przekleństwo, ale i błogosławieństwo. Ma się czas na pisanie.
Dziś pisze mi się wyjątkowo dobrze. Palce jak szalone stukają w klawiaturę, głowa aż mi paruje od twórczego fermentu, nic więc dziwnego, że w szybkim czasie mój tekst wzbogaca się o pięćset nowych słów.
Nie mam pojęcia, czy moja pisanina ma jakąkolwiek wartość. Jako urodzona perfekcjonistka chętnie powtarzałabym i przerabiała zdanie po zdaniu. Doświadczenie nauczyło mnie jednak, że to nie ma sensu. Trzeba dać słowom popłynąć, a dopiero na koniec wszystko przejrzeć i ewentualnie wygładzić. Ten moment doskonalenia tekstu lubię zresztą najbardziej.
Kiedy piszę, zapominam o biurze i o koszmarnym szefie. Dopóki nie usłyszę budzika nastawionego przez Montanę. Bo wtedy już wiem, że wkrótce znów ujrzę oblicze Williama Walkera. A tak – chciałoby się móc pisać i pisać bez końca…
– Cześć, słoneczko – wita mnie Montana, zmierzając wprost do lodówki, żeby wyjąć z niej produkty na smoothie, którym raczy się przed poranną gimnastyką.
Ciemne włosy związała w schludny koński ogon, jej promienna twarz nie wymaga makijażu. Mimo iż przed chwilą wygrzebała się z łóżka, wygląda bezbłędnie.
– Witaj, piękny jednorożcu, ranny ptaszku – odpowiadam jej.
– Jak się pracowało?
– Świetnie, aż żal kończyć. – Uśmiecham się. – Idziesz pobiegać?
– Jeżeli, to na trochę – mówi, patrząc na zegarek. – Dziś muszę być wcześniej w piekarni.
Montana od niecałego roku pracuje w ekskluzywnej cukierni. Robią wykwintne ciastka i eleganckie torty weselne, takie, jakie podziwiać można w programach telewizyjnych. Drogie jak cholera, ale warte swojej ceny. Mieszkańcy Chicago nie mogą się ich nachwalić.
Podobnie jak ja, więc Montana prawie codziennie coś mi przynosi do domu.
Ma wymarzoną pracę, boską figurę i wspaniałą osobowość. Wszystko w pakiecie, ale nie sposób jej zazdrościć, bo jest też wyjątkowo miła. Jest moją przyrodnią siostrą i wiem, że zasługuje na najlepsze.
– Twoje ciało na pewno ci wybaczy, jeśli raz nie poćwiczysz – droczę się z nią.
– O nie! Odpuszczanie sobie prowadzi do totalnego rozleniwienia. Pobiegam wieczorem. Przyłączysz się?
– Ja? Dzięki, ale nie. Ja już się nagimnastykowałam, włączając ekspres do kawy.
Montana śmieje się i wrzuca do blendera rozmaite składniki.
– Wiesz, bardzo mi cię żal, że musisz pracować z tym facetem twardym jak skała. Wyczytałam takie określenie w jakimś artykule w „Business Insider”. Czy on się kiedykolwiek uśmiecha?
– Nigdy – odpowiadam z prychnięciem.
– Wiesz, India, ja cię kocham i uważam, że ta robota nie jest dla ciebie. Ten człowiek przedwczoraj zadzwonił do ciebie o… o której? Słyszałam dzwonek twojej komórki. To była chyba trzecia nad ranem!
– William jest pracoholikiem – wyjaśniam. – Uważa, że jak on nie śpi, to i cały świat czuwa.
Po co tak go bronię? Przecież nienawidzę go z całego serca.
– Pomyślałam sobie, że może… Wiesz, nie mogę już patrzeć na twoje podkrążone oczy.
Uśmiecham się i zamykam laptop.
– Ja też nie. Ale uwierz mi, dzięki tej robocie nie umieram z głodu i mogę pisać – mówię, marszcząc czoło. – Nie każdy musi kochać swoją pracę. A w tej będę musiała jeszcze trochę wytrzymać, bo książka zapowiada się na obszerną – kończę optymistycznym akcentem.
– Mogę spróbować znaleźć ci pracę w naszej piekarni – mówi Montana, włączając blender.
– Montana, dobrze wiesz, że nic z tego nie będzie. Ja przypalam nawet grzanki. – Kręcę głową. – Zapomnijmy o tej rozmowie. Daję radę. Każdy musi choć raz w życiu popracować w jakimś gównianym miejscu.
Montana z roztargnieniem kiwa głową i obie wybuchamy śmiechem.
Co ona może o tym wiedzieć? Zanim zatrudniła się w ciastkarni, pracowała jako trenerka personalna w lokalnym klubie fitness. Przedtem zaś pomagała swojej matce prowadzić studio tańca, uczyła dzieciaki podstawowych kroków do melodii z filmów Disneya. Nigdy nie musiała pracować na zmywaku, obce były jej też takie zawody jak sprzątaczka czy kasjerka w supermarkecie. Zawsze pracowała zgodnie ze swoimi upodobaniami i dopiero mój przypadek uświadomił jej, jaką jest szczęściarą.
– Okej, ale skoro już musisz tam zostać, nie dawaj temu facetowi wchodzić sobie na głowę – mówi, starając się nie uronić ani kropli z przelewanego do szklanki smoothie. – Pamiętaj, że prawdziwym szefem jesteś dla siebie ty sama.
Przytakuję, zmuszając się do uśmiechu.
– Dzięki, to wspaniała rada, Mon – mówię, kierując się do wyjścia. – Widzimy się wieczorem, okej?
– Jasne, skarbie. – Montana uśmiecha się do mnie promiennie i macha ręką na pożegnanie. – Miłego dnia. Kocham cię.
– Ja ciebie też – mówię, w pełni świadoma, że każdy krok w kierunku drzwi przybliża mnie do Williama Walkera, człowieka o iście kamiennym sercu.
I prawie zaczynam trząść się ze strachu.
Tak, tak, to jest strach. Krótki czas, jaki zajmuje mi dojazd metrem do biura, poświęcam rozmyślaniom, jak mogłabym zdenerwować szefa, nie tracąc jednocześnie pracy. Zabawne, co?
Na przykład wsypałabym mu do kawy sól zamiast cukru. Albo odłożyła papiery w niewłaściwe miejsce. Oczywiście taka perfekcjonistka jak ja nigdy się do tego nie posunie. Zależy mi na tej pracy, ale pomarzyć chyba można?
Moja matka uważa, że przesadzam. Ciągle kładzie mi do głowy, że mam szczęście, bo widziała Williama w „Business Insiderze” i wyglądał wprost bosko. A dobry szef powinien być surowy dla podwładnych.
Szkoda, że nie mogę wziąć jej ze sobą do firmy. Może wtedy by mnie zrozumiała.
Chociaż pewnie nadal uważałaby, że to dobry materiał na męża.
Zabawne.
Kobiecie, której uda się go usidlić, należy raczej współczuć.
Może i jest miliarderem, ale zbudował wokół siebie tyle murów, że każda dziewczyna zrezygnuje przy pierwszej próbie rozbicia choć jednego z nich.
Wyłaniam się na powierzchnię na jednej ze stacji chicagowskiej kolejki miejskiej i już widzę. Tak, to ten budynek. Tu spędzę najbliższe godziny, praktycznie cały dzień. Siedziba Walker Industries, jedna z największych firm na krajowym rynku gier komputerowych.
Mama mówi, że powinnam być dumna z pracy w tak prestiżowym miejscu i z tego, że akurat mnie William Walker wybrał spośród tłumu kandydatek na stanowisko asystentki. Ale mnie, jak teraz patrzę na tę monstrualną budowlę, wydaje się, że wolałabym już czyścić kible, niż wstąpić wkrótce w jej progi.
Dlaczego akurat mnie musiało to spotkać?
Kiedy się tam zatrudniłam, byłam podekscytowana możliwościami uczenia się od najlepszych. Na przykład od Williama Walkera.
Owszem, miał opinię dupka, ale poza tym uchodził za geniusza biznesu. Sam zbudował swoją firmę, od zera. Ale gdy pierwszego dnia weszłam do jego gabinetu i zobaczyłam go za biurkiem, nogi się pode mną ugięły. Uporczywe spojrzenie jego niebieskich oczu spowodowało, że omal się nie potknęłam. To by dopiero było!
Starałam się opanować, powiedziałam dzień dobry, ale głos mi drżał. Ten facet mnie onieśmielał. Gapił się na mnie, słuchając mnie, ściągał brwi i zaciskał zęby. Mrużył oczy. Z miejsca uznałam go wtedy za fiuta, znienawidziłam moją nową pracę i tak już mi zostało.
Teraz jednak dzielnie brnę naprzód, skinieniem głowy pozdrawiając zgromadzonych obok recepcji pracowników. Uśmiechają się do mnie z sympatią, wiedzą wszak, kim jestem i dla kogo bezpośrednio pracuję.
A po chwili wracają do swoich pogaduszek, ciesząc się zapewne, że nie są na moim miejscu.
Przed drzwiami windy nie spotykam nikogo. Nic dziwnego, większość woli chodzić po schodach. Ale ja? Jak można wejść po schodach na trzydzieste pierwsze piętro? Na sam szczyt wieżowca, gdzie znajdują się gabinety szefostwa, w tym właściciela i dyrektora zarządzającego w jednej osobie. Grubej ryby, szychy, przewodnika stada, naczelnego dupka znanego też jako człowiek z kamienia.
Uff, na szczęście dziś nie czeka na windę. Bo gdyby jeszcze raz ostentacyjnie zamknął mi jej drzwi przed nosem, chyba bym go zabiła.
Na ostatnim piętrze panuje cisza i spokój. Zgromadzono tam wszystkich największych ważniaków, którzy wiedzą, gdzie ich miejsce, co mają robić i że William nie lubi, jak mu się przeszkadza. Mnie czasem kusi, żeby mu tę ciszę zakłócić, ale dziś tego nie zrobię. Nie chcę mieć problemów. Siadam w swoim pokoju, który tak naprawdę jest przeszklonym boksem.
Przyzwyczaiłam się do mojego komputera o smukłych opływowych kształtach, do supernowoczesnego biurka i zapierającego dech w piersiach widoku na miasto. Pewnie w każdej innej pracy doceniałabym takie udogodnienia i zalety. Ale tu to wszystko przypomina mi jedynie, że utknęłam w tym miejscu na najbliższe osiem godzin.
Zauważyłam, że nigdzie nie ma Williama. A ten człowiek – z bliżej nieznanych mi powodów – zawsze jest w pracy bardzo wcześnie. Pewnie nie ma nic lepszego do roboty. Moja matka mówi, że to samotny wilk, ale ja uważam, że jest po prostu kawałem bęcwała. A tacy nie miewają przyjaciół ani znajomych. W końcu mam także pieczę nad jego kalendarzem, a tam prawie nigdy nie ma prywatnych spotkań.
Ale gdzie on się podziewa teraz? Jest już prawie spóźniony!
Mam chwilę dla siebie, drepcę więc do ekspresu kawowego. I kiedy maszyna mieli ziarno, na piętrze zatrzymuje się winda, z której wysiada William.
Muszę przyznać, że na jego widok zawsze brak mi tchu. Teraz podąża naprzód, za nim idą jakieś trzy nieznane mi osoby. Ma perfekcyjnie przyczesane włosy, idealnie przycięty krótki zarost, uderzająco niebieskie oczy. Doprawdy nadaje się na okładkę „Business Insidera”, pewność siebie wprost od niego bije.
Ale nie dziś. Dzisiaj jego spojrzenie jest chmurne i gniewne.
Zauważa, że stoję przy automacie do kawy i na oczach całego biura zbliża się do mnie z naręczem dokumentów. Jego towarzysze starają się dotrzymać mu kroku, a ja w przerażeniu naciskam guzik stop. I po kawie. Czyżbym znów zrobiła coś nie tak?
– Dzień dobry, panie Walker – mówię.
– Nie taki znów dobry, India – burczy w odpowiedzi.
Podaje mi plik papierów.
– Masz je porządnie poukładać. I nie odzywaj się do mnie, dopóki się z tym nie uporasz.
Kiedy się oddala, spostrzegam, że przez cały ten czas wstrzymywałam oddech.
I to tłumaczy, dlaczego mimo całej jego urody, energii i pieniędzy nie mogę znieść tego człowieka.