- W empik go
Jak to się stało - ebook
Jak to się stało - ebook
Nic nie dzieje się przypadkiem… a może jednak? Natalia i Urszula. Mężatki, matki, córki - poza tym nic ich z pozoru nie łączy, a jednak, jak się okaże, bardzo wiele. Tuż po przyjściu na świat zostały zamienione w szpitalu i trafiły do nie swoich rodzin. Kiedy prawda wychodzi na jaw, muszą się z nią zmierzyć. Jaką cenę za to zapłacą? Czy będą potrafiły znaleźć się w nowej sytuacji? Jak tę wiadomość przyjmą ich rodziny? I czy istnieje szansa, by bohaterki zaakceptowały siebie nawzajem. Anna Karpińska po raz kolejny nie zawodzi czytelników, dostarczając im potężną dawkę emocji i psychologicznej prawdy.
Anna Karpińska - autorka poczytnych książek obyczajowych, które cieszą się niesłabnącym zainteresowaniem czytelników. Ukończyła politologię na Uniwersytecie Wrocławskim, uczyła studentów, była dziennikarką, wydawała książki, prowadziła firmę. Dziesięć lat temu porzuciła dotychczasowe życie zawodowe, całkowicie oddając się pisaniu powieści. Ma męża, trójkę dorosłych dzieci i troje wnucząt. Mieszka w Toruniu, weekendy spędza na wsi, przynajmniej raz w roku podróżuje gdzieś dalej, by naładować akumulatory. "Nie wyobrażam sobie życia bez moich bohaterów, ale tworzę dla czytelników. To ich zainteresowanie jest dla mnie źródłem satysfakcji i motywacją do pracy”.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8295-467-8 |
Rozmiar pliku: | 525 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Od tej wizyty zależało bardzo wiele. Prowadzący tatę urolog, doktor Zawilski, wezwał mnie i mamę do szpitala, wyznaczywszy godzinę po przedpołudniowych zabiegach. Zadzwonił do mamy. Próbowałam wyciągnąć z niej informacje o wynikach badań, niestety nie została o nich poinformowana przez telefon.
– Naprawdę nic nie wiesz? – dopytywałam cała w nerwach.
– Powtarzam: podał godzinę i natychmiast się rozłączył. Nie pozwolił mi nawet o nic zapytać – odparła zgaszona.
Pewnie nie ma dla nas dobrych wiadomości, pomyślałam i otarłam spocone czoło.
Tegoroczny czerwiec raczył nas niebywałym upałem. Żar płynął z nieba, a o choćby lekkim wietrzyku można było zapomnieć. Pocieszające było to, że do końca roku szkolnego pozostało zaledwie kilka dni, oceny wystawiono i dzieciaki nie musiały zaprzątać sobie głowy nauką. Niczym konie w boksie czekały na dawno zaplanowany wyjazd na chorwacką wyspę Hvar, którą rodzinnie odwiedziliśmy już kilka razy. Łukasz, mój mąż, właściciel biura podróży, organizował tam wczasy dla klientów, a przy okazji postanowił zabrać również mnie i trójkę naszych dzieci. Dziesięcioletnia Nela i dwa lata starszy Bruno wciąż chętnie z nami jeździli, ale szesnastoletnia Iga powoli zaczynała strzelać fochy, próbując przeforsować alternatywne sposoby spędzania wakacji, oczywiście z kolegami pod namiotem.
Jak pewnie każdy rodzic nie miałam przekonania do posłania nieletniej „na zatracenie”, jednak moja córka wykazywała w tej kwestii niezłomność. A kiedy niemal byłam gotowa się złamać, do mamy zatelefonowano ze szpitala.
Do mnie zadzwoniła kilka dni wcześniej, wieczorem, kiedy wkładałam do piekarnika zapiekankę (co mi strzeliło do głowy z gorącą kolacją w taki upał?).
– Córeczko, rozmawiałam z lekarzem i… Tato potrzebuje przeszczepu nerki – wykrztusiła załamana.
Próbowałam ją pocieszać, mimo że pogarszający się w ostatnim czasie stan ojca martwił mnie równie mocno.
– To jeszcze nie tragedia. Zrobimy, co się da. A poza wszystkim można żyć z jedną nerką.
– Nie rozumiesz. Ta druga też już ledwo zipie. Musimy szukać nerki dla ojca. Poprosiłam doktora Zawilskiego, żeby zrobił mi badania na zgodność. Może będę mogła oddać tacie swoją?
– To ja też je zrobię! – zareagowałam spontanicznie.
Byłam córeczką tatusia, jego ukochaną jedynaczką, i nie ulegało kwestii, jak mam postąpić, kiedy znalazł się w potrzebie.
Mama nie podzielała mojego entuzjazmu.
– To poważna decyzja, Natalko. Nie podejmuj jej pod wpływem emocji. Jeszcze o tym porozmawiamy.
Nie odpuściłam.
– Kiedy idziesz na pobranie krwi? – zapytałam.
– Natalio, powiedziałam ci…
– Kiedy? – powtórzyłam. – Mamo, mam trzydzieści dziewięć lat i od dawna jestem dorosła. Pozwól mi choć raz zdecydować o sobie. – Ucięłam stanowczo. – To jak? Powiesz mi czy mam osobiście odwiedzić doktora Zawilskiego i poprosić o skierowanie?
Poszłyśmy obie, z nadzieją, że którejś z nas się uda. Ja, jako rodzona córka, miałam większe szanse i mimo wątpliwości mamy i Łukasza chciałam oddać tacie nerkę.
Do czasu odebrania wyników postanowiłyśmy nic mu nie mówić. Dzisiaj o czternastej miałyśmy je poznać.
Gnane niepokojem przyszłyśmy do szpitala kwadrans przed czasem i zajęłyśmy miejsca na niebieskich plastikowych krzesełkach w poczekalni poradni urologicznej. Pielęgniarka poprosiła nas o cierpliwość.
– Doktor zaraz panie przyjmie. Może szklankę wody? – padło pytanie do mamy, która, jak dopiero spostrzegłam, siedziała czerwona z emocji. Chętnie przyjęła łyk czegoś zimnego.
– Dobrze się czujesz? – spytałam zaniepokojona.
– Dobrze. O, idzie pan doktor. – Podniosła się na widok Zawilskiego.
Zachęcone gestem dłoni weszłyśmy do gabinetu. Próbowałam czytać z twarzy lekarza, niestety bez rezultatu. Kamienne oblicze, bez żadnego grymasu, który dałby mi nadzieję na pozytywny wynik.
Zawilski wskazał nam krzesła naprzeciw biurka, sam zajął fotel i sięgnął do szuflady po dwie kartki z naszymi wynikami. Siedziałyśmy bez słowa.
– Niestety, nie mam dla pań dobrych wiadomości. Żadna z pań nie może być dawczynią nerki dla chorego.
– Nawet ja? Jego córka? – Zrozpaczona niemal krzyknęłam.
– Proszę pani, istnieje duże prawdopodobieństwo zgodności w przypadku dzieci biologicznych. Ale pani nie jest przecież biologiczną córką pana Mirosława, prawda?
Mama zbladła, a ja przez moment obawiałam się, że zsunie się z krzesła. Ale kiedy dotarła do mnie straszna prawda, przestałam myśleć o jej samopoczuciu. Ktoś inny był moim tatą, więc mama…
– Zdradziłaś tatę? Z kim? Kto jest moim ojcem? – wrzasnęłam, nie zważając na obecność lekarza.
Zanim zdołała wydobyć z siebie choć słowo, Zawilski spojrzał na nią i dorzucił kolejną straszliwą prawdę:
– Bardzo mi przykro, ale również pani nie jest biologiczną matką pani Natalii.
Oszołomiona nie słuchałam dalszych wywodów o grupach krwi w układzie ABO, które się nam nie zgadzają. Faktycznie, w szkole mnie tego uczono, ale dawno temu i wiedza wywietrzała.
Mama dostała zastrzyk uspokajający. Ja próbowałam pojąć, jak to możliwe, że świat może tak nagle rozsypać się jak domek z kart.ROZDZIAŁ 1
Urszula
Dzieci kończyły rok szkolny, ale w gminnym domu kultury w Zaciszu, w którym pracowałam, nastał czas wzmożonej pracy. Dwa miesiące wakacji to nie lada wyzwanie dla rodziców, którzy muszą zapewnić latoroślom atrakcje, a przynajmniej opiekę.
Nie każdego było stać na wypasione wakacje czy drogie obozy, dlatego rokrocznie staraliśmy się w domu kultury organizować dzieciakom kolonie, za które byłam odpowiedzialna jako lokalny kaowiec. Gmina obfitowała w jeziora i przepływające przez nie rzeczki, a lasy nie skąpiły jagód i jeżyn. Piętnastoletni staż pracy sprawiał, że mogłam pochwalić się doświadczeniem w ogarnianiu kolonii dla dzieciaków z pobliskich wsi. Mieliśmy już obozy przetrwania, wioskę piratów, kolonie piłkarskie, pingpongowe, artystyczne, kulinarne. W tym roku wymyśliłam wodną przygodę z kajakami. Pomysł dobry, ale realizacja nastręczała trochę problemów, głównie z powodu braku sponsorów. Komercyjny najem kajaków nie wchodził w rachubę z powodu kosztów. Przydałyby się również kapoki dla dzieciaków i kadra, która zaofiaruje się pracować za minimalną krajową.
Rodzice chętnie korzystali z naszych inicjatyw, ale z płaceniem bywało różnie.
– Ula, co roku mówię ci, żebyś dała sobie spokój z organizowaniem tych cholernych kolonii! – beształ mnie mąż, kiedy narzekałam na trudności w znalezieniu sponsorów. – Sezon truskawkowy w pełni, w gospodarstwie robota, a ty ciągle musisz pracować dla innych!
– Przecież wynająłeś Ukraińców, jak zawsze – odpowiadałam zniecierpliwiona jego zrzędzeniem. Był jak zdarta płyta.
Nie byłam winna temu, że Wojtek obsadził krzaczkami truskawek kilka hektarów i zawiązał nam pętlę na szyi.
– Ale zawsze dodatkowa para rąk by się przydała. – Dawał mi do zrozumienia, że powinnam zająć się czymś pożytecznym.
W jednej sprawie się z nim zgadzałam: widziały gały, co brały. Cóż, zakochałam się w facecie z gospodarstwem i zamieszkałam na wsi. A mama odradzała…
Poznałam Wojtka właśnie w miejscowym domu kultury, do którego skierowano mnie na praktyki po trzecim roku kulturoznawstwa. Pewnego dnia na zajęcia plastyczne przyszedł wysoki misiowaty facet z kilkuletnią dziewczynką. Mała nie chciała puścić ręki ojca, a on nie bardzo wiedział, jak się zachować.
Podeszłam do nich, kiedy zajęli miejsce na ławeczce pod drabinkami w sali gimnastycznej.
– Jak masz na imię? – spytałam małą.
Bąknęła coś pod nosem i uciekła spojrzeniem.
– Majeczko, powiedz pani. – Mężczyzna próbował ośmielić córkę.
– To może porozmawiamy później – odparłam polubownie. – A teraz popatrz sobie, jak pracują dzieci.
Po jakimś czasie Maja podeszła do stolika, gdzie wyrabialiśmy talerze z papier mâché, i dołączyła do nas. Ciekawość pokonała nieśmiałość.
– Proszę zostawić małą – wyszeptałam, odciągnąwszy jej ojca na bok. – Poradzi sobie.
Warsztaty udały się nadzwyczajnie, a ja uzyskałam dobrą ocenę od kierownictwa domu kultury. Nie była to jedyna korzyść. Wróciłam do domu bogatsza o znajomość z panem Wojciechem Babiczem, wdowcem.
Przyznaję, że ujęły mnie nieprzystające do potężnej postury łagodność i tkliwość wobec córki. Ja w swoim domu ich nie zaznałam. Tato był mężczyzną z zasadami i rygorystą, typem, który ma zawsze rację. Przytulanki na kolanach raczej nie wchodziły w rachubę, a słowo „empatia” było mu obce.
Nie chciałam, by mój życiowy partner miał podobne cechy. Ba, nawet nikogo nie szukałam. Bo kiedy już napatoczył się jakiś chłopak, ojciec szybko go przeganiał.
– Edmund, dlaczego byłeś niemiły dla tego Janka? – usłyszałam któregoś dnia szept mamy. – Że nie wspomnę o Marcinie i tym, jak mu tam… – Usiłowała przypomnieć sobie imię Olka, który kiedyś próbował zabrać mnie do kina.
– Jako ojciec mam prawo. Jest młoda, ma czas na amory – odparł tato stanowczo. – Skończy studia, to znajdzie sobie odpowiedniego mężczyznę – uciął.
– To kto jest według ciebie odpowiedni? – Mama zdobyła się na odwagę.
– Gadasz jak jakaś nawiedzona! Może być inżynier, prawnik, lekarz. Ktoś dobrze ustawiony albo przynajmniej z perspektywami. Chłop musi zarobić, kiedy jego kobieta siedzi w domu. Źle ci było nie pracować przez całe życie?
Aż się skurczyłam w sobie, choć słyszałam te słowa wielokrotnie. Współczułam mamie, że musi znosić tę impertynencję. Jednak ona nie dawała się podburzyć przeciw ojcu i zawsze kiedy próbowałam, broniła swojego terrorysty.
Wiedziałam, że muszę jak najszybciej wyprowadzić się z domu i rozpocząć życie na własny rachunek. Niestety, pozbawiona inicjatywy tkwiłam w miejscu i wmawiałam sobie, że czekam na odpowiedni czas.
Aż tu nagle poznałam pana Wojciecha, o którym nie potrafiłam zapomnieć.
Na praktykach w Zaciszu spędziłam dwa tygodnie, licząc po cichu, że ojciec z córką jeszcze odwiedzą naszą placówkę. Niestety, tak się nie stało. Myśli o poznanym mężczyźnie powoli odpływały. Wyjechałam z kumpelami nad morze. We wrześniu pracowałam jako kelnerka, a za zarobione pieniądze wykupiłam kurs włoskiego. Miałam wyjątkowy dar do nauki języków. Angielski poznałam na studiach, całkiem nieźle radziłam sobie z francuskim, aż wreszcie postanowiłam spełnić swoje włoskie marzenie. Po liceum zamierzałam iść na italianistykę, ale ojciec zdecydował, że mam studiować w rodzinnym mieście, a tutejszy uniwersytet nie oferował tego kierunku. Wprawdzie kulturoznawstwo też uważała za fanaberię, ale przynajmniej mieszkałam w domu i nie generowałam kosztów.
– Gdybyś szła na politechnikę, jak Zbyszek – stawiał za przykład mojego cudownego pod każdym względem brata – nic bym nie powiedział i łożył na twój akademik. Ale to twoje kulturoznawstwo, cokolwiek to jest, możesz sobie studiować tutaj – zakończył rozmowę o mojej przyszłości.
Złożyłam zatem papiery, a języka uczyłam się w wolnych chwilach sama.
Na włoski poszłam w październiku, w tajemnicy przed rodzicami. Na kurs zaciągnęłam również swoją kumpelę Manię. Planowałyśmy kiedyś wyprawę do Italii, podbój Toskanii, Kampanii, Rzymu, odwiedzenie Sycylii i Bari. Uwielbiałam południowe klimaty, choć w realu nie miałam okazji ich poznać. Rodzice preferowali polskie klimaty, więc wczasy spędzaliśmy głównie nad Bałtykiem, w górach, a najczęściej nad jeziorami. Ojciec lubił wędkować.
Od kiedy sporo czasu spędził w Libii, budując drogi Arabom i zarabiając ciężkie pieniądze (twierdził, że dla nas i dla matki), zagraniczne wojaże go nie interesowały. Schowałam więc swoje ciągoty głęboko i marzyłam, że znajomość języków kiedyś zaprocentuje.
Tamten październik był wyjątkowo pogodny i złocisty, postanowiłam zatem przespacerować się chwilę kasztanową aleją. Prowadziła z placu Wolności, gdzie znajdowała się szkoła językowa, do zajezdni autobusowej, skąd miałam bezpośrednie połączenie z ulicą Truskawkową, przy której stał nasz dom.
Mieszkaliśmy na obrzeżach miasta, w eleganckiej dzielnicy domków jednorodzinnych. Nasza posesja zajmowała dwa tysiące metrów kwadratowych; sąsiadujące z nią działki były mniejsze. Mieliśmy spory ogród, który stanowił królestwo mamy. Warzywnik imponował mnogością roślin, sad dostarczał owoców, a kwiatowych rabat nie powstydziłby się najlepszy ogrodnik. Podziwiałam jej dzieło, jednak nie znajdowałam przyjemności w pieleniu grządek, do czego niejednokrotnie bywałam zaganiana, przycinaniu krzewów malin czy zbieraniu plonów.
Mama uciekała w krainę zieleni, ojciec w przerwach między zaleganiem przed telewizorem z ulubionym drinkiem wyjeżdżał na ryby. Brat robił karierę w stolicy, a ja chowałam się w swoim pokoju i przyswajałam nowe słówka, marząc o świecie, który tak chciałam poznać.
Zerknęłam na rozkład jazdy. Najbliższy autobus odjeżdżał za dziesięć minut. Przyśpieszyłam kroku, ale ktoś zastąpił mi drogę. Odruchowo złapałam za torebkę.
– Przepraszam, jeśli panią przestraszyłem. – Zza krzaka wychynęła znajoma sylwetka.
Nie od razu poznałam czyja, ponieważ przesłaniał ją bukiet astrów. Przez moment pomyślałam, że przypominają te z maminej rabaty.
– Nie, tak, przepraszam, nie poznałam – wyjąkałam nieskładnie.
Przede mną stał pan Wojciech Babicz, tak samo zmieszany jak ja.
Wyciągnął przed siebie rękę z kwiatami.
– To dla pani.
– Dziękuję. Skąd pan wiedział, gdzie mnie znaleźć? – wypaliłam bez zastanowienia.
– Postarałem się – odparł ze zwieszoną głową, jak gdyby miał ochotę uciec. – Proszę mi wybaczyć śmiałość, ale skoro już tu jestem… Może przyjmie pani zaproszenie na filiżankę kawy w cukierni? Znam jedną za rogiem, czasami zabieram tam Maję na lody. To znaczy jeżeli pani zna jakieś inne miejsce albo w ogóle nie chce ze mną pójść… Nie chciałbym się narzucać.
Myśli kotłowały się w mojej głowie niczym sztormowe fale, a serce kołatało.
– Bardzo chętnie! – zgodziłam się natychmiast, olawszy autobus.
A nawet kolejne.
Tato miał męskie spotkanie z kumplami, więc raczej nie spodziewałam się wymówek z powodu późniejszego powrotu.
Pan Wojciech wyraźnie się ożywił.
– To zapraszam.
Posiedzieliśmy ze dwie godziny przy kawie i wuzetkach. Zazwyczaj nie jadałam ciastek, ale wtedy, w towarzystwie Wojtka, z którym zaczęliśmy sobie mówić po imieniu, smakowały mi wyjątkowo.
Do domu wróciłam zakochana. Jeżeli ktoś twierdzi, że nie istnieje miłość od pierwszego wejrzenia, to się myli. Wojtek wpadł mi w oko w zaciszańskim domu kultury, ujął w niewielkiej cukierence przy kawie i wuzetkach. I przepadłam. A potem już chciałam z nim być.
I marzenia się ziściły.
A teraz mój truskawkowy potentat próbował zagonić własną żonę do zbierania plonów.
– Wojtek, co roku to samo! – broniłam się dzielnie. – Przecież wiesz, że mam pracę, z której nie zamierzam zrezygnować. Radek i Asia będą ze mną. Zresztą nimi nigdy nie musiałeś się kłopotać. Dlaczego mnie nękasz, że nie zbieram tych cholernych truskawek? Skoro to taki problem, to może powinieneś z nich zrezygnować? Całe wakacje zmarnowane! Półtora miesiąca na zbiory, potem prace polowe, te czy inne. Przychodzi wrzesień, a my nigdzie nie byliśmy! Powoli zaczyna mnie to męczyć. Znoszę to gadanie już piętnaście lat. Zastanów się, Wojtek. A przynajmniej nie przeszkadzaj mi żyć i pracować – wyrzuciłam z siebie nagromadzone rozdrażnienie.
Mój mąż posłał mi gorzkie spojrzenie i wyszedł z pokoju, trzaskając drzwiami.
CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI