- W empik go
Jak trafiłem w zaświaty - ebook
Jak trafiłem w zaświaty - ebook
Bohater „Jak trafiłem w zaświaty” to człowiek ceniący życie. Uwielbia myślistwo, dobre towarzystwo i Mazury. Ponad wszystko jednak kocha jeść. Po operacji – trochę z niewiedzy, a trochę z łakomstwa – nie zachowuje diety i… przenosi się w zaświaty, gdzie rozpoczyna swoje drugie życie. Pozbawiona ziemskich ograniczeń egzystencja ducha-stażysty pozwala mu na przeżycie przygód, na które nie miałby szans przed śmiercią. Przed oczami Czytelnika jak w kalejdoskopie przewijają się obrazy siedmiu cudów natury i rodzinnych stron bohatera. A oprócz tego opisy polowań, szpitalnych perypetii i niezwykle sugestywne sprawozdania z przebiegu nękających go chorób. Całość okraszona dowcipami i myśliwskimi opowiadaniami publikowanymi w lokalnej prasie.
Leszek Mierzejewski
Człowiek o wielu pasjach: pejzażysta, żeglarz, myśliwy. Maluje krajobrazy o tematyce leśnej, rysuje dowcipy, pisze opowiadania łowieckie do „Tygodnika Szczytno” w autorskiej rubryce „Tropem zwierząt i myśliwych”. W 2016 roku otrzymał I nagrodę w ogólnopolskim konkursie „Rok Myśliwca” za najlepszy artykuł prasowy.
Debiutował w 2014 roku książką „Czy stracone lata? Czyli groch z kapustą”. W jego dorobku pisarskim znalazły się także utwory „Prowincja” i „Już mnie nie całuj”.
Strona internetowa autora: www.mierzejewskileszek.pl
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8083-533-7 |
Rozmiar pliku: | 3,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Kochajmy ludzi starszych. Albo powiem inaczej: szanujmy ludzi starych, gdyż oni byli młodymi, a młodzi też będą starymi – ot i cała filozofia życia… Piękne zdanie… Fakt, że rodzice się starzeją – w moim przypadku tylko matka, bo ojciec zmarł dawno temu – wywołuje pewne refleksje. Czy każdy rodzic zasługuje na pomoc swych dzieci? Czy każde dziecko ma obowiązek zająć się ciężko schorowanymi rodzicami? Ostatnio oglądałem w telewizji program o dzieciństwie pewnej pani – doktor nauk prawniczych. Ona, jej rodzeństwo, a przede wszystkim matka byli notorycznie bici przez ojca alkoholika. Nie uwierzyłbym, gdybym nie usłyszał zwierzeń tej kobiety, jaki kreatywny w wymyślaniu tortur był wiecznie pijany rodzic. Kilkanaście lat temu udało jej się od niego uniezależnić. Własną inteligencją, uporem i można powiedzieć, męczarnią – wybiła się na szczyty życia. Obecnie ma swój dom, męża, dziecko i poszanowanie w środowisku prawniczym. Ale rok temu odnalazł ją, a faktycznie pojawił się w jej życiu schorowany ojciec. Słaby, jednocześnie żądający należnej mu pomocy, bo jest stary i nie daje sobie rady w dalszym życiu. Nie otrzymał pomocy, leży dalej zaniedbany. Obraził się, obok niego pije bezrobotny syn – razem wegetują! Życie to jednak echo, co wysyłasz, wraca – identycznie jak bumerang. Albo inaczej: co zasiejesz – zbierasz. Co dajesz – otrzymujesz. Cieszę się, że kiedy do mojej matki przyszła starość, zajmuje się nią godnie siostra. Zajmuje się nie dlatego, że musi, ale dlatego, że chce, bo otrzymaliśmy pogodne dzieciństwo.
Zawsze, gdy dzwonię do mojego przyjaciela lub gdy go spotykam w mieście, pytam:
– Co u ciebie słychać?
Słyszę to samo narzekanie:
– Starość nie radość!
Więc ja od razu dopowiadam:
– …a młodość nie wieczność, śmierć nie wesele.
On niby nie narzeka, tylko stwierdza fakt. Ale im jest starszy, tym bardziej brzmi to jak przechwałka, co mnie denerwuje, gdyż jesteśmy z jednego roku, mamy podobny PESEL.
Ostatnio posprzeczaliśmy się na temat naszej starości. On twierdzi, że jesteśmy stare pryki. Ja, że bzdury, że wkraczamy w wiek dojrzały, który jest dla nas przywilejem. Podekscytowanym głosem rzekłem mu, żeby właśnie teraz, mając siedemdziesiątkę na karku, zrobił listę siedemdziesięciu miejsc na kuli ziemskiej, w których nigdy nie był, odwiedził je wszystkie sam, ewentualnie ze swoją małżonką. Jeżeli ma węża w kieszeni, to nie muszą to być dalekie, egzotyczne kraje, ale chociażby nasze krajowe zakątki, jak: muzea, kościoły, miasta, parki, których dotąd nie widział. Posadź jeszcze jedno drzewo, na cześć swojej młodości. Idź na cmentarz i podziękuj Bogu za to, że tam jeszcze nie mieszkasz, a będąc tam, popatrz, że więcej masz tam znajomych niż wśród żywych. Idąc gdzieś z trudem, nie myśl o każdym kroku sprawiającym ci ból, tylko wspominaj, jak kiedyś żwawo tańczyłeś całą noc.
Puść wodze fantazji, zaplanuj wydatki na wypadek, gdybyś wygrał siedemnaście milionów w totolotka. Znajdź i spisz na liście wszystkie przeszkody, przez które czujesz się staro, i w miarę możliwości wyeliminuj je. Pamiętaj, że życie jest krótkie, żeby się nad nim użalać – trzeba w każdym wieku być ekscentrycznym i ubierać się na kolorowo. Na każde niepowodzenie machnij ręką lub skwituj słowami: „Czy za rok będzie to miało jakieś znaczenie”. Żyj z moją starą dewizą: „Czas leczy rany – daj mu tylko trochę czasu”. Więc nie ma sensu narzekać, od dziś zajmijmy się tylko lepszym życiem. Mój przyjaciel, na ostatnim spotkaniu, rzekł mi smutnym głosem:
– Nierozsądnie jest dawać mi zawsze rozsądne wskazówki.
Nie zdążyłem go jeszcze zapytać, czy sporządził swój testament, bo odszedł dość szybko, kuśtykając.
A teraz, już tak na marginesie: w moim dawnym kole łowieckim jest do dzisiaj kultywowany dobry zwyczaj odwiedzania przez młodych myśliwych starych nemrodów, którzy podupadli na zdrowiu. Odbywa się to w wigilię świąt Bożego Narodzenia, z okazji imienin, urodzin… Po wręczeniu upominków starzy myśliwi wspominają minione dobre czasy. Pamiętam, że ostatnio jeden z nich rzekł:
– Jak byłem młody, w waszym wieku, to chciałem zmienić łowiectwo na lepsze.
Zapytaliśmy go:
– A co teraz, dziadku?
– Dziś jestem szczęśliwy, gdy się schylę i uda mi się zmienić buty na kapcie – odpowiedział.Rozdział 2 SZPITAL
Siódmego czerwca 2015 roku zgłosiłem się do naszego szpitala na oddział chirurgiczny, na prosty zabieg. Była to niedziela, słoneczny dzień, końcówka tegorocznej wiosny. Już od kilku dni się pakowałem, układałem swoje podręczne rzeczy tak, żeby nie gubić ich w galimatiasie drobiazgów mojej podróżnej torby. Noc z soboty na niedzielę miałem bardzo męczącą. Śniły mi się koszmary, co i raz budziłem się podenerwowany i zlany potem, a gdy już nad ranem zasypiałem, to kołatało mi się po głowie, że mój lekarz chirurg nareszcie się do mnie dodzwonił, mówiąc, że ma dla mnie dwie wiadomości: złą i bardzo złą. Od której zacząć? Zdecydowałem, żeby od tej złej.
– Został panu jeden dzień życia – powiedział.
– O Boże! To jaka jest ta bardzo zła? – zapytałem.
– Od dwudziestu czterech godzin próbuję się do pana dodzwonić.
I znów się budziłem, jeszcze bardziej zmęczony, a gdy zamknąłem oczy lub, potocznie mówiąc, chciałem uderzyć w kimono, to śniły mi się same operacje, sale zabiegowe, biegające pielęgniarki, pokrwawieni chirurdzy ze skalpelami w dłoniach – a ja leżałem nago z rozciętym brzuchem i z medytującymi nade mną lekarzami. Podniosłem głowę i zapytałem najważniejszego lekarza:
– Panie doktorze, co tam w środku, czy to ciężka operacja?
– Tak, bardzo ciężka, udaje się tylko jedna na dziesięć.
– Czy mam jakieś szanse?
– Śpij pan spokojnie! Wszystko będzie okej, dziewięciu pana poprzedników zmarło…
Gdy wstałem rano, byłem bardziej zmęczony niż przed zaśnięciem. Nie mogłem nic zjeść ani wypić, bo w szpitalu musiałem oddać krew na podstawowe badania w celu konsultacji anestezjologiczno-chirurgicznej. Nie ma zmiłuj, przecież czekała mnie poważna operacja, a nie żaden błahy zabieg. No właśnie – operacja czy zabieg? Pomimo że obydwa te pojęcia oznaczają interwencję lekarza wewnątrz organizmu, nie zawsze przeprowadzane są one na podstawie tych samych przesłanek oraz właściwie całkiem się od siebie różnią. Ludzie postronni, pacjenci, a nawet pracownicy medyczni mylą pojęcia zabiegu i operacji. Twierdzę, że jest to podstawowa różnica, biorąc pod uwagę poziom interwencji oraz to, jakie znieczulenie będzie stosowane. Aby dokładnie sprecyzować różnicę, mogę powiedzieć, że nie ma konieczności robienia ogólnego znieczulenia (narkozy), jeśli chodzi o zabieg. Całkiem inaczej jest, jeżeli chodzi o operację, która wymaga poważnej interwencji we wnętrzu pacjenta, przez co konieczne jest uśpienie chorego, który nie może mieć świadomości, co się z nim dzieje.
Świat idzie do przodu, i to wielkimi krokami, medycyna również – obecnie zabiegi często zaczynają przejmować obszary, które do tej pory zarezerwowane były wyłącznie dla operacji. Jednym z takich przykładów są zabiegi przeprowadzane metodą laparoskopową – nie tylko znacznie obniżającą wszelkie zagrożenia, jakie występowały w czasie operacji, ale także niezostawiającą prawie żadnych blizn. W obecnej dobie rozwoju medycyny coraz częściej będziemy mogli sobie pozwolić na zabiegi tą metodą, wówczas nasz organizm będzie o wiele zdrowszy i sprawniejszy. Oby do poniedziałku, do godziny dziewiątej, wówczas się przekonam, czy będzie to operacja, czy zabieg.
Co by nie mówić, jak by nie przyśpieszać zegarka, nadal jest niedziela, ósma rano, siedzę niewyspany, podenerwowany, głodny jak wilk i czekam na wyjazd do szpitala, gdzie mam stawić się na godzinę jedenastą. Czas ciągnie się jak flaki z olejem. Prawidłowo! Nie zgadzam się z powiedzeniem: „Nudne jak flaki z olejem”. Przecież nie było takiego dania jak flaki z olejem. Jeżeli ktoś mi nie wierzy, niech przyrządzi takie danie i zje! Co innego: „Ciągnie się jak flaki z olejem”, tak już może być i jest to nadzwyczaj wiarygodne. Flaki, inaczej jelita, ciągnęły się, i nadal są wyciągane, z jakiegoś garnka przy robieniu kiełbasy, a że były moczone w oleju, to już inna para kaloszy, bo wówczas nie splątywały się i nie pękały. Dlaczego tak twierdzę? Bo moja babka Wanda ze Śniadowa mawiała: „Ciągnie się jak flaki z olejem”, a nie: „Nudne jak flaki z olejem”. Wobec tego jest to bezsensowne przekręcenie starego powiedzenia. Teraz rozumiem, skąd się wzięło – że jeżeli coś się ciągnie i jest długie, to musi być też nudne. Pamiętam, że gdy byłem młodym urwisem, to jeżeli chciało się kolegę zwymyślać, mówiło się: „Ciągnij się, flaku, bo przydepnę”.
Nareszcie nastała godzina dziesiąta czterdzieści, pożegnałem żonę, wsiadłem w samochód i po paru minutach stawiłem się przed okienkiem izby przyjęć szpitala powiatowego. Oddałem skierowanie i dowód osobisty znajomej pielęgniarce, która poprosiła mnie, żebym posiedział chwilkę w pustej poczekalni. O rety! Co mi strzeliło do głowy, żeby znów poddać się operacji właśnie w naszym powiatowym szpitalu. Ale tak orzekli chirurdzy, a jak mus, to mus – nie ma na co czekać i zwlekać w nieskończoność. Przepuklina pooperacyjna powłok brzucha robi się coraz większa. „Czasem trzeba po prostu nie dawać czasowi więcej czasu”.
Tylko co to ma znaczyć: nie dawać czasowi czasu? Ja i tak nie mam na nic czasu, i to głównie od chwili przejścia na emeryturę. Zresztą trafnie ujął to w recenzji redaktor grafik na okładce mojej książki Prowincja: „Leszek Mierzejewski, człowiek o wielu pasjach. Malarz pejzażysta, żeglarz, ale przede wszystkim myśliwy. Treścią jego obrazów są krajobrazy o tematyce myśliwskiej, leśnej i nie tylko. Bardzo często rysuje dowcipy sytuacyjne opisujące zdarzenia z życia. Od wielu lat współpracuje z »Tygodnikiem Szczytno«, prowadząc tam swoją stałą rubrykę »Tropem zwierząt i myśliwych«, gdzie zamieszcza humorystyczne opowiadania zilustrowane zabawnymi rysunkami. W 2015 roku za publikowane w »Tygodniku Szczytno« artykuły otrzymał nagrodę w ogólnopolskim konkursie na najlepsze opowiadania myśliwskie”.
Zatem każdy wyrwany dzień z życiorysu to klęska – ileż ja będę musiał nadrabiać dni? Nie chciałem tu przyjść. Dlaczego? Głównie dlatego, że bałem się swoich wewnętrznych niewiadomych. Cholera jasna wie, co we mnie siedzi po sześciu przebytych operacjach na jelicie grubym, do tego trzeba dodać te cholerne pozostałości po otworach na worki, w których zbierał się mocz i kał, fachowcy mówią na to „stomia”. Dobrze, że nie „Stomil”, bo niejednemu skojarzyłoby się z gumowymi dętkami lub oponami. Byłoby to trafne porównanie, gdyż obecnie mam brzuch podobny do zimowego bieżnika terenowej opony. Niezaprzeczalnym faktem jest, że wszystko niby mam doprowadzone do porządku, ale wygląd mojego brzucha – pożal się Boże, a w ostatnim roku zaczął mi rosnąć kałdun z prawej strony, a z lewej pojawiła się przepuklina. Istny poligon wojskowy pod Orzyszem. Albo w Drawsku.
Przypomniało mi się stare wojskowe powiedzenie, które każdy wojak powinien znać, nawet obudzony o świcie: „Przejdziesz Drawsko i Orzysz, to na wojsko krzyżyk położysz!”. W oryginale zamiast „krzyżyk” żołnierze wymawiali inne słowo, bardziej dobitne, ale ja nie będę takim ordynusem i tylko podpowiem, że składające się z czterech liter. Co do tej stomii, to do dnia dzisiejszego jak o niej pomyślę, po całej skórze przechodzą mi ciarki. Zaraz, najpierw wytłumaczę, o co chodzi.
Stomia wydalnicza to nic innego, jak chirurgicznie wytworzone połączenie między przewodem pokarmowym, w moim przypadku jelitem grubym, lub układem moczowym i skórą na brzuchu, pozwalające na wydalenie kału lub moczu, w przypadku, gdy z różnych przyczyn wydalanie drogą naturalną zostało uniemożliwione. Ja miałem szczęście w nieszczęściu, że stomię nosiłem tylko przez dwa miesiące w celu odciążenia chorej części jelita grubego. Problemy miałem, wielgachne jak Pałac Kultury i Nauki w Warszawie, a polegały one na tym, że jednocześnie musiałem mieć zastosowaną podwójną stomię – jedną na kał, drugą na mocz, ze względu na uszkodzony w czasie trzeciej operacji lewy moczowód. Ale to wszystko bułka z masłem tych niedomagań, bo sprawiło to, że obecnie normalnie funkcjonuję. Do dziś z całego serca współczuję chorym, którzy borykają się z codziennym życiem ze stomią. Niezaprzeczalnym faktem jest, że technika stomijna w ostatnich latach jest o niebo lepsza niż dawniej. Ale nic nie zastąpi człowiekowi naturalnego wypróżniania się do normalnego sedesu. Ilekroć na nim siadam, to myślę o plastikowych workach naklejanych na skórę, do których spływa mocz lub kał. Jednym słowem, powiem wam, że lepiej chodzić tam, gdzie król na piechotę chodził. Ja się w tej chwili o to nie musiałem martwić, bo kiszki zaczęły mi marsza grać, byłem coraz bardziej głodny. Przypomniało mi się studenckie powiedzenie zabieganych żaków w czasie trwania sesji egzaminacyjnej: „Wypiłem tylko kawę i pobiegłem na egzaminy. Teraz kiszki mi marsza grają, ale nie mam co się martwić, z głodu nikt przed panem profesorem w gacie się nie zesrał!”.
– Panie Leszku! Proszę zabrać swoją torbę i zapraszam do pokoju numer dwa.
– Nie ma sprawy, już idę.
Normalna procedura przed przyjęciem do szpitala: EKG, ciśnienie, temperatura, wzrost, waga, no i znacznik na prawą rękę, inaczej mówiąc, identyfikator z nazwiskiem i imieniem, żeby w razie czego nie amputowali komuś czegoś zdrowego. Tak jak gdzieś tam na bloku operacyjnym, gdy przed uśpieniem pacjent darł się wniebogłosy, wzywał policję, aż go związali i uśpili. Po obudzeniu lekarz rzekł mu, że operacja przebiegła pomyślnie, tylko niepotrzebnie był przed nią tak zirytowany. „A bo ja przyszedłem tu z polecenia mojego kierownika wymienić przepalone żarówki!” – odpowiedział pacjent.
Z całą pewnością nie ma gorszej chwili jak wędrówka chorego z izby przyjęć na oddział szpitalny, w moim przypadku na pierwsze piętro, gdzie mieści się chirurgia. Ja, przebrany w pidżamę, idę obok sanitariusza do windy, którą pod moim przywództwem montowano kilkanaście lat wcześniej. Po drodze mijamy sympatyczne znajome położne, które zapraszają mnie na swój oddział na porodówkę.
– Dobrze, zgłoszę się, jak zajdę w ciążę.
Przed samą windą spotykam kolegę lekarza, z którym witam się, jakbym tu dalej pracował. Młody sanitariusz robi coraz większe oczy, pytając mnie, skąd ja tu wszystkich znam. Ja mu zadaję pytanie:
– Ile lat pracujesz, kolego, w tym szpitalu?
– Osiemnaście miesięcy!
– A ja tu pracowałem osiemnaście lat.
Nie jest źle, zakwaterowanie w sali numer pięć, dwuosobowej. Wyposażona w telewizor i umywalkę. Do tego boczne wejście do jednej łazienki na dwie sale, to jest na cztery osoby. Nie ma żadnego powodu do zamartwiania się. Podano obiad, z tym że ja nie zostałem zakwaterowany i zapachy zaczęły przelatywać koło mojego wielgachnego nosa. Sąsiad z łóżka obok zajadał, aż mu się uszy trzęsły, dojadając swoje domowe zapasy. Kiszki zaczęły mi grać marsza Straussa z Barona cygańskiego! Nie wytrzymałem, zadzwoniłem do żony, żeby mi przyniosła coś do zjedzenia. Za godzinę i ja już się obżerałem, nie myśląc, że za dwadzieścia jeden godzin czeka mnie stół na sali operacyjnej. Po południu przyszła moja rodzona siostra i zorganizowała mi drugi materac pod tylną część ciała i pod plecy, bo już mi się żelazne poprzeczki od łóżka wbijały w dupcię. Rzeczywiście nieprawdopodobne, ale jeżeli ktoś waży sto dziesięć kilo i cały dzień leży, to po pewnym czasie czuje każde zgrubienie, każdą nierówność.
Wieczorny obchód. Kolacja, zjadłem trzy kromki chleba z masełkiem i szyneczką, telewizja i „pa lulu”. Zasnąłem snem sprawiedliwego, myśląc o jutrzejszej operacji na moim przygrubawym brzuchu. Raptem jak coś nie huknie, jak coś nie gruchnie, jak nie walnie z jednoczesnym gwizdnięciem! Zerwałem się z posłania, przerażony, że to przedwcześnie lądują samoloty w Szymanach i zawadziły o dach szpitalny. Zerknąłem na zegarek, dochodziła północ, wszędzie była cisza i spokój. Poszedłem do łazienki oddać honorowo mocz i z powrotem do łóżeczka. Ledwo przyłożyłem głowę do poduszki, znów zaczął się ten sam scenariusz: zassanie, huk, gruchnięcie i dwuminutowe przeraźliwe chrapanie. Pięciominutowa cisza, i tak w koło, panie pierdoło, aż do zmiany ułożenia ciała mojego współtowarzysza niedoli.
– O mój Boże! – zmartwiłem się. – Przecież ja całej nocy nie prześpię przez to chrapanie.
Wstałem i poszedłem do dyżurnej pielęgniarki po poradę, co robić! Od razu znalazła mi pocieszenie, twierdząc, że jej mąż od dwudziestu lat chrapie obok niej, we wspólnym łóżku i już się przyzwyczaiła, może spać. Najlepszy sposób to poduszka na głowę, skarpety w uszy i wszystko okej.
– Ale nie tylko pan się męczy, panie Leszku, sąsiad z łóżka obok także. Chrapanie towarzyszy bezdechowi sennemu, który jest groźny dla zdrowia.
– Tak, tak! Wiem coś o tym.
Sam niejednokrotnie lubię zachrapać, ale tylko gdy się położę na wznak. Boczne ułożenie ciała podczas snu lub położenie się na brzuchu eliminuje chrapanie. W pozycji na wznak wszystkie mięśnie wiotczeją. Powietrze wydychane z płuc mija różne przeszkody, przede wszystkim trafia na niedostatecznie rozluźnione ściany gardła, następnie na sflaczałe podniebienie miękkie, a co najgorsze, przedziera się przez przeszkody, na przykład skrzywioną przegrodę nosową, przerośnięte migdałki lub powiększony języczek. Wówczas głos zaczyna wibrować i powstają głosne dźwięki nazywane chrapaniem. Tak właśnie dzieje się u mojego sąsiada. Odgłosy nasilają się po rozluźniającym mięśnie alkoholu, co wykluczyłem tu, w naszym szpitalu, ewentualnie po środkach nasennych i uspakajających. Chrapaniu sprzyja nadwaga, bo tłuszcz odkłada się na podniebieniu. Wśród „chrapaczy” przeważają mężczyźni, a skłonność do tej melodii rośnie wraz z wiekiem. Kobiety chrapią sporadycznie, przeważnie te starsze i mocno otyłe. Pamiętam, że moja babcia ze strony ojca potrafiła mocno chrapać, nikt w mieszkaniu nie mógł zasnąć, gdy nas odwiedzała. Faktycznie to nie ma uniwersalnej recepty dla wszystkich chrapiących. Trzeba eksperymentować, zaczynając od odchudzenia się – czym szczuplejsza szyja, tym mniejszy ucisk na drogi oddechowe. Warto też unikać alkoholu, środków nasennych i uspakajających przed snem, sypiać na boku lub na brzuchu, z płaską poduszką pod głową, bo przy wysokim ułożeniu drogi oddechowe się zwężają. Ale najlepiej zasięgnąć porady lekarza specjalisty.
– My tu gadu-gadu, ale najlepiej będzie, jak siostrzyczka da mi jakiejś waty do zatkania uszu.
– Waty od lat już nie stosujemy, ale dam panu coś zastępczego.
I dała mi jakiś watopodobny materiał. Na odchodne opowiedziałem siostrzyczce kawał o chrapaniu i poszedłem do swojego pokoju numer pięć.
Pewna paniusia miała cholerny problem ze swoim mężem – strasznie chrapał, identycznie jak mój kolega z sali 5. Chodziła z nim po lekarzach, specjalistach, przewracała go na boki, na plecy, kładła mu stare skarpetki na nos i nic, dalej chrapał wniebogłosy. Pewnego dnia dowiedziała się, że w niedalekiej wsi jest znachorka, która leczy chrapanie. Paniusia, nie zastanawiając się, pojechała do niej. Znachorka po wysłuchaniu paniusi rzekła:
– Jak mąż zacznie chrapać, to niech paniusia rozszerzy mu nogi!
Wkurzyła się paniusia, nakrzyczała na znachorkę, że oszustka, że tylko naciąga porządnych ludzi, że złamanego grosza jej nie zapłaci.
Przyszła noc, znów zaczęła się ta sama historia z chrapaniem… Paniusia myśli sobie: „Co mi tam, spróbuję według recepty znachorki” i rozszerzyła mu nogi. Cisza jak makiem zasiał, mąż do rana już nie chrapał. Następnego ranka pojechała do znachorki z przeprosinami i zapłatą, bo ciekawość nie dawała jej spokoju. Pyta więc, na czym ten sposób uzdrawiający polega. Na to znachorka: – Moja paniusiu, sposób jest prosty, po rozszerzeniu nóg worek spada na dziurę i nie ma cugu!
Przed zaśnięciem napchałem sobie tego watopodobnego paskudztwa do uszu i nakładłem przy uszach, obandażowałem głowę, upodobniając się do rannego na polu chwały. Nic już nie słyszałem, jedynie jakby gdzieś daleko działa strzelały, wszystko było mi obojętne. Przewracałem się kilka razy z boku na bok, spałem jak noworodek i już się więcej nie budziłem. Następnego ranka zadzwoniłem do żony, żeby przede wszystkim kupiła mi w aptece stopery do uszu. Problem przeraźliwego chrapania znikł z mojego szpitalnego życia.
Tak czy owak, kiedy pierwsza szpitalna noc się skończyła i rozpoczął poniedziałkowy słoneczny poranek, ja już byłem po wstępnych badaniach przeprowadzonych przez pielęgniarki oddziałowe, inaczej nazywane siostrzyczkami, a złośliwie pigułami. Miałem zmierzoną temperaturę, sprawdzone ciśnienie i leżałem podenerwowany, bo czekałem na obchód lekarski. Kiedy leży się w szpitalu i czeka na ten obchód, trzeba mieć na uwadze, że przychodzą do sali chorych doktorzy danej specjalizacji i jest ich naprawdę wielu, od tych najmłodszych do starych wyjadaczy. Obchodem kieruje ordynator oddziału. Oprócz lekarzy chodzą z nimi też pielęgniarki, które zapisują najważniejsze informacje o pacjentach. Obchód jest dość szybki, gdyż jest sporo pacjentów, ale odbywa się każdego dnia i naprawdę wnosi wiele w pracę lekarzy. Przy moim łóżku korowód zatrzymał się na dłuższą chwilę, lekarz prowadzący zreferował mój stan, twierdząc, że zostałem przyjęty na oddział celem leczenia operacyjnego przepukliny powłok brzucha po dawnym zabiegu operacji jelit. Ordynator pokiwał głową, wydając polecenie przygotowania mnie do operacji na pierwszy rzut, i całość orszaku wyszła.
„Dobra nasza – pomyślałem – muszę iść pod prysznic, żeby pachnieć, a nie śmierdzieć na stole operacyjnym”. Koniec świata, woda nie odpływa z kabiny, brak szyby zasłonowej, ale jakoś się namydliłem i spłukałem. Za chwilę mój były pracownik, porządny człowiek, sprawdził, czy jestem dobrze wygolony w okolicach cięcia skalpelem – wszystko według prawideł sztuki. Dostałem „głupiego Jasia”, szpitalną koszulkę i jazda łóżkiem na kółkach na blok operacyjny. Ani się człek „spodział”, jak zajechał na główną salę operacyjną, gdzie same znajome twarze z obsługi mi się przyglądały i uśmiechały.
– Oj! Dziewczyny, zadbajcie, aby moje przyrodzenie cały czas było zakryte, bo to wstyd na całe miasto, że z wiekiem tak się skurczyło!
– O nic pan dyrektor się nie martwi, my tu wszystko obrobimy, zgodnie ze sztuką medyczną.
Wszedł lekarz anestezjolog, który zaczął mnie przygotowywać do narkozy, inaczej mówiąc, do znieczulenia ogólnego. Otrzymałem właściwy środek znieczulający i zasnąłem. Spałem jak „młody Bóg”, nie czułem bólu, więc mój chirurg nie obawiał się wystąpienia u mnie odruchów obronnych.
Lekarz anestezjolog już przed operacją zakwalifikował mnie do dzisiejszego cięcia. Musiałem podać wszystkie dane o sobie, o reakcjach alergicznych, o tolerancji na stosowane środki znieczulające i przeciwbólowe, o przebytych chorobach, stosowanych lekach. Jaką mam wagę i wzrost. Ocenił również moje parametry laboratoryjne. Za chwilę kimałem, inaczej mówiąc, spałem snem sprawiedliwego, a zacny myśliwy – oj, przepraszam – doświadczony lekarz, któremu dobrowolnie poddałem się pod nóż myśliwski, przepraszam – pod skalpel – mnie „patroszył”. Innemu doktorowi nie podłożyłbym się jako niemyśliwemu, który nie ma na koncie rozkładu, to znaczy patroszenia dziesiątek dzików, jeleni, saren…
– Panie Leszku, proszę się obudzić, już po wszystkim, halo, proszę nie spać!!!
Cholera jasna, gdzie ja jestem? Nie mogę załapać, co się ze mną dzieje, a łeb mam ciężki jak sagan z bigosem, coś mi w środku bulgocze! Aha, jestem wybudzany z narkozy, moja przytomność jest bardzo ograniczona, ale reaguję na polecenia pielęgniarek. Zresztą podłączenie do aparatury wskazuje na prawidłowe bodźce organizmu. Szkoda, że w naszym szpitalu na bloku operacyjnym brak jest sali pooperacyjnej – wybudzeniowej, gdzie pacjent jest pod obserwacją personelu medycznego do czasu pełnego dojścia do siebie. W naszym szpitalu wybudzenie ze znieczulenia (narkozy) odbywa się na korytarzu komunikacyjnym, właśnie tam, gdzie jest największy ruch personelu medycznego, chorych i odwiedzających z zewnątrz. Więc leżałem jak kura ze związanymi nogami na targu. Kto chciał, to mnie oglądał, a dużo znajomych pytało, co mi jest. Przyszły w odwiedziny moje byłe pracownice, niby chciały dobrze, a ja miałem jedno życzenie: jak najszybciej się wybudzić i jechać do mojej sali numer pięć. Co chwilę zasypiałem, śniło mi się, że rozdeptuje mnie tłum, ja rzucam się do ucieczki, pędzę przez jakieś ciasne uliczki, tłum mnie dopada, ale znów słyszę: „Proszę nie spać!”. I tak ze dwie godziny.
Przyszła żona i siostra i już w ich towarzystwie pojechałem na swoją kwaterę, gdzie zostałem przeniesiony na własne łóżko. Cisza i spokój, najgorsze, że miałem już wpuszczoną do wnętrza sondę żołądkową oraz sączek z rany pooperacyjnej. Pić mi się chciało jak wielbłądowi pod koniec podróży na pustyni. I od razu przypomniał mi się kawał, dlaczego wielbłądy, idąc z karawaną, tak długo wytrzymują bez picia. Bo przed podróżą, gdy piją wodę w oazie, to beduin podchodzi z tyłu do wielbłąda i uderza go dwiema cegłówkami w jądra. Wielbłąd z bólu wyje: „Uuu…”, tym samym zaciągając do żołądka dużo więcej wody. Ja H2O uzupełniałem w minimalnym zakresie, poprzez zwilżanie wacikiem ust i oszukując sam siebie, łykając parę kropli wody.
Wieczorem przyszedł do mnie lekarz pogadać i opowiedzieć o moim wnętrzu.
– Gdy cię rozkroiłem, to dopiero zobaczyłem, ile przede mną roboty. Sama przepuklina to bułka z masłem, ale uwolnienie zrostów jelitowych, zszycie jelita cienkiego, plastyka powłok brzucha z wszczepem syntetycznym to dopiero smażona kaszanka z chlebem razowym. A muszę ci powiedzieć, że przebieg operacji był powikłany brzeżną martwicą skóry rany operacyjnej. Tak między nami myśliwymi mówiąc, dobrze jest, jak jest. Teraz odpoczywaj, przez najbliższe dni nic nie jedz, a przez miesiąc przestrzegaj diety lekkostrawnej.
I poszedł do swoich dalszych zajęć medycznych. „Cholera! Szkoda, że go tak późno i w takich okolicznościach poznałem” – pomyślałem sobie. Dobry chirurg, fachowiec pierwszej klasy – moja strata, że z nim nie pracowałem, gdy w tym szpitalu dyrektorowałem. Trudno, takie jest życie, ale jak dojdę do siebie, to zabiorę go ze sobą na polowania indywidualne, a w zimę na zbiorowe, do mojego koła. Uwielbiam ponad wszystko w moim kole „Ryś” Dźwierzuty polowania tak zwane szwedzkie, inaczej, bo po naszemu, polowania zbiorowe z ambon. Nawet kiedyś, w słowie wstępnym przed jednym z moich felietonów na ten temat, napisałem taki żart: „Pewnego pechowego myśliwego wkurzało dosłownie wszystko: pudła na polowaniu, baba, dzieci, szef w pracy… Postanowił więc skończyć ze sobą raz na zawsze, zdecydował, że się powiesi w lesie na drzewie, nad rzeką. Ale że gałąź była sucha, złamała się i myśliwy wpadł do zimnej wody. Szamotał się, aż po dłuższej walce z żywiołem wylazł na brzeg. Usiadł na skarpie i wnerwiony rzekł do siebie: »Przy tym głupim wieszaniu jeszcze byłbym się utopił, zapominając, że jutro radosny dzień – polowanie zbiorowe z ambon«”.
Leżałem na swoim łożu madejowym niczym zbój Madej, dla którego według legendy przygotowano w piekle łoże męczarni, najeżone gwoździami, hakami, nożami i innymi ostrymi przedmiotami. Czułem się nie lepiej od Madeja, gdyż sonda z żołądka wychodziła mi przez nos, z rany wystawał sączek, a na dodatek zaschło mi w gardle, nie mówiąc o zaciśniętym żołądku – jeszcze nie z głodu, ale na myśl o tym, co będzie jutro, pojutrze!
Gdy tak wegetowałem na tym łożu, przypomniał mi się wiersz Jana Kochanowskiego: „Ziemia deszcz pije, ziemię drzewa piją./ Z rzek morze, z morza wszystkie gwiazdy żyją…”. Leżałem i myślałem, że jednak człowiek prawidłowo rozwija się na dobrym jedzeniu i popijaniu. Więc znów będę musiał obchodzić się smakiem i zapachem. Jedyne, co mi wolno, to myśleć o chrupiących bułeczkach, o flakach, o golonce – no i wymyślać kawały na przyszłość, o jedzeniu, do moich opowieści w „Tygodniku Szczytno”.
„W restauracji leśnej kelner przynosi zupę z kciukiem wsadzonym do talerza. Gość krzyczy oburzony, dlaczego trzyma palec w zupie!
– Bo mi chirurg zalecił trzymać go w czymś gorącym.
– To trzymaj go pan w dupie, a nie w mojej zupie!
– Tak robię, ale jak idę do kuchni”.
I drugi:
„W następnej restauracji klient zamówił flaki z jelenia, golonkę z dzika i dwie bułki ze szczycieńskiej piekarni.
– Panie ober – wrzeszczy do kelnera – przecież te bułki są wilgotne!
– Co ja na to poradzę, tylu mam gości do obsłużenia, że w jednym ręku niosę talerz z flakami, w drugim golonkę, a bułki pod pachami, gdzie pot leci mi strumieniami!”.
Nazajutrz czułem się, jakbym przeszedł nocny, huraganowy sztorm na Atlantyku. Gdy nad ranem przysnąłem, śniła mi Kreolka olśniewającej urody z ciemną, gładką cerą, która namiętnie głaskała mnie po ręku. Oprzytomniałem, otworzyłem oczy – to zaprzyjaźniona pielęgniarka oznajmiła mi, że podłącza kroplówkę. Spojrzałem, już obudzony ze snu, Kreolka zniknęła, a na jej miejscu pojawiło się osiem butelek z zawartością do spłynięcia w żyły, które mi pękały jedna po drugiej. Cholera jasna!
Dzień się zaczął raczej nieciekawie, żyłem właściwie jakby na marginesie ogromnego dramatu, nie zdając sobie sprawy z jego zasięgu i z jego powszechności – a to dzięki lekom uśmierzającym ból, które wstrzykiwano mi co kilka godzin. Uświadomiłem sobie wczoraj wieczorem, że te leki to dar boski, bez nich to w czasie nocnego sztormu poszedłbym na dno oceanu. Przecież ból pooperacyjny byłby nie do wytrzymania, a teraz ta sonda nosowo-żołądkowa dopełniała reszty zadania. Pomimo jej pozornej prostoty nie lubiłem jej jak diabeł święconej wody. W moim przypadku sonda zapobiegała wymiotom, po prostu była drenażem żołądka, jednocześnie lecząc niedrożności żołądkowo-jelitowe, oraz stanowiła profilaktykę powikłań po operacji chirurgicznej.
Co za czort ta sonda – bardzo proste urządzenie, zwyczajna plastikowa rurka o długości osiemdziesięciu pięciu centymetrów i średnicy około pięciu milimetrów. Po wprowadzeniu sondy do żołądka mocuje się ją przylepcem do nosa. W moim przypadku pielęgniarki z mocowaniem nie miały żadnego problemu ze względu na znaczny rozmiar kulfona. Ten cholerny drenaż nosiłem pełne trzy dni. Gdy już zasygnalizowałem, że brak jest w worku treści zalegającej w żołądku i nastąpił powrót słyszalnej perystaltyki jelitowej – pan ordynator w dniu 11 czerwca 2015 roku na obchodzie polecił wyjęcie sondy. Za dwie godziny pozbyłem się tego kagańca i czułem się, jakbym chwycił Pana Boga za nogi, po prostu byłem szczęśliwy jak pies ze zgrai, który chwycił kość od gospodyni.
Po południu lekarz dyżurny pozwolił mi napić się herbaty. Smakowała jak napój bogów, jak nektar z przecudownych kwiatów, gdyż wewnątrz suchy byłem jak zmielony pieprz. Zawartości pierwszej szklanki nie piłem, ale delektowałem się każdym łykiem, aż do upojenia. Na drugi dzień na obiad otrzymałem kisiel, a na kolację kaszkę na wodzie. Następne śniadanko też było dietetyczne, a obiady i kolacje lekkostrawne.
Dalszy rytm mojego szpitalnego życia nie ulegał zasadniczym zmianom. Te dość ciepłe godziny dnia spędzaliśmy z kolegą, drzemiąc w szpitalnych łóżkach, wyciągnięci na zleżałych materacach. Tak prawdę powiedziawszy, to już nie potrzebowałem za bardzo odpoczynku, ależ cóż miałem robić – tylko skwapliwie leniuchować, czekając odwiedzin i posiłków. Zza szpitalnego okna czułem zapach lata. Dopiero teraz, po pierwszej burzy, dostrzegłem kolory. Z gałęzi iglastych drzew rosnących przed szpitalem tworzyła się fasada lasu, do której zbliżały się z wolna nieśmiałe, jaskrawe promyczki porannego słońca. Tuż przed moim oknem szpitalnym zwarta ściana z gałęzi przypominała mi łowisko, mój obwód łowiecki…
– Panie Leszku! Znów kroplówka nie leci! Wkłuwamy się w inne miejsce, znowu powstał skrzep, istnieje ryzyko powstania infekcji i stanu zapalnego żył. Już nic nie zrobię, po prostu ma pan takie żyły, że co chwilę są zaczopowane.
– O w mordę jeża!
Burza nastała w moim pokoju numer pięć, pomimo że za oknem ustała nad ranem i nowy dzień rozwijał się mozolnie z szarych mgieł, wśród szelestu ciężkich kropel staczających się z liści na parapet okna.
– A gdzie teraz się wkłujemy?
– Zaraz poszukam.
I znów mnie siostrzyczka dźgała, by założyć kaniulę dożylną, obwodową, zwykle nazywaną wenflonem, jak na niniejszym rysunku.
Sam wenflon to nic innego, jak plastikowa rurka umieszczona tymczasowo w żyle, wraz z zewnętrzną częścią pozwalającą na przyłączenie strzykawki lub kroplówki. Dzięki kaniuli mogłem otrzymywać dożylnie lekarstwa i płyny odżywcze bez konieczności każdorazowego wykonywania nowego wkłucia. W moim przypadku było to troszeczkę niezgodne z normą, bo posłusznemu pacjentowi pojedynczy wenflon winien być zmieniany po siedemdziesięciu dwóch godzinach, a nawet może pozostawać w żyle tak długo, jak długo będzie drożny i nie rozwinie się stan zapalny. Nie w moim nieposłusznym organizmie, gdzie co chwilę przepłukiwano wkłucia solą fizjologiczną, przedmuchiwano, pchano i cuda robiono – nic z tego, po kilku kroplówkach wenflon musiał być usunięty, koniec kropka.
Leżąc dziewięć dni w szpitalu, miałem założonych czternaście wenflonów, to znaczy co pół dnia musiałem być kłuty, z tym że przy moich żyłach, aby udało się założyć mi jeden wenflon, musiałem poddać się około czterem dziabnięciom igiełką. Prosto licząc, musiałem być pięćdziesiąt sześć razy ukłuty przez siostrzyczkę, co dziennie daje przeszło sześć ukłuć. Pamiętam, gdy przez pół roku leżałem chory w Poliklinice Olsztyńskiej, gdzie musiałem być dożylnie dokarmiany i w ten sposób podawano mi leki oraz inne płyny, to wenflony miałem wkłuwane w aorty szyjne co kilka tygodni na przemian – raz w lewą, raz w prawą. Od tamtego czasu tak mi szyja pogrubiała, że żadna koszula nie zapina mi się w kołnierzyku, a odpowiednich rozmiarów nie mogę dostać w żadnym sklepie – więc koszule pod krawatem noszę rozpięte. Niby nieelegancko, ale to już siła wyższa. Lepiej chodzić zdrowym z rozpiętą koszulą, niż być chorym, wychudzonym, pozapinanym na wszystkie guziki!!!
Piętnastego czerwca 2015 roku zostałem wypisany z oddziału chirurgicznego miejscowego szpitala, ze wskazaniami oszczędnego trybu życia, kontroli w poradni chirurgicznej za kilka dni oraz zaleceniem leczenia sanatoryjnego.
O godzinie dwunastej, w samo południe, wsiadłem w swoją zasraną mazdę 2, która czekała na mnie pod szpitalem, i pojechałem prosto do domu, mijając po drodze znajome elementy miejskiego krajobrazu. Dlaczego w „zasraną”? Bo została idealnie ubrudzona odchodami ptaków, stojąc przez dziewięć dni na parkingu szpitalnym, pod drzewem, gdzie wypróżniały się śpiewające, ukochane ptaszynki.
------------------------------------------------------------------------
Czy chrapanie jest niebezpieczne dla zdrowia?, Polki.pl, http://psychologia.wieszjak.polki.pl/czy-chrapanie-jest-niebezpieczne-dla-zdrowia, zdrowy-sen-artykul, 10394937.html#, .
J. Kochanowski: Za pijanicami, w: Fraszki. Księgi pierwsze.