Jak wychować samodzielne dziecko - ebook
Jak wychować samodzielne dziecko - ebook
Anna Bykowa, psycholog dziecięcy, doradza, jak sprawić, by nasze dzieci były niezależne, samodzielne i dobrze przygotowane do dorosłego życia.
Do jednych z najważniejszych zadań rodzica należy nauczenie dziecka samodzielności. Dzisiejsi rodzice z troską patrzą na swoje pociechy i chcą, by poradziły sobie w życiu. Z drugiej jednak strony często wyręczają je praktycznie na każdym kroku. Podejmują za nie niemal wszystkie decyzje i rozwiązują ich nawet najbardziej błahe problemy. Czy jednak same dzieci tego potrzebują? Czy rodzice muszą uczestniczyć we wszystkich sprawach swoich pociech?
Autorka przypomina, że kiedy uczysz swoje dziecko niezależności, ułatwiasz życie zarówno sobie, jak i dziecku. Jeśli dajesz dziecku możliwość robienia wielu rzeczy samodzielnie, to nie czuje się ono bezradne i niepewne siebie. Poradnik podpowiada również, jak pozbyć się nieustannego lęku o przyszłość i pragnienia kontrolowania wszystkiego w życiu dziecka.
Z tej książki dowiesz się m.in.:
- jak nauczyć dziecko zasypiania w łóżeczku, odkładania zabawek i ubierania się,
- kiedy warto pomóc dziecku, a kiedy lepiej się powstrzymać,
- jak wyłączyć tryb „perfekcyjna mama” i włączyć opcję „leniwa mama”,
- dlaczego nadopiekuńczość może być niebezpieczna i jak jej uniknąć,
- co zrobić, jeśli dziecko powie: „Nie mogę”,
- jak sprawić, by dziecko uwierzyło w siebie,
- czym jest edukacja coachingowa.
Ten poradnik to nie jest wezwanie do nieograniczonej wolności! Nie chodzi też o to, by spędzać czas rozmawiając przez telefon, gdy dziecko jest puszczone samopas. Ta książka jest o rozsądnych i odpowiedzialnych rodzicach, którzy chcą, aby ich dzieci były niezależne i aktywne oraz wykorzystywały swoje talenty i uzdolnienia. I nie oznacza to całkowitego poświęcenia siebie lub swojego życia!
Kategoria: | Poradniki |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8132-220-1 |
Rozmiar pliku: | 5,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
To książka o prostych, ale nie zawsze oczywistych rzeczach.
Infantylność młodych ludzi stała się dziś prawdziwym problemem. Dzisiejsi rodzice mają tyle energii, że wystarcza jej na przeżywanie życia także za swoje dzieci. Uczestniczą we wszystkich ich sprawach, podejmują za nie decyzje, planują ich życie, rozwiązują ich problemy. Pojawia się pytanie, czy dzieci naprawdę tego potrzebują? I czy nie jest to sposób na ucieczkę od własnego życia?
To książka o tym, jak nie zapominać o własnych potrzebach, pozwolić sobie być nie tylko rodzicem, znaleźć pomysł na wychodzenie poza granice tej życiowej roli. O tym, jak pozbyć się niepokoju oraz chęci, by wszystko kontrolować. Jak wypracować w sobie gotowość do pozwolenia dziecku na samodzielność.
Lekki, ironiczny ton oraz przytoczone przykłady sprawiają, że lektura książki jest pasjonująca. To książka opowieść, książka proces myślowy. Autorka nie mówi: „Rób tak i tak”, proponuje refleksję, przywołuje analogie, zwraca uwagę na różne okoliczności i możliwe wyjątki od reguł. Myślę, że książka ta może pomóc ludziom cierpiącym na rodzicielski perfekcjonizm pozbyć się natrętnego i męczącego poczucia winy, które nigdy nie pomaga w nawiązywaniu harmonijnej relacji z dziećmi.
To mądra i dobra książka o tym, jak stać się dobrą mamą i nauczyć dziecko samodzielności w życiu.
Władimir Kozłow, prezes Międzynarodowej Akademii Nauk Psychologicznych, doktor nauk psychologicznych, profesorJESTEM LENIWĄ MAMĄ
Podczas pracy w przedszkolu wielokrotnie obserwowałam przykłady rodzicielskiej nadopiekuńczości. W pamięci szczególnie utkwił mi pewien trzyletni chłopczyk – Sławek. Niespokojni rodzice uważali, że podczas posiłków powinien zjadać wszystko, bo straci na wadze. Z jakiegoś powodu, w systemie ich rodzinnych wartości, utrata wagi była czymś strasznym, choć zarówno wzrost, jak i okrągłe policzki Sławka nie budziły niepokoju i nie wskazywały na niedożywienie. Nie wiem, jak karmiono go w domu, ale do przedszkola przyszedł z jawnie zaburzonym apetytem. Wytresowany twardym rodzicielskim przykazem: „Należy zjadać wszystko do końca!”, mechanicznie przeżuwał i przełykał to, co znajdowało się na jego talerzu! Przy czym należało go karmić, ponieważ „on sam nie potrafi jeszcze jeść” (!!!).
W wieku trzech lat Sławek naprawdę nie potrafił jeść samodzielnie – nie miał takiego doświadczenia. Gdy karmiłam go podczas jego pierwszego dnia w przedszkolu, zaobserwowałam w nim całkowity brak emocji. Podnoszę łyżkę – Sławek otwiera buzię, przeżuwa, przełyka. Kolejna łyżka – znów otwiera buzię, przeżuwa, przełyka... A muszę w tym miejscu dodać, że kucharzowi tego dnia owsianka szczególnie się nie udała. Ugotował owsiankę zaprzeczającą prawom grawitacji: gdy odwracało się talerz do góry nogami, nie wylewała się z niego, tylko ściśle przylegała do dna. Tego dnia wiele dzieci odmówiło jedzenia, a ja doskonale je rozumiałam.
Sławek zjadł prawie wszystko.
Zapytałam go:
– Smakuje ci owsianka?
– Nie.
Otwiera buzię, przeżuwa, przełyka.
– Chcesz jeszcze?
Podnoszę łyżkę.
– Nie.
Otwiera buzię, przeżuwa, przełyka.
– Jeśli ci nie smakuje, to nie jedz! – mówię.
Oczy chłopca zrobiły się okrągłe ze zdziwienia. Nie wiedział, że tak w ogóle można. Że można chcieć lub nie chcieć. Że można samemu podejmować decyzję: dojeść czy zostawić. Że można mówić o tym, czego się chce. I że można oczekiwać, że inni będą te pragnienia respektować.
Przytoczę świetny żart na temat rodziców, którzy lepiej od samego dziecka wiedzą, czego ono potrzebuje.
– Piotrek, do domu, natychmiast!
– Mamo, a co, zimno mi?
– Nie, jesteś głodny.
Jeśli rodzice odgadują wszystkie potrzeby dziecka, dziecko jeszcze długo nie nauczy się ich sobie uświadamiać i prosić o pomoc.
Początkowo Sławek rozkoszował się otrzymanym prawem do rezygnacji z jedzenia i tylko pił kompot. Potem zaczął prosić o dokładkę, gdy potrawa mu smakowała, i spokojnie odsuwał od siebie talerz, gdy posiłek nie należał do jego ulubionych. Zaczął samodzielnie wybierać. A potem przestaliśmy go karmić i zaczął jeść sam. Ponieważ jedzenie to naturalna potrzeba. I głodne dziecko zawsze będzie samo jadło.
Jestem leniwą mamą. Nie chciało mi się karmić własnych dzieci. Gdy miały rok, wręczałam im łyżkę i siadałam obok. Gdy miały półtora roku, posługiwały się widelcem. I oczywiście, zanim nawyk samodzielnego jedzenia wykształcił się do końca, musiałam po każdym posiłku myć i stół, i podłogę, i samo dziecko. Ale to był mój świadomy wybór między: „Nie chce mi się ich uczyć, lepiej wszystko zrobię sama” a: „Nie chce mi się wszystkiego robić sama, włożę lepiej wysiłek w naukę”.
Naturalne jest także załatwienie potrzeb fizjologicznych. Sławek swoje potrzeby załatwiał w spodnie. Mama Sławka na nasze zdumienie zareagowała tak: poprosiła, by dziecko prowadzać do toalety równo co dwie godziny. „W domu sadzam go na nocnik i trzymam, dopóki wszystkiego nie zrobi”. Czyli trzyletnie dziecko oczekiwało, że w przedszkolu, podobnie jak w domu, będzie się go prowadzać do toalety i przekonywać, by „wszystko zrobił”. Gdy jednak nikt nie prowadził go do toalety, robił siku w spodnie, i do głowy mu nie przychodziło, że mokre ubranie należy zdjąć, założyć suche i że aby to zrobić, trzeba zwrócić się do wychowawcy z prośbą o pomoc.
Jeśli rodzice odgadują wszystkie potrzeby dziecka, dziecko jeszcze długo nie nauczy się ich sobie uświadamiać i prosić o pomoc.
Po tygodniu problem mokrych spodni został rozwiązany w naturalny sposób. „Chcę siku!” – z dumą obwieszczał grupie Sławek, kierując się ku toalecie.
Nie było w tym żadnych pedagogicznych czarów. Z fizjologicznego punktu widzenia organizm chłopca dojrzał już do tego, aby kontrolować proces. Sławek czuł, kiedy powinien pójść do toalety, a tym bardziej mógł dojść do sedesu. Na pewno mógłby to zacząć robić również wcześniej, jednak w domu powstrzymywali go dorośli, sadzając na nocniku, zanim uświadomił sobie swoją potrzebę. To, co jednak jest właściwe, gdy dziecko ma rok czy dwa lata, nie sprawdza się, gdy dziecko ma lat trzy.
W przedszkolu wszystkie dzieci zaczynają jeść samodzielnie, samodzielnie chodzić do toalety, samodzielnie się ubierać, samodzielnie wymyślać sobie zajęcia. Uczą się także zwracać o pomoc, jeśli nie mogą rozwiązać same swoich problemów. I nie namawiam do tego, aby dzieci szły do przedszkola możliwie szybko. Przeciwnie, uważam, że dzieciom do trzeciego, czwartego roku życia jest lepiej w domu. Mówię po prostu o rozsądnym wychowywaniu przez rodziców, w którym dziecka nie tłamsi się nadopiekuńczością i pozostawia się przestrzeń do rozwoju.
Kiedyś odwiedziła mnie przyjaciółka z dwuletnim dzieckiem i została na noc. Równo o dwudziestej pierwszej poszła położyć dziecko spać. Chłopiec nie chciał spać, wyrywał się, protestował, ale mama uparcie trzymała go w łóżeczku. Próbowałam odwieść przyjaciółkę od tego pomysłu:
– Wydaje mi się, że on nie chce jeszcze spać.
(Oczywiście, że nie chciał. Niedawno przyszli, ma się z kim bawić, są nowe zabawki – wszystko go interesuje!)
Dzieci są niesamodzielne, gdy odpowiada to dorosłym.
Przyjaciółka jednak dalej uparcie próbowała uśpić syna... Protesty trwały ponad godzinę, w końcu dziecko usnęło. Moje dziecko również. A odbyło się to bardzo prosto: gdy się zmęczyło, poszło do swojego łóżka i zasnęło.
Jestem leniwą mamą. Nie chce mi się trzymać dziecka w łóżeczku. Wiem, że wcześniej czy później samo uśnie, ponieważ sen jest naturalną potrzebą.
W weekendy lubię dłużej pospać. W tygodniu każdy mój dzień pracy zaczyna się za piętnaście siódma, ponieważ o siódmej, gdy przedszkole zostaje otwarte, przed drzwiami stoi pierwsze dziecko przyprowadzone przez śpieszącego się do pracy tatę. „Sowy” z trudem wstają wcześnie. Co ranek, medytując nad kubkiem kawy, uspokajam swoją wewnętrzną „sowę”, że w sobotę się wyśpimy.
Którejś soboty obudziłam się około jedenastej, mój dwuipółletni syn siedział przed telewizorem i oglądał bajkę, przeżuwając pierniczek. Telewizor włączył sam (naciśnięcie przycisku nie jest trudne), płytę z bajką na DVD też sam znalazł. Sam też znalazł kefir i płatki kukurydziane. Rozsypane płatki leżały na podłodze, a talerz umazany kefirem w zlewie – co oznaczało, że doskonale sam sobie poradził a nawet, jak umiał, posprzątał po sobie.
Starszego syna (miał wtedy osiem lat) nie było już w domu. Poprzedniego dnia umówił się z przyjacielem i jego rodzicami na wspólne wyjście do kina. Jestem leniwą mamą. Powiedziałam synowi, że nie chce mi się wstawać w sobotę wcześnie rano, ponieważ w ten sposób pozbawiłabym siebie drogocennej możliwości wyspania się, na którą czekam przez cały tydzień. I jeśli chce iść do kina, to niech sam nastawi budzik, wstanie i się przyszykuje. Najwyraźniej nie zaspał...
(Tak naprawdę ja także nastawiłam budzik na wibracje i w półśnie nasłuchiwałam, jak moje dziecko się zbiera. Gdy zamknęły się za nim drzwi, czekałam na esemesa od mamy przyjaciela syna, że mój syn dotarł na miejsce i że wszystko jest w porządku, ale on o tym nie wiedział).
Nie chce mi się także sprawdzać plecaka, worka na WF, nie chce mi się suszyć rzeczy syna po basenie. Nie chce mi się odrabiać z nim lekcji (jeśli nie prosi o pomoc). Nie chce mi się wynosić śmieci i dlatego wynosi je syn w drodze do szkoły. Mam też odwagę prosić syna, by zrobił mi herbatę i mi ją przyniósł na biurko. Podejrzewam też, że z każdym kolejnym rokiem będę robić się coraz bardziej leniwa...
Zaskakującej zmianie podlegają dzieci, gdy przyjeżdża do nich babcia. A ponieważ mieszka daleko, przyjeżdża od razu na tydzień. Mój starszy syn natychmiast zapomina, że potrafi sam odrabiać lekcje, odgrzać sobie obiad, zrobić kanapkę, spakować plecak i wyjść rano do szkoły. Zaczyna się także bać samodzielnego zasypiania: obok łóżka powinna siedzieć babcia! A babcia nie jest leniwa...
Dzieci są niesamodzielne, gdy odpowiada to dorosłym.SKĄD SIĘ WZIĘŁA „LENIWA MAMA”
„To pani jest leniwą mamą?” – pytanie zadane mi w mediach społecznościowych było dość nieoczekiwane. Co miało znaczyć? To jakaś akcja?
I co tu odpowiedzieć? Usprawiedliwiać się? Wymienić wszystkie swoje kompetencje, umiejętności i obowiązki? A może wysłać kopię świadectwa pracy?
Na wszelki wypadek dopytuję: „W jakim sensie?”. I wtedy pytanie przybiera inną formę: „To pani jest autorką artykułu o «leniwej mamie»?”. A, tak, to rzeczywiście ja...
Ale początkowo to nie był artykuł. Na jednym z licznych forów psychologicznych, nawet nie z tych najbardziej popularnych, został podjęty temat infantylizmu dorastającego pokolenia oraz jego przyczyn. A nawet szerzej – temat ułomności i słabości tego pokolenia. Mówiąc krótko, lamenty uczestników dyskusji można było sprowadzić do refrenu: „Ja w ich wieku...”, co uzupełniano: „...w wieku pięciu lat biegałem na stołówkę z trojakami po obiad dla młodszego brata”, „...w wieku siedmiu lat odbierałam brata z przedszkola”, „...w wieku dziesięciu lat moim obowiązkiem było przygotowanie kolacji dla całej rodziny”.
Pamiętam, że pozwoliłam sobie wówczas na ironiczną wypowiedź, że istnieje bezpośrednia zależność między zachowaniem dzieci a zachowaniem rodziców: „Gdyby mamy były trochę bardziej leniwe i nie robiły wszystkiego za dzieci, to dzieci musiałyby się stać bardziej samodzielne”. A gdyby się głębiej zastanowić, to w rzeczywistości jest jeszcze inaczej. Przecież dzieci w ciągu ostatnich kilkudziesięciu lat nie stały się gorsze. Nie zrobiły się słabsze fizycznie, nie straciły zdolności do pracy. Mają jednak mniej możliwości do wykazywania się samodzielnością. Dlaczego? Ponieważ samodzielność dzieci przestała być ważną życiową potrzebą w rodzinie, potrzebą, która uwalnia ręce mamy oraz daje jej czas, aby mogła zarabiać na codzienny chleb. Co więcej, dla wielu rodziców samodzielność stała się synonimem zagrożenia. A dzieci – to przecież nie tyle dzieci, co dzieci swoich rodziców – stanowią część systemu rodzinnego, w którym wszystkie elementy są wzajemnie powiązane. W ślad za zmianą zachowania rodziców, zmienia się zachowanie dzieci. Gdy wszystko się robi za dziecko, nie będzie ono miało stymulacji do rozwoju. I na odwrót: gdy dorośli przestają robić za dziecko to, do czego jest ono już zdolne, dziecko zaczyna samodzielnie realizować pojawiające się potrzeby.
„Lenistwo” mamy u swoich podstaw powinno mieć troskę o dzieci, a nie obojętność.
Dyskusja na forum, przykłady z życia, gdy komuś nie chciało się przeciwstawić nadopiekuńczości, zapoczątkowała wpisy na blogu – chciałam po prostu zebrać wszystkie myśli. I nagle otrzymałam nieoczekiwaną propozycję redaktorki czasopisma: „Czy nie miałaby pani nic przeciwko publikacji artykułu?”. A następnie redaktorka dodała: „To będzie bomba!”.
I faktycznie nią była. Efektownie wybuchła. Mój artykuł cytowano na forach rodzicielskich, umieszczano na blogach i w mediach społecznościowych, na popularnych stronach internetowych, w tym także zagranicznych. W tłumaczeniu na hiszpański Sławka przemianowano na Sebastiana, dziennik z jakiegoś powodu zamieniono na portfolio, a mama (czyli ja) w hiszpańskiej wersji prosiła, by syn przyniósł jej kawę, nie herbatę, ponieważ herbata nie jest w Hiszpanii zbyt popularnym napojem. I wszędzie na temat artykułu wybuchały burzliwe spory: „Czy to dobrze, czy źle być leniwą mamą?”. Od: „Właśnie tak należy wychowywać dzieci, aby były przygotowane do życia!” do: „Po co w takim razie w ogóle rodzić dzieci? Mają być twoimi służącymi?”. Ale w rzeczywistości ludzie spierali się nie ze sobą, co ze swoimi projekcjami. Każdy projektował – w kontekście artykułu – jakąś osobistą historię, podawał przykład ze swojego dzieciństwa lub życia swoich znajomych.
Po internecie rozeszła się niestety okrojona wersja artykułu (trzeba było ją skrócić na potrzeby publikacji w czasopiśmie) i dlatego nie wszyscy zrozumieli, że chodzi w niej nie tyle o prawdziwe lenistwo, co stworzenie warunków do rozwoju samodzielności dziecka. I że nie miałam na myśli wymuszonej zbyt wcześnie samodzielności, która pojawia się wskutek „tumiwisizmu” rodzica, obojętności wobec dziecka. Gdy w komentarzach na temat artykułu „Dlaczego jestem leniwą mamą” ludzie piszą: „Ja też jestem leniwa, i ja też”, co ma znaczyć, że cały dzień siedzą przy komputerze/przed telewizorem/śpią, a dziecko zajmuje się samo sobą, czuję niepokój. Nie chciałam, aby moje przesłanie było odbierane jako usprawiedliwienie. To dobrze, gdy dziecko potrafi się samo sobą zająć i samo się obsłużyć, niedobrze jednak, gdy zawsze jest pozostawione samo sobie. Gdy tak się dzieje, dziecko traci. „Lenistwo” mamy u swoich podstaw powinno mieć troskę o dzieci, a nie obojętność. Dlatego wybrałam dla siebie drogę „leniwej mamy”, której – owszem – nie chce się wszystkiego robić za dzieci, nie chce się też robić wszystkiego od razu, gdy tego zażądają. Jej się nie chce – i dlatego uczy dzieci robić wszystko samodzielnie. Uwierzcie mi, to nie jest łatwa droga, i prawdopodobnie jest także o wiele bardziej energochłonna. Prawdziwe lenistwo nie ma z tym nic wspólnego... Oczywiście, że prościej byłoby samej szybko pozmywać naczynia, niż wycierać wodę z podłogi po tym, jak pomaga ci pięcioletnie dziecko. A potem, gdy zaśnie, jeszcze raz myjesz talerze, bo po pierwszych próbach zostanie na nich i tłuszcz, i płyn do mycia naczyń. Jeśli pozwolisz trzylatkowi podlewać kwiaty, to też nie od razu wszystko się uda. Dziecko może wywrócić kwiat, wysypać ziemię, woda może się przelać i wypłynąć z doniczki. Ale właśnie tak, poprzez działanie, dziecko uczy się koordynować ruchy, rozumieć przyczynowość i naprawiać błędy.
Rodzice często muszą w procesie wychowania dokonywać wyboru: czy szybko sami coś zrobią, czy też wykorzystają sytuację i nauczą czegoś dziecko. Korzyści drugiego podejścia są następujące: a) rozwój dziecka b) uwolnienie czasu rodziców w przyszłości.
A pewnego dnia, gdy dziecko będzie już dużo wiedzieć i umieć, mama będzie mogła pozwolić sobie na lenistwo. Teraz już we właściwym sensie tego słowa.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------