Jak wychować syna na feministę - ebook
Jak wychować syna na feministę - ebook
Marzysz, by twój syn był szczęśliwym, dobrym i wrażliwym człowiekiem?
To poradnik właśnie dla ciebie.
Mówimy córkom, że mogą być, kim chcą: astronautkami, liderkami, programistkami. Zachęcamy, by spełniały swoje marzenia i sięgały gwiazd.
A co z naszymi synami?
Ich świat jest wciąż ograniczony i pełen stereotypów, a do „prawdziwej męskości” prowadzi jedna, sztywno wytyczona droga. Wciąż słyszą, że „chłopaki nie płaczą”, „nie wolno zachowywać się jak baba”, „trzeba być twardzielem”, a „kolor różowy nie jest męski”. Odbiera się im prawo do bycia sobą.
Aurélia Blanc daje podpowiedź, jak wychować chłopca, który:
- wie, że kobiety i mężczyźni są równi,
- potrafi zadbać o siebie, nie krzywdząc innych,
- potrafi kochać i nie boi się okazywać uczuć,
- jest empatyczny, ma odwagę stawać w obronie słabszych,
- rozumie, że „nie” znaczy „nie”, i szanuje wszystkich ludzi,
- będzie miał odwagę podążać własnymi ścieżkami.
Sięgnij po ten poradnik i spraw, by twój syn zrozumiał, że dbanie o dom to nie pomoc, a jego własna sprawa, że urlop tacierzyński jest przywilejem, a nie obciążeniem. Hasło „Nigdy nie będziesz szła sama” będzie bliskie jego sercu, a swoje poczucie męskości oprze na sile charakteru, a nie muskułów.
Kategoria: | Podróże |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-240-8304-6 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Moje odczucia i przeżycia na skutek tych powszednich aktów przemocy i niesprawiedliwości nie są niczym wyjątkowym, są dolą wszystkich kobiet. Oczywiście każda z nas w różnym stopniu doświadcza zniewag, mizoginistycznych komentarzy, seksistowskich upokorzeń czy agresji na tle seksualnym. Przemoc jest wszechobecna, nie ma od niej żadnego wytchnienia. W związku, rodzinie, pracy i na ulicy, w szkole, wśród przyjaciół, w szpitalach, klubach sportowych… Przeniknęła do wszystkich sfer życia. Panoszy się na ekranach, kształtuje wyobrażenia, jakie mamy na własny temat. Mniejsze i większe, zarówno tragiczne, jak i błahe akty przemocy wzajemnie się ze sobą przeplatają, tworząc swoiste kontinuum.
Seksistowskie dowcipy, uliczne napastowanie, przemoc małżeńska i kobietobójstwo charakteryzują się oczywiście innym ciężarem gatunkowym. Są jednak ogniwami jednego łańcucha: patriarchatu (lub systemu patriarchalnego). To porządek społeczny, w którym władzę dzierżą mężczyźni. Trwa nieprzerwanie już od ponad ośmiu tysięcy lat i wyrasta z ideologii seksistowskiej, którą zresztą umacnia i według której kobietom, jako istotom gorszym od mężczyzn, powierza się odmienne funkcje. Taka organizacja społeczna sankcjonuje i utrwala przemoc wobec kobiet, a także tkwi u korzeni nierówności społecznych, ekonomicznych i politycznych. Nie wspominając o prawie do głosowania, które na przykład we Francji kobiety otrzymały dopiero w 1944 roku¹, łatwo policzyć, że w 2018 roku tylko szesnaście kobiet pełniło funkcję głowy państwa lub premiera (co stanowi zaledwie 8,3% rządzących). Choć w skali globu wykonują 66% pracy i wytwarzają 50% żywności², to pobierają jedynie 10% przychodów i posiadają 1% nieruchomości³. Nie jest więc żadnym zaskoczeniem, że kobiety stanowią 70% osób żyjących w ubóstwie⁴. Powyższe dane doskonale ilustrują, że w seksizmie chodzi przede wszystkim o władzę.
Oczywiście nikt nie twierdzi, że wszyscy mężczyźni ją mają, nie wszyscy też gnębią kobiety. Nie ma więc potrzeby wymachiwania transparentem #NotAllMen (nie wszyscy mężczyźni), kiedy tylko wypływa temat nierówności i przemocy wyrastających z seksizmu. Dobrze wiemy, że nie każdy mężczyzna jest oprawcą kobiet, nie każdy jest gwałcicielem (i całe szczęście!). Nie odnoszę się przecież do poszczególnych osób, lecz rozpatruję mężczyzn jako grupę społeczną. Przy okazji warto przypomnieć, że oni również padają ofiarami społecznej dominacji – są dyskryminowani za względu na kolor skóry, orientację seksualną, stan posiadania czy niepełnosprawność. Choć oczywiście bycie kobietą nie jest równoznaczne z brakiem odruchów czy poglądów seksistowskich. Innymi słowy, nie ma podziału na „dobrych”, których należałoby stawiać za wzór, i „złych”, którzy wobec kobiet zachowują się jak potwory. Są tylko mężczyźni i kobiety, którzy żyją w społeczeństwie patriarchalnym. Wszyscy jesteśmy zanurzeni w jednym systemie, który nas kształtuje, wpływa na nasze zachowanie i reguluje stosunki międzyludzkie. Każdy z nas, na miarę własnych możliwości, nawet nie zdając sobie z tego sprawy, dokłada cegiełkę do utrzymania fabryki męskiej dominacji. Tak, my też. Aż do chwili, kiedy sobie uzmysłowimy, że możemy z tym skończyć.
Bycie feminist(k)ą wiąże się przede wszystkim z uświadomieniem sobie istnienia męskiej dominacji. I ze zrozumieniem, że wcale nie jesteśmy na nią skazani: bo jest konsekwencją formatowania i organizacji społecznej, która, choć istnieje od bardzo dawna, nie jest wieczna. A także z wiedzą, że konieczny jest demontaż systemu seksistowskiego, aby nastała prawdziwa równość – która, nawiasem mówiąc, wcale nie jest równoznaczna z tym, że jesteśmy tacy sami. Równość nie oznacza identyczności, wręcz przeciwnie: zakłada niezgodę na wykorzystywanie różnic – rzeczywistych lub domniemanych – do uzasadniania nierówności, dyskryminacji i przemocy. Bycie feminist(k)ą jest więc pragnieniem równości. Zarówno wobec prawa, jak i prawdziwej równości na wszystkich poziomach codziennego życia. Bo przyznanie kobietom prawa do głosowania i studiowania wcale nie sprawiło, że jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki zniknęły wszystkie nierówności. W sypialniach i w ławach Zgromadzenia Narodowego, na placach zabaw i w programach telewizyjnych kobiety wciąż płacą ogromną cenę za tysiącletnie dzieje patriarchatu. Choć postęp jest niezaprzeczalny, to wciąż muszą walczyć, aby je wysłuchano, szanowano i uznawano. Niezależnie od wyborów, jakich dokonały w życiu.
Zanurzając się w przepastnym morzu feminizmu, nie tylko uświadomiłam sobie mechanizmy działania męskiej dominacji, odkryłam również, że „feministki” nie istnieją. Te, które oskarża się o nawoływanie do wojny płci, te, które tak łatwo redukuje się do „histerycznych feminazistek” i którym zarzuca się, że są „niedoruchane”, są dalekie od przemawiania jednym głosem. Mimo że wszystkie ruchy feministyczne walczą o równouprawnienie płci, nie są monolitem. Poprzecinane rozmaitymi frakcjami politycznymi, złożone z kobiet (czasem też mężczyzn) o różnych światopoglądach wcale nie są zgodne co do drogi, którą należy obrać. Muzułmańskie chusty, prostytucja czy macierzyństwo zastępcze to tylko przykłady głębokich rys, które współcześnie dzielą europejskie organizacje feministyczne. Innymi słowy, nie ma jednego, lecz jest wiele feminizmów. Ten mi najbliższy sprzyja włączeniu społecznemu, nie traci z oczu wyjątkowości każdej kobiety (przecież różnią nas życiowe doświadczenia, stan majątkowy, kolor skóry, religia i wygląd) i uznaje prawo każdej z nich do samostanowienia. Nie ma więc mowy, żeby dyktować innym, jak mają się zachowywać czy ubierać, w imię „wyzwolenia kobiet”. Mój feminizm zapożyczył sztandarowe hasło z lat siedemdziesiątych ubiegłego wieku: „Moje ciało, mój wybór”. Mam nadzieję dożyć dnia, w którym znikną wszystkie nierówności i przemoc wobec kobiet. Marzę także o tym, aby kobiety mogły w końcu żyć – i się definiować – tak, jak się rozumieją. Równie gorąco pragnę, aby każdy człowiek mógł być sobą, żeby nikt nie był poniżany, dyskryminowany ani nie cierpiał ze względu na to, kim jest.
Mój feminizm nie skończył się wraz z początkiem macierzyństwa. Wręcz przeciwnie: pragnę przekazać wartości, którym hołduję, własnym dzieciom. A dokładnie… mojemu synowi! Jak położyć kres seksizmowi, jeśli nie przez wychowanie przyszłych pokoleń w duchu prawdziwej równości? Więc tak, powtarzam: mam nadzieję wychować syna na feministę. Na chłopca, który gdy dorośnie, nie będzie poniżał kobiet ani ich napastował (na ulicy czy w pracy). Na chłopca, który nigdy nie będzie wymuszał seksu, nie będzie bił ani dyskryminował. Mam również nadzieję wychować go na mężczyznę, który w przyszłości będzie świadomy istnienia nierówności między kobietami a mężczyznami (bo wątpię, żeby tak szybko zniknęły). Nawet więcej, na mężczyznę, który znajdzie w sobie odwagę, aby przeciwstawiać się seksistowskim zachowaniom i komentarzom. Na mężczyznę, który, być może, wprowadzi w życie zasady prawdziwego równouprawnienia zarówno w domu, jak i w pracy. Reasumując, na mężczyznę gotowego, aby walczyć z męską dominacją – oraz wziąć na siebie konsekwencje tej rewolucji: sprzątanie, urlop tacierzyński i odbieranie dzieci ze szkoły.
To by było na tyle w kwestii teorii. Jak jednak przełożyć wiedzę na praktykę? Jak wychować małego chłopca na przeciwnika seksizmu w społeczeństwie na wskroś seksistowskim? Jak sprostać misji uwrażliwiania przyszłych mężczyzn – którzy z definicji czerpią największą korzyść z męskiej dominacji – na wyzwania feministyczne? Powyższe pytania nie dawały mi spokoju, dlatego zaczęłam rozglądać się za książkami i innymi materiałami, które naprowadziłyby mnie na właściwy trop. Ku mojemu zaskoczeniu, nie znalazłam zupełnie nic. Wszystkie inicjatywy wspierające wychowanie antyseksistowskie były skierowane do… (rodziców) dziewczynek. Jakby same miały kroczyć drogą ku równości. Jakby brak równouprawnienia płci, wyobrażenia i przemoc seksistowska dotyczyły tylko dziewczynek, a nie ich braci. W ciągu ostatnich dekad zakwestionowaliśmy nad podziw wiele aspektów wychowywania dziewczynek (i bardzo dobrze!). Lecz w wypadku chłopców podobna rewolucja nie nastąpiła. Mimo że zachęcamy dziewczynki do wykraczania poza stereotypy, do domagania się równości, to chłopców wciąż wychowujemy według norm skrajnie seksistowskich.
Jak odwrócić ten trend? Od czego zacząć? Z braku szczegółowych instrukcji i rozpaczliwie łaknąc odpowiedzi, zrobiłam to, co najlepiej umiem: zwróciłam się do ekspertów, naukowców, lekarzy i pedagogów, jak również innych rodziców feministów. Mojemu drobiazgowemu śledztwu przyświecało pragnienie zrozumienia, dlaczego stereotypy płciowe są zmorą naszych dzieci – nie tylko dziewczynek – i jak możemy ograniczyć ich wpływ. Chciałam się dowiedzieć, dlaczego zachęcamy chłopców do rozwijania toksycznej męskości i jak możemy im pomóc w konstruowaniu tożsamości poza duszącym gorsetem tradycyjnych wzorców. Chciałam się dowiedzieć, jak nasi synowie, dorastający w seksistowskim i przeseksualizowanym świecie, mają budować życie intymne w duchu poszanowania drugiej osoby i jednocześnie satysfakcjonujące. Ponadto chciałam poznać drogę, jaką muszą przejść mężczyźni, którzy uważają się za feministów i którzy dziś, każdy na własną rękę, starają się zakończyć erę męskiej dominacji.
Książka jest pokłosiem tych poszukiwań. Nie zdradzę w niej niezawodnej i sprawdzonej receptury, która pozwoli z niezbitą pewnością wychować pokolenie perfekcyjnych feministów. Zamieściłam w niej jednak pomysły i narzędzia do konkretnego działania na co dzień. Nawet nie udaję, że w pełni wyczerpałam temat, starałam się jednak rzucić podwaliny pod wychowanie (prawdziwie) egalitarne. A także pokazać, że feminizm wywiera dobroczynny wpływ na naszych synów.
Bo choć męska dominacja zapewnia im przywileje społeczne, jest również pułapką… na nich samych. Od najwcześniejszych lat wymaga się od nich, aby zachowywali się „jak prawdziwi mężczyźni”, dlatego ciągle muszą udowadniać własną męskość. Oczekując, że będą silni, twardzi (a przede wszystkim, że nie będą „babami”!), odmawiamy im prawa do słabości i wrażliwości. Spętani silnymi nakazami chłopcy są zmuszani do tłamszenia emocji, a także wycofywania się z wielu różnych obszarów ludzkiej działalności tylko dlatego, że zostały one uznane za „kobiece”. Wizja skrajnie normatywnej męskości jest nie tylko źródłem przemocy wobec kobiet, lecz również wielkiego cierpienia mężczyzn. Zresztą właśnie z tego powodu niektórzy mężczyźni starają się dziś obalić ten archaiczny model, stanowczo przedkładając nad niego ideę męskości w liczbie mnogiej, wyzwolonej z pęt sztywnych nakazów i w konsekwencji emanującej wewnętrznym spokojem.
Przyjęcie perspektywy feministycznej w wychowaniu nie polega na podporządkowaniu chłopców surowej i rygorystycznej doktrynie, wręcz przeciwnie: zapewnia prawdziwą wolność i rozwój własnej wyjątkowości. Dzięki temu każde dziecko, niezależnie od płci, samodzielnie decyduje, co chce przyswoić, a przede wszystkim, jaki nada temu kształt w przyszłości.
1 W Polsce kobiety otrzymały prawa wyborcze w 1918 roku (przyp. tłum.).
2 Unicef 2007, przytoczone przez francuską Wysoką Radę ds. Równości Kobiet i Mężczyzn (dane statystyczne).
3 Tamże.
4 Unifem 2008, przytoczone przez francuską Wysoką Radę ds. Równości Kobiet i Mężczyzn (dane statystyczne).Wciąż pamiętam nasze miny. W niewielkiej pracowni ultrasonograficznej patrzyliśmy na siebie na wpół spanikowani: „Hm… Czy mi się wydaje, czy to był siusiak?”. Cholera. Byliśmy w trakcie badania w drugim trymestrze i naszą misją na ten dzień było właśnie nie dowiedzieć się, jakiej płci jest nasz potomek. Nie interesowało nas – w każdym razie nie na tym etapie – czy nasze dziecko ma jądra, czy pochwę, czy od kołyski będzie traktowane jak dziewczynka, czy chłopiec. Natychmiast spojrzeliśmy na położną. Fałszywy alarm. Uspokoiła nas: nie, nic na razie nie wiemy. I nie, nie zapomniała, że w przeciwieństwie do 85% francuskich rodziców¹ woleliśmy utrzymać sprawę w tajemnicy.
Byłam co do tego całkowicie przekonana, zresztą na długo przed zajściem w ciążę. Woleliśmy zdać się na los, zachować sobie niespodziankę na ten dzień… Odpowiadało mi to, nawet bardzo. Idealnie się zgrywało z moją naturą hazardzisty. Poza tym, nieważne – chłopiec czy dziewczynka, wiedziałam, że będę szczęśliwa, gdy moje dziecko przyjdzie na świat. Mój partner był podobnego zdania, choć miał kilka drobnych zastrzeżeń. Czy uda nam się poskromić naszą ciekawość? Czy będzie w stanie wejść w rolę ojca, zachowując sekret aż do ostatniej chwili? No, cóż… Tak! Oboje byliśmy zgodni i gotowi na wielki skok w nieznane.
Ale kilka tygodni później zaczęła we mnie kiełkować myśl, że jednak urodzę chłopca. Oczywiście nie miałam na to żadnych dowodów – w przeciwieństwie do rzeszy znajomych i nieznajomych, którym wystarczył rzut oka na mój brzuch, żeby z niezbitą pewnością orzekać, co się w nim kryje. W moim wypadku to była tylko intuicja. Tak jednak sugestywna, że z czasem przerodziła się w niezachwiane przekonanie. Nie potrafiłam się jej pozbyć. Urodzę chłopczyka, to było pewne jak w banku. I szczerze? Wcale mną to nie wstrząsnęło aż tak bardzo, jak się tego obawiałam.
Córka czy syn, powinno być nam przecież wszystko jedno, prawda? Tym bardziej, że stereotypy płciowe dotyczące dziewczynek i chłopców nie należały do naszej bajki. Staliśmy po stronie feminizmu, walczyliśmy z seksizmem, odrzucaliśmy etykiety i odgórne definiowanie ról płciowych. Logicznie rzecz biorąc, płeć mojego przyszłego dziecka powinna być mi obojętna. Mimo to w dniu, w którym powiedziałam sobie, że na pewno urodzę chłopca, poczułam, jak nogi się pode mną uginają. Nie na długo. Zaledwie kilka sekund. Wystarczyło jednak, żeby poczuć niewielką presję… i wzbudzić wyrzuty sumienia, że już teraz okazałam się złą matką. Bądźmy szczerzy, momentalnie wpadłam w panikę. Tymczasem mój facet zupełnie to zignorował. Z jego punktu widzenia było nieistotne, czy urodzi się syn, czy córka. Nie było tematu. To tylko potęgowało mój niepokój. Z czym się to dla mnie, w głębi duszy, wiązało, że będę matką chłopca? Po namyśle doszłam do wniosku, że zmieni się całkiem sporo.
Nawet nie zdając sobie z tego sprawy, wierzyłam, że pewnego dnia będę miała córeczkę. Nie wiem dlaczego. Czy był to efekt wewnętrznych, narcystycznych, rodzinnych i społecznych projekcji? Wiele czynników ma wpływ na złożony proces, jakim jest rodzicielstwo. Przede wszystkim jednak miałam niejasne przeczucie, że będę wiedziała, co chcę przekazać córce, co jej powiedzieć, co robić. Instynktownie czułam, w jakie narzędzia i wzorce ją wyposażyć, żeby wyrosła na wolną i niezależną kobietę, pełną wiary w siebie i swoje marzenia, zdolną stawić czoła całej światowej niesprawiedliwości… Innymi słowy, miałam jasno wytyczony (przynajmniej teoretycznie) kurs na wychowanie córki w zgodzie z moim feministycznym systemem wartości. Ale chłopiec… to zdecydowanie inna para kaloszy.
Poczułam się jak we mgle. Na jakiego faceta wyrośnie mój syn? Czy wychowamy dziecko, które pewnego dnia będzie na ulicy zaczepiać dziewczyny i wołać za nimi: „Gorąca laska… Lubię takie ostre… Obciągniesz mi?”. Czy będzie z upodobaniem wyśmiewał „babskie sprawy”? Czy zrzuci na barki partnerki dwie trzecie prac domowych²? Czy zgodzi się zarabiać więcej niż koleżanki z pracy i udawać, że nie widzi problemu? Czy może poszerzy grono tych, którzy próbują zmieniać świat? Miałam mnóstwo pytań… i żadnej odpowiedzi.
1 Francuskie badanie podłużne prowadzone od urodzenia (ELFE, Étude longitudinale française depuis l’enfance), pod egidą francuskiego Krajowego Instytutu badań Demograficznych (INED, Institut national d’études démographiques), Krajowego Instytutu Zdrowia i Badań Medycznych (INSERM, Institut national de la santé et de la recherche médicale) i Francuskiego Centrum Krwiodawstwa. Dane z 2014 roku.
2 Państwowy Instytut Statystyki i Badań Ekonomicznych (INSEE, Institut national de la statistique et des études économiques), 2010.2
Co zrobiły nasze matki feministki dla swoich synów?
Niewiele dyskutowały o wychowaniu chłopców
Nieraz zastanawiało mnie, co feministki z poprzednich pokoleń myślały o wychowywaniu chłopców. Szczególnie zaś te, które żyły w czasach, a wręcz aktywnie uczestniczyły w tak zwanej drugiej fali feminizmu, czyli ruchu wyzwolenia kobiet, który w świecie zachodnim rozpoczął się pod koniec lat sześćdziesiątych dwudziestego wieku. Ich poprzedniczki wywalczyły prawa obywatelskie (prawo do głosowania i studiowania), po nich pałeczkę przejęły właśnie feministki z lat siedemdziesiątych dwudziestego wieku. Broniły prawa kobiet do decydowania o własnym ciele (antykoncepcja, aborcja, wolność seksualna), podważyły patriarchalny model małżeństwa i rodziny, przeciwstawiały się przemocy seksualnej i domowej… Ich walkę idealnie podsumowuje hasło: „Prywatne jest polityczne”. Jakie miejsce w tym kontekście zajmowały dzieci? Czy podczas spotkań w licznych, choć niewielkich grupach ruchu wyzwolenia kobiet (MLF, _Mouvement de_ _libération des femmes_), w których dyskutowały o stosunku do macierzyństwa, podejmowały także temat praktyk wychowawczych? Czy w periodykach feministycznych, na przykład „La Revue d’en Face” lub „Les Cahiers du Grif”, tematy wychowania traktowano na równi z seksualnością, nieodpłatną pracą kobiet w domu czy przemocą domową?
Niezupełnie, jeśli weźmiemy pod uwagę rzadkie działania, jakie podejmowano na tym polu. Na początku lat dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku socjolożka Sabine Fortino postanowiła przyjrzeć się temu z bliska. Zauważyła „wielką ciszę”, a nawet „kompletny brak refleksji” nad wychowaniem¹. Nie tylko dlatego (już widzę, jak niektórzy zacierają ręce), że paskudne feministki z natury nienawidziły dzieci, lecz po prostu dlatego, że w tamtym momencie kobiety skupiły wszystkie siły na własnym wyzwoleniu. Kiedy wspominały o macierzyństwie, koncentrowały się głównie na swoich doświadczeniach, z punktu widzenia kobiet. Kiedy poruszały temat wychowania, prawie zawsze odnosiły się do dziewczynek. Nie dyskutowały o wychowaniu chłopców.
_Dalsza częśc książki dostępna w wersji pełnej_
1 S. Fortino, _De_ _filles en mères. La seconde vague du féminisme et la maternité_, „Clio. Histoire‚ femmes et sociétés” 1997, no. 5.