Jak z obrazka - ebook
Jak z obrazka - ebook
Wciągająca i błyskotliwa powieść psychologiczna o pułapce, jaką może stać się z pozoru idealne małżeństwo. Młoda kobieta, którą policja znajduje błąkającą się po cmentarzu w Los Angeles, nie pamięta, jak się nazywa. Kiedy zgłasza się po nią mąż, Cassie Barrett dowiaduje się ze zdumieniem, że jest nie tylko uznanym i wybitnym antropologiem, ale też żoną Aleksa Riversa, słynnego aktora jednego z najpopularniejszych hollywoodzkich gwiazdorów. Stopniowo wraca jej pamięć: szalony romans w Tanzanii, ważne odkrycie naukowe, którego tam dokonała, kariera Aleksa, za którą zapłacił emocjonalnym rozchwianiem. Ale Cassie nie może się odnaleźć w swoim luksusowym życiu i na pozór doskonałym małżeństwie. Kiedy znajduje w łazience test ciążowy z pozytywnym wynikiem, nagle wracają do niej ponure wspomnienia. Cassie czuje, że musi natychmiast uciec przed swoją przeszłością i przed Aleksem.
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7648-751-9 |
Rozmiar pliku: | 2,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wiele osób pomogło mi w zbieraniu materiałów do tej książki, a byli to: Arlene Stevens, C.S.W. i dyrektorka telefonu zaufania „Response” hrabstwa Suffolk w stanie Nowy Jork; Brenda Franklin z Yorktown Production; Doug Ornstein, były drugi reżyser w wytwórni Warner Brothers; doktor Richard Stone; Victor A. Douville, szef instytutu badającego dzieje plemienia Lakota na Sinte Gleska University. Wdzięczna też jestem Timowi van Leerowi, Jonowi Picoultowi, Jane i Myronowi Picoultowi, Kathleen Desmond, Cindy Lao Gitter, Mary Morris, Laurze Gross i Laurze Yorke za wyświadczone mi przysługi. Specjalnie podziękowania składam Jean Arnett.1993
Dawno, dawno temu na brzegu Atlantyku żył wielki indiański wojownik imieniem Porywisty Wiatr. Miał magiczną moc – potrafił stać się niewidzialny, dzięki czemu mógł chodzić po obozach wrogów i wykradać im tajemnice. Wraz z siostrą mieszkał w wigwamie owiewanym spokojną, przyjemną morską bryzą.
Jego sława znakomitego wojownika niosła się szeroko i wiele dziewic pragnęło wyjść za niego. Ale Porywisty Wiatr nie zwracał uwagi na ich niemądre, kokieteryjne uśmiechy i fałszywe zapewnienia, że stanowiliby oboje idealną parę. Oznajmił, że poślubi tę, która zobaczy go wracającego nocą do domu.
Wymyślił próbę na sprawdzenie wiarygodności kandydatek na żonę. Wiele panien przychodziło z jego siostrą na plażę, gdy słońce z sykiem zanurzało się w morzu, i pragnęło zdobyć serce Porywistego Wiatru. Siostra zawsze widziała brata, nawet w chwilach, gdy dla reszty świata był niewidzialny. Gdy się zbliżał, siostra pytała dziewczynę, która wpatrywała się w horyzont:
– Widzisz go?
Każda panna odpowiadała kłamliwie:
– Tak, to on.
Siostra Porywistego Wiatru pytała wtedy:
– Czym pogania swój zaprzęg?
Odpowiedzi było wiele: Biczem ze skóry karibu. Długim, sękatym kijem. Pękiem mocnych konopi. Siostra Porywistego Wiatru od razu wiedziała, że to zwykłe zgadywanki i że jej brat nie wybierze tej dziewczyny, której stopy odciskały się w piasku, tworząc lustrzane odbicie jej śladów.
W wiosce mieszkał potężny wódz, wdowiec z trzema córkami. Najmłodsza twarz miała śliczną jak pierwszy letni deszcz, a serce tak wielkie, że mogło pomieścić ból całego świata. O wiele starsze siostry, skręcane zazdrością, wykorzystywały jej dobroć. Próbowały zniszczyć urodę najmłodszej, zmieniając jej odzież w łachmany, obcinając lśniące czarne włosy, przypalając gładkie policzki i szyję rozżarzonymi węglami. Ojcu mówiły, że sama to sobie zrobiła.
Tak jak inne panny we wsi, one też usiłowały zobaczyć, jak Porywisty Wiatr pojawia się o zmierzchu. Stały na plaży z jego siostrą, czuły, jak woda zalewa im stopy, i czekały. Jak zwykle siostra Porywistego Wiatru zapytała, czy go widzą, a one potwierdziły. Kiedy zapytała, czym pogania zaprzęg, skłamały, że niewyprawioną skórą. Kiedy weszły do jego namiotu, poły mocno zatrzepotały. Miały nadzieję, że zobaczą go pochylonego nad kolacją, ale w namiocie nikogo nie było. Porywisty Wiatr, odkrywszy ich oszustwo, pozostał niewidzialny.
Gdy najmłodsza córa wodza poszła na poszukiwania Porywistego Wiatru, natarła poparzoną twarz ziemią, by ukryć blizny, i załatała spódnicę korą drzew. W drodze na plażę minęła inne panny, które śmiały się z niej i nazywały ją głupią.
Ale siostra Porywistego Wiatru czekała i kiedy słońce ciężko opadało ku horyzontowi, zabrała dziewczynę na plażę. Widząc brata, zapytała:
– Widzisz go?
– Nie – odparła dziewczyna, a siostra Porywistego Wiatru zadrżała, słysząc prawdę.
– Czy teraz go widzisz? – zapytała ponownie.
Na początku dziewczyna z twarzą zwróconą ku niebu milczała, nagle jednak jej oczy zapłonęły jak ogień.
– O tak, widzę – rzekła wreszcie – i jest piękny. Tańczy na chmurach i chodzi z księżycem na ramieniu.
– Czym pogania zaprzęg?
– Tęczą.
Siostra Porywistego Wiatru także spojrzała w niebo.
– A z czego jest zrobiona cięciwa jego łuku?
Dziewczyna uśmiechnęła się i noc obmyła jej twarz.
– Z Drogi Mlecznej – odrzekła. – A groty strzał to najjaśniejsze z gwiazd.
Siostra Porywistego Wiatru wiedziała, że brat ukazał się tej dziewczynie, ponieważ mówiła prawdę. Zabrała dziewczynę do domu i wykąpała, tak długo przesuwając dłońmi po jej skórze, aż wszystkie blizny zniknęły. Śpiewała, a włosy dziewczyny rosły gęste i czarne. Dała jej swoje bogate stroje i zaprowadziła do namiotu Porywistego Wiatru.
Następnego dnia Porywisty Wiatr ją poślubił i oboje przemierzali niebo, skąd dziewczyna patrzyła na swój lud. Jej siostry kipiały z wściekłości i groziły pięściami duchom, żądając wyjaśnień. Porywisty Wiatr postanowił ukarać je za krzywdy, które wyrządziły jego oblubienicy. Zamienił je w osiki i zakopał ich korzenie głęboko w ziemi. Od tamtego dnia liście osiki drżą z przerażenia na myśl o nadejściu Porywistego Wiatru. I choćby nie wiem jak łagodnie nadchodził, one się trzęsą, ponieważ nie potrafią zapomnieć o jego wielkiej mocy i jego gniewie.
Legenda Algonkinów1
Kiedy rano zarządca małego cmentarza przy kościele Świętego Sebastiana przyszedł do pracy, zobaczył ciało, które ktoś zapomniał pogrzebać.
Leżała na płycie z głową przyciśniętą do nagrobka i dłońmi skrzyżowanymi na brzuchu. Była niemal tak biała jak siedem spłowiałych marmurowych słupków, które ją otaczały. Zarządca wziął głęboki oddech, upuścił rydel i przeżegnał się. Powolutku zbliżył się do ciała i nachylił, okrywając je cieniem.
Gdzieś wysoko krzyknęła mewa, kobieta na grobie otworzyła oczy, zarządca odwrócił się i przez żelazną bramę wybiegł na zalane słońcem ulice Los Angeles.
Kobieta spojrzała w niebo. Nie wiedziała, gdzie jest, ale była wdzięczna za panującą w tym miejscu ciszę, ponieważ głowa pękała jej z bólu. Usiłowała sobie przypomnieć, skąd się tu wzięła.
Siadając, dotknęła nagrobka i przez zmrużone powieki próbowała odczytać litery, które skakały i rozpływały się jej przed oczyma. Z wysiłkiem wstała, opierając się o nagrobny kamień. Zaraz jednak zgięła się wpół i zwymiotowała, przyciskając dłonie do brzucha i mruganiem powstrzymując łzy bólu rozdzierającego jej skronie.
– Kościół – powiedziała, wzdrygając się na piskliwy ton swego głosu. – To jest kościół.
Zbliżyła się do bramy, skąd patrzyła na przejeżdżające samochody i autobusy. Zrobiwszy trzy kroki, uświadomiła sobie, że nie ma pojęcia, dokąd właściwie powinna iść.
– Pomyśl – nakazała sobie głośno. Przyłożyła dłoń do czoła i poczuła krew. – Chryste.
Drżącą dłonią poszukała chusteczki w kieszeni kurtki, znoszonej krótkiej skórzanej kurtki, której zakupu nie była w stanie sobie przypomnieć, ale trafiła tylko na tubkę balsamu do ust i dwa dolary dwadzieścia cztery centy drobnymi. Zawróciła na cmentarz, rozglądając się za torebką, plecakiem, podpowiedzią.
– Napadnięto mnie – rzekła do siebie, wycierając czoło rękawem. – To musiał być napad.
Pobiegła na probostwo i zaczęła walić w drzwi, ale były zamknięte na głucho. Ponownie ruszyła w stronę bramy, zamierzając pójść na najbliższy posterunek policji i opowiedzieć o tym, co jej się zdarzyło. Poda swój adres i zadzwoni…
Do kogo zadzwoni?
Wpatrywała się w autobus, z westchnieniem hamulców zwalniający przed przystankiem. Nie wiedziała, gdzie jest. Nie miała pojęcia, czy w pobliżu znajdzie posterunek.
Nie pamiętała nawet własnego nazwiska.
Gryząc paznokieć, cofnęła się za bramę, bo tam czuła się bezpieczniej. Uklękła przy grobie, na którym leżała, i oparła czoło o chłodny kamień. Może ksiądz niedługo wróci, pomyślała. Może ktoś się pojawi i zaproponuje pomoc. A może po prostu ona tutaj zostanie.
W głowie zaczęło jej dudnić tak mocno, jakby czaszka miała zaraz pęknąć na pół. Znowu się położyła przy nagrobku, okrywszy się kurtką dla ochrony przed chłodem ciągnącym od ziemi.
Poczeka.
Otworzyła oczy w nadziei na jakąś podpowiedź, ale widziała tylko chmury pokrywające niebo niczym siniaki.
W Kalifornii brakowało ziemi.
Wyczuwał ją, biła go w gardło jak młot ta klaustrofobia, zrodzona z syczącego asfaltu pod oponami i domów stłoczonych tak ciasno, że nie zostawało miejsca na oddech. Jechał więc na zachód w poszukiwaniu oceanu i miał nadzieję, że dotrze tam przed zmrokiem. Nigdy nie widział oceanu. Były tylko zdjęcia i relacje rodziców.
Pamiętał historie opowiadane przez ojca, historie, w które wtedy nie wierzył, o Indianach w dziewiętnastym wieku wtrącanych do więzienia i umierających pierwszej nocy w celi, ponieważ nie potrafili znieść zamknięcia.
Myślał o statystykach Biura do spraw Indian, mówiących, że sześćdziesiąt osiem procent tych, którzy opuścili rezerwaty, wracało: nie byli w stanie żyć w miastach. Oczywiście w jego żyłach nie płynęła wyłącznie krew Siuksów. Ale też nie płynęła wyłącznie krew białych.
Poczuł, zanim zobaczył. Wiatr niósł sól z fal. Zaparkował na poboczu zardzewiały, kupiony z drugiej ręki wóz i pobiegł w dół wydmy. Zatrzymał się dopiero wtedy, gdy stopy w sportowych butach znalazły się w wodzie, gdy ocean poplamił mu dżinsy jak łzami.
Krzyknęła mewa.
William Latający Koń stał z rozpostartymi ramionami i wzrokiem utkwionym w Pacyfik, choć zamiast oceanu widział cętkowane równiny i wzgórza Dakoty, których nie mógł nazwać domem.
Z rezerwatu Pine Ridge w Dakocie Południowej trasa nr 18 prowadziła do miasta, a jeśli ktoś chciał jechać gdzieś indziej, kierował się naturalnymi znakami w postaci od dawna porzuconych pojazdów, jako że innych dróg nie było tam wiele. Do Los Angeles jednak Will przeprowadził się dopiero trzy dni temu i jeszcze nie orientował się w topografii.
Wynajmował mały szeregowy dom w Resedzie, dość blisko komendy policji w Los Angeles, by wykluczało to konieczność długich dojazdów, a równocześnie dość daleko, by nie czuł się nadmiernie związany z pracą. Rozpoczynał od jutra (wszystkie sprawy papierkowe załatwione zostały drogą pocztową) i zamierzał wolny czas wykorzystać na poznanie miasta.
Uderzył pięścią w kierownicę. Do diabła, gdzie właściwie jest? Przesunął dłonią po siedzeniu w poszukiwaniu mapy, którą rzucił tam kilka minut temu. Wysilając wzrok, wpatrywał się w cieniutkie czerwone kreski dróg, ale górna lampka w pikapie zepsuła się na samym początku. Podjechał pod uliczną latarnię i w słabym świetle studiował mapę.
– Cholera – powiedział. – Beverly Hills. Byłem tu godzinę temu.
Po raz pierwszy od wielu lat żałował, że nie jest w większym stopniu Indianinem.
Winą za swój szwankujący zmysł orientacji obarczał krew wasicun. Przez całe życie słuchał opowieści o prapradziadku, który potrafił wytropić pieprzonego bizona przy najlżejszych powiewach wiatru. A kiedy bez słowa odeszła ukochana ojca, czy nie przejechał on wielu mil, w poszukiwaniach kierując się wyłącznie intuicją? Jak trudne w porównaniu z tym może być odnalezienie autostrady San Diego?
Kiedy Will był mały, poszedł raz z babką do lasu, by zebrać korzenie i liście, z których przyrządzała lecznicze mikstury. Zrywał to, co mu wskazywała, cedr, tatarskie ziele i dziką lukrecję. Odwrócił się tylko na moment i babka zniknęła. Przez jakiś czas chodził w kółko, próbując sobie przypomnieć nauki ojca o śladach stóp, pozostawionych na zgniecionych liściach, złamanych gałązkach, wrażeniu ruchu w ciężkim powietrzu. Minęło wiele godzin, nim babka znalazła go zziębniętego i zwiniętego w kłębek pod rozłożystym dębem. Bez słowa wzięła wnuka za rękę i poprowadziła w kierunku domu. Kiedy ich oczom ukazała się mała drewniana chata, odwróciła się i ujęła go pod brodę.
– Ty – rzekła z westchnieniem. – Taki jesteś biały.
Miał zaledwie dziesięć lat, ale pojął, że nigdy nie będzie taki jak dziadkowie. Dla nich, dla wszystkich ze środowiska, w którym wyrastał, Will zawsze będzie iyeska, mieszańcem. Przez następne dwadzieścia pięć lat dokładał wszelkich starań, by zachowywać się jak biały, doszedł bowiem do wniosku, że skoro nie może być taki jak lud ojca, będzie taki jak lud matki. Uczył się z zapałem i zdał do college’u. Mówił wyłącznie po angielsku, nawet w domu dziadków, gdzie pierwszym językiem był lakota. Potakiwał, kiedy biali szefowie nazywali Siuksów leniwymi alkoholikami, chociaż te słowa ścinały mu krew w żyłach; otulał się obojętnością niczym opończą.
Cóż, teraz był biały. Wyszedł z rezerwatu i zamierzał poza jego granicami pozostać, a jeśli chodzi o wydostanie się z Beverly Hills, zrobi to, co zrobiłby każdy inny biały – zapyta o wskazówki na najbliższej stacji benzynowej.
Zmieniając biegi, Will ponownie włączył się w ruch. Zdumiewało go bogactwo Beverly Hills: kute żeliwne bramy, fontanny z różowego marmuru, światła mrugające z wielkich okien. W jednym z domów odbywało się przyjęcie. Will zwolnił, by popatrzeć na bezgłośny balet kelnerów i gości, i dopiero po chwili zauważył błyskające światła wozu policyjnego, który się za nim zatrzymał.
Współpracownicy, pomyślał, wysiadając z samochodu, by zapytać o drogę. W wozie było dwóch funkcjonariuszy. Jeden miał jasne włosy i tylko tyle zdołał Will zauważyć, bo zaraz policjant uderzył jego głową o kabinę i przygwoździł mu ręce do pleców.
– Popatrz, Joe, co tu mamy – powiedział gliniarz. – Następny pierdolony Latynos.
– Posłuchajcie – wydyszał Will. Policjant wolną dłonią zadał mu cios między łopatki.
– Nie pyskuj, Pedro. Jedziemy za tobą od dziesięciu minut. Jaki interes, do diabła, masz w tej dzielnicy?
– Jestem policjantem. – Słowa Willa ciężko padły na chodnik.
Gliniarz puścił go i Will odepchnął się od pikapu.
– Pokaż odznakę – powiedział.
Will przełknął ślinę, patrząc mu w oczy.
– Jeszcze nie mam odznaki ani przydziału. Dopiero tu przyjechałem, zaczynam od jutra.
Policjant zmrużył oczy.
– Ha, nie widzę odznaki, nie widzę gliniarza. – Kiwnął do partnera, który ruszył do wozu. – Spierdalaj stąd.
Will zaciskał i prostował pięści, odprowadzając policjanta wzrokiem.
– Jestem jednym z was! – krzyknął. Przez grubą szybę policyjnego wozu zobaczył, że policjant się śmieje. Wsiadając do samochodu, patrzył na ludzi, którzy w domu na wzgórzu rozmawiali wesoło i pili, obojętni na wszystko.
Księżyc wsunął się za chmurkę, jakby był zakłopotany, i w tej samej chwili Will uświadomił sobie dwie prawdy: Nie lubi L.A. I nie jest biały.
Obudziła się o zachodzie słońca. Usiadła, opierając się plecami o znajomy nagrobek. Gdzieś na wschodzie światło reflektora przecinało niebo – może na ten wieczór zaplanowano uroczystość rozdania nagród, w Los Angeles takich imprez było na pęczki.
Podniosła się i ruszyła ku bramie. Przy każdym kroku wypowiadała głośno kobiece imiona w nadziei, że któreś poruszy wspomnienia.
– Alice. Barbara. Cicely.
Dotarła do Marty, gdy wyszła na ulicę. Od razu wiedziała, że to Sunset Boulevard, i pojęła, że robi postępy, wcześniej bowiem nie potrafiła sobie przypomnieć tej nazwy. Usiadła na krawężniku przed tablicą z nazwiskiem proboszcza u Świętego Sebastiana oraz porami mszy i spowiedzi.
Wiedziała, że nie należy do tej parafii, że nawet nie jest katoliczką, mimo to czuła, że była tutaj już wcześniej, że ukrywała się tu albo szukała schronienia. Przed czym mogła uciekać?
Ze wzruszeniem ramion odrzuciła tę myśl i spojrzała przed siebie. Przecznicę dalej po drugiej stronie ulicy wisiał wielki filmowy plakat. „Tabu” – odczytała na głos, zastanawiając się, czy już widziała film, bo tytuł wydawał się znajomy. Plakat przedstawiał niewyraźną postać mężczyzny, a choć rysy jego twarzy okrywał cień, nie ulegało wątpliwości, że jest to Alex Rivers, ulubieniec Ameryki. Z sukcesem grywał główne role w najróżniejszych produkcjach, od thrillerów począwszy, na dramatach Szekspira kończąc; gdzieś czytała, że w rankingu popularności Rivers wyprzedził prezydenta. Teraz się do niej uśmiechał. „W kinach w całym kraju” – odczytała, słysząc dziwną nutę we własnym głosie.
Zastanawiając się później nad tym, Will pojął, że winę ponosi sowa. Nie zatrzymałby się, gdyby nie usłyszał krzyku sowy, a gdyby się nie zatrzymał, nie podjąłby z gruntu błędnych decyzji.
Szczęśliwym zrządzeniem losu odnalazł Sunset Boulevard i chociaż wiedział, że łączy się on z autostradą, nie był przekonany, czy jedzie w dobrym kierunku. Dwie stacje benzynowe, które minął, były zamknięte, prawe oko tak mu napuchło, że prawie nic przez nie widział, pragnął tylko wczołgać się do łóżka i próbować zapomnieć o tym, co go skłoniło do przeprowadzki do Kalifornii.
Tuż za McDonaldem usłyszał wołanie, ostre i przenikliwe, podobne do płaczu dziecka. Will słyszał wcześniej sowy, ale od wyjazdu z Dakoty Południowej ta była pierwsza. Jak wielu mieszkańców rezerwatu, jego dziadkowie wierzyli głęboko w wiadomości przekazywane przez ptaki. Ponieważ ptaki latają, są bliżej duchów niż człowiek, dlatego ignorowanie znaków od ptaka może oznaczać ignorowanie ostrzeżenia albo obietnicy sił wyższych. Will, konsekwentnie odrzucający kulturę Siuksów, lekceważył znaczenie jastrzębi, orłów i kruków, chociaż nie potrafił zmusić się do podobnego traktowania sów, które – jak mówiła babka – zapowiadają śmierć.
– Może to jakiś samochód – powiedział głośno i niemal natychmiast usłyszał ponownie ów rozdzierający krzyk, od którego wywrócił mu się żołądek.
Zahamował. Za nim gwałtownie skręciła ciężarówka, kierowca przez otwarte okno rzucił wiązankę przekleństw. Will podjechał na parking przy katolickim kościele.
Wysiadł na chodnik i podniósł twarz ku niebu.
– No dobra – oznajmił sarkastycznie. – A teraz co?
Kobietę, która wyszła z bramy, otaczała biała mgiełka, przez co przypominała ducha. Na widok Willa z uśmiechem przyśpieszyła kroku. Oszołomiony Will nie odrywał od niej wzroku. Sięgała mu do ramienia, na linii włosów miała zaschniętą krew. Zatrzymała się tuż przed nim, patrząc na siniak nad jego okiem. Wyciągnęła rękę, ta kobieta, której Will nie znał, i palcami musnęła opuchliznę. Will nigdy czegoś takiego nie doświadczył: dotyk lżejszy od oddechu.
– Tylko nie ty też – szepnęła. Oczy uciekły jej w głąb czaszki i zaczęła osuwać się na ziemię.
Will złapał ją i posadził na siedzeniu pasażera swojego pikapu. Kiedy się poruszyła, zajął miejsce za kierownicą tuż przy drzwiach, nie wątpił bowiem, ża kobieta zacznie krzyczeć, kiedy zobaczy, że jest w obcym samochodzie. Ale ona otworzyła oczy i uśmiechnęła się z taką swobodą, że Will mimowolnie odpowiedział uśmiechem.
– Wszystko w porządku.
Kobieta przełknęła ślinę i odgarnęła włosy z twarzy.
– Tak mi się wydaje. Długo czekałeś?
Mówiła tak, jakby znała go przez całe życie. Will wyszczerzył zęby.
– Nie. Przypadkiem przejeżdżałem obok. – Chwilę jej się przyglądał. – Proszę posłuchać, jeśli pani na kogoś czeka, poczekam z panią.
Kobieta znieruchomiała.
– Nie znasz mnie?
Will pokręcił głową.
– O Boże. – Potarła oczy. – Boże. – Spojrzała na niego przez łzy. – W takim razie jest nas dwoje.
Will zadawał sobie pytanie, w co właściwie się wpakował, wsadzając do swojego samochodu kobietę, która albo jest wariatką, albo na takim haju, że nie potrafi zebrać myśli. Uśmiechnął się niepewnie, czekając, aż nieznajoma wróci do rzeczywistości.
– Chce pani powiedzieć, że mnie pani nie zna.
– Chcę powiedzieć, że nie znam siebie – szepnęła.
Will badawczo spojrzał w jej czyste oczy, w zakrzepłą krew na skroni. Amnezja, pomyślał.
– Nie zna pani swojego nazwiska? – Automatycznie zaczął zadawać pytania, których uczono go podczas szkolenia w policji plemiennej w Dakocie Południowej. – Pamięta pani, co się stało? Skąd wzięła się pani w kościele?
Kobieta odwróciła wzrok.
– Nic nie pamiętam – odparła sucho. – Chyba powinnam zgłosić się na policję.
Powiedziała to tak, jakby popełniła ciężkie przestępstwo, i Will się uśmiechnął. Pomyślał, żeby zawieźć ją do centrum, na komendę główną policji Los Angeles. Nawet jeśli oficjalnie nie jest na służbie, z pewnością będzie mógł pociągnąć za sznurki i sprawdzić listę osób zaginionych, przekonać się, czy ktoś jej nie szuka. Nieznacznie poprawił się na siedzeniu, grymasem reagując na ból w okolicy oka. Przypomniał sobie jasnowłosego gliniarza z Beverly Hills: ciekawe, czy wszyscy będą się tak zachowywać, kiedy w poniedziałek przyjdzie do pracy.
– Ja jestem policjantem – powiedział cicho. Nim jeszcze słowa wybrzmiały, Will wiedział, że nie zabierze tej kobiety na komendę, nie po tym, co mu się przydarzyło, nie od razu.
Zmrużyła oczy.
– Masz odznakę?
Will wolno pokręcił głową.
– Dopiero się tutaj przeprowadziłem. Mieszkam w Resedzie. Pracę zaczynam jutro rano. – Spojrzał jej w oczy. – Zaopiekuję się tobą. Ufasz mi?
Przesunęła wzrokiem po ostrych rysach jego twarzy, po kruczoczarnych włosach, od których odbijało się światło. Nikt inny się nie pojawił. A przecież kiedy go zobaczyła, pobiegła ku niemu bez wahania. Taki odruch u osoby, która nie myśli rozsądnie, ale kieruje się instynktem, z całą pewnością musi coś znaczyć. Pokiwała głową.
– Jestem William Latający Koń. Will – przedstawił się, wyciągając do niej rękę.
Uśmiechnęła się.
– Jane Doe¹.
Kiedy położyła palce na jego otwartej dłoni, to dziwne miasto nabrało sensu. Will pomyślał o krzyku sowy, o darze, który dosłownie wpadł mu w ręce. Spoglądając na kobietę, wiedział, że teraz pod pewnym względem ona należy do niego.2
Ciągle omijała październik. Lekarz z izby przyjęć kazał jej wymienić nazwy miesięcy w odwrotnej kolejności, ale z listopada przeskakiwała do września. Spojrzała na niego zarumieniona.
– Przepraszam – powiedziała. – Proszę mi pozwolić jeszcze raz spróbować.
Will, który siedział po drugiej stronie pokoju i obserwował całą scenę od dziesięciu minut, nie wytrzymał.
– Chryste – odezwał się, podchodząc do biurka. – Ja czuję się doskonale, a nie byłbym w stanie dobrze tego zrobić. – Spojrzał gniewnie na lekarza. Przywiózł kobietę na izbę przyjęć, ponieważ tego wymagała procedura policyjna, w każdym razie procedura obowiązująca w Dakocie Południowej, ale teraz zaczynał mieć wątpliwości. O ile mógł się zorientować, te głupie testy jeszcze bardziej ją oszołomiły.
– W ciągu ostatnich kilku godzin co najmniej dwa razy straciła przytomność – rzucił lekarz obojętnie. Podsunął kobiecie pióro. – Co to jest?
Przewróciła oczami. Już odpowiedziała na pytania, gdzie się znajduje, jaki jest dzisiaj dzień, kto jest prezydentem. Liczyła do przodu i do tyłu co trzy oraz nauczyła się na pamięć krótkiej listy owoców i warzyw.
– To jest pióro.
– A to?
– Zakrętka pióra. – Spojrzała z uśmiechem na Willa. – A może krowa? – Kiedy lekarz spojrzał na nią pytająco, roześmiała się. – To taki żarcik.
– Widzi pan? – odezwał się Will. – Żartuje. Nic jej nie jest. – Z niepokojem skrzyżował ręce na piersiach. Szpitale denerwowały go od czasu, gdy jako dziewięciolatek patrzył na umierającego w szpitalnym łóżku ojca. Przez trzy dni od wypadku samochodowego, w czasie których zdążyli pogrzebać matkę, Will razem z dziadkiem czekał, aż ojciec odzyska przytomność. Godzinami wpatrywał się w bezwładną brunatną dłoń, kontrastującą z białą pościelą, białymi światłami i białymi ścianami; wiedział, że to tylko kwestia czasu i ojciec odejdzie tam, gdzie jego miejsce.
– Dobrze. – Na dźwięk głosu lekarza Jane i Will się wyprostowali. – Wygląda na to, że doznała pani lekkiego wstrząsu mózgu, ale pani stan się poprawia. Możliwe, że najpierw odzyska pani pamięć długoterminową, dopiero później powrócą wspomnienia z ostatnich dni. Niewykluczone, że tych kilku minut tuż przed ciosem i po nim nigdy sobie pani nie przypomni. – Lekarz zwrócił się do Willa. – A pan to…
– Funkcjonariusz William Latający Koń, policja Los Angeles.
Lekarz pokiwał głową.
– Niech pan powie osobie, która po nią przyjedzie, że pacjentka przez noc musi pozostać pod obserwacją. Trzeba budzić ją co kilka godzin i sprawdzać stan przytomności, wie pan, pytać, kim jest, jak się czuje i tak dalej.
– Zaraz – odezwała się Jane. – Ile minie czasu, nim sobie przypomnę, kim jestem?
Lekarz uśmiechnął się po raz pierwszy w ciągu godziny, którą z nimi spędził.
– Nie potrafię pani odpowiedzieć. To może być kilka godzin albo kilka tygodni. Jestem jednak pewien, że mąż czeka na panią w mieście. – Wsunął pióro do kieszeni marynarki i poklepał Jane po ramieniu. – Przekaże pani wszystkie brakujące szczegóły.
Lekarz otworzył drzwi gabinetu i wyszedł, powiewając połami białego fartucha.
– Mąż? – powtórzyła Jane. Wpatrywała się w swoją lewą dłoń, na której w neonowym świetle połyskiwały brylanty na prostej obrączce. Uniosła wzrok na Willa. – Jak mogłam tego nie zauważyć?
Will wzruszył ramionami. Sam też nie zauważył obrączki.
– Pamiętasz go?
Jane zamknęła oczy, usiłując przypomnieć sobie twarz, gest, tembr głosu. Pokręciła głową.
– Nie czuję się mężatką.
Will wybuchnął śmiechem.
– Cóż, połowa żon w Ameryce pewnie zabiłaby za taki cios w głowę. – Przepuścił ją w drzwiach. – Chodźmy.
Przez całą drogę na parking szła o krok za nim. Kiedy doszli do pikapu, najpierw otworzył drzwi od strony pasażera i pomógł jej wsiąść. Przekręcił kluczyk w stacyjce i zapiął pas, dopiero potem powiedział:
– Posłuchaj, jeśli mąż cię szuka, musi odczekać dwadzieścia cztery godziny, żeby oficjalnie zgłosić zaginięcie. Na posterunek możemy pojechać od razu albo jutro z samego rana. Wybór zależy od ciebie.
Przypatrywała mu się uważnie.
– Dlaczego nie chcesz mnie tam zabrać?
– O czym ty mówisz?
– Zwlekasz – odparła Jane. – Słyszę to w twoim głosie.
Will ze wzrokiem utkwionym przed siebie włączył tylny bieg.
– W takim razie niezbyt uważnie słuchasz. – Zadrgał mu mięsień na szczęce. – Mówiłem, wybór zależy od ciebie.
Studiowała jego rzeźbiony profil. Zastanawiała się, które jej słowa tak go rozgniewały. Bo teraz, przynajmniej na razie, był jej jedynym przyjacielem.
– Może jeśli się prześpię – powiedziała ostrożnie – przypomnę sobie wszystko i sprawy będą inaczej wyglądać.
Will odwrócił się, słysząc w jej głosie drżenie i nadzieję, którą w nim pokładała. Ta kobieta, o której nic nie wiedział, kobieta, która nic nie wiedziała o nim, oddawała swój los w jego ręce. Nikt nigdy więcej mu nie ofiarował.
– Może – odparł.
Jane spała, kiedy Will zaparkował przed domem w Resedzie. Zaniósł ją do sypialni, położył na gołym materacu i przykrył jedynym kocem, który zdążył rozpakować. Zdjął jej buty, dalej się jednak nie posunął. Była żoną innego mężczyzny.
W Oglala Community College na zajęciach z kulturoznawstwa, które musiał zaliczyć, żeby dostać dyplom, Will uczył się o karach za niewierność, wymierzanych w czasach bizonów kobietom z plemienia Siuksów. Bardzo nim wstrząsnęły. Jeśli żona próbowała uciec z innym, mąż miał prawo odciąć jej koniuszek nosa, piętnując ją w ten sposób do końca życia. Willowi wydawało się to sprzeczne ze wszystkim, co wiedział o Siuksach. Przecież nie rozumieli pojęcia własności ziemi. Wyznawali zasadę, że przyjaciołom, którym się nie powiodło, należy oddawać pieniądze, ubrania i jedzenie, nawet jeśli miałoby to znaczyć, że sami zbiednieją. A mimo to żonę uważali za własność męża.
Will obserwował śpiącą Jane. Właściwie jej zazdrościł. Z taką łatwością odrzuciła przeszłość, gdy tymczasem on tyle wysiłku musiał wkładać w spychanie swej historii na skraj świadomości.
Dotknął zaschniętej krwi na jej kołnierzu. Będzie musiał przynieść zimnej wody, żeby namoczyć plamy. Odgarnął włosy z czoła kobiety i przyjrzał się jej rysom. Miała pospolite brązowe włosy, mały nos, znamionującą upór brodę. Piegi. Nie należała do typu blond seksomb z jego nastoletnich snów, ale była ładna w naturalny sposób. Ktoś musiał szaleć z niepokoju, odkrywszy jej zniknięcie.
Will uniósł dłoń, zamierzając iść po ścierkę, znieruchomiał jednak, gdy palce Jane z szybkością błyskawicy zacisnęły się na jego przegubie. Chryste, pomyślał, refleks kuguara. Jane otworzyła oczy i rozejrzała się dziko, jakby się znalazła w pułapce.
– Ciii – szepnął Will, delikatnie uwalniając rękę.
Jane puściła go, marszcząc czoło, jakby nie była do końca pewna, po co chwyciła jego rękę.
– Kim jesteś? – zapytała.
Will podszedł do drzwi i zgasił światło. Odwrócił twarz, by nie mogła go zobaczyć.
– Nie chcesz tego wiedzieć – odparł.
Pierwszym wspomnieniem Willa było wpłacanie kaucji za siedzącego w więzieniu ojca.
Miał trzy lata i pamiętał, jak matka, wysoka i dumna, stała przed szeryfem. Nawet w przytłumionym świetle wydawała się bardzo, bardzo blada.
– Zaszła jakaś pomyłka – oznajmiła. – Pan Latający Koń jest moim pracownikiem.
Will nie pojmował, dlaczego matka twierdzi, że ojciec pracuje u niej, skoro wiedziała, że pracuje na ranczu pana Lundta. Szeryf, mężczyzna o czerwonej, przypominającej kalafior twarzy, przyjrzał się uważniej Willowi, po czym splunął tuż pod jego stopy.
– Nie ma żadnej pomyłki, proszę pani – powiedział. – Zna pani tych przeklętych Indiańców.
Twarz matki zastygła; wyjęła portfel, by zapłacić grzywnę, którą zasądzono ojcu.
– Niech pan go zwolni – syknęła.
Szeryf odwrócił się i ruszył korytarzem. Will patrzył, jak jego zwalista postać maleje, a pistolet na udzie pobłyskuje za każdym razem, gdy tamten mija okno.
Matka uklękła przy Willu.
– Nie wierz w ani jedno słowo, które powiedział. Twój ojciec próbował pomóc.
Wiele lat później Will dowiedział się, że Zachary Latający Koń interweniował, gdy w barze jakąś kobietę zaczepiało dwóch prostaków; w rezultacie wybuchła bójka. Kobieta uciekła, więc policja miała tylko słowo Zacka przeciwko słowu dwóch białych.
Zachary za szeryfem wyszedł na korytarz aresztu. Nie dotknął żony.
– Proszę pani – powiedział z powagą. – Will.
Posadził sobie chłopca na ramionach i wyniósł go na gorące słońce Dakoty.
Dopiero w połowie przecznicy postawił Willa na ziemi i mocno przytulił żonę.
– Anne – wytchnął imię w jej włosy. – Tak mi przykro, że musiałaś przez to przejść.
Will pociągnął ojca za kraciastą koszulę.
– Co zrobiłeś, tato?
Zack wziął go za rękę i ruszyli dalej.
– Urodziłem się – odrzekł.
Nie mogła nie zauważyć liściku, który Will zostawił jej na pokrywie sedesu razem ze świeżym ręcznikiem, pastą do zębów, dwudziestodolarowym banknotem i kluczem: „Jane, muszę iść do pracy. Popytam o Twojego męża i postaram się później zadzwonić. W lodówce jest pusto, więc jeśli zgłodniejesz, idź do sklepu (trzy przecznice na wschód). Mam nadzieję, że czujesz się lepiej. Will”.
Wyszorowała zęby palcem i ponownie spojrzała na list. Will nie napisał, co powinna zrobić, jeśli po obudzeniu będzie znała swoje nazwisko i adres – co zresztą było bez znaczenia, jako że nadal nic nie pamiętała. Przynajmniej szczęście jej sprzyjało. Szanse, że na Sunset Boulevard trafi na ćpuna albo alfonsa, wielokrotnie przekraczały możliwość spotkania człowieka spoza miasta, który gotów był zostawić nieznajomej klucz do domu i dwadzieścia dolarów, nie prosząc o nic ani niczego nie oczekując w zamian.
Oczy jej zabłysły. W rewanżu rozpakuje jego rzeczy. Naturalnie mogą się różnić w kwestii wystroju – prawdę powiedziawszy, nie miała pojęcia, jaki sama ma gust – ale na pewno będzie mu miło, jeśli po powrocie do domu zastanie naczynia w szafkach, a ręczniki w komodzie.
Jane energicznie zajęła się domem Willa. Z kuchnią, łazienką i schowkiem poszło dość łatwo; prawdziwą kreatywnością musiała wykazać się dopiero w salonie. Dwa pudła zawierały starannie owinięte w papier pamiątki po rdzennych
Amerykanach. Jane odpakowała mokasyny pięknie zdobione piórami i długie skórzane spodnie, malowane w sceny myśliwskie, bogato zdobioną kołdrę, wachlarz z piór i okrągły, wysadzany paciorkami medalion. Na dnie pudła znalazła małą skórzaną sakiewkę z paciorkami i jaskrawymi piórkami, na której widniał rysunek biegnącego konia. Sakiewka była mocno ściągnięta rzemykiem i chociaż Jane próbowała, nie potrafiła zajrzeć do środka.
Nie znała przeznaczenia większości tych przedmiotów, ale brała je w dłonie z całą delikatnością, na jaką mogła się zdobyć. Zaczynała lepiej poznawać Willa. Popatrzyła na gołe ściany i pomyślała: Gdybym była w obcym mieście, chciałabym mieć coś, co przypominałoby mi dom.
Nikt nie zgłosił zaginięcia. Will spędził dzień, najpierw w towarzystwie kapitana poznając budynek i kolegów, później odbierając odznakę i broń. Kiedy podpisywał jej odbiór, załatwiający formalności funkcjonariusz zapytał, czy nie wolałby tomahawka; nowy partner świetnie się bawił, nazywając go Szalonym Koniem. To jednak nie było nic nowego, takie rzeczy spotykały go już wcześniej. Nie trafił na funkcjonariusza, który podbił mu oko, ale Beverly Hills to był inny posterunek. Kiedy chichoczące sekretarki zapytały Willa o siniak, wzruszył ramionami i powiedział, że ktoś wszedł mu w drogę.
Dopiero po czwartej zebrał się na odwagę, by zapukać do gabinetu kapitana i opowiedzieć mu o Jane.
– Wchodź – powiedział Watkins, gestem zapraszając go do środka. – Wiesz już, na czym stoisz?
Will pokręcił głową.
– Tu jest inaczej.
Watkins wyszczerzył zęby.
– Dakota Południowa aż tak się nie różni od Kalifornii – odparł. – Kilka naruszeń zasad ruchu przez sławne osobistości, nalot na dilerów i będziesz się czuł jak u siebie.
Will poprawił się na siedzeniu.
– Chciałem porozmawiać z panem o zaginionej osobie – zaczął. – To znaczy, chciałem zapytać, czy… – Umilkł i położył dłonie na udach, by odzyskać panowanie nad sobą. Pogwałcił procedurę i nie mógł przedstawić tego w sposób dla siebie korzystny; powinien był przyprowadzić Jane na posterunek. – Wczoraj wieczorem znalazłem kobietę z amnezją. Pojechaliśmy do szpitala, ale było późno, więc jej tu nie przywiozłem. – Will spojrzał na kapitana. – Wie pan coś o tym?
Starszy mężczyzna wolno pokręcił głową.
– Ponieważ wczoraj nie byłeś na służbie, nie potraktuję tego jako wykroczenia. Kobietę jednak trzeba przyprowadzić do nas na przesłuchanie. – Watkins uniósł wzrok i w tej samej chwili Will pojął, że pomimo rozgrzeszenia kapitan na początek zapisze mu na koncie minus. – Możliwe, że utrata pamięci związana jest z przestępstwem. – Przygwoździł Willa ostrym spojrzeniem. – Zakładam, że znasz miejsce jej pobytu. Proponuję, żebyś ją przywiózł tak szybko, jak się da.
Will pokiwał głową i ruszył ku drzwiom.
– Funkcjonariuszu! – zawołał za nim Watkins. – Od tej chwili postępuj zgodnie z regulaminem.
Przez całą drogę do Resedy Will szarpał kołnierz munduru. Ta cholerna koszula go dusiła. Nie przeżyłby w niej tygodnia. Skręcił na swoją ulicę, zastanawiając się, czy Jane przypomniała sobie, jak się nazywa. Czy jeszcze jest w jego domu.
Powitała go w drzwiach, ubrana w jedną z jego porządnych białych koszul, którą przewiązała w pasie, i jego buty do biegania.
– Czy ktoś mnie szuka? – zapytała.
Will pokręcił głową i wszedł do środka. Znieruchomiał, patrząc na starannie poukładane materialne świadectwa jego dziejów, wiszące na ścianach, gdzie każdy mógł je obejrzeć.
Wściekłość nadeszła tak szybko, że zapomniał ją ukryć.
– Do diabła, kto dał ci prawo grzebania w moich rzeczach? – wrzasnął, tupiąc w dywan na środku salonu. Okręcił się na pięcie, by na nią spojrzeć, i zobaczył, że Jane kuca pod ścianą, dłońmi zakrywając głowę, jakby chroniła się przed ciosem.
Gniew momentalnie go opuścił. Stał bez ruchu i czekał, aż mgła wściekłości opadnie mu z oczu. Milczał.
Jane opuściła ręce i niezgrabnie wstała, ala nie patrzyła na Willa.
– Pomyślałam, że ci trochę pomogę – wyjaśniła. – Chciałam podziękować za wszystko, co dla mnie zrobiłeś, a to wydało mi się najlepszym sposobem. – Wodziła wzrokiem po ścianie, gdzie mała skórzana sakiewka wisiała obok sceny myśliwskiej. – Mogę zmienić układ, jeśli ten ci się nie podoba.
– Nie chcę, żeby to tutaj wisiało – odparł Will, zdejmując mokasyny z kominka. Chwycił puste kartony i zaczął wrzucać do nich pamiątki.
Jane uklękła obok pudła, usiłując tak poukładać kruche przedmioty, by nie uległy zniszczeniu. Musiała zrobić to starannie, musiała zrobić to dobrze. Przesunęła palcami po piórach na małej skórzanej sakiewce.
– Co to jest?
Will przelotnie zerknął na jej dłoń.
– Woreczek z lekami.
– Jakimi?
Will wzruszył ramionami.
– To wiedzieli tylko mój prapradziadek i jego szaman, a obaj już nie żyją.
– Jest piękny.
– Jest bezwartościowy – odpalił Will. – Ma ci zapewnić bezpieczeństwo, ale mojego prapradziadka bizon rozszarpał na strzępy. – Spojrzał na Jane, która gładziła woreczek, i jego twarz złagodniała, gdy ich oczy się spotkały. – Przepraszam, nie chciałem tak na ciebie napadać. Po prostu nie lubię, kiedy te rzeczy wiszą na widocznym miejscu i muszę ciągle na nie patrzeć.
– Myślałam, że chcesz mieć przy sobie coś, co będzie ci przypominało rodzinny dom – powiedziała Jane.
Will osunął się ciężko na podłogę.
– Ja właśnie od tego wszystkiego uciekłem – odparł. Westchnął i przeczesał palcami włosy, szukając nowego tematu. – Jak się czujesz?
Jane zamrugała, dopiero teraz bowiem dotarło do niej, że Will ma na sobie niebieską koszulę z naszywką „Policja Los Angeles” na ramieniu.
– Jesteś w mundurze – wykrztusiła.
Will wykrzywił się.
– Spodziewałaś się pióropusza?
Jane wstała i wyciągnęła do niego rękę, pomagając mu się podnieść.
– Przypomniałam sobie, jak się gotuje – oznajmiła. – Masz ochotę na kolację?
Przyrządziła pieczonego kurczaka z ziemniakami i duszoną fasolą. Will postawił półmiski na podłodze w salonie, po czym podzielił pierś na dwie części i rozłożył na talerze. On opowiedział jej o pierwszym dniu w pracy, ona o tym, jak się zgubiła w drodze do sklepu. Wpadające przez okno słońce oblało oboje złotą poświatą. Zapadli w przyjacielskie milczenie.
Will obgryzał mięso z kości. Nagle poczuł na ręce dłoń Jane.
– Och, zróbmy to – powiedziała.
Widząc jej błyszczące oczy, uświadomił sobie, że trzyma mostek².
Ciągnęli mostek ku sobie, białe kości wyślizgiwały im się ze śliskich od tłuszczu palców. Wreszcie Willowi udało się oderwać większy kawałek. Rozczarowana Jane oparła się o pudła.
– Czego sobie życzysz?
Życzył sobie, by wróciła jej pamięć, ale nie chciał o tym mówić.
– Jeśli powiesz to na głos, życzenie się nie spełni – odparł, zaskakując siebie. Uśmiechnął się do Jane. – Moja matka tak zawsze mówiła. Z nią po raz ostatni ciągnąłem mostek.
Jane objęła kolana rękami.
– Czy twoja matka mieszka w Dakocie Południowej?
Niemal nie dosłyszał jej pytania, myśląc o delikatnej linii szczęki matki i iskrach w jej miedzianych włosach. Oczyma wyobraźni zobaczył, jak ciągną za rozwidloną kość, i ciekaw był, czy jej życzenia kiedykolwiek się spełniły. Spojrzał na Jane.
– Kiedy miałem dziewięć lat, matka i ojciec zginęli w wypadku samochodowym.
– To straszne – powiedziała Jane.
Willa zdumiało, ile współczucia dla nieznajomego brzmiało w jej głosie.
– Była biała – dodał. – Po wypadku mieszkałem z dziadkami ze strony ojca w rezerwacie.
Słuchając go, Jane zgarnęła na swój talerz stos kości i zaczęła je układać, pozornie nieświadoma tego, co robi. Popatrzyła na Willa i uśmiechnęła się.
– Mów dalej. Opowiedz, jak się poznali.
Will wiele razy opowiadał tę historię, ponieważ zwykle tak bardzo wzruszała kobiece serca, że jej słuchaczki bez oporu szły z nim do łóżka.
– Moja matka była nauczycielką w Pine Ridge. Ojciec zobaczył ją pewnego dnia, gdy w sklepie w miasteczku kupował paszę. A ponieważ ona była biała, a on Lakota, nie rozumiał, co go w niej pociąga, nie wspominając już o tym, że nie miał pojęcia, co począć. – Jak zahipnotyzowany obserwował dłonie Jane, które łączyły dwie kości, owijając je kawałkiem ścięgna. – W każdym razie kilka razy się umówili. Potem były wakacje i matka uznała, że sprawy toczą się za szybko, więc wyjechała, nie mówiąc ojcu, dokąd się wybiera.
Jane starannie ułożyła pięć kości równolegle na talerzu.
– Słucham cię – przypomniała.
– Cóż, to brzmi głupio, ale ojciec opowiadał, że jechał konno wzdłuż ogrodzenia i po prostu wiedział. W środku dnia na tym pożyczonym koniu ruszył na północny zachód, nie mając pojęcia o celu.
Jane uniosła głowę, jej dłonie znieruchomiały.
– Znalazł ją?
Will przytaknął ruchem głowy.
– Mniej więcej pięćdziesiąt kilometrów dalej, w barze, gdzie czekała na przyjaciela, który miał zawieźć ją do domu w Seattle. Ojciec posadził mamę przed sobą na siodle i owinął oboje kocem.
Will w dzieciństwie tyle razy słuchał tej historii, że nawet teraz wyobrażał sobie, iż opowiada ją matka, nie on.
„Dawnymi laty moi współplemieńcy w taki sposób kochali” – powiedział mi twój ojciec i owinął nas kocem tak ciasno, że serca biły nam jednym rytmem. „Przyszedłbym do ciebie nocą, siedzielibyśmy owinięci kocem na dworze i mając wszystkie gwiazdy za świadków, powiedziałbym ci, że cię kocham”.
– Mój Boże – westchnęła Jane. – To najbardziej romantyczna opowieść, jaką w życiu słyszałam. – Wzięła z półmiska kolejną garść kości. – Czy twoja matka z nim pojechała?
Will roześmiał się.
– Nie, pojechała do Seattle, ale przez całe lato do niego pisała, a rok później się pobrali.
Jane uśmiechnęła się, wycierając dłonie w serwetkę.
– Dlaczego w dzisiejszych czasach ludzie nie robią takich rzeczy? W szkole średniej obmacywanki na tylnym siedzeniu samochodu bierzesz za wielką miłość. Zakochanie nikogo nie zwala z nóg.
Kręcąc głową, wstała, by pozbierać talerze. Podniosła prawie pusty półmisek i zaraz go upuściła. Rozległ się szczęk i odgłos rozchlapanego tłuszczu.
Jane odtworzyła na swoim talerzu szkielet kurczaka.
Kości zostały starannie ułożone, w niektórych miejscach także połączone w stawach. Skrzydła opierały się o żebra, potężne nogi były zgięte jak przy biegu.
Jane przytknęła dłoń do czoła, bogactwo terminów i obrazów zalało jej myśli: smukła kość ramienia ramapiteka, sznur zębów i fragmentów czaszki, zielone namioty w Etiopii, stoły zarzucone setkami skatalogowanych kości. Antropologia fizyczna. Spędzała całe miesiące w Kenii, Budapeszcie i Grecji na wykopaliskach, odtwarzając dzieje człowieka. Praca stanowiła tak wielką część jej życia, że nie potrafiła pojąć, jak cios w głowę mógł sprawić, iż o tym zapomniała.
Musnęła palcami szkielet kurczaka.
– Will – powiedziała, patrząc na niego jaśniejącymi oczami – wiem, czym się zajmuję.