Jak zabiłam swoją rodzinę - ebook
Jak zabiłam swoją rodzinę - ebook
Podobno rodziny się nie wybiera. Ale zawsze można ją zabić…
Poznajcie Grace Bernard. Córkę, siostrę, przyjaciółkę i… seryjną morderczynię. Kiedy Grace odkrywa, że jej nieobecny (i obrzydliwie bogaty) ojciec odrzucił prośby o pomoc jej umierającej matki, poprzysięga zemstę. To wtedy postanawia zabić wszystkich członków swojej rodziny. Szczegółowy plan realizuje ze spokojem i kreatywnością, godną psychopatycznej zabójczyni. Rezultat jest nie tylko makabryczny, ale też… komiczny. Jednak zabawa kończy się w momencie, kiedy Grace trafia do więzienia za przestępstwo, którego akurat nie popełniła…
"Jak zabiłam swoją rodzinę" to zaskakująca i porywająca powieść o podziałach klasowych, rodzinie, miłości i... zbrodni.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-271-6414-8 |
Rozmiar pliku: | 1,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Łatwo sobie wyobrazić, jak okropnym miejscem jest zakład karny w Limehouse. A może wcale nie tak łatwo? To, że nie ma tu konsoli do gier ani telewizorów z płaskim ekranem, wiecie na pewno z gazet. Nie ma też atmosfery wspólnoty ani siostrzeństwa, tylko hałas, chaos i ciągłe wrażenie, że lada chwila wybuchnie bijatyka. Od początku staram się nie zwracać na siebie uwagi. Między posiłkami, które od biedy można by nazwać strawnymi, choć i to nie zawsze, prawie nie opuszczam celi. Robię też, co mogę, by unikać mojej współlokatorki, jak – ku mojej rosnącej irytacji – ona sama lubi o sobie mówić.
Kelly to jedna z tych kobiet, które „lubią pogadać”. W pierwszym dniu mojej odsiadki, czternaście długich miesięcy temu, klapnęła na moje łóżko, chwyciła mnie długaśnymi paznokciami za kolano, a potem powiedziała, że wie, co zrobiłam, i jest pełna podziwu. Przyznam, że było to dla mnie miłą niespodzianką, bo przekraczając bramy tego obskurnego więzienia, spodziewałam się, że powita mnie tu brutalna przemoc. Ach, jacy niewinni są ludzie, którzy wiedzę o więziennych realiach czerpią z jednego niskobudżetowego serialu. Kelly szybko postanowiła uczynić mnie swoją przyjaciółką i, co gorsza, czymś w rodzaju trofeum. Przy śniadaniu brała mnie pod rękę i zniżała głos, jakbyśmy naradzały się w jakichś poufnych sprawach. Słyszałam, jak rozmawia z innymi więźniarkami, wyznając im scenicznym szeptem, że opowiedziałam jej o swoim występku w najdrobniejszych szczegółach. Chce mieć prestiż i szacunek wśród pozostałych dziewczyn, a kto może jej to zapewnić, jeśli nie morderczyni córki Mortonów? Strasznie to męczące.
Swoją drogą, słowo „występek” chyba nie do końca oddaje mi sprawiedliwość. Jest takie oklepane, pospolite. Występkiem jest kradzież w markecie. Występek popełnia ten, kto w strefie Tempo 30 jedzie pięćdziesiąt na godzinę, by napić się ciepłej latte, zanim rozpocznie kolejny nudny dzień pracy w biurze. Ja byłam znacznie bardziej ambitna. Obmyśliłam i zrealizowałam skomplikowany plan, którego przyczyny sięgały czasów na długo przed moim urodzeniem. A ponieważ nie mam w tej brzydkiej celi nic innego do roboty (jedna mało rozgarnięta terapeutka poleciła mi kółko poezji mówionej, na co zareagowałam taką miną, że potem już ani razu nie wróciła do tego pomysłu), postanowiłam, że opowiem swoją historię. Nie jest to łatwe zadanie, biorąc pod uwagę, że nie mam nowoczesnego laptopa, jakiego zwykle używałam. Kiedy ostatnio mój prawnik wskazał mi światełko na końcu tunelu, pomyślałam, że trzeba jakoś spożytkować spędzony tutaj czas i opisać niektóre swoje perypetie. W kantynie zaopatrzyłam się w cienki notes i smętny długopis – kosztowały mnie pięć funtów, czyli jedną trzecią mojego tygodniowego przydziału. Zapomnijcie o tych gazetowych poradach, jak oszczędzić pieniądze, samodzielnie przyrządzając sobie kawę na wynos; jeżeli naprawdę chcecie się nauczyć, jak przytanić, pomieszkajcie trochę w zakładzie karnym w Limehouse. Może i cała ta pisanina nie ma większego sensu, ale muszę jakoś zabić otępiającą nudę, a poza tym liczę na to, że jeśli będę sprawiała wrażenie mocno zajętej, Kelly i jej laski, jak uparcie nazywa swoje koleżanki, przestaną mnie nękać pytaniami, czy chcę pooglądać z nimi reality show w sali telewizyjnej. „Przepraszam, Kelly” – będę mogła odpowiedzieć. „Piszę coś ważnego do apelacji, pogadamy później”. Coś mi mówi, że gdy tylko zwietrzy szansę na złapanie kolejnego smakowitego kąska na temat mojej zbrodni, popuka się w nos niczym komiczna postać z książki Dicka Francisa i da mi święty spokój.
Oczywiście nie piszę tej opowieści z myślą o Kelly. Śmiem wątpić, czy byłaby w stanie pojąć, co mną kierowało. Moja historia jest moja i tylko moja. Wiem, że gdybym ją opublikowała, czytelnicy by się na nią rzucili, ale to oczywiście niemożliwe. Co nie zmienia faktu, że miło jest pomyśleć, iż ludzie nie mogliby się od niej oderwać. Stałaby się bestsellerem, tłumy waliłyby do księgarń, by zrozumieć tragedię młodej kobiety, która dopuściła się okrutnej zbrodni. Brukowce od miesięcy drukują teksty na mój temat, a opinia publiczna wciąż nie ma dość psychologów od siedmiu boleści, którzy namiętnie diagnozują mnie na odległość, ani twitterowych nonkonformistów, na przekór wszystkim broniących moich uczynków. To, co zrobiłam, fascynuje ludzi do tego stopnia, że są nawet gotowi obejrzeć na Channel 5 naprędce sklecony dokument o mnie, w którym gruby astrolog stwierdza, że wszystko przepowiedział mój znak zodiaku.
Jednym słowem, wiem na pewno, że książka zrobiłaby furorę. Moja sprawa i tak zyskała już ogromny rozgłos, a przecież nawet nie zdążyłam niczego porządnie wyjaśnić. Cały paradoks sytuacji polega na tym, że nikt nie wie o moich prawdziwych zbrodniach. Wymiar sprawiedliwości w tym kraju to żart, a najlepszą tego ilustracją jest następujące zdanie: zabiłam kilka osób (jedne brutalnie, inne ze spokojem), lecz gniję w pierdlu za morderstwo, którego nie popełniłam.
Gdyby zbrodnie, które mam na sumieniu, wyszły na jaw, okryłyby moje imię sławą na dekady albo i całe wieki – to znaczy, o ile ludzkość zdoła tyle przetrwać. Doktor Crippen, Fred West, Ted Bundy, Lizzie Borden i ja, Grace Bernard. Choć szczerze mówiąc, nie do końca mi się to uśmiecha. Nie jestem amatorką ani imbecylką. Gdybyście zobaczyli mnie na ulicy, patrzylibyście na mnie z podziwem. Może właśnie dlatego Kelly trzyma ze mną sztamę, zamiast – tak jak się spodziewałam – stłuc mnie na kwaśne jabłko. Nawet tu, za kratami, udaje mi się zachować pewien wytworny chłód, przez który słabsze ode mnie rozpaczliwie pragną się przebić. Mimo popełnionych zbrodni dostaję podobno całe worki listów – ludzie wyznają mi miłość i uwielbienie albo pytają, gdzie kupiłam sukienkę, którą miałam na sobie w pierwszym dniu procesu. (To była Roksanda, jeśli was to interesuje. Niestety, zaledwie miesiąc później żona premiera, niech ją piekło pochłonie, pokazała się w czymś bardzo podobnym). Nie brakuje też listów przepełnionych nienawiścią. Czasem piszą je naprawdę chore typy, którym się wydaje, że przesyłam im wiadomości drogą telepatyczną. Trudno się oprzeć wrażeniu, że ludzie rzeczywiście chcieliby mnie poznać, zaimponować mi, naśladować mnie – jeśli nie w uczynkach, to przynajmniej w stylizacjach. Ale to nieważne, bo i tak tego nie czytam. Wszystko trafia do mojego adwokata. Niezbyt mnie obchodzi, kim jestem dla obcych, którzy nie mają do roboty nic lepszego niż pisanie do morderczyni.
Może jestem zbyt wyrozumiała dla opinii publicznej, niepotrzebnie doszukując się w tych ludziach złożonych emocji. Może całe to uporczywe i gorączkowe zainteresowanie moją sprawą najłatwiej wytłumaczyć za pomocą brzytwy Ockhama, czyli twierdzenia, iż najprostsza odpowiedź jest zazwyczaj właściwa. Innymi słowy, moje imię i nazwisko przejdzie do historii z całkiem prozaicznego powodu, a mianowicie dlatego, że miłosne trójkąty rozpalają ludzką wyobraźnię jak nic innego. Kiedy jednak pomyślę sobie, co naprawdę zrobiłam, trochę mi żal, że nikt się nie dowie o tamtym misternym przedsięwzięciu. Pewnie, że wolę, aby uszło mi to na sucho, ale może kiedyś, wiele lat po mojej śmierci, ktoś otworzy starą kasetkę i znajdzie w niej to wyznanie? Opinia publiczna będzie wstrząśnięta. W końcu mało kto na tym świecie zdoła zrozumieć, jak można przed dwudziestym ósmym rokiem życia zabić z zimną krwią sześcioro członków własnej rodziny, po czym jak gdyby nigdy nic żyć sobie dalej bez cienia skruchy.ROZDZIAŁ 1
Wysiadam z samolotu i uderza we mnie ten wspaniały podmuch gorącego powietrza, który Brytyjczycy podróżujący do ciepłych krajów niezmiennie witają dramatycznym okrzykiem, przypominając sobie, że większość mieszkańców Ziemi nie jest skazana na klimat oscylujący między chłodem a szarugą. Po lotniskach poruszam się sprawnie, a dziś nawet bardziej niż zwykle, bo chcę uniknąć mężczyzny, obok którego miałam pecha siedzieć przez cały lot. Amir przedstawił mi się, gdy tylko zapięłam pas bezpieczeństwa. Wyglądał na trzydzieści kilka lat, a do koszuli, która napinała mu się rozpaczliwie na komicznie wręcz wyrzeźbionej klatce piersiowej, włożył z sobie tylko znanego powodu błyszczące spodnie dresowe. Na stopach, o zgrozo, miał klapki basenowe Gucci i skarpetki pod kolor. Poważnie się zastanawiałam, czy nie poprosić stewardesy o inne miejsce, ale straciłam ją z oczu i kiedy samolot zaczął kołować po płycie lotniska, byłam już uwięziona między oknem a tym strojnym samcem o posturze drwala.
Amir jechał do Puerto Banús – ja też, ale zachowałam ten fakt dla siebie. Miał trzydzieści osiem lat, zajmował się czymś, co miało związek z klubami nocnymi, i kilka razy powtarzał, że „lubi zaszaleć”. Zamknęłam oczy, kiedy najpierw przynudzał o życiu w Marbelli, a potem rozwodził się nad problemami, z którymi mierzy się co roku, gdy sprowadza na sezon letni swoje ulubione samochody. W ogóle się nie zrażał moją niezachęcającą mową ciała i w końcu byłam zmuszona powiedzieć coś o sobie. Lecę odwiedzić przyjaciółkę, wyjaśniłam. Nie, nie w Puerto Banús, kawałek od wybrzeża. Raczej nie wyprawimy się do miasta, by zakosztować rozkoszy klubu nocnego Glitter.
– Potrzebujecie samochodu? – spytał ten wyrwidąb. – Mogę wam dać zajebistą brykę, powiedz tylko słowo, a załatwię wam fajnego merca na cały pobyt.
Odmówiłam, jak umiałam najgrzeczniej, po czym oznajmiłam stanowczo, że mam trochę pilnej pracy.
Gdy zaczęliśmy schodzić do lądowania, Amir wyczuł szansę i przypomniał mi, że trzeba zamknąć laptopa. Znów, chcąc nie chcąc, dałam się wciągnąć w rozmowę, pilnowałam się jednak, by nie powiedzieć mu, jak się nazywam, ani nie zdradzić żadnych innych informacji na swój temat. Strasznie mnie wkurzał tą swoją atencją – specjalnie ubrałam się w czarne spodnie, koszulę i miałam zero makijażu, by nie zwracać na siebie uwagi. Żadnej biżuterii ani charakterystycznych ozdób – niczego, co przypadkowo poznana osoba mogłaby sobie później przypomnieć na przesłuchaniu. Czysto hipotetycznym, bo przecież jestem zwykłą dziewczyną, jedną z tysięcy, które postanowiły tego lata wyjechać na urlop do Marbelli.
Czas spędzony ze mną w trakcie lotu będzie musiał Amirowi wystarczyć, zresztą jak dla mnie to i tak było o wiele za długo. Przedzieram się teraz do wyjścia, z uśmiechem na ustach wpycham się na przód kolejki do odprawy paszportowej, a potem ruszam prosto do hali odbioru bagażu. Gdy zaczyna tam przybywać ludzi, staję za jednym ze słupów i wlepiam wzrok w telefon. Parę minut później wyłania się moja walizka. Chwytam ją prędko, obracam się na pięcie i ruszam zdecydowanym krokiem do wyjścia. Potem jednak świta mi w głowie pewna myśl.
Kiedy Amir wychodzi z budynku lotniska, stoję na wprost drzwi oparta o barierkę. Na mój widok twarz mu się rozjaśnia; wciąga brzuch i wypina pierś.
– Rozglądałem się za tobą! – woła, gestykulując ręką, na której błyszczy złoty zegarek.
– No tak, przepraszam. Bardzo się spieszę, bo jestem umówiona z przyjaciółką na lunch i nie chcę się spóźnić. Ale nie mogłam tak uciec bez pożegnania.
– No to umówmy się na któryś wieczór. Daj mi swój numer i się spikniemy.
Nigdy w życiu, ale jeśli mam dostać od niego to, czego chcę, to nie mogę go do siebie zniechęcić.
– Wiesz co, Amir, mam nowy telefon i za cholerę nie potrafię zapamiętać numeru. Ty daj mi swój i się odezwę. – Uśmiecham się i dotykam lekko jego ramienia.
Zapisuję numer w telefonie, grzecznie odmawiam, gdy Amir proponuje mi podwózkę, i macham ręką na do widzenia.
– Amir! – wołam za nim po chwili. – Z tym samochodem to nadal aktualne?
*
Podróż wypożyczonym autem z lotniska do wynajętego mieszkania przebiega dość gładko i trwa niecałe dwie godziny. Znalazłam to mieszkanie na Airbnb i umówiłam się z właścicielką na płatność gotówką, żeby po transakcji nie było śladu. Zgodziła się od razu, bo zaproponowałam podwójną stawkę. Kupa forsy, zwłaszcza w sezonie, ale to mój jedyny tydzień urlopu i zależy mi na pchnięciu spraw naprzód, więc nie żałuję pieniędzy. Mieszkanko jest ciasne, wystrojem przypomina klinikę kosmetyczną z lat osiemdziesiątych (tyle że plus porcelanowe lalki). Mam wielką ochotę rozprostować kości i zobaczyć morze, ale czas mnie goni.
Zrobiłam rozpoznanie – na tyle, na ile to możliwe w przypadku dwojga starych dziadersów, którzy jak na złość prawie nie udzielają się w internecie. Na tej podstawie domyślam się, gdzie mogę ich zastać dziś wieczorem. Z profilu facebookowego Kathleen (który na szczęście jest publiczny; chwała Bogu, że ludzie w tym wieku nie ogarniają ustawień prywatności) wydedukowałam, że Artemis senior i jego małżonka – w chwilach wolnych od psioczenia na wszechobecność Hiszpanów w Hiszpanii – najczęściej kursują między restauracją Villa Bianca przy samej plaży a kasynem Dinero na przedmieściach. W restauracji zarezerwowałam stolik na wieczór.
Żeby była jasność: sama nie do końca wiem, co robię. Mam dwadzieścia cztery lata i od wielu lat zastanawiam się, jak najlepiej pomścić swoją matkę, ale nigdy przedtem nie zdecydowałam się na tak śmiały krok. Do tej pory skupiałam się głównie na karierze, odkładaniu pieniędzy, zbieraniu informacji na temat członków rodziny i próbach zbliżenia się do nich. Była to praca tyleż niezbędna, co bardzo żmudna. Oczywiście jestem gotowa do poświęceń, bo przybliżają mnie one do celu, ale jak Boga kocham, nie jest łatwo udawać, że interesują mnie badania opinii klientów, tudzież brać udział w dobrowolnych (czytaj: obowiązkowych) piątkowych wyjściach integracyjnych. Gdybym wiedziała, że przyjdzie mi pić Jagerbomby z ludźmi, którzy z własnej woli robią w marketingu, dałabym sobie najpierw trochę czasu, żeby zresearchować trepanację czaszki. Może zresztą właśnie dlatego tak mi się spieszy, by zrobić ten pierwszy duży krok – chcę udowodnić sama sobie, że posuwam się naprzód i że jestem w stanie dokonać tego, o czym przemyśliwam od jedenastu lat. Chociaż trzeba spojrzeć prawdzie w oczy: nie jestem jakoś super przygotowana. Zamierzałam mieć w chwili przyjazdu do Marbelli gotowy plan, perfekcyjny kamuflaż i wszystko dokładnie obliczone. Tymczasem siedzę w mieszkaniu, które śmierdzi tak, jakby chomik zdechł pod szafą, a ktoś, nie wiedząc, skąd ten smród się bierze, przez pół roku traktował wszystkie zakamarki jakimś mocnym środkiem. Mam w głowie pewien plan, ale nie wiem, czy uda mi się go zrealizować. Przywiozłam ze sobą perukę kupioną w sklepie kosmetycznym w Finsbury Park, która w blasku sklepowych świetlówek sprawiała całkiem przekonujące wrażenie, natomiast w hiszpańskim słońcu wygląda, jakby w każdej chwili mogła się zapalić. Mimo tego lęku związanego z nieprzygotowaniem ogarnia mnie teraz dreszczyk emocji. Zakładając perukę, a potem robiąc sobie makijaż, czuję się tak, jakbym wcale nie zamierzała zamordować własnych dziadków, tylko szykowała się na cudowną randkę.
*
Ostatnie zdanie to oczywiście przesada. Nie chcę ich zabić dziś wieczorem, nie jestem taka głupia. Muszę najpierw im się przyjrzeć, posłuchać, o czym będą rozmawiali, zorientować się, jakie mają plany na ten tydzień, kilka razy obrócić autem do miejsca, gdzie mieszkają, no i jeszcze – bardzo ważne – odebrać od Amira obiecany wóz. Sama nie wiem, czy ten samochód to dowód na to, że jestem nieogarnięta i powinnam odłożyć swój plan w czasie, czy jednak prezent od bliżej nieokreślonego bóstwa. Przekonajmy się!
Dawno już postanowiłam, że Kathleen i Jeremy Artemisowie pierwsi opuszczą ten świat. Z kilku powodów; również dlatego, że i tak są już starzy, więc co za różnica. Starcy, którzy nic nie robią, tylko wydają swoje emerytury i jałowieją w ulubionych fotelach, to kiepska reklama ludzkości, tak uważam. Fajnie, że dzięki postępowi medycyny i promocji zdrowego trybu życia udało nam się sprawić, że ludzie żyją dłużej; szkoda tylko, że ci sami ludzie zajmują potem cenne łóżka i stają się coraz wredniejsi, aż w końcu zmieniają się w hamulce postępu zajmujące pokój, w którym człowiek urządziłby sobie pracownię.
Nie róbcie takich min, dobrze wiem, że macie podobne przemyślenia. Niech ludzie cieszą się życiem, a koło siedemdziesiątki zmiatają z tego padołu. Jakim trzeba być nudziarzem, żeby pragnąć dożyć setki? Po co to wszystko – dla jednego zdawkowego listu od królowej? Tak naprawdę wyrządzam wszystkim wielką przysługę. Mówimy przecież o starych, niepotrzebnych ludziach, o chodzących definicjach darmozjada. Kieliszek wina do lunchu, poobiednia drzemka, spacerek po sklepach z obciachową biżuterią i szpanerskimi zegarkami. On gra w golfa, ona ciągle wstrzykuje coś sobie pod skórę, przez co z twarzy przypomina bardzo stare dziecko. Nie są warci powietrza, którym oddychają, a jeszcze nawet nie zdążyłam wam opowiedzieć, jacy z nich rasiści.
Oczywiście mam w tej grze swój interes. Nie jestem Haroldem Shipmanem, beztrosko mordującym staruszków w ilościach hurtowych. Ja chcę zabić tylko dwoje, reszta niech sobie dalej ogląda Emmerdale i kupuje chujowe prezenty dla wnuków, którzy ziewają na samo wspomnienie ich wizyty. Ściśle rzecz biorąc, są to moi dziadkowie, ale nigdy ich nie poznałam i przez całe życie nie dostałam od nich nawet toblerone. Wiedzą jednak o moim istnieniu.
Już wyjaśniam. Sama przez wiele lat nie byłam tego świadoma; wydawało mi się, że Simon, mój ojciec, zdołał utrzymać wiadomość o tym, że istnieję, w tajemnicy, ale przyjaciółka mojej matki Helene odwiedziła mnie niedawno w Londynie i przy butelce wina wyznała, że spotkała się z nimi przed laty, na krótko przed wyjazdem do Paryża. Miała poczucie, że porzucając mnie, sprawia zawód mojej pięknej matce. Biedna Marie, Boże świeć nad jej duszą. Helene przyszedł wtedy do głowy tylko jeden sposób, aby ukoić dręczące ją wyrzuty sumienia. Namierzyła moich dziadków w sieci, a potem znalazła ich londyński adres w rejestrze przedsiębiorców. Nachyliłam się ku niej przez stół, tak bardzo chciałam wiedzieć, co jej powiedzieli, zapisać tę nową informację w swojej pamięci. Oczywiście sama wiele razy jeździłam pod ich dom, zanim jeszcze przenieśli się na stałe do Hiszpanii. Godzinami czatowałam po drugiej stronie ulicy, czasem też podążałam za ich prowadzonym przez szofera samochodem, jeśli akurat zdarzyło im się dokądś wyjść. Do głowy mi jednak nie przyszło, żeby z nimi porozmawiać. Trochę podziwiałam Helene, a trochę byłam na nią wściekła, że nigdy wcześniej mi nie powiedziała o tamtym spotkaniu.
Opowiadanie o tym, jak nieudana była to wizyta, przychodziło jej z wyraźnym trudem; ani razu nie spojrzała mi w oczy, kiedy mówiła, że najpierw, jak tylko usłyszeli, kim jest, zatrzasnęli jej drzwi przed nosem. Nie dała jednak za wygraną i w końcu wpuścili ją do środka, choć tylko po to, by lodowatym tonem oznajmić, że wiedzą wszystko o mnie i mojej „potwornej” matce. Gdy tego słuchałam, zaczęło mi szumieć w uszach; drapałam się po szyi i tylko czekałam, aż zrobi mi się gula w gardle. Helene wyjaśniła, że dziadkowie wiedzieli o mnie od samego początku, odkąd ich „biedny” syn zjawił się u nich niespodziewanie późnym wieczorem i chodząc od ściany do ściany, wyznał, że wpakował się w kłopoty. Według Jeremy’ego, który wziął na siebie ciężar rozmowy, bo Kathleen przez cały czas siedziała sztywno na kanapie i sączyła gin z tonikiem, Simon spytał go, jak ma o tym powiedzieć swojej żonie Janine. Stwierdził też, że trzeba będzie łożyć na moje utrzymanie.
– Czyli w pewnym sensie chciał dobrze – zauważyła nieśmiało Helene, odstawiając kieliszek i bawiąc się włosami.
Puściłam ten komentarz mimo uszu i poprosiłam, żeby mówiła dalej. Nie obchodziły mnie ani trochę jego żałosne próby ratowania własnego sumienia.
Jeremy z dumą oznajmił Helene, że w parę godzin wybili mu ten pomysł z głowy. Przekonali go, że Marie zrobiła to specjalnie, dla pieniędzy, i ostrzegli, że Janine nigdy się po tym nie otrząśnie. „Simon popełnił głupstwo, jakie przydarza się wielu młodym mężczyznom” – powiedział. „Przykro mi, że ta dziewczyna wychowuje się bez rodziców, ale wielu miało w życiu jeszcze gorzej niż ona. Ja straciłem matkę w młodym wieku, a nie chodzę żebrać po obcych ludziach”. Helene wdała się z nim w kłótnię, krzyknęła, że to nieprawda, że Marie próbowała złapać Simona w sidła. Moja matka w ogóle nie miała pojęcia, że on pochodzi z bogatej rodziny ani że jest żonaty, dowiedziała się o tym znacznie później. Ale oni nie chcieli o tym słyszeć. Kathleen znienacka wstała z kanapy i wrzasnęła: „Ta dziewucha chciała oskubać mojego syna! Jeśli pani się zdaje, że córka pani przyjaciółki cokolwiek wskóra, próbując to rozgrzebać, to jest pani tak samo naiwna jak ona!”. I na tym się skończyło. Według relacji Helene, która dopiła wino i gestykulowała coraz energiczniej, Kathleen zaczęła nagle płakać i bić męża w piersi. Chwycił ją za ręce i siłą posadził na kanapie. Potem zwrócił się do Helene, która stała w drzwiach lekko oszołomiona: „Zdenerwowała pani moją żonę i popsuła nam wieczór. Proszę natychmiast opuścić mój dom i niech pani przypadkiem nie próbuje tego samego z moim synem. Zadzwonimy do naszych prawników i prędzej zostanie pani bez dachu nad głową, niż spotka się z nami w sądzie”.
– Aż się wtedy trzęsłam – przyznała Helene – bo w tego człowieka jakby coś wstąpiło. Oczy miał wytrzeszczone, a siwe włosy sterczały mu teraz na wszystkie strony. A chyba najdziwniejsze było to, że kompletnie zmienił mu się akcent. Na początku rozmowy mówił jak typowy angielski dżentelmen, a kiedy wychodziłam, przypominał mi bardziej ulicznych handlarzy z mojego rodzinnego miasteczka. Przepraszam. Zrobiłam, co mogłam, liczyłam po cichu, że jego rodzice są milsi, bardziej współczujący. Że będą chcieli poznać swoją piękną wnuczkę, na litość boską! Ale nie. Może i powiodło im się w życiu, Grace, ale tak naprawdę to zwykłe łachudry.
A więc są starzy, wredni i zajmują cenną przestrzeń. Samo to już wystarczyłoby za powód, żeby pomóc im się rozstać ze światem w mniej przyjemnych okolicznościach, niż były im pisane. Jeśli jednak mam być zupełnie szczera, chodzi przede wszystkim o to, że wiedzieli. Wiedzieli o mojej matce. Wiedzieli o mnie. Pół biedy, gdyby tylko machnęli ręką i nie zrobili nic. Ale oni nastawili Simona przeciwko Marie, zwalili wszystko na nią, na Helene, na kluby, na kolegów, którzy sprowadzili go na złą drogę. Mieli pretensje do wszystkich poza Simonem. Wykpił się od ojcowskich obowiązków przy wydatnej pomocy swojej rodziny. Wcześniej myślałam, że żyli w błogiej nieświadomości, nie mieli pojęcia, że ich syn wyparł się własnej córki, a jej matkę zostawił bez środków do życia. Tymczasem oni właśnie tego chcieli. I to zaważyło. Dlatego umrą pierwsi.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------