Jak zmienić swój umysł? - ebook
Jak zmienić swój umysł? - ebook
Jedna z 10 najlepszych książek 2018 roku wg New York Times Book Review.
Słynny amerykański dziennikarz, Michael Pollan, zabiera nas w fascynująca podróżą po historii badań nad psychodelikami, które rozkwitły w latach sześćdziesiątych XX wieku, aby szybko stracić miano obiecujących leków i trafić na listę substancji zakazanych. Aby oddzielić prawdę od mitów, przeszukuje archiwa, ale również spotyka się z grupą psychodelicznych ewangelistów, którzy wieszczyli ich zbawienny wpływ nie tylko na ludzi, ale również porządek społeczny.
Ostatecznie decyduje się na wypróbowanie ich działania na samym sobie. W tym celu zaczyna eksplorować podziemną społeczność terapeutów psychodelicznych, aby znaleźć przewodników, którym gotów będzie zaufać.
"Jak zmienić swój umysł" to nie tylko barwna opowieść o psychodelicznych podróżach, ale też mocno osadzono w nauce historia o granicach ludzkiego poznania, zagadce świadomości, poszukiwaniu szczęścia i sensu życia.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66586-78-9 |
Rozmiar pliku: | 2,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
NOWE DRZWI
W połowie XX wieku do świata zachodniego gwałtownie wdarły się dwie niezwykłe molekuły, dwa organiczne związki cechujące się uderzająco bliźniaczym podobieństwem. W późniejszym czasie zmieniły one bieg społecznej, politycznej i kulturowej historii, a także osobiste historie milionów ludzi, którzy zdecydowali się wprowadzić je do swoich mózgów. Tak się złożyło, że odkrycie tych rewolucyjnych substancji chemicznych zbiegło się w czasie z innym gwałtownym zdarzeniem, które również wywarło wpływ na losy całego świata: z wybuchem bomby atomowej. Niektóre osoby zestawiały ze sobą te dwa wydarzenia i zwracały uwagę na kosmiczną synchroniczność, która wydawała się je łączyć. Na świat wypuszczono nowe nadzwyczajne energie i nic nigdy nie było już takie jak wcześniej.
Pierwsza z wyżej wspomnianych molekuł pojawiła się w wyniku przypadkowego odkrycia naukowego. Dietyloamid kwasu D-lizergowego, znany powszechnie jako LSD, został zsyntetyzowany przez Alberta Hofmanna w 1938 roku – niedługo po tym, jak fizycy po raz pierwszy rozszczepili atom uranu. Hofmann pracował w szwajcarskiej firmie Sandoz i szukał leku pobudzającego krążenie, a nie środka psychoaktywnego. Dopiero pięć lat później, gdy przez przypadek przyjął maleńką ilość nowej substancji, zdał sobie sprawę, że stworzył coś potężnego – przerażającego, a zarazem cudownego.
Druga ze wspomnianych molekuł istniała natomiast od tysięcy lat, chociaż nikt w rozwiniętym świecie nie zdawał sobie z tego sprawy. Została wyprodukowana nie przez chemika, lecz przez małego i niepozornego brązowego grzyba, i stała się znana jako psylocybina. Rdzenne ludy Meksyku i Ameryki Środkowej przez stulecia spożywały ją jako sakrament. Aztekowie określali wytwarzającego ją grzyba mianem _teonanácat_, czyli „ciałem bogów”, ale po hiszpańskim podboju jego użycie zostało brutalnie stłumione przez Kościół rzymskokatolicki i zepchnięte do podziemia. W 1955 roku, dwanaście lat po odkryciu LSD przez Alberta Hofmanna, manhattański bankier i mykolog amator Robert Gordon Wasson skosztował magicznych grzybów w mieście Huautla de Jiménez w stanie Oaxaca na południu Meksyku, a dwa lata później opublikował w czasopiśmie „Life” piętnastostronicowy artykuł o „grzybach wywołujących dziwne wizje”. Informacje o pojawieniu się nowej formy świadomości po raz pierwszy dotarły wówczas do ogółu społeczeństwa. (W 1957 roku wiedza o LSD przeważnie nie wykraczała poza środowisko badaczy i ekspertów od zdrowia psychicznego). Przez kilka kolejnych lat ludzie nie zdawali sobie sprawy z doniosłości tego wydarzenia, ale wówczas historia świata zachodniego uległa zmianie.
Trudno przecenić wpływ, jaki wywarły na świat te dwie molekuły. Pojawienie się LSD można powiązać z rewolucją neuronaukową, która rozpoczęła się w latach 50. XX wieku, kiedy to naukowcy odkryli rolę, którą pełnią neuroprzekaźniki w mózgu. Fakt, że maleńka ilość LSD, mierzona w mikrogramach, była w stanie wywołać symptomy przypominające psychozę, zainspirował neuronaukowców do poszukiwania neurochemicznej podstawy zaburzeń psychicznych, którym wcześniej przypisywano psychologiczne pochodzenie. W tym samym czasie psychodeliki znalazły zastosowanie w psychoterapii, w której używano ich do leczenia różnego rodzaju dolegliwości, między innymi alkoholizmu, stanów lękowych i depresji. Przez większą część lat 50. i na początku lat 60. wielu przedstawicieli psychiatrycznego establishmentu uważało LSD i psylocybinę za cudowne leki.
Pojawienie się tych dwóch substancji jest powiązane również z powstaniem kontrkultury w latach 60. ubiegłego wieku, a zwłaszcza z jej charakterystycznym duchem i stylem. Po raz pierwszy w historii młodzież miała swój własny rytuał przejścia: „trip na kwasie”. Wcześniejsze rytuały przejścia zawsze wprowadzały młodych w dorosłość, natomiast ten przenosił ich do krainy umysłu, z której istnienia większość dorosłych nawet nie zdawała sobie sprawy. Jego wpływ na społeczeństwo był, delikatnie mówiąc, wstrząsający.
Mimo tego pod koniec lat 60. fale społecznych i politycznych zmian wywołane przez te molekuły wydawały się słabnąć. W ogromnej liczbie doniesień medialnych zaczęły pojawiać się informacje o ciemnej stronie psychodelików (bad tripach, załamaniach psychotycznych, flashbackach, samobójstwach), a od 1965 roku entuzjazm otaczający te nowe substancje ustąpił miejsca panice moralnej. Kultura i nauka odwróciły się od psychodelików z równie dużą gwałtownością, z jaką kiedyś się na nie otworzyły. Wcześniej te substancje były legalne w większości miejsc, ale pod koniec dekady zostały zakazane i zepchnięte do podziemia. Przynajmniej jedna z dwóch XX-wiecznych bomb została rozbrojona.
Następnie wydarzyło się coś niespodziewanego i znaczącego. Na początku lat 90. ubiegłego wieku, daleko poza polem widzenia większości z nas, mała grupka naukowców, psychoterapeutów i tak zwanych psychonautów doszła do wniosku, że nauka i kultura utraciły coś cennego. Postanowiła więc to odzyskać.
Obecnie, po kilku dekadach tłumienia i lekceważenia, psychodeliki przeżywają renesans. Nowe pokolenie naukowców, często czerpiących inspirację ze swoich osobistych doświadczeń z tymi substancjami, sprawdza ich potencjał w leczeniu zaburzeń psychicznych, takich jak depresja, stany lękowe, traumy czy uzależnienia. Inni badacze używają ich natomiast w połączeniu z nowymi technikami neuroobrazowania, aby badać związki między mózgiem a umysłem, z nadzieją, że uda im się rozwikłać niektóre z tajemnic świadomości.
Dobrym sposobem na zrozumienie złożonego systemu jest zakłócenie jego funkcjonowania i obserwowanie dalszego rozwoju wydarzeń. Zderzając ze sobą atomy, akcelerator cząstek zmusza je do tego, żeby ujawniły swoje tajemnice. Podając psychodeliki w starannie odmierzonych dawkach, neuronaukowcy są w stanie gruntownie zakłócić normalną świadomość ochotników, rozpuszczając struktury jaźni i wywołując coś, co można określić jako doświadczenie mistyczne. Narzędzia do neuroobrazowania mogą wówczas monitorować zmiany aktywności mózgu i tworzące się układy połączeń. Już teraz ta praca dostarcza zaskakujących informacji o „neuronalnych korelatach” poczucia „ja” i doświadczeń duchowych. Stary komunał z lat 60. mówiący o tym, że psychodeliki oferują klucz do zrozumienia – i „rozszerzenia” – świadomości, nie brzmi obecnie już tak niedorzecznie.
_Jak zmienić swój umysł_ to opowieść o tym renesansie. Przedstawiona tu historia, choć odnosi się do kwestii ogólnospołecznych, ma jednocześnie niezwykle osobisty charakter, którego początkowo w ogóle nie miała. Prawdopodobnie nie dało się tego uniknąć. Gdy gromadziłem informacje o ludziach prowadzących badania nad psychodelikami, miałem coraz większą ochotę na zwiedzenie tego nowego krajobrazu umysłu. Zapragnąłem na własnej skórze doświadczyć zmian w świadomości wywoływanych przez te molekuły i zobaczyć, czego – jeśli w ogóle czegokolwiek – mogą mnie nauczyć o moim umyśle i co mogą wnieść do mojego życia.
***
Był to dla mnie zupełnie nieoczekiwany zwrot wydarzeń. Streszczona tu przeze mnie historia psychodelików nie jest tą, którą osobiście przeżyłem. Urodziłem się w 1955 roku, a więc w połowie dekady, w której te substancje po raz pierwszy pojawiły się w Ameryce, ale o spróbowaniu LSD zacząłem myśleć na poważnie dopiero tuż przed sześćdziesiątym rokiem życia. Takie wyznanie może brzmieć mało wiarygodnie w ustach przedstawiciela generacji _baby boomers_, a ktoś mógłby nawet stwierdzić, że zaniedbałem swój pokoleniowy obowiązek. W 1967 roku miałem jednak zaledwie dwanaście lat, więc byłem zbyt młody, żeby wiedzieć coś konkretnego o „lecie miłości” albo o „kwasowych testach” w San Francisco. Gdybym w wieku czternastu lat chciał pojechać na Woodstock, musiałbym poprosić rodziców, żeby mnie tam zawieźli. Znacznej części lat 60. doświadczyłem za pośrednictwem czasopisma „Time”. Zanim w mojej głowie zdążyły pojawić się myśli o tym, czy powinienem spróbować LSD, czy nie, media zdążyły całkowicie zmienić swoje podejście do tej substancji. Początkowo przedstawiały ją jako cudowny lek psychiatryczny, później jako kontrkulturowy sakrament, a ostatecznie jako środek niszczący umysły młodzieży.
Wciąż uczyłem się w szkole średniej, gdy jeden z naukowców poinformował (błędnie, jak się okazało), że LSD wywołuje uszkodzenia chromosomów; pracownicy mediów, a także mój nauczyciel od edukacji zdrowotnej zadbali o to, żebyśmy wszyscy o tym usłyszeli. Kilka lat później Art Linkletter, gwiazda telewizyjna, rozpoczął kampanię przeciwko LSD, które obarczał winą za to, że jego córka wyskoczyła z okna mieszkania i straciła życie. Ta substancja podobno miała również coś wspólnego z morderstwami, których dokonała sekta Charlesa Mansona. Kiedy na początku lat 70. rozpoczynałem studia, wszystkie doniesienia medialne o LSD wydawały się mieć na celu wywołanie strachu. W moim przypadku zadziałały. Nie jestem więc dzieckiem psychodelicznych lat 60., lecz raczej dzieckiem moralnej paniki wywołanej przez psychodeliki.
Oprócz tego miałem swój osobisty powód, aby trzymać się z daleka od tych substancji: bolesny i pełen niepokoju okres dojrzewania pozostawił we mnie (i co najmniej w jednym psychiatrze) wątpliwości co do stabilności mojego zdrowia psychicznego. Przed pójściem na studia udało mi się osiągnąć nieco większą równowagę wewnętrzną, ale myśl o zakłóceniu pracy własnego umysłu za pomocą substancji psychodelicznej nadal wydawała mi się mało zachęcająca.
Wiele lat później, gdy zbliżałem się do trzydziestego roku życia i czułem się bardziej stabilnie, dwa albo trzy razy spróbowałem magicznych grzybów. Pewien przyjaciel podarował mi słoik pełen wysuszonych i poskręcanych owocników z rodzaju _Psilocybe_ (łysiczka) i przy kilku niezapomnianych okazjach wraz z moją partnerką (a obecnie żoną) Judith połknęliśmy dwa lub trzy z nich, po czym wytrzymaliśmy krótką falę nudności i wspólnie popłynęliśmy w interesującą podróż trwającą cztery lub pięć godzin. Obcowaliśmy wówczas z czymś, co wydawało się być cudownie zmienioną i uwydatnioną wersją dobrze znanej rzeczywistości.
Znawcy psychodelików prawdopodobnie skategoryzowaliby nasze eksperymenty jako „estetyczne doznania” na niskich dawkach, a nie jako głębokie doświadczenia psychodeliczne prowadzące do całkowitej dezintegracji ego. Z pewnością nie opuściliśmy znanego wszechświata i nie przeżyliśmy czegoś, co moglibyśmy określić mianem stanu mistycznego. Było to jednak naprawdę interesujące. Podczas naszego pierwszego eksperymentu w szczególnym stopniu zapadła mi w pamięć nadprzyrodzona jaskrawość zieleni w lasach i aksamitna delikatność żółtawozielonych paproci. Ogarnęła mnie nieodparta chęć wyjścia na świeże powietrze, rozebrania się do naga i znalezienia się jak najdalej od wszystkich przedmiotów wykonanych z metalu albo plastiku. Przebywaliśmy w ustronnym miejscu na wsi, więc mogłem zaspokoić wszystkie te potrzeby. Nie mam zbyt wielu wspomnień z naszej następnej podróży psychodelicznej, którą w pewną sobotę odbyliśmy w Riverside Park na Manhattanie. Pamiętam tylko, że była znacznie mniej przyjemna i nieskrępowana, ponieważ zbyt dużo czasu poświęcaliśmy na rozmyślanie o tym, czy otaczający nas ludzie wiedzą, że znajdujemy się pod wpływem substancji psychoaktywnej.
W tamtym czasie o tym nie wiedziałem, ale różnica pomiędzy tymi dwoma doświadczeniami wywołanymi przez tę samą substancję wynikała z ważnej i wyjątkowej cechy psychodelików: decydującego wpływu „nastawienia” i „otoczenia”. Nastawienie to stan umysłu i oczekiwania wobec podróży psychodelicznej, a otoczenie to zewnętrzne warunki, w których ta podróż się odbywa. W porównaniu z innymi środkami psychoaktywnymi psychodeliki są mało przewidywalne i mogą za każdym razem wpływać na ludzi w inny sposób, ponieważ ich działanie polega zazwyczaj na potęgowaniu wszystkiego, co w danym momencie dzieje się zarówno wewnątrz, jak i na zewnątrz głowy.
Po tych dwóch krótkich tripach słoik z grzybami przez wiele lat stał w tylnej części naszej spiżarni i nikt go nie dotykał. Myśl o poświęceniu całego dnia na doświadczenie psychodeliczne stała się wręcz niewyobrażalna. Pracowaliśmy do późna nad naszymi nowymi karierami zawodowymi, a długie okresy wolnego czasu oferowane przez studia (albo bezrobocie) stały się zaledwie wspomnieniem. W tamtym czasie dostępna była zupełnie inna substancja, która znacznie bardziej pasowała do robienia kariery na Manhattanie: kokaina. Śnieżnobiały proszek spowodował, że pomarszczone brązowe grzyby zaczęły wydawać się nieatrakcyjne, nieprzewidywalne i zbyt wymagające. Gdy pewnego weekendu robiliśmy porządek w kuchennych szafkach, natrafiliśmy na zapomniany słoik i wyrzuciliśmy go do śmietnika razem ze zwietrzałymi przyprawami i przeterminowanymi paczkami z jedzeniem.
Po upływie trzech dekad szczerze żałuję, że postąpiliśmy w taki sposób. Obecnie wiele bym dał w zamian za cały słoik magicznych grzybów. Zacząłem się nawet zastanawiać, czy przyjmowanie psychodelików w młodym wieku nie jest swego rodzaju marnotrawstwem. Odnoszę bowiem wrażenie, że mogą nam one zaoferować znacznie więcej w późniejszych etapach życia, w których nasze mentalne nawyki i codzienne zachowania stają się znacznie mniej elastyczne. Carl Jung kiedyś napisał, że to nie młodzież, lecz ludzie w średnim wieku potrzebują „doświadczeń numinalnych”, aby pomogły im uporać się z drugą połową ich życia.
Kiedy bezpiecznie wkroczyłem w wiek pięćdziesięciu lat, moja egzystencja opierała się na niezmiennych, ale wygodnych schematach: długim i udanym małżeństwie połączonym z równie długą i satysfakcjonującą karierą. Podobnie jak inni ludzie stworzyłem zestaw w miarę niezawodnych mentalnych algorytmów, dzięki którym potrafiłem uporać się ze wszystkimi wyzwaniami w domu i pracy. Czego brakowało w moim życiu? Nic nie przychodziło mi do głowy. Sytuacja uległa jednak zmianie, gdy dotarły do mnie informacje o nowych badaniach nad psychodelikami. Za ich sprawą zacząłem się zastanawiać, czy przypadkiem nie przeoczyłem potencjału tych molekuł jako narzędzi pomagających lepiej zrozumieć umysł, a być może również go zmienić.
***
Trzy kluczowe sytuacje przekonały mnie o tym, że tak właśnie było.
Wiosną 2010 roku na pierwszej stronie gazety „New York Times” ukazał się artykuł zatytułowany _Hallucinogens Have Doctors Tuning In Again_ . Opowiadał o badaczach podających pacjentom onkologicznym duże dawki psylocybiny (substancji czynnej zawartej w magicznych grzybach), aby pomóc im uporać się z „egzystencjalnym cierpieniem” związanym z nadchodzącą śmiercią.
Te eksperymenty odbywały się równocześnie na Johns Hopkins University, UCLA i Uniwersytecie Nowojorskim i wydawały się nie tylko nieprawdopodobne, ale wręcz szalone. Gdyby zdiagnozowano u mnie chorobę terminalną, prawdopodobnie ostatnią rzeczą, na którą miałbym ochotę, byłoby przyjęcie substancji psychodelicznej – czyli utrata kontroli nad moim umysłem, wejście w stan psychologicznej bezbronności i spojrzenie prosto w otchłań. Wielu ochotników twierdziło jednak, że za sprawą jednej nadzorowanej podróży psychodelicznej udało im się zmienić sposób, w jaki postrzegali nowotwór i perspektywę odejścia z tego świata. Kilku z nich wspomniało o całkowitym uwolnieniu się od strachu przed śmiercią. Przyczyny tej transformacji były intrygujące, ale dość niejasne. „Te osoby wykraczają poza podstawowe utożsamienie z własnym ciałem i doświadczają stanów wolnych od ego”, stwierdził jeden z badaczy. „Wracają z nową perspektywą i głęboką akceptacją”.
Włożyłem ten artykuł do jednej z moich teczek i przypomniałem sobie o nim dopiero rok albo dwa lata później, gdy razem z Judith pojechaliśmy na uroczystą kolację do dużego domu położonego na jednym ze wzgórz niedaleko Berkeley. Wraz z kilkunastoma osobami siedzieliśmy przy długim stole i w pewnym momencie kobieta znajdująca się na jego drugim końcu zaczęła opowiadać o swoich tripach na kwasie. Wyglądała na osobę mniej więcej w moim wieku i – jak się później dowiedziałem – była szanowaną psycholożką. Byłem zaabsorbowany inną rozmową, ale kiedy tylko dotarły do mnie fonemy L-S-D, natychmiast nadstawiłem ucha i zacząłem się uważnie przysłuchiwać.
Początkowo założyłem, że kobieta opowiada jakąś wyświechtaną anegdotę z czasów studenckich – myliłem się. Szybko stało się jasne, że opisywany przez nią trip na kwasie miał miejsce zaledwie kilka dni albo tygodni wcześniej i że było to jedno z pierwszych doświadczeń psychodelicznych w jej życiu. Zgromadzone osoby uniosły brwi ze zdziwienia. Owa kobieta i jej mąż, emerytowany inżynier oprogramowania, odkryli, że sporadyczne przyjmowanie LSD stymuluje ich intelektualnie i korzystnie wpływa na ich pracę. Psycholożka miała poczucie, że LSD pomogło jej zrozumieć, w jaki sposób małe dzieci postrzegają świat – ich percepcja nie jest zapośredniczona przez oczekiwania, konwenanse i minione doświadczenia w równie dużym stopniu jak percepcja dorosłych. Kobieta wyjaśniła, że w dorosłym życiu nasze umysły nie postrzegają świata po prostu takim, jakim jest, lecz raczej tworzą różnego rodzaju przypuszczenia na jego temat. Owe przypuszczenia opierają się na dotychczasowych przeżyciach i pozwalają umysłowi oszczędzać czas i energię, na przykład wtedy, gdy próbujemy rozpoznać fraktalny wzór złożony z zielonych kropek znajdujących się w naszym polu widzenia (prawdopodobnie są to liście na drzewie). LSD wydaje się dezaktywować te skonwencjonalizowane i skrótowe mechanizmy działania percepcji, przez co przywraca nam dziecięcą bezpośredniość i poczucie zachwytu w doświadczaniu rzeczywistości. Czujemy się wtedy tak, jakbyśmy wszystko widzieli po raz pierwszy (liście!).
Nieśmiało zapytałem kobietę, czy planuje coś napisać o tych koncepcjach, które przykuły uwagę wszystkich osób siedzących przy stole. Roześmiała się i spojrzała na mnie w taki sposób, jakby chciała powiedzieć: „Ależ jesteś naiwny”. LSD jest substancją kontrolowaną zaliczaną do kategorii 1 (_schedule 1_), co oznacza, że rząd postrzega ją jako środek psychoaktywny o wysokim potencjale nadużywania, pozbawiony uznanych zastosowań medycznych. Niewątpliwie dla kogoś, kto ma tak wysoką pozycję społeczną, głupotą byłoby publikować jakiekolwiek sugestie, że psychodeliki mogą cokolwiek wnieść do filozofii lub psychologii – że tak naprawdę mogą być cennym narzędziem do zgłębiania tajemnic ludzkiej świadomości. Poważne badania nad psychodelikami zostały w mniejszym lub większym stopniu usunięte z uniwersytetów pięćdziesiąt lat temu, niedługo po tym, jak harwardzki projekt psylocybinowy zainicjowany przez Timothy’ego Leary’ego roztrzaskał się i wybuchł w 1963 roku. Wydawało się, że nawet Berkeley nie jest gotowe na wskrzeszenie badań nad psychodelikami, a przynajmniej – jeszcze nie.
Trzecia kluczowa sytuacja: rozmowa przy stole przywołała w mojej pamięci mgliste wspomnienie o tym, że kilka lat wcześniej ktoś przysłał mi w e-mailu artykuł naukowy o badaniach nad psylocybiną. W tamtym czasie byłem zajęty innymi sprawami, więc nawet nie otworzyłem pliku, ale szybkie wyszukiwanie terminu „psylocybina” natychmiast pomogło mi wydobyć go z wirtualnej sterty nieprzeczytanych wiadomości na moim komputerze. Wysłał go do mnie jeden z jego autorów. Nazywał się Bob Jesse i nigdy wcześniej o nim nie słyszałem; prawdopodobnie przeczytał jakiś mój tekst o psychoaktywnych roślinach i uznał, że mogę być zainteresowany. Artykuł ukazał się w czasopiśmie „Psychopharmacology” i został napisany przez ten sam zespół badaczy, który podawał psylocybinę pacjentom onkologicznym na Johns Hopkins University. Jak na recenzowaną publikację naukową nosił bardzo nietypowy tytuł: _Psilocybin Can Occasion Mystical-Type Experiences Having Substantial and Sustained Personal Meaning and Spiritual Significance_ .
Mniejsza o słowo „psylocybina”. Znacznie bardziej rzuciło mi się w oczy, że na stronach czasopisma o farmakologii znalazły się słowa „mistyczny” i „duchowy”. Tytuł wskazywał na intrygujący kierunek badań stanowiący pomost między dwoma światami, które przyzwyczailiśmy się traktować jako niemożliwe do pogodzenia: nauką a duchowością.
Tym razem z fascynacją wczytałem się w artykuł badaczy z Johns Hopkins. Trzydziestu ochotnikom, którzy nigdy wcześniej nie używali psychodelików, podano tabletkę zawierającą albo syntetyczną wersję psylocybiny, albo „aktywne placebo” (w tym badaniu był to metylofenidat, czy też Ritalin) mające rozbudzić w nich błędne przeświadczenie, że dostali substancję psychodeliczną. Następnie leżeli na kanapie z oczami zasłoniętymi opaską i słuchali muzyki przez słuchawki. (Opaska na oczy i słuchawki sprzyjają głębszej introspekcji podczas podróży psychodelicznej). Przez cały czas towarzyszyło im dwoje terapeutów. Po mniej więcej trzydziestu minutach w umysłach osób, które otrzymały psylocybinę, zaczynały dziać się niezwykłe rzeczy.
Badanie pokazało, że wysoka dawka tej substancji może w bezpieczny i niezawodny sposób być używana do „wywoływania” doświadczenia mistycznego – opisywanego zazwyczaj jako rozpuszczenie jednostkowego ego i pojawiające się później poczucie zjednoczenia z naturą lub wszechświatem. Zapewne nie jest to żadna nowość dla użytkowników substancji psychodelicznych ani dla badaczy, którzy po raz pierwszy badali je jeszcze w latach 50. i 60. ubiegłego wieku. Kiedy jednak wspomniany artykuł ukazał się w 2006 roku, nie było to oczywiste ani dla współczesnej nauki, ani dla mnie.
W przedstawionych wynikach najbardziej niezwykłe było to, że uczestnicy badania oceniali swoje doświadczenie psylocybinowe jako jedno z najbardziej znaczących przeżyć i porównywali je do „narodzin pierwszego dziecka albo śmierci rodzica”. Dwie trzecie osób uznało sesję psychodeliczną za jedno z pięciu „najbardziej doniosłych duchowo doświadczeń” w ich życiu, a jedna trzecia za najbardziej doniosłe spośród tego rodzaju doznań. Czternaście miesięcy później te wyniki zmniejszyły się tylko odrobinę. Ochotnicy informowali o znaczącej poprawie ich „osobistego samopoczucia, satysfakcji życiowej i pozytywnych zmianach zachowania”, które potwierdzili ich przyjaciele i członkowie rodzin.
Choć w tamtym czasie nikt o tym nie wiedział, za sprawą tego artykułu rozpoczął się na dobre renesans badań nad psychodelikami. W bezpośredni sposób doprowadził on bowiem – na Johns Hopkins i kilku innych uniwersytetach – do szeregu eksperymentów dotyczących wykorzystania psylocybiny do leczenia różnego rodzaju dolegliwości, między innymi stanów lękowych i przygnębienia u pacjentów onkologicznych, uzależnienia od nikotyny i alkoholu, zaburzeń obsesyjno-kompulsyjnych, depresji oraz zaburzeń odżywiania. Znamiennym aspektem całej tej linii badań klinicznych jest założenie, że kluczem do zmiany ludzkiego umysłu nie jest samo farmakologiczne działanie substancji, ale rodzaj wywołanego przez nią mentalnego doświadczenia, które wiąże się z tymczasowym rozpuszczeniem jednostkowego ego.
***
Nie miałem wówczas pewności, czy kiedykolwiek przytrafiło mi się jakieś „doniosłe duchowo” doświadczenie, a tym bardziej nie byłem w stanie stworzyć rankingu tego rodzaju przeżyć. Artykuł z 2006 roku wzbudził więc we mnie ciekawość, ale również sceptycyzm. Wielu ochotników twierdziło, że uzyskało dostęp do alternatywnej rzeczywistości, do „innego świata”, w którym nie obowiązują standardowe prawa fizyki, a przeróżne przejawy kosmicznej świadomości albo boskości zdają się być realne.
Wszystkie te informacje były dla mnie dość trudne do przyjęcia (czy nie dotyczyły po prostu narkotycznych halucynacji?), a jednocześnie intrygujące; jakaś część mnie chciała traktować to jako prawdę, czymkolwiek dokładnie „to” było. Byłem tym zaskoczony, ponieważ nigdy wcześniej nie uważałem się za osobę szczególnie uduchowioną, a tym bardziej mistyczną. Prawdopodobnie wynikało to po części z mojego światopoglądu, a po części z mojego zaniedbania: nie otrzymałem religijnego wychowania i nigdy nie poświęcałem zbyt dużo czasu na zgłębianie tajników duchowych ścieżek. Zasadniczo jestem materialistą filozoficznym, który uważa, że materia stanowi fundament świata i że za pomocą rządzących nią praw fizyki powinniśmy być w stanie wytłumaczyć każde zdarzenie. Skłaniam się ku naukowym wyjaśnieniom zjawisk i wychodzę z założenia, że istnieje wyłącznie świat materialny. Zdaję sobie jednak sprawę z ograniczeń naukowo-materialistycznej perspektywy i wierzę, że przyroda (w tym również ludzki umysł) wciąż skrywa w sobie niezgłębione tajemnice, do których nauka wydaje się niekiedy odnosić w arogancki i niesłusznie lekceważący sposób.
Czy to możliwe, że jedno doświadczenie psychodeliczne – coś wywołanego wyłącznie połknięciem tabletki albo kwadratowego papierka – jest w stanie podać w wątpliwość tego rodzaju światopogląd? Czy jest w stanie zmienić nasz sposób myślenia o śmiertelności? Czy jest w stanie trwale zmienić ludzki umysł?
Te rozmyślania zawładnęły moją wyobraźnią. Czułem się trochę tak, jakby w dobrze znanym pomieszczeniu (czyli moim własnym umyśle) ktoś nagle pokazał mi drzwi, których z jakiegoś powodu nigdy wcześniej nie zauważyłem. Na dodatek ludzie budzący we mnie zaufanie (naukowcy!) twierdzili, że po drugiej stronie znajduje się zupełnie nowy sposób myślenia – i bycia! Wystarczyło jedynie nacisnąć klamkę i przekroczyć próg. Kto nie byłby zaintrygowany czymś takim? Nie starałem się zmienić mojego życia, ale myśli o uzyskaniu dodatkowej wiedzy na jego temat i rzuceniu nowego światła na mój stary świat zaczęły w coraz większym stopniu zajmować mój umysł. Być może jednak w moim życiu brakowało czegoś, czego po prostu nie potrafiłem nazwać.
Wiedziałem już trochę o tego rodzaju drzwiach, ponieważ wcześniej w mojej karierze zawodowej zdarzyło mi się pisać o psychoaktywnych roślinach. W książce _The Botany of Desire_ dość dużo miejsca poświęciłem ludzkiemu pragnieniu wywoływania zmian w świadomości i byłem zaskoczony, gdy dowiedziałem się o jego uniwersalności. Nie istnieje na świecie ani jedna kultura (no dobrze, jedna istnieje), która nie używałaby określonych roślin do zmieniania treści umysłu – czy to do uzdrawiania, czy do wywoływania stanu odurzania, czy do praktyk duchowych. Fakt, że tak osobliwy i pozornie szkodliwy popęd może istnieć obok naszych pragnień dotyczących pożywienia, piękna i seksu (mających znacznie bardziej oczywisty sens ewolucyjny), domagał się wyjaśnienia. Najprostsze wytłumaczenie było takie, że substancje psychoaktywne pomagają zmniejszyć ból i znudzenie. Jednakże potężne emocje, skomplikowane tabu i rytuały otaczające wiele z tych psychoaktywnych gatunków sugerują, że mamy do czynienia z czymś więcej.
Dowiedziałem się, że nasz gatunek od dawna dość powszechnie korzysta z roślin i grzybów, które mogą wywoływać radykalne zmiany w świadomości i służą jako narzędzia do uzdrawiania umysłu, jako elementy rytuałów przejścia i jako środki do komunikowania się z nadprzyrodzonymi sferami, czyli światami duchowymi. Używano ich już w starożytności i otaczano czcią w wielu kulturach, ale jestem skłonny zaryzykować stwierdzenie, że mogą mieć jeszcze jedno zastosowanie: wzbogacać zbiorową wyobraźnię (kulturę) o nowe pomysły i wizje, które garstka ludzi wynosi ze swoich wewnętrznych podróży.
***
Ktoś mógłby pomyśleć, że skoro pojawiło się we mnie intelektualne uznanie dla potencjalnej wartości psychodelików, stałem się bardziej chętny do ich spróbowania. Nie jestem pewien, na co dokładnie czekałem. Być może na odwagę albo odpowiednią okazję, na którą nigdy nie mogłem sobie pozwolić jako człowiek zapracowany i starający się przestrzegać prawa. Kiedy jednak potencjalne korzyści związane z używaniem psychodelików porównałem z potencjalnym ryzykiem, z zaskoczeniem odkryłem, że strach przed tymi substancjami jest niewspółmierny do realnego zagrożenia. Najbardziej nagłośnione niebezpieczeństwa w wielu przypadkach są albo wyolbrzymione, albo fikcyjne. W zasadzie nie jest możliwe, aby ktoś umarł z powodu przedawkowania LSD lub psylocybiny, a na dodatek żadna z tych substancji nie wywołuje uzależnienia. Gdy zwierzęta mają okazję ich spróbować, robią to tylko jeden raz i nie mają ochoty na drugą dawkę. Co więcej, regularne przyjmowanie tych substancji przez ludzi powoduje, że ich wpływ na psychikę szybko słabnie. Prawdą jest, że pod wpływem psychodelików niektórym przytrafiają się przerażające doświadczenia, które u osób z grupy ryzyka mogą doprowadzić do różnego rodzaju psychoz. Jeśli więc ktoś ma predyspozycje do zaburzeń psychicznych albo wie o ich występowaniu w swojej rodzinie, nie powinien nigdy zażywać tych substancji. Przyjęcia na oddział pomocy doraźnej związane z psychodelikami zdarzają się jednak niezwykle rzadko, a wiele przypadków początkowo zdiagnozowanych jako załamanie psychotyczne okazuje się zaledwie krótkotrwałymi atakami paniki.
Jest również prawdą, że pod wpływem psychodelików ludzie są bardziej narażeni na zrobienie głupich i niebezpiecznych rzeczy: wejście na jezdnię pomiędzy przejeżdżające samochody, zeskoczenie z dużej wysokości, a nawet (w rzadkich przypadkach) popełnienie samobójstwa. Bad tripy są jak najbardziej realne i bywają jednym z „najbardziej wymagających doświadczeń w życiu”, a przynajmniej tak wynika z dużego badania sondażowego, w którym zapytano osoby używające psychodelików o ich doświadczenia. Powinniśmy jednak rozróżniać to, co może się wydarzyć, gdy ktoś używa tych substancji w niekontrolowanych sytuacjach, bez zwracania uwagi na otoczenie i nastawienie, od tego, co dzieje się pod odpowiednim nadzorem w warunkach klinicznych, po starannych badaniach przesiewowych. Odkąd w latach 90. ubiegłego wieku wskrzeszono usankcjonowane badania nad psychodelikami, naukowcy podali je niemal tysiącowi ochotników i nie odnotowali ani jednej poważnej reakcji niepożądanej.
***
Jeden z neuronaukowców opisał doświadczenie psychodeliczne jako „potrząśnięcie śnieżną kulą”. W pewnym momencie myśl o tego rodzaju przeżyciu zaczęła wydawać mi się bardziej atrakcyjna niż przerażająca, choć nadal wywoływała we mnie pewien niepokój.
Po ponad półwieczu mniej lub bardziej nieprzerwanego obcowania z naszą jaźnią – tym stale obecnym głosem w głowie, tym bezustannie komentującym, interpretującym, etykietującym i broniącym „ja” – znamy ją prawdopodobnie nieco zbyt dobrze. Nie mam tutaj na myśli jakiejś głębokiej samowiedzy. Chodzi mi raczej o fakt, że wraz z upływem czasu mamy tendencję do optymalizowania i konwencjonalizowania naszych reakcji na wszystkie sytuacje, które przynosi życie. Każdy z nas tworzy szybkie sposoby na dostosowywanie się do codziennych doświadczeń i radzenie sobie z nimi, a także na rozwiązywanie problemów. Bez wątpienia sprzyja to adaptacji i pomaga wykonywać zadania przy minimalnym wysiłku, ale w ostatecznym rozrachunku staje się rutyną. Przytępia naszą świadomość i sprawia, że nasza uwaga słabnie.
Nawyki niewątpliwie są użytecznymi narzędziami. Za ich sprawą nie musimy bowiem wykonywać skomplikowanych operacji mentalnych za każdym razem, gdy mamy do czynienia z nowym zadaniem albo nową sytuacją. Jednocześnie jednak powodują, że nie musimy przez cały czas pozostawać świadomi otaczającego świata – nie musimy obserwować, myśleć, odczuwać, a później działać w przytomny sposób. (Odbierają nam więc wolność i mogą prowadzić do powstawania kompulsji). Jeżeli chcecie przekonać się o tym, jak bardzo nawyki oddzielają nas od doświadczenia, udajcie się w podróż do kraju, którego nie znacie. Nagle się przebudzicie! Zaczniecie od nowa tworzyć algorytmy codziennego życia. To właśnie dlatego metafory, w których doświadczenie psychodeliczne porównywane jest do podróży, są tak trafne.
Nawyki zwiększające skuteczność dorosłego umysłu są bardzo pomocne, ale powodują, że nie dostrzegamy chwili obecnej. Bezustannie przeskakujemy od jednej rzeczy do następnej, podchodzimy do naszych doświadczeń w podobny sposób jak program oparty na sztucznej inteligencji. Nasze mózgi przez cały czas interpretują dane dotyczące teraźniejszości w kategoriach znanych z przeszłości, cofając się w czasie do odpowiedniego wydarzenia, a następnie używając go do tworzenia przypuszczeń, które mają pomóc w przewidzeniu przyszłości i poradzeniu sobie z nią.
Podróże, sztuka, kontakt z naturą, praca i niektóre substancje cieszą się naszym uznaniem między innymi dlatego, że wywoływane przez nie doświadczenia są w stanie zablokować wszystkie mentalne ścieżki prowadzące w przyszłość i przeszłość, dzięki czemu możemy zanurzyć się w strumieniu teraźniejszości, która jest wprost cudowna. Zachwyt stanowi produkt uboczny tej swobodnej i czystej percepcji, którą dorosły umysł nie jest zainteresowany. (Jest taka nieskuteczna!) Niestety, przez większość czasu jestem zaabsorbowany myślami o niedalekiej przyszłości, a moją psychikę wypełniają niespokojne oczekiwanie i (zbyt często) niepokój. Dobra wiadomość jest taka, że rzadko czuję się zaskoczony. Zła natomiast taka, że rzadko czuję się zaskoczony.
Próbuję tutaj opisać coś, co postrzegam jako standardowy tryb działania świadomości. Funkcjonuje dość dobrze i niewątpliwie pomaga nam wykonywać codzienne zadania. Ale co, jeśli nie jest to ani jedyny, ani najlepszy sposób przechodzenia przez życie? Badania nad psychodelikami opierają się na założeniu, że ta wyjątkowa grupa molekuł zapewnia nam dostęp do innych trybów świadomości, które mogą zaoferować nam jakieś konkretne korzyści – czy to terapeutyczne, czy duchowe, czy twórcze. Psychodeliki niewątpliwie nie są jedynymi drzwiami prowadzącymi do innych form świadomości (wspomnę w tej książce również o kilku niefarmakologicznych alternatywnych opcjach), ale wydają się być jedną z klamek, które najłatwiej jest nam chwycić i nacisnąć.
Cała idea poszerzania naszego repertuaru świadomości nie jest zupełnie nowa: hinduizm i buddyzm są nią przesiąknięte, a związane z nią intrygujące precedensy można znaleźć nawet w zachodniej nauce. William James, pionier amerykańskiej psychologii i autor książki _Doświadczenia religijne_, odważył się na eksplorację tych wewnętrznych wymiarów ponad sto lat temu. Powrócił stamtąd z przekonaniem, że nasza codzienna świadomość na jawie „jest tylko pewnym szczególnym typem świadomości, poza którym, oddzielone odeń tylko cieniutką błonką, leżą formy potencjalne świadomości zgoła odmiennych”.
Zdałem sobie sprawę, że James pisze o nieotwartych drzwiach w naszych umysłach. „Bodźcem”, który otworzył przed nim te wrota i ukazał mu wymiary istniejące po drugiej stronie rzeczywistości, było przyjęcie podtlenku azotu. (W tamtym czasie badacze mieli już dostęp do meskaliny, czyli substancji psychodelicznej pozyskiwanej z kaktusa nazywanego pejotlem, ale James najwyraźniej był zbyt bojaźliwy, żeby jej spróbować).
„Żaden opis całokształtu wszechświata nie może być zupełny, jeśli pomija te inne formy świadomości”. James uważał, że istnienie tych innych stanów jest równie realne jak tusz na papierze. Doszedł również do wniosku, że „W każdym razie nie pozwalają na przedwczesne zamknięcie porachunków z rzeczywistością”.
Gdy pierwszy raz przeczytałem powyższe zdanie, uświadomiłem sobie, że punkt widzenia Jamesa bardzo do mnie przemawia. Jako zagorzały zwolennik materializmu i dorosły człowiek mający już swoje lata zdążyłem w znacznym stopniu zamknąć swoje porachunki z rzeczywistością. Być może zrobiłem to zbyt wcześnie.
Lektura książki Jamesa zachęciła mnie do tego, żeby ponownie je otworzyć.
***
Jeżeli codzienna świadomość na jawie jest tylko jednym z wielu potencjalnych sposobów konstruowania świata, być może zwiększanie „neuronalnej różnorodności” ma w sobie pewną wartość. Mając to na uwadze, podczas pracy nad niniejszą książką podszedłem do opisywanej tematyki z kilku różnych perspektyw i skorzystałem z kilku sposobów prowadzenia narracji. Znajdują się w niej odniesienia do historii społecznej i naukowej, historii naturalnej, dziennikarstwa naukowego oraz studiów przypadków opisujących doświadczenia ochotników i pacjentów. Mniej więcej w połowie książki przedstawiam również opis moich osobistych eksperymentów i poszukiwań w formie relacji z podróży mentalnych.
Moja opowieść o dawnych i obecnych badaniach nad psychodelikami nie jest oczywiście wyczerpująca. Temat psychodelików – postrzegany z perspektywy zarówno nauki, jak i historii społecznej – jest zbyt obszerny, aby można go było upchnąć w jednej książce. W swojej narracji nie próbuję przedstawić wszystkich postaci odpowiedzialnych za renesans psychodeliczny, lecz koncentruję się na niewielkiej grupie pionierów, którzy wchodzą w skład określonego środowiska naukowego. Dokonania wielu innych badaczy siłą rzeczy przedstawiam więc mniej szczegółowo. Warto również podkreślić, że dla zachowania spójności narracji skupiam się wyłącznie na kilku wybranych substancjach i kompletnie pomijam pozostałe. Bardzo mało piszę tutaj chociażby o MDMA (znanym również jako ecstasy), które rokuje ogromne nadzieje na leczenie zespołu stresu pourazowego (_post-traumatic stress disorder_), czyli PTSD. Niektórzy naukowcy zaliczają tę substancję do psychodelików, ale przeważająca część badaczy tego nie robi, postanowiłem więc pójść za przykładem większości. MDMA wpływa na ludzi za pośrednictwem innych ścieżek w mózgu, a na dodatek ma zupełnie inną historię społeczną niż tak zwane „klasyczne psychodeliki”. Koncentruję się tutaj przede wszystkim na tych substancjach, które przykuwają obecnie najwięcej uwagi ze strony badaczy: psylocybinie i LSD. W rezultacie znacznie mniej miejsca poświęcam innym środkom psychodelicznym, które są równie interesujące i potężne, ale trudniejsze do przebadania w laboratorium – na przykład ayahuasce.
Chciałbym napisać jeszcze kilka słów o terminologii. Kategoria molekuł, obejmująca między innymi psylocybinę i LSD (a także meskalinę, DMT i niektóre inne substancje), wzbudziła zainteresowanie kilka dekad temu i od tamtego czasu nazywano te cząsteczki na różne sposoby. Początkowo określano je mianem halucynogenów, czyli „środków powodujących halucynacje”. Wywołują one jednak tak wiele innych efektów (a na dodatek rzadko prowadzą do halucynacji w ścisłym tego słowa znaczeniu), że badacze szybko zaczęli szukać bardziej precyzyjnych i wyczerpujących określeń. O tych poszukiwaniach opowiem w rozdziale trzecim. W książce będę używał przede wszystkim terminu „psychodeliki”, który ma jednak pewną wadę: jako że zyskał ogromną popularność w latach 60., obarczony jest sporym kontrkulturowym bagażem. Aby uciec przed tego rodzaju skojarzeniami i uwypuklić duchowe właściwości tych substancji, niektórzy badacze zaproponowali termin „enteogeny”, który wywodzi się od greckich słów oznaczających „wewnętrzną boskość”. Według mnie taka nazwa jest jednak zbyt emfatyczna. Pomimo swoich związków z latami 60. XX wieku, ukuty w 1956 roku termin „psychodeliki” jest poprawny z etymologicznego punktu widzenia. Wywodzi się z języka greckiego i oznacza po prostu „objawiający umysł”, a dokładnie tę właściwość wydają się posiadać te niesamowite molekuły.
Albert Hofmann, _LSD… moje trudne dziecko: historia odkrycia „cudownego narkotyku”_, tłum. Krzysztof Lewandowski, Cień Kształtu, Warszawa 2016.
Valentina Pavlovna Wasson, Robert Gordon Wasson, _Mushrooms, Russia and History_, vol. 2, Pantheon Books, New York 1957.
Robert Gordon Wasson, _Seeking the Magic Mushroom_, „Life”, 13 maja 1957. Jeśli nie zaznaczono inaczej, wszystkie cytaty w tłumaczeniu Macieja Lorenca .
Trip – slangowe określenie doświadczeń wywołanych przez środki psychoaktywne .
Bad trip – slangowe określenie nieprzyjemnych i dezorientujących doświadczeń spowodowanych działaniem psychodelików .
Flashback – określenie zmian percepcji pojawiających się po długim czasie od przyjęcia substancji psychoaktywnej .
Pokolenie urodzone w USA w latach 1946–1964 podczas powojennego wyżu demograficznego .
Maimon M. Cohen, Kurt Hirschhorn, William A. Frosch, _In Vivo and in Vitro Chromosomal Damage Induced by LSD-25_, „New England Journal of Medicine” 1967, vol. 277, no. 20.
John Tierney, _Hallucinogens Have Doctors Tuning In Again_, „New York Times”, 12 kwietnia 2010. (Nawiązanie do znanego sloganu z lat 60. autorstwa Timothy’ego Leary’ego: „Turn On, Tune In, Drop out” – przyp. tłum.).
Roland R. Griffiths, William A. Richards, Robert Jesse i in., _Psilocybin Can Occasion Mystical-Type Experiences Having Substantial and Sustained Personal Meaning and Spiritual Significance_, „Psychopharmacology” 2006, vol. 187, no. 3.
Inuici wydają się być wyjątkiem potwierdzającym tę regułę, ale tylko dlatego, że na zamieszkiwanych przez nich terenach nie rośnie żadna roślina psychoaktywna (a przynajmniej jeszcze nie).
David J. Nutt, _Drugs Without the Hot Air: Minimising the Harms of Legal and Illegal Drugs_, UIT Cambridge, England 2012. To właśnie dlatego ludzie, którzy „mikrodawkują” psychodeliki, nigdy nie przyjmują ich codziennie.
Pål-Ørjan Johansen, Teri Suzanne Krebs, _Psychedelics Not Linked to Mental Health Problems or Suicidal Behavior: A Population Study_, „Journal of Psychopharmacology” 2015, vol. 29, no. 3.
Theresa M. Carbonaro, Matthew P. Bradstreet, Frederick S. Barrett i in., _Survey Study of Challenging Experiences After Ingesting Psilocybin Mushrooms: Acute and Enduring Positive and Negative Consequences_, „Journal of Psychopharmacology” 2016, vol. 30, no. 12. W badaniu odkryto, że 7,6 procent respondentów poszukiwało pomocy w poradzeniu sobie z „jednym lub kilkoma psychologicznymi symptomami, które przypisywali oni swoim wymagającym doświadczeniem psylocybinowym”.
Prywatna korespondencja z dr. Matthew W. Johnsonem.
William James, _Doświadczenia religijne_, tłum. Jan Hempel, Zakład Wydawniczy Nomos, Kraków 2001, s. 298. Kolejne cytaty z Jamesa pochodzą z tego samego źródła .
Erika Dyck, _Psychedelic Psychiatry: LSD from Clinic to Campus_, Johns Hopkins University Press, Baltimore 2008, s. 1–2.