Jak zostałem gangsterem. Historia prawdziwa - ebook
Jak zostałem gangsterem. Historia prawdziwa - ebook
Alibi jest dla psów. rozgłos – dla branży…
Bohater książki Krzysztofa Gurecznego w bandziorskim świecie spędził cztery dekady. Zmieniła się mafia, zmieniła się policja, zmienił się ustrój Polski, a on ciągle jest nieuchwytny. Ma przeciętny samochód i przeciętny dom, ale obraca milionami. Unika rozgłosu, ale pociąga za wszystkie sznurki. W szczerej rozmowie opowiada, ile wspólnego z prawdą mają wyznania skruszonych gangsterów i w jaki sposób stał się tym, kim jest.
„To historia, która zdecydowanie zasłużyła na ekranizację. Człowiek, który wybiera miłość i przyjaźń ponad władzę i pieniądze, w ogóle jest warty uwagi. To nowe, bo prawdziwe, spojrzenie na to, co przed laty dumnie nazywaliśmy polską mafią, ale przede wszystkim 24 oblicza prawdy zaklęte w każdej sekundzie tego obrazu” –
Maciej Kawulski, reżyser filmu „Jak zostałem gangsterem”
Na kanwie tej historii powstał film według scenariusza Krzysztofa Gurecznego.
W KINACH OD 3 STYCZNIA 2020.
„Jestem uzależniony od adrenaliny. Dlatego jestem bandziorem. Pieniądze raz są, raz ich nie ma, można je wydawać, można się nimi podetrzeć – obojętnie. One nigdy nie stanowiły dla mnie wartości. Mam coś tam pochowane na czarną godzinę, ale to raczej dlatego że nie mam co robić z pieniędzmi, a nie dlatego że przewiduję, że kiedyś nadejdzie jakaś czarna godzina. Bo nie nadejdzie.
Optymista.
Gdyby mi ktoś dzisiaj zabrał cały majątek: hajs, domy, samochody… gdybym nic nie miał… to za pół roku miałbym znowu to samo. Byłbym w tym samym miejscu. Pieniądze to najmniejszy problem. W moim życiu chodzi o coś zupełnie innego…
O adrenalinę?
Adrenalina mnie ładuje. Bycie na akcji mnie ładuje, czuję, że krew szybciej krąży. Lubię te momenty, kiedy widzę, że wszyscy dookoła pękają, robią w gacie, zaczynają się zachowywać w absurdalny sposób, a ja jako jedyny trzymam ciśnienie, bo jestem chłop z jednego kawałka. (…)
Ile zamierzasz jeszcze lecieć na adrenalinie?
Nie wiem. Nie myślę o tym. Brak adrenaliny to śmierć. Moją pracą jest adrenalina” – fragment
O Autorze:
KRZYSZTOF GURECZNY – absolwent scenariopisarstwa w PWSFTViT w Łodzi. Autor scenariuszy filmowych i popularnych seriali telewizyjnych („Prosto w serce”, „Singielka”), autor filmów i seriali animowanych („Hero and the Message”, „Kacperiada”), widowisk muzycznych („Wolność we krwi”), programów telewizyjnych („Szymon Majewski Show”); tekściarz satyryczny, redaktor i producent radiowy (Radio ZET). Pasjonat opowiadania ciekawych historii, kina, biegania i cocker spanieli.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-268-3233-8 |
Rozmiar pliku: | 702 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Nie wiem, nigdy żadnej nie napisałem.
A ja żadnej nie przeczytałem.
No to kiedy skończymy, każdy z nas będzie miał po jednej.
O PRACY ZAWODOWEJ
Jak się czujesz?
Tak, jak wyglądam. Czyli kozacko.
Zróbmy tak, że będę zadawał pytania dotyczące różnych wątków z twojego życia. Odpowiadaj tyle, ile chcesz albo możesz. I dodawaj coś od siebie, kiedy tylko przyjdzie ci na to ochota.
Okej.
Wyjaśnijmy jeszcze tylko sprawę twojej tożsamości.
Moja tożsamość jest taka, że nazywam się Gall Anonim, Pan X, Leonardo DiCaprio czy jak tam sobie chcesz. Moje prawdziwe nazwisko i ksywkę zachowam dla siebie.
Dlaczego?
Nie ma żadnego powodu, żeby je zdradzać. Dobrze jest, jak jest, czyli że nikt nie wie, kim jestem. A w tym wszystkim nie chodzi o nazwiska, miejsca czy daty, tylko o to, co mam do opowiedzenia. Usłyszysz tylko to, co możesz usłyszeć, i tylko o sprawach, które są zamknięte, przedawnione albo przypisane komuś innemu. Albo to akceptujesz, albo...
Akceptuję, oczywiście. Zaczynajmy – powiedz kilka słów o sobie.
Jestem facetem w średnim wieku. Tak między pięćdziesiątką a sześćdziesiątką. Mam żonę, dzieci, zwierzaki w domu. Mam kilku znajomych, paru kolegów z pracy. Chociaż właściwie wszystkich znajomych mam z pracy.
Jesteś szczęśliwym człowiekiem?
Wydaje mi się, że tak. Robię to, co lubię, a to chyba rzadkość w dzisiejszych czasach. Mam fajną rodzinę. Ciekawe życie. Widziałem mnóstwo sytuacji, o których nie śniło się zwykłemu Kowalskiemu.
Jakich sytuacji?
Dziwnych. Strasznych. Śmiesznych. Takich, o których nie mówią w telewizji i nie piszą w gazetach.
Jesteś bogaty?
Do pierwszego starcza bez problemu.
Ile zarabiasz?
Tyle, ile mi potrzebne. Jeśli mnie spytasz, czy jest rzecz, na którą mnie nie stać, to powiem, że nie. Stać mnie na wszystko. Jeśli mnie spytasz, czy kiedykolwiek moja rodzina czy mój przyjaciel potrzebowali hajsu na cokolwiek, a ja nie byłem w stanie im go dać, to powiem, że nie. Jeśli spytasz, czy mógłbym jeździć lepszym samochodem albo mieć trzy razy większy dom, to powiem, że tak – wystarczy, że będę miał taką zachciankę. Tylko po co?
Bogatych ludzi poznaje się po tym, że się z tym obnoszą. Jeżdżą drogimi samochodami i mieszkają w Konstancinie albo Podkowie Leśnej w domach za kilka milionów.
Jeśli zwracanie na siebie uwagi furami, chatami czy złotem pomaga im w życiu, to spoko, niech robią, co chcą. Mój samochód niczym specjalnym się nie wyróżnia. Mieszkam w tak zwanej normalnej dzielnicy Warszawy. A inni niech pamiętają, że takim obnoszeniem się sprzedają milion informacji o tym, co posiadają i jak ich można pozbawić majątku.
A kto ich może pozbawić majątku?
Na przykład urząd skarbowy. Pożar. Wyrok sądu. Albo taki gość jak ja.
„Taki gość jak ja” – czyli kto?
Gangster.
O SKRUSZONYCH GANGSTERACH
Gangster – czyli...
Nie wiem, kurwa, ty tu jesteś od definicji.
Ukazuje się teraz mnóstwo książek skruszonych gangsterów...
Zaraz, przede wszystkim nie „skruszonych”. Co to znaczy, że oni są skruszeni? Że jakieś nawrócenie przeżyli? Że zobaczyli Boga i nagle im się coś w głowach przestawiło? Gówno prawda. Nie ma takich. To znaczy o jednym słyszałem, ale facet odsiedział swoje, a teraz chodzi po więzieniach i nawraca innych. Ale cała reszta na pewno nie jest skruszona.
To jaka jest?
Przegrana. To wszystko są przegrańcy, dla których pisanie książki to ostatnia deska ratunku. Wyobraź sobie: co się musi zadziać, żeby gangster – który, uwierz mi, poza listą zakupów raczej mało słów w życiu napisał – usiadł i napisał książkę? Pomyśl: całe życie rąbiesz drewno i nagle dowiadujesz się od lekarza, że jesteś uczulony na drewno i nigdy więcej nie wejdziesz do lasu. Słabo, nie? Ale usłyszałeś, że nieźle płacą muzykom grającym na fortepianie. No i się zgłaszasz, i mimo że nie umiesz grać, a paluchy za grube, żeby się na klawiszach zmieściły, to ty siadasz i grasz, bo to jest jedyny sposób, żeby dorobić parę groszy. Chujowo to twoje granie brzmi, ludzie uszy zatykają, bo się drwal do instrumentów dorwał, no ale trudno, co zrobić...
Naprawdę ich jedynym wyjściem jest pisanie?
No tak. Całe życie robili jedną rzecz. Najwyraźniej robili ją źle, bo zostali złapani i dojechani. Dostali koronę , a na koronie jesteś na cenzurowanym i nic nie możesz zrobić. I nagle facet, który zarabiał sto tysięcy miesięcznie, dostaje trzy tysiące pensji, mieszka w jakiejś kawalerce pod Sieradzem czy innym Grudziądzem i nic, kompletnie nic nie może zrobić. Z samej góry leci na ryj na sam dół. Nie ma nic. I co on może, jak nic nie może?
Napisać książkę...
Wiesz – to, że rozjebani gangsterzy piszą, to ich problem. Niech sobie robią, co chcą. Problem w tym, że tak dużo ludzi chce czytać te bzdury.
To w takim razie dlaczego ty postanowiłeś się wypowiedzieć?
Bo wkurwia mnie, że rozjebani kolesie tłuką nieprawdopodobny hajs za opowiadanie rzeczy, które się nie zdarzyły. Robią z siebie nie wiadomo kogo, a prawda jest taka, że gdyby rzeczywiście byli nie wiadomo kim, toby się nie dali złapać. To, że psy cię pocisnęły, oznacza, że beznadziejnie wykonywałeś swoją robotę, a psy wykonały ją dobrze. W ten sposób sfrajerzony gangster – a nie „skruszony” – zaczyna sypać kolegów, wybielać się. Robi z siebie autorytet moralny i mówi innym, co powinni, a czego nie powinni robić. Żałosne. I jeszcze na tym zarabia mnóstwo kasy.
No dobra, ale ty też ze mną rozmawiasz.
Chcesz wiedzieć, jaka jest różnica? Po pierwsze, nie jestem skruszonym gangsterem. I nie jestem koronnym. Zaliczyłem parę aresztów, ale były to raczej rykoszety innych spraw, a nie moje wpadki. Nikt nigdy nie posadził mnie na dobre.
Druga różnica: nie będę ściemniał, że wiem wszystko o wszystkim. Opowiem tylko to, co wiem na pewno, co widziałem albo wiem od zaufanych ludzi. A wiem sporo, spędziłem w branży cztery dekady.
I trzecia różnica: nie robię tego dla pieniędzy.
Wszyscy tak mówią.
Zwłaszcza ci, którzy nie mają pieniędzy. Mnie naprawdę pieniędzy nie brakuje.
To po co ze mną rozmawiasz?
Żeby opowiedzieć swoją wersję. Prawdziwą, bo nie mam żadnego interesu w tym, żeby ściemniać.
O MASIE
Najsłynniejszy polski świadek koronny to Masa.
Masa jest twarzą tych wszystkich rozjebanych, od niego wszystko się zaczęło. A jako rozjebany gangster zrobił większą karierę niż po prostu gangster. Najbardziej wkurwia mnie to, że ludzie zrobili sobie bohatera z człowieka, który po prostu sprzedał wszystkich. I choćby napisał o tym sto książek i się nie wiem jak wybielił, to nie zmieni to faktu, że sprzedał każdego swojego kumpla i każdego przyjaciela. Wszystkich.
To jest sprawa, od której należy rozpoczynać wszystkie rozmowy. I właściwie na niej trzeba je zakończyć, bo jak ktoś oszukał przyjaciół, to jaki będzie miał problem z oszukaniem ludzi, którzy czytają książkę? Taki człowiek nie ma żadnej wiarygodności, on zmyślił swoje życie i te kity wciska w książkach.
Twierdzisz, że Masa kłamie?
Pomyśl logicznie: facet od prawie dwudziestu lat jest poza branżą. A właściwie co roku wydaje nową książkę. Wie wszystko na każdy temat. Skąd? Jak? Opowiada o wszystkim, jakby przy tym był, jakby na własne oczy widział.
A nie był?
Nie twierdzę, że kiedyś, za czasów Pruszkowa, był mało ważny, bo znaczył sporo. Pytanie tylko, czy to była kwestia jego talentu. Moim zdaniem Masa był tak wysoko, bo w odpowiednim momencie przykleił się do Rympałka, którego ekipa była naprawdę mocna. O własnych siłach on by się tak wysoko nie wspiął. A jak Rympałek poszedł siedzieć, to Masa przejął całą jego legendę i na niej się wybił. I jeszcze chwilę porządził. Dobrze wiedział, komu wylizać tyłek, żeby było z tego parę złotych.
To było dwie dekady temu. A Masa wypowiada się, jakby do dzisiaj był na wolności i rządził Pruszkowem, którego też nie ma już od dwudziestu lat. Nie ma opcji. Dzisiejsza mafia to mogłyby być wnuki Masy. Mafia się zmieniła, czasy się zmieniły, ludzie się zmienili, policja się zmieniła, technologia poszła do przodu, tylko jedno się nie zmieniło: że Masa wie wszystko na każdy temat. Chociaż w dupie był i gówno widział.
Dlaczego twoim zdaniem jest taki popularny?
Nie wiem. Chyba dlatego, że ludzie znają tylko jego wersję. Przynajmniej kiedyś tak było. Zresztą jakoś tak wyszło, że sporo bandziorów z otoczenia Masy się rozjebało, na przykład Sproket czy Plamka. Ciągnie swój do swego. Takie żałosne towarzystwo: super, jesteśmy przyjaciele, robimy razem, ale jak przyjdzie co do czego, to ja rozjebię się na ciebie, ty na mnie, my na wszystkich i pozamiatane. Była sobie mafia.
Co to tak naprawdę znaczy „rozjebać się”?
No, sprzedać się. Przychodzi taki moment w życiu bandziora, że psy węszą, węszą, aż wywęszą. Im więcej informacji po sobie zostawisz, tym więcej zbiorą. I kiedy mają już tego tyle, że mogą cię posadzić, to składają ci propozycję nie do odrzucenia. I teraz wyobraź sobie, że masz dwadzieścia pięć lat i do wyboru: albo idziesz siedzieć i wychodzisz po czterdziestce... Dla gówniarza taka perspektywa jest jak wyrok śmierci.
Albo idziesz na współpracę z policją...
...albo się rozjebujesz. Opowiadasz wszystko, co wiesz. Zmyślasz swoją historię, w której ci, co zabijali, to ci inni, a ty to ten, który ich powstrzymywał, który nigdy nic złego nie zrobił, najczęściej był tylko kierowcą, uczciwie płacił podatki i w każdą niedzielę rano w kościółku składał rączki do pacierza. Przez te twoje brednie koledzy idą siedzieć, a ty dostajesz nowe nazwisko i znikasz.
Zresztą ostatnio bandziory bardzo chętnie się rozjebują. Śmiesznie wychodzi, jak psy nie wiedzą, kogo posadzić, a komu dać koronę, bo wszyscy rozjebują się na wszystkich.
I co wtedy robi policja?
To, co im najbardziej pasuje. Kalkulują, gdzie opłaca się przymknąć oko, a gdzie docisnąć, żeby posadzić najgrubszego albo jak największą ekipę. Psy muszą mieć uciechę, jak patrzą na wielkich panów bandziorów, którzy nagle wszyscy robią po gaciach i donoszą jeden na drugiego.
Znałeś Masę?
Wszyscy go znali.
Odpowiedz.
Będę ci mówił tyle, ile trzeba, żebyś wiedział.
Rozumiem, że skoro jesteś na wolności, to Masa nie obciążył cię zeznaniami. Dlatego że się nie znaliście, czy dlatego, że z jakiegoś powodu pominął cię w swoich zeznaniach?
Masa nie rozjebał się na tych, którzy dużo wiedzieli o jego ciemnych sprawkach. Psom to nie przeszkadzało, bo on dał im na talerzu wystarczająco dużo innych bandziorów. Dobra, zamykamy temat mojej prawdziwej albo zmyślonej znajomości z Masą.
O WSPÓŁPRACY Z POLICJĄ
Dostałeś kiedyś propozycję zostania świadkiem koronnym?
Wiele razy.
Dlaczego się na to nie zdecydowałeś?
Z paru powodów.
Na przykład?
Nic na mnie nie mieli. No, może niezupełnie nic, bo coś tam wygrzebali, próbowali to jakoś nieudolnie rozgrywać, ale mieli za słabe karty. Ze mną tak się nie wygra.
A gdyby mieli na ciebie coś mocniejszego?
Nie sądzę, żeby mieli, bo... działam tak, żeby psy nic nie miały.
O tym porozmawiamy później. Ale załóżmy, że prokurator ma na ciebie coś, przez co pójdziesz siedzieć na piętnaście-dwadzieścia lat, czyli na wolność wyjdziesz po siedemdziesiątce. Pójdziesz na współpracę?
Nie.
Skąd wiesz? Tyle o sobie wiemy, ile nas sprawdzono.
Nie, i chuj.
Dlaczego?
Po pierwsze, honor. Może Masa umie patrzeć w lustro i powtarzać sobie: „Cześć, przystojniaku, do twarzy ci z tym kurewstwem”, ale ja bym tak nie potrafił. Jesteś bandziorem, to bądź bandziorem, a nie zdrajcą. Po prostu. Albo jesteś po jednej stronie, albo po drugiej. Wybrałeś sobie taką drogę życiową, to miej jaja, żeby ponieść konsekwencje. Dobrali ci się do dupy, to charakternie idź odsiedzieć swoje, a nie sprzedawaj tych, których chwilę wcześniej nazywałeś swoimi przyjaciółmi.
Zresztą – są bandziory, które mówią, że rozjebać się na babę, psa albo biznesmena to nie rozjebanie się. Że na takich można. Dla mnie to nie do przyjęcia. Zdrada to zdrada.
Jeśli warto po coś żyć, to po to, żeby wiedzieć, że jest się honorowym i charakternym. Jeśli siadasz do partii szachów, to automatycznie akceptujesz reguły gry. Nie ma tak, że jak widzisz, że zaczynasz przegrywać, to wywracasz planszę do góry nogami. Jesteś mężczyzną, to graj do końca. Jak wchodzisz na ring, to nie dziw się, że w ryj dostajesz.
Rozumiem, że rozmowa z policją to zdrada. A jak określisz fakt, że rozmawiasz ze mną? To honorowe zachowanie czy nie?
Honorowe. W naszej rozmowie nikogo nie wystawiam, nikt przez to nie pójdzie siedzieć. Zmieniam jakieś detale, daty, osoby, bo nie chodzi o to, żeby ktoś zaczął węszyć i na tej podstawie napisał encyklopedię albo akt oskarżenia. Ja ci po prostu mówię prawdę o tej branży. Tym się różnię od Masy. On daje dużo tak zwanych faktów, ksywek i dat, ale mówi nieprawdę. Ja coś tam pozmieniam, coś tam rozmyję, ale koniec końców mówię prawdę.
On miał w wydawaniu książek interes, a jak masz interes, to robisz wszystko, żeby ten interes ci wyszedł. Ja nie mam w tym żadnego interesu, ja interesy z sukcesami robię gdzie indziej. Gadam z tobą tylko po to, żeby opowiedzieć, jak naprawdę jest.
Jakie są inne powody, dla których nie zdecydowałbyś się na zostanie koronnym?
Po drugie, rodzina. Nie da się schować całej rodziny, ludzie ją znają, żona pracuje, dzieciaki się uczą. Jest jeszcze dalsza rodzina, przyjaciele, kumple. Jest się na kim mścić.
Zdarzają się akty zemsty?
No a jak? Bajbusowi to nawet żonę odstrzelili. Pokazowo, w biały dzień. To skrajny przypadek, a codzienność to są pogróżki, podjazdy jakieś. Ci, co zostali na wolności, będą się bronić do samego końca. Czasami psa otrują, czasami córka wróci ze szkoły i powie, że podszedł do niej taki duży łysy pan i powiedział, żeby przekazała tatusiowi, że lepiej nie otwierać buzi przy panach policjantach. Największemu kozakowi mięknie rura, jak coś takiego usłyszy.
Po trzecie?
Wolałbym chyba sobie w łeb strzelić, niż żyć jak koronny.
A jak żyje koronny?
Jak szczur. Jak śmieć. Jak zero. Dostaje jakieś śmieszne pieniądze od państwa. Musi uciekać do jakiegoś Sieradza...
Co ty masz do tego Sieradza?
Nic. Koronny ucieka do Sieradza i z dnia na dzień musi przestać ćpać, pić i ruchać, nagle z poziomu dwudziestu albo czterdziestu tysięcy miesięcznie spada na średnią krajową. Nikogo nie zna, nic nie może zrobić. Jak mu jakiś śmieć w ryj napluje, to nie może oddać. Może sobie chodzić do roboty. Albo do parku. I do roboty. I do parku. I chuj, nigdzie więcej nie pójdzie.
To duża odmiana.
Jeśli byłeś królem świata, jechałeś na opinii, wszyscy cię znali, zarabiałeś mnóstwo hajsu, to przyłożenie czołem o dno musi boleć. Nie możesz być sobą, nie możesz robić tego, na czym się znasz. Niby jesteś na wolności, a masz związane ręce. Nie da się przestawić z dnia na dzień na zupełnie inny pomysł na życie.
Skąd tyle wiesz o życiu koronnych?
To nie jest tak, że oni zapadają się pod ziemię i znikają na zawsze. To znaczy niektórzy tak, ale spora część z nich prędzej czy później próbuje wrócić do branży. Gonię takich kijem, ale inni z nimi rozmawiają, czasami nawet wchodzą w interesy, bo wielu uważa, że jak jest dobry interes do zrobienia, to można się i ze zdrajcą zadawać. A potem ci ludzie opowiadają, co słyszeli. Takie historie – nawet jeśli trochę podkolorowane – dobrze powtarzać, żeby ci, co kiedyś będą chcieli się rozjebać, wiedzieli, że to nie Hawaje, tylko Sieradz.
Ale Sieradz to chyba i tak lepsze miejsce do życia niż więzienie?
Nie wiem, nie byłem w Sieradzu. Ale w więzieniu przynajmniej coś się dzieje. Możesz mieć nad kimś władzę. Pastwić się nad kimś, ustawiać frajerów, kombinować, a nawet sterować grupą zza krat. No i przede wszystkim masz szacunek. Wszyscy cię szanują, sam siebie szanujesz. Jesteś kimś, z kim się liczą. Zresztą to nie jest tak, że zostajesz koronnym i żyjesz długo i szczęśliwie. Psy na ciebie patrzą, przyglądają się. Szukają najmniejszego powodu, żeby cię uwalić. Jak widzą na wolności bandziora, którego jeszcze wczoraj ganiali po mieście, a dzisiaj ten chuj chodzi sobie po Sieradzu, za zdradzenie kumpli pobiera pensję prawie takiej wysokości jak oni za sześćdziesiąt godzin psiej pracy tygodniowo, to szlag ich trafia. Wystarczy, że znajdą mały powód, żeby koronnego dorwać – albo i żadnego, po prostu coś podrzucą – i koniec transakcji. Koronny jest coś wart dla psów tylko wtedy, gdy ma im coś do powiedzenia. Jak mu się skończą tematy, to zaczyna być solą w oku.
A co się dzieje, gdy policja dorwie koronnego?
No to więzienie. A w więzieniu wszyscy wiedzą, żeś się rozjebał.
I...?
Sankcje, kurwa.
Masa siedzi dlatego, że skończyły mu się tematy? Przestał być wartościowy dla policji?
To złożona sprawa. Trzeba mu przyznać, że dobrze rozgrywał psy. Wiedział, że jest dla nich tyle wart, ile im powie, więc długo dozował informacje, co chwilę coś sobie przypominał albo zmieniał zeznania. No i część wątków musiał pewnie zachować do swojej twórczości literackiej. Ale ważniejsze jest, że Masa też nie wytrzymał i wrócił do bandziorki. Nie wiem, na ile było to we współpracy z policją, ale coś musiało być na rzeczy.
Wiem z pewnych źródeł, że Masa zbliżył się do Pruszkowa. Parasol pogonił go jak psa, ale Słowik i Wańka z nim gadali. Kompletnie nie kumam dlaczego. Poszli przez niego siedzieć, stracili przez niego interesy życia, a potem z nim gadają. Weź mi to wytłumacz, bo ja jestem za mały, żeby to ogarnąć.
Jest jeszcze jedna opcja: na przykład jest sobie pan komendant w policji, który zanotował wielkie sukcesy w walce z mafią, i taki przykładowy Masa to jego powód do chwalenia się. Ale zmieniają się czasy, przychodzi nowy komendant z innej opcji politycznej i nagle pupilek jednego komendanta staje się solą w oku drugiego. Nagle cały układ zostaje unieważniony, a po łbie dostaje koronny. Może było tak... Pewności nie mam.
Czysto teoretycznie: gdybyś jednak został koronnym i zeznawał, to... ile wiesz? Ilu bandziorów posłałbyś za kraty?
Wersja minimum: poszłoby siedzieć pół miasta.
A maksimum?
Nikt by nie został na wolności.
O ŚMIESZNEJ MAFII
Poza tym, że Masa został koronnym i przez to jego wersja jest mało wiarygodna, czym jeszcze różni się twoja historia od historii opowiadanej przez Masę?
Moim zdaniem mafia jest śmieszna i żałosna.
Bardzo mocna opinia.
No ale tak jest. To wszystko jest przede wszystkim śmieszne. Im bardziej ktoś się puszy, tym większym chujem do szczania jest. Im bardziej ktoś udaje bossa, tym bardziej jest nikim. Widziałem tysiąc przykładów, wiem, jak to działa. Masa opowiada, że tu armia, tu stu ludzi, tu tony koksu, tu miliony – jakbyśmy chcieli, tobyśmy z Wehrmachtem wygrali. Wielka struktura, wielki zarząd i diabli wiedzą, co jeszcze. Ale prawda jest taka, że to wszyscy byli i są mali, ograniczeni ludzie. Ludzie z kompleksami, z wadami, momentami upośledzeni, pojebani.
W tych wszystkich wywiadach, które teraz wychodzą, widzę takie gadanie, że to było ciężkie, mroczne, dla prawdziwych mężczyzn. Trudne sprawy, życie w okopach. Jak coś takiego słyszę, to płaczę ze śmiechu.
Ale w drugiej połowie lat dziewięćdziesiątych Polską rządziła mafia.
Tak. A kto pokonał mafię?
Policja? Prokuratura?
No co ty? Policja była słaba. Prokuratorów kupowało się albo straszyło, siedzieli cicho. Jeszcze raz zadam pytanie: kto pokonał mafię?
Powiedz.
Mafia sama się pokonała. Gangsterzy byli tak chciwi i tak głupi, że tłukli się między sobą. Jedni na drugich wydawali wyroki, strzelali do siebie w biały dzień w centrach handlowych, w restauracjach. Mogli spokojnie podzielić ten tort, ale nikt nie odpuszczał. Zamiast załatwiać sprawy po cichu, pozwalali, żeby szedł smród na całe miasto. Na każdego bandziora zabitego przez policję przypadało dwudziestu takich, którzy zostali zabici przez innych bandziorów. Psy mogły tylko stać, klaskać i patrzeć, jak mafia sama się wybija.
Wyobrażasz sobie coś takiego w mafii włoskiej? Albo w jakiejś korporacji? Jesteś sobie prezesem i patrzysz z góry, jak twój dział księgowości idzie z kopytami na dział sprzedaży. Krew się leje, firma się wali, długi rosną, a ci się dalej leją. Przecież to absurd. Albo wojna między twoim działem księgowości a działem księgowości z konkurencyjnej korporacji. Strzelają do siebie na ulicach, podkładają bomby, porywają dzieci. Zajebista wizja, nie?
Ale policja nie stała z założonymi rękami, bo pojawiła się instytucja świadka koronnego.
Wystarczyło rozjebać jednego Masę i pół miasta poszło siedzieć.
Jak to możliwe?
Widziałeś taki film Wrogowie publiczni?
Johnny Depp grał gangstera z lat trzydziestych Johna Dillingera. Rzecz na faktach.
Tak. To wtedy rozkręciło się FBI, bo dla policji bandziory byli nieuchwytni. Mieli lepsze samochody, mieli karabiny maszynowe i psy nic im nie mogły zrobić. Byli poza zasięgiem.
Jak rozumiem, tak właśnie wyglądała mafia w czasach, gdy Masa był kimś ważnym.
My mieliśmy wszystko, psy nie miały nic. Byliśmy zawsze krok albo kilka z przodu. Technologicznie to była przepaść. Prawo nie nadążało za tym, co myśmy wymyślali. Pomysły mieliśmy momentami genialne i zarabialiśmy pieniądze, o jakich psom się nie śniło.
Rozumiem, że dochodziło również do aktów korupcji?
Istniało sto sposobów na to, żeby psy podkupić. Nawet jak planowali jakąś akcję, to myśmy wiedzieli o niej wcześniej. A nawet jeśli nie wiedzieliśmy i nawet jeśli kogoś przymknęli, to później jeszcze można było popracować nad prokuratorem albo świadkami.
Popracować?
No tak. Przekupić. Skompromitować. Nastraszyć. W zależności od tego, z kim mieliśmy do czynienia, podejmowało się określone działania. Jak delikwent był sprzedajny, to się go blatowało . Jak miał słabości, to się go nagrywało w agencji towarzyskiej albo coś mu się podrzucało. A jeśli był charakterny, to wtedy stosowało się środki przymusu bezpośredniego. A, i jeszcze jedna rzecz: hajs. Myśmy przewalali olbrzymie ilości pieniędzy. Zarabialiśmy dużo, a jeszcze więcej wydawaliśmy. Jeśli wiesz, że na jednej akcji jesteś w stanie zarobić na przykład dwadzieścia tysięcy papieru , to czujesz się wszechmocny. Dwa dobre numery i w latach dziewięćdziesiątych miałeś mieszkanie. Cztery numery i masz dom. A psy? Tyle, co ja zarabiałem w dwa tygodnie, oni zarabiali w rok. Na ich miejscu też nie miałbym żadnej motywacji, żeby nas ganiać.
Wrócę jeszcze do Masy: jak to się stało, że przez jego zeznania poszło siedzieć pół Pruszkowa?
Było kilka powodów. Pierwszy jest taki, że w tej naszej śmiesznej mafii wszyscy o wszystkim wiedzieli. Dosłownie. I Masa miał tonę informacji na każdy temat.
Po co ludzie, którzy popełniają przestępstwa, mówią o tym na prawo i lewo?
Po pierwsze, są debilami. Budują poczucie własnej wartości opowiadaniem historii, nieważne, czy prawdziwych, czy nie. Dlatego jeśli bandzior X coś ukradł, to musiał to wszystkim ogłosić. „Patrzcie, na jednym numerze zarobiłem sto tysięcy, taki jestem genialny, taki łańcuch sobie sprawiłem, taką furę kupiłem”. Przechwałki, licytacje, każdy dokładał do swojej historii tyle, ile chciał. Taaaka ryba! Nie masz pojęcia, ilu ludzi zginęło przez przechwałki.
Kiedyś jeden chujek chwali mi się, że zastrzelił innego chujka. A ja wiem z innego źródła, że tamtego odstrzelił ktoś inny. I co wiem? Że ten, z którym rozmawiam, ściemnia od pierwszego do ostatniego zdania. Że jest próżny. Że przypisuje sobie zasługi innych. On myśli, że zrobił wrażenie, a ja wiem, że ładnie mi się przedstawił. Że nigdy więcej przy nim gęby nie otworzę.
Po drugie?
Używki. Ogólnie jest tak, że zdecydowana większość bandziorów – a już zwłaszcza ci najmłodsi i z najniższym poczuciem własnej wartości – chleje i ćpa na potęgę. Przewalają na koks kosmiczne pieniądze. Po każdej robocie zaczynało się świętowanie. Najbardziej żałosne widowiska, jakie widziałem. Nagle małe gnidy rosły w swoich oczach, jakby byli Don Corleone. Królowie świata. Szlachta nie pracuje. Nosili pliki gotówki, wkładali dziwkom za gacie, ściągali kilogramy koksu, chlali litry whisky i opowiadali na prawo i lewo, co zrobili.
Żeby było śmieszniej, najgłośniejsi byli ci, co najmniej znaczyli. Parasol czy Wańka tak się nie wozili, oni raczej w skromnych dresikach. To było towarzystwo starej daty, im wystarczała sama myśl, że mogą wszystko, nie musieli się puszyć. Ale młode gnojki musiały pokazać wszystkim, co to nie oni. Szli na przykład do Czajnika i krzyczeli, że stawiają wszystkim. Wszystko na pokaz, choćby za ostatnie pieniądze. A psy to wszystko widziały, notowały...
Żeby było jeszcze śmieszniej, czasem do Czajnika wpadał na przykład Pershing i naliczał tych świętujących. Bo niby na jego terenie zarobili, a od tego należy mu się procent. I kolesie, którzy minutę byli królami życia, nagle muszą spuścić łby i oddać zarobek. A zdążyli już wszystkim postawić drinki.
A ci inteligentniejsi jak świętowali?
Ci, którzy wiedzieli, że cisza jest ważna, lecieli za granicę. Najlepiej kolorową. W sensie nawet gdyby jakieś psy za nimi pojechały, to się wyróżniały w tłumie miejscowych. I tam świętowali, we własnym gronie.
Wracając do Masy... Wszyscy wiedzieli o wszystkim. Od każdej roboty trzeba było oddać procent komuś postawionemu wyżej. Dlatego Masa dostawał tego mnóstwo za samo bycie tym, kim był. Dlatego wiedział o każdej większej robocie w mieście. I o wszystkim opowiedział potem psom.
A ty nie świętowałeś swoich „sukcesów”?
Świętowałem, ale po cichu. Siedziałem sobie w drugim rzędzie i obserwowałem. Zawsze wolałem słuchać, niż mówić.
Jaki masz stosunek do używek?
Czasami coś dziabnę, ale w małym, zaufanym gronie. Dla humoru, ale żadnej utraty kontroli. Najgłupsze, co można zrobić, to po grubej akcji wygadać coś po pijaku. Wolałem siedzieć i na trzeźwo słuchać, jak inni nadają. Dzięki temu wiedziałem wszystko, co się dzieje na mieście. A ci, którzy mieli za długie jęzory, często nawet nie pamiętali, że do czegoś się przyznali. Mało tego, jak wypili, to zaczynali sobie przypominać jakieś dawne akcje. Nagle jakieś wyrzuty sumienia, jakieś, kurwa, płacze. A ja w tym czasie wszystko zapamiętywałem i zachowywałem na odpowiedni moment.
Wykorzystywałeś te informacje?
Oczywiście. Zdarzało mi się, że delikwent był w szoku, że znam jego tajemnicę, chociaż on sam po pijaku mi to wygadał.
O WALCE
Skąd jesteś?
Z Sieradza. Żartuję. Z Warszawy. Urodziłem się tu i całe życie tu mieszkam.
W jakiej dzielnicy?
A co za różnica?
Jak wyglądało twoje dzieciństwo?
Chyba niestandardowo jak na bandziora, bo miałem normalną matkę, normalnego ojca. Ojciec był taksiarzem, matka w domu, z dzieciakami. Rodzeństwo też całkiem ogarnięte.
To jak to się stało, że stałeś się tym, kim się stałeś?
Nie wiem. Do nauki się nie rwałem, ale do walki zawsze. Lałem się cały czas, dzień w dzień, ze wszystkimi.
Ile bójek stoczyłeś w życiu?
Tysiące.
Tysiące?
W podstawówce, czyli w latach siedemdziesiątych, potrafiłem lać się dwa czy trzy razy dziennie. Lałem wszystkich jak popadnie.
Z jakiego powodu?
Oj tam, powód. Powód zawsze się znalazł. A jak nie było powodu, to powód był taki, że chciałem się bić i musiałem sobie kogoś znaleźć. Jak ktoś miał pecha i na mnie trafił, to musiał się ze mną lać.
Ile razy przegrałeś?
Ani razu.
Akurat.
Jeden na jednego nie przegrałem ani razu. Parę razy się zdarzyło, że rzuciło się na mnie iluś tam chłopa i raczej mnie przygnietli, niż pokonali. Ale na cztery ręce wygrywałem zawsze.
Nie jesteś wielkoludem. Jesteś średniego wzrostu, średniej wagi. Naprawdę nigdy nie zdarzyło się, że naprzeciwko ciebie wychodził parę lat starszy dzieciak, o czterdzieści kilo cięższy, i kładł cię na ziemię?
Nie.
Nie chce mi się wierzyć.
No to masz problem.
Jakie były początki tych bójek?
Swoich pierwszych bójek nie pamiętam, bo lałem się od zawsze. Chodziłem do takiej szkoły, że praktycznie na każdej przerwie ktoś się lał. Rzadko kiedy dochodziło do poważnych obrażeń, to raczej był sport. Po prostu zbierała się ekipa dzieciaków, które naprawdę lubiły się lać. Stawało się jeden na jednego i zmyślało powód. Że o dziewczynę albo ktoś kogoś obraził. I już.
Jak wyglądała taka bójka? W czym tkwił sekret twojej skuteczności?
W tym, że jestem szybki i sprytny. Większość walk rozstrzygałem w pierwszych sekundach, zanim ktokolwiek skojarzył, że to już, że już się lejemy.
To nie fair.
Gdybym grał fair, tobym był taksówkarzem jak mój stary. A teraz z ciapatymi zapierdalałbym na Uberze i zarabiał dwa dwieście na rękę. W walce ulicznej nie liczy się nic poza skutecznością. Wygrałeś albo przegrałeś, nie ma remisów, nie ma dyskwalifikacji, nie ma remisów ze wskazaniem, nie ma moralnego zwycięstwa. Jest tylko wynik. Nikt nie będzie później analizował, co kto w którym momencie sobie myślał, co kto zrobił nie tak. Na końcu liczy się tylko to, kto padł na ziemię, a kto stoi na własnych nogach.
Nadal jestem zdania, że to nie fair uderzyć przeciwnika przed rozpoczęciem walki.
Bo naoglądałeś się filmów i walk w telewizji. Honorowa bójka, szacunek do przeciwnika, chuje-muje. To nie jest prawdziwe życie. W boksie albo MMA widzisz dwóch kolesi, którzy udają przeciwników, tańczą na rurze, wyginają się i przebierają w sukienki, żeby walka się dobrze sprzedała. Potem grzecznie czekają na gong, leją się parę minut, czasami nawet któremuś poleci jucha. A na końcu się przytulą, popłaczą, skasują po milionie i umówią na rewanż. A wszystko według zasad, regulaminów, uderzysz kogoś łokciem, to cię dyskwalifikują.
A ty uderzasz łokciem?
Wszystkim i we wszystko, co się akurat przydaje. Cios z półobrotu i cios łokciem – to jest potęga, dobre trafienie załatwia sprawę. Jeszcze raz powtarzam: chcesz zasad i honorowej walki, to se idź na zawody, to se oglądaj w telewizji. Chcesz zwycięstwa, chcesz szacunku, chcesz kogoś zgnoić – rób to, co przynosi ci rezultat. W prawdziwej walce nie ma miejsca na pierdolenie. Walczysz po to, żeby wygrać, a nie po to, żeby to ładnie wyglądało. Przeciwnik musi paść na kolana, musi dostać taki wycisk, żeby mu się odechciało następny raz wychylać nos z jaskini. A wszyscy dookoła muszą widzieć, że z tobą się nie da wygrać. Że zawsze znajdziesz sposób, żeby pokonać przeciwnika.
Czyli w biciu chodzi również o efekt?
No a jak? To, kogo i jak zlejesz, to jedno. A drugie, czasami nawet ważniejsze: trzeba ograć fakt, że to zrobiłeś. To musi pójść w świat. Czasami trzeba kogoś zlać na oczach innych, złamać i upokorzyć, żeby ci inni mieli pełne gacie na myśl o walce z tobą. A potem żeby poszli w miasto i mówili, że ciebie się nie da pokonać, że w taki i taki sposób pokonałeś jakiegoś wielkiego miśka. Fama się roznosi. Ci, co to widzieli, są zesrani. Jeśli upokorzę ich szefa, to od razu gubią szacunek do niego, a do mnie nabierają. Ci wszyscy, których misiek kiedyś pokonał, dowiadują się, że jest ktoś, kto pokonał miśka. Rozchodzi się to jak fala po jeziorze, legenda idzie w miasto. Każdy doda coś od siebie, coś przekręci.
Niektóre moje akcje wracały do mnie w plotkach. Nazmyślane, namieszane, ale każdy mówił z respektem i podziwem. I o to chodzi. Każdy następny, wchodząc mi w drogę, będzie miał w tyle głowy, z kim ma do czynienia. A jeśli przeciwnik ma w głowie jakiś niepokój, jeśli chociaż na ułamek sekundy straci pewność siebie, to wtedy wygrywasz, bo o zwycięstwie zawsze decyduje ułamek sekundy.
I kiedy on się będzie zastanawiał, z kim ma do czynienia, ty uderzysz go łokciem albo kopniesz w krocze i po walce.
Proste.
O GRZE POZORÓW
Kto cię uczył walczyć?
Sam się uczyłem. Instynkt. Coś mną kierowało, jakoś tak się ułożyło, że zawsze wiedziałem, jak uderzyć. A że lałem się codziennie, to miałem poligon doświadczalny. Testowałem wszystkie możliwe opcje, sprawdzałem, co i jak działa. Doskonaliłem ciosy, pomysły. Potem bójki z największymi miśkami traktowałem już czysto treningowo.
Co wtedy było twoją największą siłą?
Ściema. Uderzenie to jest koniec walki. Jeden dobry cios i przeciwnik ma dość. Kilka sekund, prosta sekwencja ruchów i koniec. Prawie nie toczyłem walk, które by trwały pół minuty albo dłużej. Ale zanim dojdzie do ciosu czy do sekwencji uderzeń, odbywa się ściema. Zasłona dymna.
Na czym polega?
Po pierwsze, przeciwnik nie może rozpoznać, co potrafisz. A po drugie, ty musisz rozpoznać, co potrafi przeciwnik. Jeśli chodzi o pierwsze, to zazwyczaj zawsze udaję frajera. Ręce nisko, jakieś pedalskie zachwianie. Chodzi o to, żeby przeciwnik pomyślał, że jestem frajerem.
Że być może twoja legenda nie musi być prawdziwa?
O, to, to. No więc odgrywam taki taniec ściemy. Wszystko robię na odwrót, żeby koleś po drugiej stronie zgłupiał. I ja widzę, jak on głupieje. Myśli: „To ma być on? Ta legenda? Przecież rusza się jak ciotka. Jestem dwa razy większy od niego”. Widzę ten pomyślunek w jego oczach. Zaczyna myśleć o wszystkim...
Tylko nie o tym, że to walka i za chwilę dostanie strzał, po którym się nie podniesie...
Tak. W tym samym czasie, kiedy częstuję kolesia ściemą, analizuję jego ruchy. Jak ustawia nogi, jak podnosi ręce, jak barki. Na co zwraca uwagę. Szybko orientuję się, jak się rusza. Jaką ma historię. Jakie ma mocne, a jakie słabe punkty. Albo co mu się wydaje jego mocną stroną. Widzę, jaki ruch może wyprowadzić. No i wygląda to tak, że on analizuje moją ściemę i wtedy się odkrywa. Ja analizuję jego i wiem o nim wszystko. To wszystko dzieje się w dwie sekundy. A potem bum! – i koniec.
Trafiłeś kiedyś na ściemniacza tej samej klasy co ty?
Nie przypominam sobie. Parę razy dostałem porządnie w ryj. Jeśli tak się zdarzy, to od razu przyklejam się do przeciwnika, żeby ochłonąć, bo jeśli po pierwszym ciosie dam mu chociaż sekundę na to, żeby to powtórzył, to to już jest mój koniec. A tak mam chwilę na zastanowienie, ochłonięcie i kontrę.
O JEDNYM PRZECIWKO DZIESIĘCIU
Nie chce mi się wierzyć, że nigdy nie przegrałeś żadnej walki, że nigdy nikt cię nie zaskoczył.
No nie. Mówiłem, że nie przegrałem jeden na jednego, ale parę razy porządnie się zdziwiłem. Nie da się być czujnym dwadzieścia cztery godziny na dobę przez siedem dni w tygodniu. Człowiek może sobie chodzić na oriencie bez przerwy, ale w końcu przychodzi moment, że musi sobie pierdnąć i traci czujność. Któregoś razu, jakoś na początku tego wieku, miałem taką sytuację: był koleś, do którego miałem złość. Ksywa Łomek. Sprzedajna gnida, mówili o nim – i były to osoby wiarygodne – że się rozjebał na swojego mentora o ksywie Łom.
Łom i Łomek?
No. Łom to był kawał głupiego, ale charakternego bandziora, a Łomek był taki, że przyklejał się do najsilniejszego i zawsze był najlepszym kumplem. Aż do pierwszej wpadki. Gdyby w pewnym momencie przykleił się do Masy, toby se nadał ksywkę Maska albo Maseczka. No więc ten Łomek się rozjebał na wszystkich i wyszedł wcześniej. Po jego wyjściu byłem najsilniejszym człowiekiem, jakiego znał, więc przylazł do mnie i zaczął ściemniać, że możemy razem działać, żebym go wciągnął do swojej grupy. Kazałem śmieciowi spierdalać, bo popełniłem w życiu parę błędów, ale wciąganie do grupy konfidenta to proszenie się o nieszczęście. Dlatego pokazałem Łomkowi, co myślę o jego pomysłach.
Czyli?
Nie pamiętam, chyba obiłem mu ryj i wrzuciłem go do kontenera na śmieci. Zapomniałem o tym frajerze, a on o mnie nie i jak tylko nadarzyła się okazja, postanowił się odegrać. Autentycznie mnie zaskoczył. Chyba ubzdurał sobie, że jak pokona legendę, to sam przejmie tę legendę.
Tak jak zwycięzca walki bokserskiej przejmuje pasy pokonanego przeciwnika?
Niech ci będzie. Tylko że uŁomek, bo tak go nazywałem, był zjebem. Gnidą, która śniła o wielkości. Nie wiem skąd, ale zebrał dziesięciu chłopa. Wmówił im, że dadzą mi radę i będą rządzić w mieście. Któregoś ranka wracałem od swojej dziewczyny. Piąta rano, ptaki śpiewają jak popierdolone, sąsiad wychodzi z psem na spacer, zmęczony po nocce z dziewczyną dochodzę do wejścia do klatki, a tu nagle dziesięciu chłopa. No w życiu bym się nie spodziewał!
Co zrobiłeś?
To w ogóle bardzo ciekawa kwestia. W takiej sytuacji pierwsza rzecz to wymknąć się z okrążenia. Jak jestem na zewnątrz, to walczę jeden na jednego, a wtedy zawsze wygram. Niestety, nie bardzo było dokąd się wyrwać, bo z jednej strony ściana budynku, z drugiej altana śmietnika. No i mimo że nie byli zbyt rozgarnięci, udało im się mnie otoczyć. I teraz zagadka: łatwiej walczyć przeciwko dwóm czy przeciwko dziesiątce?
Obstawiam dwójkę.
No właśnie nie. Jak leje cię dziesięciu naraz, to wcale nie jest tak źle, bo ciągle sobie przeszkadzają. Byłem najmniejszy z tych wszystkich karków, a jak się rzuca dziesięciu chętnych do bicia, to ścisk panuje niemiłosierny. Zamachu porządnego nie weźmiesz, a jak już się uda, to i tak jest większe prawdopodobieństwo, że kark kopnie swojego kumpla, a nie mnie. Więc krzyczą, szarpią się, leją, ale dochodzi do mnie bardzo mało uderzeń. Gdyby natomiast lało mnie dwóch, to raz jeden, raz drugi – mieliby jakiś rytm, jakąś taktykę. Jeden porządny kopniak w żebra i odechciałoby mi się wszystkiego. Na moje szczęście ani uŁomek, ani jego ludzie o tym nie wiedzieli. Było ich dużo, ale byli skończonymi debilami. Pewnie dlatego jeszcze żyję.
Ale nie mów, że dziesięciu cię katowało, a tobie nic się nie stało.
Tego nie twierdzę, dostałem naprawdę porządny wpierdol. Wszystko trwało może minutę, ale wiedziałem, że jeśli potrwa jeszcze kilkadziesiąt sekund, to może być mój koniec. Dlatego udałem, że już jest po mnie. Zagrałem, że straciłem przytomność. Nie żebym miał w głowie jakiś genialny plan, bo było naprawdę podbramkowo. Wiedziałem tylko, że tym udawanym omdleniem kupię sobie trochę czasu. No więc dostałem jeszcze parę kopniaków, chyba nawet złamali mi jakieś żebro. Wtedy koledzy się uspokoili, pewnie widzieli, że taka akcja w biały dzień w mieście nie może trwać w nieskończoność. Złapali mnie – kompletnie sflaczałego – i zaczęli nieść. Kątem opuchniętego oka dostrzegłem, że niosą mnie do samochodu, do bagażnika. To był granatowy polonez caro, do dzisiaj mam ten obraz przed oczami. Wiedziałem, że jeśli wsadzą mnie do tego bagażnika, to będzie mój koniec. Że jeśli z niego wyjdę, to pewnie w jakimś lesie, w którym będzie wykopany dół. Ludzie uŁomka będą mieli kopyta na wierzchu i będę bez szans. Dotarło do mnie, że jeśli mam przeżyć, muszę coś zrobić teraz, bo za pół minuty będzie za późno.
I co zrobiłeś?
To nie był jakiś plan, jakaś taktyka. Zadziałało coś poza moją kontrolą, podświadomość. Już prawie donieśli mnie do tego bagażnika – wtedy nagle się zerwałem. Już stracili czujność, więc było mi łatwiej. Wczepiłem się jak wesz w największego z nich i z całej siły złapałem go za jaja. Wykręciłem mu wora jak Zbyszko Trzy Cytryny. Facet zaczął się tak drzeć, tak wierzgać, że pozostali zgłupieli. Koleś kręcił się, próbował mnie oderwać, ale owinąłem się jak wąż, musiałby mnie rozerwać na pół, żebym się odczepił. A jego ziomki nawet nie wiedziały, czy mnie szarpać, czy co. Nie wiedzieli, czy jak wyprowadzą cios, to nie uderzą w niego.
Coś mi się przypomniało, zmienię wątek.
Zostawiamy tę historię w momencie, w którym byłeś wczepiony jak wesz w największego karka.
Kiedyś ganiałem po mieście frajera. Trwało to pewnie lata, bo pamiętliwy jestem. Nagle patrzę, a frajer idzie sobie ulicą. Idę za nim, szukam jakiegoś dogodnego miejsca, żeby go dopaść. W międzyczasie dzwonię do mojego człowieka, żeby dołączył. Był niedaleko, miał być za chwilę. No ale widzę, że frajer chce złapać taksówkę, więc jak go teraz nie dopadnę, to stracę najlepszą okazję. Podlatuję do niego, dostaje strzała, zaczyna uciekać. Gonię go, dopadam, kładę na plecach i leję. W tej chwili dociera mój człowiek, który nie wiadomo kiedy zrobił tulipana, i zaczyna dźgać frajera. Frajer już przestał stawiać opór, z moim człowiekiem zmywamy się, bo środek dnia, świadkowie i tak dalej. Docieram do domu, emocje opadają, patrzę, a z mojego uda leci krew... Przez parę miesięcy byłem pewien, że frajer jednak miał nóż. Później okazało się, że to mój własny człowiek w amoku dźgnął mnie tulipanem, gdy próbował dźgać frajera. Złości za to do niego nie miałem, ale dopiero jak się napił, to przyznał mi się, że to on mnie dźgnął, niechcący. A to wszystko mówię à propos tego, jak trudno trafić we właściwego człowieka, kiedy dwójka walczących jest tak mocno sklejona.
I wracamy do momentu, kiedy byłeś sklejony z największym karkiem.
Jego ziomki bały się go uderzyć, a on nie mógł mnie od siebie odkleić, bo był zajęty ratowaniem klejnotów rodzinnych i swojego przyszłego potomstwa. Trzymając jego jajca, sterowałem nim jak aktor z teatru dla dzieci, który ma na dłoni pacynkę; ja go w tą, to on w tą. Ja go w tamtą, to on w tamtą. Kark się szarpał, ryczał, kręcił, a ja wyczułem moment, w którym reszta trochę się zdekoncentrowała i stanęli tak, że między nimi pojawiła się luka. Wtedy puściłem karka i jego jajca i zacząłem uciekać. Jezu, jak ja uciekałem, nikt by mnie wtedy nie dogonił, mimo że prawie nie widziałem na oczy, miałem złamane żebra i jeszcze parę innych obrażeń. Spierdalałem jak kuna w agrest, a tamci nie mieli szans mnie dogonić, bo to sterydy, mięśniaki, raczej nie byli długodystansowcami.
Opowiadasz o przeszłości. A jak jest teraz? Nadal się bijesz? Pojedynkujesz?
Pojedynki to nie, to w ogóle jest stary temat. Dzisiaj właściwie nikt się nie pojedynkuje. Nie dochodzi do walk jeden na jednego. Takie rzeczy nikomu się nie opłacają, niosą olbrzymie ryzyko – i nie mówię tu o zdrowiu, tylko o psach. Teraz w każdej ekipie może czaić się pies albo ktoś, kto za chwilę się rozjebie. Wszędzie są kamery. Raz dasz się sprowokować, raz staniesz do walki kogucików, i później żałujesz przez resztę życia.
Ale zdarza ci się bić z ludźmi, powiedzmy, o trzydzieści lat młodszymi?
No pewnie. Nie są to otwarte pojedynki, ale jak daję komuś ochronę, to naprawdę daję, chociaż często występuję w kominiarce. A tak zupełnie prywatnie, to całkiem niedawno jakiś koleś zaczepił w knajpie moją żonę. Miał ze dwa metry, dostał dwa strzały i ochrona go wyniosła. Mógłby być moim synem. Albo nie – takiego świniaka bym sobie nie wychował.