- W empik go
Jakobini. Tom 1: powieść historyczna z czasów rewolucyi francuskiej. - ebook
Jakobini. Tom 1: powieść historyczna z czasów rewolucyi francuskiej. - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 387 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Panna Irena Legrand stała przed dużem, okrągłem zwierciadłem, ujętem w srebrne ramy, robiąc ostatni przegląd toalety. Kabryolet, zaprzężony w dwa rosłe, tłuste konie, czekał już przed domem od godziny, woźnica mamrotał coś pod nosem, niecierpliwił się widocznie, –należało się pośpieszyć.
– W tej chwili natychmiast, zaraz pojedziemy – wołała panna Legrand przez otwarte okno.
To „w tej chwili, natychmiast” powtórzyło się już kilka razy, ciągle bowiem trzeba było jeszcze coś poprawić: jakąś wstążkę, jakąś fałdę, jakiś kwiat.
Wstążek i kwiatów włożyła panna Legrand na siebie bardzo dużo, a wszystkie splatały się w kokardę patryotyczną, narodową, wszystkie były czerwone, białe, i niebieskie.
Nie mogła inaczej. W Perpignan obchodzono dziś uroczystość patryotyczną, sadzono "drzewo wolności", a ona była córką żarliwego patryoty, nieprzejednanego, po zdobyciu paryskiej Bastylii, wroga „czarnych”, „arystokratów”. Ojciec przykazał jej surowo, żeby się ubrała na uroczystość patryotyczną w strój à la constitution.
Więc włożyła na bujne, nieupudrowane, koloru spalonego złota włosy, nizki, czarny, gazowy kapelusz, przypominający kask dragoński, końce błękitnego koronkowego fichu, pod którem falowała pełna pierś młodej, zdrowej dziewczyny o biuście wydatnym, wsunęła pod pąsowy pasek, podtrzymujący jasną, batystową spódnicę, dzierganą w białe, niebieskie i czerwone bukieciki.
Pełno było tych barw patryotycznych w jej stroju. Kapelusz zdobiła kokarda narodowa, błękitne fichu ożywiał duży bukiet narodowy, przypięty do lewego boku na sercu, z paska zwieszały się frendzle narodowe, nawet z pod spódnicy wyzierała czerwonobiało-niebieska kokarda, spleciona z wstążek, przypięta do trzewika.
I o pierścionku z napisem la patrie, o gładkiej, złotej obrączce, w której jubiler, zamiast brylantu, osadził kawałek oszlifowanego kamienia, pochodzącego z gruzów Bastylii, nie zapominała córka patryoty.
Zlustrowawszy się jeszcze raz od góry do dołu, uśmiechnęła się panna Legrand do siebie. Była zadowolona z kostyumu patryotycznego.
– Najżarliwszy patryota nie może mojemu strojowi nic zarzucić – odezwała się, biorąc szary, jedwabny płaszcz od kurzu. – Prawda, matko Genowefo?
Matka Genowefa, niegdyś niania panny Legrand, obecnie jej pokojowa i powiernica, nie stara jeszcze, czerstwa chłopka, wpatrywała się w swoją wychowankę wzrokiem rozpromienionym.
– Pan Armand Grandjean rozkocha się na śmierć w mojej ślicznej panience. Oczy zgubi, głowę straci, o polityce, o wolności zapomni – mówiła matka Genowefa.
Panna Legrand rzuciła szybkie, ukradkowe spojrzenie w zwierciadło.
Była w istocie ładną dziewczyną, świeżym kwiatem wsi. Z jej dużych, szafirowych oczu, tryskała radość życia, zdrowie zabarwiło jej białą płeć blondynki odblaskiem kwitnących róż. Rysy jej nie składały się wprawdzie na rzeźbiony, wykwintny profil kobiet starej kultury, ruchy jej nie tworzyły miękkiej, okrągłej linii tresury światowej szeregu pokoleń, kości jej były trochę za grube, ręce i stopy za duże, całość jednak robiła bardzo przyjemne wrażenie.
– Mówicie, matko Genowefo, że pan Grandjean zgubi oczy, straci głowę? – rzekła panna Legrand, przypatrując się sobie z pod czoła – komużby się mogła podobać taka czerwona, tęga dziewczyna wiejska, jak ja?
– Panienko, co też to panienka wygaduje – zawołała matka Genowefa oburzona. Na całą okolicę niema takiej śliczności, jak moja Irenka. Czy panienka jaka zdechlaczka z zamku, żeby miała mieć gębę umalowaną na biało niby te lalki porcelanowe, i kosteczki, jak pieski pokojowe? Fe, z taką urodą piwniczną, z taką…
Wesoły, dźwięczny śmiech lat ośmnastu, przerwał dalszą krytykę piękności arystokratycznej.
Na dworze, za oknami niecierpliwił się tymczasem woźnica coraz więcej. Było słychać, jak klął:
– Sacré! I to ma być wolność. Niby jesteśmy teraz wszyscy wolni, a ja smażę się już od godziny na skwarze, jak ten pies, uwiązany w budzie na łańcuchu. Podłe arystokraty!
– Jakób klnie już patryotycznie – śmiała się panna Legrand – do widzenia, matko Genowefo, bo mnie ten niedźwiedź gotów jeszcze zadenuncyować do klubu Jakobinów o przekonania arystokratyczne.
Zarzuciwszy na siebie płaszcz, weszła do kabryoletu.
Z nieba lał się potokiem żar, nieustający ani na chwilę. Słońce sierpnia wypiło z rowów, strumyków, rzeczek nawet ostatnią kroplę, rozpalone powietrze drżało, biały pył pokrył bukiety polnych róż, wieńczących drogę z obu stron, przyprószył rozłożyste platany i ogromne oleandry, kwitnące w ogrodach.
– Gorąco, Jakóbie – odezwała się panna Legrand.
– Hm! – mruknął woźnica, mszcząc się za długie czekanie na grzbietach koni.
Klacze, ubrane w słomiane kapelusze, ozdobione kokardami patryotycznemi, obwieszone dzwonkami, szły wyciągniętym kłusem, wachlując się ogonami.
– Zły – pomyślała panna Legrand – trzeba go udobruchać.
– Jakie to wino lubicie, Jakóbie, bo zapomniałam? – zapytała.
– Wszystko jedno, byle dobre, panienko – odpowiedział woźnica głosem łaskawszym.
– Nie oszczędzajcie bata, a nie pożałujecie.
– Panience zawsze spieszno, zwyczajnie młodemu, a potem pan Legrand pyskuje: Jakób zmachał konie, Jakób pędzi jak waryat, Jakób kat, nie woźnica.
– Dziś nie będzie się papa gniewał, bo jest od samego rana w doskonałym humorze.
– Wiem. Arystokraty perpiniańskie sadzą dziś drzewo wolności. Będą nudne mowy, a potem wesoły obiad w klubie „Przyjaciół ojczyzny”.
– Jacy znów arystokraci, Jakóbie? Konstytucya zniosła wszystkie różnice stanów, skasowała tytuły, nawet nazwiska szlacheckie. Jesteśmy dziś wszyscy równi i wolni.
– Aha, równi i wolni. Równi będziemy wszyscy na cmentarzu, wolnym zaś jest wszędzie i zawsze, czy pod królem czy pod konstytucyą, każdy, kto ma kiesę nabitą, bo może robić, co mu się podoba. Rewolucya zmiotła jedną arystokracyę, tę starą, tylko dlatego, żeby nas biedaków druga arystokracya, ta nowa z nabitą kiesą, jeszcze mocniej za kark trzymała.
– Jakób uczy się swojej filozofii i polityki zapewne w klubie Jakobinów? – zauważyła panna Legrand.
– Rozumie się, że uczę się prawdziwego patryotyzmu w klubie Jakobinów. Bo przecież do „Przyjaciół ojczyzny”, albo do „Przyjaciół religii, króla i prawa”, czy jak tam inaczej przezwano te nory arystokratyczne, te gniazda spisków przeciw narodowi, nie pójdę po wiarę obywatelską. Tylko Jacobini są prawdziwymi, cnotliwymi patryotami, oni jedni kochają naród, życzą mu dobrze, pracują dla jego szczęścia. Reszta to obłudnicy, którzy pieką swoją własną pieczeń przy ogniu rewolucyjnym.
Jakób, przesunąwszy na lewe ucho czerwoną czapkę frygijską, palnął batem konia, wołając:
– Zbieraj ta nogi sacrés arystokraty. Chłopska szkapina to może się babrać w kurzu po brzuch, a wy, tobyście tylko owies żarły i wylegiwały się w stainiach na czystej słomie. Nygusy!
A odwróciwszy się na koźle do panny Legrand, spojrzał na nią okiem złośliwem i rzekł:
– Panienka powiada, że jesteśmy teraz wszyscy równi i wolni?
– Tak przykazują „prawa człowieka” i konstytucya.
– Jeśli jesteśmy teraz wszyscy równi i wolni, to możeby się panienka przespacerowała ze mną do mera, albo do zaprzysiężonego proboszcza?
– A to po co, Jakóbie?
– Po co? (woźnica zaśmiał się urągliwie). Po co idzie kawaler z panną do mera, albo do proboszcza? – Żeby zawrzeć małżeństwo.
– Małżeństwo… z wami… Jakóbie?
Tak była panna Legrand zdumiona pomysłem woźnicy, że cofnęła się na siedzeniu, jak gdyby ujrzała nagle coś bardzo dziwnego.
A Jakób rozśmiał się grubym głosem wołu.
– He, he, he! dlaczegóżby nie zemną? – mówił. – Przecież jesteśmy teraz wszyscy równi. Jakaż różnica między obywatelką, Ireną Legrand, a obywatelem Jakóbem Bonjon? Żadna. I czy to ze mnie nie chłop, jak się patrzy? Siły mam w kościach za dziesięciu arystokratów, wszelką robotę wiejską znam i na winnicy się rozumiem nie gorzej od pana Legrand, i gadać potrafię o wolności, jak sami Jacobini paryscy. Kiedy ryknę w naszym klubie: na latarnię wszystkich arystokratów i klechów, niech żyje wolność i naród! to się szyby trzęsą, a prawdziwi patryoci biją brawo, jak opętani. Może panience idzie o honory, o godnoci? Żeby o wszystko było dziś tak łatwo, jak o to. Mój kum, szewc Cochon z Cabestaingh, paraduje od miesiąca w mundurze porucznika gwardyi narodowej, a cóż on lepszego odemnie? Gdybym wziął z panienką w posagu tę winniczkę z Castello Rossello i mógł trochę posmarować łapy patryotów, wykierowałbym się może i na mera. Dziś wszystko możliwe. Niech się panienka namyśli, he, he, he!… Nie wiadomo, kto będzie jutro na górze, wy, czy my? Rewolucya jeszcze nie skończona. Okrutnie mi się panienka podoba.
Jakób Bonjon cmokał ustami, oblizywał się, obrzucając pełne kształty panny Legrand spojrzeniem pożądliwem, a ona oblała się cała krwią pod tem spojrzeniem zuchwałem, które ją smagało biczem zniewagi.
– Proszę uważać na konie! – zawołała z gniewem mogą się rozbiegać.
– Obraziła się, pyszna arystokratka – mruczał woźnica – zobaczymy jeszcze, kto komu będzie rozkazywał.
Czy ten krępy, przysadzisty chłop z karkiem, barkami i grzbietem byka, z dużą głową, pokrytą gęstemi… czarnemi włosami, które spadały na ramiona sztywne, jak rozstrzępiony wiecheć słomiany, z zu – chwalą twarzą wyzwolonego wczoraj niewolnika, żartował, albo oświadczał się jej naprawdę?
Jeśli żartował, to jakże śmiał bawić się tak nieprzyzwoicie zakłopotaniem córki swojego pracodawcy, najbogatszego właściciela winnic w powiecie perpinjańskim? A jeżeli oświadczał się jej naprawdę, to cóż upoważniało go do takiego zuchwalstwa?
Panna Legrand, aczkolwiek była córką patryoty, działacza rewolucyjnego, nie zajmowała się polityką. Słyszała wprawdzie w ostatnich dwóch latach od ojca i jego przyjaciół tyle o wolności, o konstytucyi i prawach człowieka, o zgniliźnie szlachty i ciemnocie księży, iż wiedziała mniej więcej, czego się rewolucya domagała od króla i rządu, dokąd dążyła.
Z całego tego rejwachu politycznego cieszyło ją tylko to, że ona, dziecko mieszczańskie, jest teraz równa każdej księżniczce i margrabinie, każdej szlachciance. Rewolucya podobała jej się o tyle, o ile druzgotała szczyty społeczne, stojące pod nią; nie przyszło jej nigdy na myśl, że i ona, zamożna mieszczanka, może budzić zazdrość w nizinach ubóstwa, stojących pod nią, może obrażać ich ambicye i podniecać ich apetyty.
Jakób Bonjon nazywał ją arystokratką. Byłażby nią? Prawnuczka wyzwolonego z łaski panów de Cabestaingh chłopa, wnuczka kupca perpinjańskiego, córka zbogaconego właściciela winnic, nie mogła mieć pojęć córki rodu, panującego od wieków z wyżyn zamku nad dolinami, była filozofką i patryotką w rozumieniu stanu trzeciego, który zburzył pod wodzą Mirabeau'a powagę stanów uprzywilejowanych, musiała powitać z radością równość polityczną, obywatelską.
Dlaczegóż więc obraziło ją, oburzyło zuchwalstwo woźnicy? Był jej przecież równym, między nią a nim nie stała żadna różnica, nawet pochodzenie, nawet tradycya rodowa. Całą różnicę stanowił majątek, inne, lepsze wychowanie i wytworniejsze nawyknienia zaledwie dwóch pokoleń.
Po raz pierwszy w życiu zadziwił pannę Legrand rozdźwięk między teoryą a życiem. Jej młoda ośmnastoletnia główka dziewczyny wesołego usposobienia, przenoszącej zabawę, taniec nad wszelkie filozofie i polityki, nie zdawała sobie jeszcze sprawy z tego rozdźwięku, ale czuło go jej serce kobiece… Ochłonąwszy po pierwszem zdumieniu i oburzenin, przypatrywała się z boku woźnicy, pytając się w duszy, czy mogłaby żyć z takim obywatelem. Pannie, wychowanej w modnym klasztorze paryskim, u pań de Sainte Marie przy ulicy św. Jakóba, gdzie przyjmowano tylko córki wyższych urzędników i bogatych mieszczan, wydawał się związek z prostym chłopem, taką karykaturą, iż wybuchnęła głośnym śmiechem.
– Cóż tak panienkę nagle rozweseliło? – zapytał Jakób Bonjon.
– Pomyślałam sobie, jakby to dobrze było, gdyby się Jakób ożenił z grubą Joanną. Ważylibyście razem ośmset funtów.
Woźnica sponsowiał ze złości. Gruba, brzydka Joanna, była oprzątarką nierogacizny – ta arystokratyczna sroka drwi sobie z niego, z wolnego obywatela, równego książetom, królom, jak go uczyli Jakobini.
– Zobaczymy jeszcze, kto będzie górą – mamrotał.
I chcąc pokazać córce swojego chlebodawcy, że jemu, wolnemu obywatelowi, wszystko wolno, że nie ma potrzeby oszczędzać niczyich uszu, zaczął ryczeć na cały głos; Ca ira, ca ira… Aż się konie przestraszyły i przeszły z kłusa w galop. Tuman kurzu objął kabryolet.
– Niech Jakób tak nie pędzi, bo się uduszę – zawołała panna Legrand – kapelusz się zniszczy, kwiaty zwiędną.
Ale Jakób był głuchy na jej wołanie. Leciał, jak szalony, rycząc coraz groźniej, coraz namiętniej: ca ira, ca ira…
Zatrzymał go dopiero widok miasta Perpignan, wyglądającego zdaleka, jak ogromny bukiet. Starodawna rezydencya królów aragońskich, wsławiona przez trubadurów prowansalskich… siedziała sobie, jak w ciepłem gniazdku, w uroczej dolinie, w klombach platanów, cyprysów, oleandrów, zakryta od wichrów północnych posępnemi Korbierami, owiana od wschodu szumem morza Śródziemnego.
Aleją platanową od strony miasta szedł jakiś młody człowiek, ubrany w czarne suknie, powiewający z daleka kapeluszem.
– Armand! – szepnęła panna Legrand i jej oczy rozbłysły radością.
– Pan Legrand wysłał mnie naprzeciw pani – odezwał się młody człowiek, zrównawszy się z kabryoletem – bo uroczystość już się zaczęła.
– Jaka szkoda, że się spóźniłam; tak się cieszyłam na tę uroczystość – mówiła panna Legrand, wysiadając z kabryoletu.
– Nic pani natem nie straciła – pocieszał ją młody człowiek. – Wysłuchanie dziesięciu długich, nudnych mów, bo każdy z ojców miasta chce się naturalnie popisać talentem oratorskim, którego nie posiada, nie należy do rozkoszy w tak skwarnym dniu, jak dzisiejszy. Zdążymy na sam koniec, na ostatnią mówkę i na poświęcenie drzewa.
– A będą potem tańce? – zapytała panna Legrand skwapliwie. – Tak dawno nie tańczyłam.
– Zdaje się, że młodzież perpignańska urządza wieczorem jakąś skakaninę. Pani lubi taniec?
– O, bardzo. A pan?
– Nie tańce mi dziś w głowie, panno Ireno. Jest we Francyi tyle do zrobienia, zanim będziemy mogli wypocząć po pracy herkulesowej, iż nie wolno nam myśleć o zabawie.
Szli obok siebie, oboje dorodni, zdrowi, niezużytej jeszcze rasy dzieci. I on nie miał rzeźbionego profilu, harmonijnych ruchów i wykwintnych kształtów starej kultury, i jego kości były trochę za grube, ręce i nogi trochę za duże, tak samo, jak u panny Legrand, ale tak samo, jak od niej, biły i od niego blaski świeżości. Słusznego wzrostu, brunet, muskularny, posuwał się nieco ociężale, bez elastyczności, bez wdzięku elegantów salonowych. Nie nosił upudrowanej peruki. Jego przystrzyżone włosy były ufryzowane podług modelu głów rzymskich z czasów rzeczy pospolitej. Nie miał na sobie błyskotek, ani szpilki brylantowej w białym batystowym krawacie, ani zegarka, zwieszającego się z kieszeni kamizelki, ani srebrnych spinek u trzewików, ale jego skromny, czarny strój odznaczał się czystością i smakiem. Widać było, że ubiera się u dobrego krawca i dba o przyzwoity wygląd zewnętrzny.
– Dlaczego pan zawsze taki poważny, panie Armandzie? – mówiła panna Legrand.
– Powaga chwili przydała mi lat.
– Wie pan, że ja się pana trochę boję.
– Dlaczego, panno Ireno?
– Jest pan zawsze taki poważny, mówi pan zawsze tak mądrze, iż czuję się obok pana okropnie naiwną i głupią, i nie śmiem panu spojrzeć w oczy.
Dobry uśmiech okwiecił jego usta. Obrzuciwszy pannę Legrand spojrzeniem dużych, czarnych rozmarzonych oczu, rzekł:
– Niech pani zostanie zawsze tak słodką, miłą, czystą, jak te kwiatki polne, pośród których się pani wychowała, niech sobie pani nie łamie główki nad teoryami filozoficznemi i nie plami białych skrzydeł, białej duszy brudem walki o byt i krwią walki o wolność. Dobrze pani z tą nieopatrznością i z tym wesołym śmiechem.
– Podoba się mądremu panu politykowi głupiutka, puściutka Irena Legrand? – mówiła panna głosem miękkim, przymilnym, spojrzawszy na niego z kokieteryą z pod zmrużonych powiek.
– Ani trochę nie lubię panny Ireny Legrand, nie mogę znieść jej widoku.
Roześmieli się oboje tak serdecznie, iż psotny amorek, który łopotał nad niemi złotemi skrzydełkami, klasnął w różowe rączęta z radości: „mam ich, strzały moje były celne, nie jestem już potrzebny, mogę pofrunąć do innej pary”…
Z kozła kabryoletu, nie spuszczając z nich oka, śledził Jakób Bonjon pannę Irenę i pana Armanda Grandjean wzrokiem żbika, czatującego na ofiarę.
– Aha – pomyślał – więc to dlatego odsyła mnie ta sroka do grubej, gnojem śmierdzącej Joanny? Teraz wiem, gdzie raki zimują. Teraz on mocniejszy odemnie, bo go bracia Jakobini kochają, ale niewiadomo, co jutro będzie. Hrabia de Bar był jeszcze mocniejszy od niego, a wykurzyliśmy go z podpalonego zamku, jak lisa z jamy, i pogruchotaliśmy mu kosteczki. Ca ira…
Byli już w mieście.
Ogród miejski robił z góry wrażenie ruchliwego, falującego ciągle kobierca, zszytego z samych białych, czerwonych i niebieskich wstążeczek. Tysiące głów starych, młodych, męzkich, kobiecych, dziecinnych, upstrzonych trójkolorową kokardą, trójbarwnemi bukietami, utworzyły tak zwartą tamę, iż nie było sposobu przedostać się przez nią do wysokiej, kobiercami i girlandami strojnej mównicy, ani do otaczających ją trybun, w których zajęła miejsce arystokracya miasta. Pan Armand Grandjean nie próbował nawet wyorać łokciami w zbitej masie ciał ludzkich wygodnej bruzdy dla panny Legrand, wiedział bowiem, że mógłby się spotkać z jaką pięścią jakobińską, któraby mu przypomniała poglądowo równość i wolność wszystkich obywateli francuskich.
Na mównicy stał właśnie mer perpignański, wysoki, barczysty pan w czerwonym surducie, w białej kamizelce, w pudrowanej peruce z harcapem z tyłu. Widać go było z daleka i słychać było jego głos potężny.
– Panowie, obywatele! – mówił, raczej krzyczał. O czem temu dwa lata nie śmieliśmy marzyć, stało się rzeczywistością. Filozofia odniosła walne zwycięstwo nad przesądem, jasne blaski światła naszego oświeconego stulecia rozproszyły mroki przeszłości. Despotyzm korony runął w proch, prawo zajęło miejsce swawoli, naród zmienił się z poddanego w wolnego obywatela. Możemy być dumni z tego, że nam los pozwolił być francuzami drugiej połowy ośmnastego stulecia, albowiem dokonaliśmy wielkiego dzieła. Niech żyje naród, niech żyje konstytucya, niech żyje król!
Rzekłszy to, podniósł wysoko do góry drzewko platanowe, obsypane wstęgami trójkolorowemi.
– Niech żyje naród! – odpowiedziała mu burza okrzyków. Niech żyje konstytucya! Niech żyje wolność!
Klaskały rąk tysiące, powiewały kapelusze, chustki, grała kapela gwardyi narodowej, obejmowali się, całowali obywatele.
Ale nie wszystkich nowych wolnych obywateli nowej, wolnej Francyi owiał, ogarnął płomień zapału. Byli w tłumie, którzy słuchali przemówienia mera z uśmiechem ironicznym i spoglądali na drzewo wolności wzrokiem pogardliwym. Czerwone czapki frygijskie mieli na głowach, a pod niemi czarne, nieporządnie utrzymane peruki.
Tuż obok panny Legrand stał jakiś brudny, obdarty drab z bezczelną gębą zbója.
– Niech żyje wolność, ale dla kogo? – mruczał – dla nich, dla bogaczów, którym było i bez tej wolności dobrze na świece. Ubogiemu jest nawet wolność krzywa.
A kiedy się panna Legrand odsunęła od niego, nie mogąc znieść zapachu gryzącego, cuchnącego dymu, który wydobywał się z jego krótkiej, glinianej fajeczki, rzekł, łypnąwszy na nią złem okiem rozgniewanego kundla:
– Śmierdzi arystokratce lichy tytoń prawdziwego patryoty? Piesek pokojowy. Widzisz ją… dajcie, podłe arystokraty, na lepszy. Tfu!
Splunął przez zęby. Gdyby panna Legrand nie była szybko odskoczyła, byłby zbrukał jej białą suknię.
Przerażona, ze łzami w oczach, przytuliła się dziewczyna do ramienia pana Grandjean, mówiąc: – Czego ten człowiek chce odemnie?
– Niech pani nie ma żalu do brutalności ludzi tego rodzaju. Nędza uczy ich nienawiści do wszystkich posiadających, a powodzenie rewolucyi rozpętało ich spętane przez ancien regime ambicye. Ale chodźmy już, uroczystość skończona, poczekamy na ojca przed bramą.
Z ogrodu wylewała się na ulicę fala ludzka, popstrzona od góry do dołu trójkolorowemi wstęgami.
Dosyć długo czekała panna Legrand, zanim się jej ojciec zdołał przecisnąć przez stłoczony tłum.
– Spóźniłaś się, jak zwykle – mówił pan Legrand, wyglądający jeszcze młodo, mimo lat pięćdziesiąt. Powinienem się właściwie na ciebie gniewać, ale że się sam znudziłem okropnie długiemi mowami, których było aż piętnaście, a wszystkie na ten sam temat, przeto pogniewam się innym razem za co inne – go. Dziękuję panu, panie adwokacie (podał rękę panu Grandjean) za uprzejmość dla mojej córki. Mamy dziś w klubie „Przyjaciół ojczyzny” małe zebranie przedwyborcze, właściwie przygotowawcze. Chcemy się naradzić, kogo wybrać. Może pan zechce być naszym gościem, proszę, bardzo proszę. Rada doskonałego znawcy stosunków paryskich, może nam być bardzo użyteczną. Czy mogę pana prosić?
– Służę z przyjemnością–odpowiedział adwokat Grandjean.
– Jeżeli pan pozwoli, to odprowadzimy razem Irenkę do pani de Gruissan, gdzie jej nóżki, drgające do tańca, poczekają na nas. Będzie wieczorem w naszym klubie mały balik.
– Jaki papa dobry! – zawołała panna Irena, zapomniawszy o drzewie wolności i o szpetnym tytoniu prawdziwego patryoty. Poważnego pana adwokata z Paryża zamawiam sobie do pierwszego gawota.
Dygnęła przed panem Grandjean, uniósłszy lekko spódnicy.
– Jeżeli musi być koniecznie? – rzekł poważny pan adwokat z Paryża.
– Ależ koniecznie, koniecznie, nie uwolnię pana od pierwszego gawota.
Pan Grandjean pochylił głowę na znak poddania.
Kiedy pan Legrand odprowadzał córkę do pani de Gruissan, w klubie „Przyjaciół ojczyzny” zbierali się ojcowie miasta Perpignan. Stawili się tym razem wszyscy członkowie: mer z oficerami municypalnymi, starsi urzędnicy, wyżsi oficerowie gwardyi narodowej, fabrykanci, zamożniejsi kupcy, zaprzysiężeni księża i szlachta wiejska, która schroniła się przed swawolą Jakobinów i napadami bandytów pod opiekuńcze skrzydła władzy, silniejszej w mieście, niż na wsi.
Zebrali się, aby się porozumieć, kogo wysłać do Paryża, do Zgromadzenia Prawodawczego, zwołanego na październik 1791 roku. Czas naglił, trzeba się było zabrać natychmiast do wyborów.
W dużej sali, udekorowanej trójkolorowemi chorągiewkami, zajęli „les amis de la patrie” miejsca dokoła długiego stołu, chłodząc się limoniadą i winem, zmieszanem z wodą. Usługiwali im lokaje w zwykłych surdutach mieszczańskich, bez liberyi, którą zniosła konstytucya jako strój, uwłaczający godności wolnego obywatela.
Kiedy się wszyscy „przyjaciele ojczyzny” zeszli, przemówił pan de Gruissan, prezes klubu, były oficer dragonów jego królewskiej mości, w te słowa:
– Panowie! Stanęliśmy szczęśliwie u mety rewolucyi. Konstytucya wcieliła nasze najśmielsze marzenia. Taką Konstytucyą, przesiąkniętą nawskroś filozofią, jak nasza, nie może się poszczycić nawet pyszna Anglia, której się zdaje, że ona jedna posiada rozum polityczny. Przemądry Pitt pęka niewątpliwie z zazdrości, spoglądając na nasze wiekopomne dzieło. Ale teraz, kiedy osiągnęliśmy daleko więcej, aniżeli najśmielsi z pomiędzy nas marzyli temu dwa łata, kiedy korona padła pokonana do stóp narodu, kiedy… rewolucya oczyściła Francyę z próźniaczych dworaków, którzy uciekli sromotnie za granicę i z wszystkich wsteczników, wrogich światłu filozofii, należy pomyśleć o uspokojeniu kraju, przywróceniu porządku i poszanowaniu władzy. Jak każda rewolucya, wyrzuciła i nasza na wierzch, na powierzchnię wszystkie śmiecie, wszystkie szumowiny, podnieciła, rozzuchwaliła wszystkie nizkie ambicye i namiętności. Chciwość, drapieżność, kradzież, zabójstwo, wszelaki grzech i wszelaka zbrodnia, ustroiwszy się w purpurowy płaszcz wolności, gospodarują we Francyi w jasny dzień, w pełnem słońcu, jak gdyby się bezprawie stało prawem. Ta anarchia powinna się teraz skończyć. Przeto powinniśmy wysłać do Zgromadzenia Prawodawczego mężów wytrawnych, mężów porządku, którzyby, oparci na przyjętej przez naród i króla Konstytucyi, umieli przywrócić władzy wykonawczej powagę i nałożyć kaganiec na rozzuchwaloną bezkarnością swawolę nizkich ambicyj i grzesznych namiętności. Wybór będzie trudny, Zgromadzenie Narodowe bowiem usunęło od dalszej pracy prawodawczej byłych członków Stanów Generalnych, już doświadczonych w robocie politycznej, zabroniło ich, ze szkodą dla rzeczy publicznej, wybrać po raz wtóry i dlatego musimy się rozpatrzeć z wielką uwagą w mieście i powiecie, byśmy znaleźli rozumnych przedstawicieli.
Z żywością południowego temperamentu oklaskiwali „przyjaciele ojczyzny” mowę swojego prezesa. Oklaskiwali pana de Gruissan szczerze, nie skąpili mu słów pochlebnych, bo mową i myślami był wyrazem ich własnych życzeń.
Należeli oni wszyscy do „filozofów”, byli wszyscy w roku 1789 żarliwymi zwolennikami rewolucyi, zachwycali się każdą wywrotową mową Mirabeau'a, Sieyes'a, Lamethów, Duporta i Barnave'a, obchodzili uroczyście zdobycie Bastylii, zamach ludu paryskiego na Wersal, bunt gwardyi francuskiej, odwracali się z pogardą od umiarkowanych posłów Zgromadzenia Narodowego, nazywając ich „czarnymi”, „zdrajcami ojczyzny”.
Ale dwa lata rewolucyi, swawola tłumów, wezwanych do pomocy przez pierwszych wywrotowców, nie znających jeszcze z osobistego doświadczenia dzikiej bezwzględności wielkich mas, krwawe rozruchy uliczne, napady na zamki, plebanie, fabryki, na sklepy kupieckie, magazyny zbożowe, grabieże bezmyślne, okrutne zabójstwa, połączone z bydlęcem znęcaniem się nad ofiarami – nauczyły ich rozwagi, zdjęły z ich oczu łuskę doktrynerskich złudzeń. Każdy z nich był właścicielem czegoś, posiadał jakiś zamek, kawałek ziemi, winnicę, fabrykę, dom, sklep kupiecki, chlebodajny urząd. Zagrożona zewsząd przez miljony wydziedziczonych i przez anarchię własność otrzeźwiła ich, wróciła im przytomność, nauczyła ich rozumieć znaczenie porządku i szanować silną, na prawie opartą, władzę wykonawczą. Którzy byli na początku rewolucyi żarliwymi wywrotowcami: większa połowa niższego kleru, podupadła szlachta wiejska, wyżsi urzędnicy i całe zamożniejsze, od dwóch, trzech pokoleń cywilizowane mieszczaństwo, cały oświecony tiers etat, stali się po dwóch latach gwałtownych wzruszeń i doświadczeń, umiarkowanymi, „moderantami”. Którzy przyjmowali każdą wiadomość o nowej klęsce, zadanej koronie, władzy legalnej, jednolitej przez Zgromadzenie Narodowe, okrzykami tryumfu, wierząc w nieomylność „filozofów” przedrewolucyjnych, podnosili teraz do korony wzrok życzliwy, przyjazny – stali się monarchistami, żądając tylko od króla i rządu uszanowania zaprzysiężonej Konstytucyi.
– Anarchia powinna się skończyć, nowe Zgromadzenie Narodowe powinno przywrócić władzy wykonawczej powagę i nałożyć kaganiec na rozzuchwaloną bezkarnością swawolę nizkich ambicyj i grzesznych namiętności – wtórowali „przyjaciele ojczyzny” swojemu prezesowi.
Gdyby byli uważali za potrzebne zwracać uwagę na służbę, byliby dostrzegli nienawistne spojrzenia i szydercze uśmiechy. Jeden nawet z lokajów pogroził panu de Gruissan pięścią za jego plecami.
I adwokat Grandjean, który przybył z panem Legrand do klubu, nie brał udziału w serdecznem uznaniu, jakiem „przyjaciele ojczyzny” dziękowali swojemu prezesowi za jego przemówienie. Nie klaskał, nie podniósł się z krzesła. Siedząc rozparty wygodnie, wygrywał palcami na stole jakąś piosenkę brukową i spoglądał na starszyznę perpignańską z pod zmrużonych lekko powiek pobłażliwym wzrokiem mistrza, którego bawią pocieszne skoki uczniów.
– Nie wątpię, że pan podziela nasze przekonania–odezwał się do niego pan Legrand.
– Nie miałbym nic przeciwko przywróceniu porządku, gdyby ten tak zwany porządek był w obecnej chwili możliwy i pożądany – odpowiedział adwokat.
Słowa, kłócące się z nastrojem zebrania, przeleciały z brzękiem szerszenia nad „przyjaciółmi ojczyzny”. Zdziwiły ich i obraziły. Byli oni już wszyscy mężami dojrzałymi, mogli byli być ojcami pana Grandjean, który liczył dopiero lat dwadzieścia kilka.
– Będziemy panu bardzo wdzięczni, jeśli się pan raczy podzielić z nami swojemi poglądami na obecne położenie drogiej nam wszystkim ojczyzny – rzekł uprzejmie pan Gruissan.
– Przywrócenie porządku jest w obecnej chwili niemożliwe z winy panów, a niepożądane ze względu na właściwy naród, na proletaryat wiejski i miejski – mówił adwokat.
– Z naszej winy?– zawołał prezes klubu.
– Tak, panie prezesie.
– Może nas pan zechce objaśnić, w czem zawiniliśmy – rzekł pan de Guissan, lekko podrażnionym tonem.
– Służę z przyjemnością. Niepokoi panów, przeraża anarchia, jaka objęła niszczącym pożarem całą Francyę? A któż rozpętał spętane dawnym porządkiem namiętności i apetyty tłumów? Wasi to Mirabeau'owie, Sieyes'y, Lameth'owie, Duporty, Barnavy'y, wasz tiers etat z roku 1789 wezwał do pomocy ze strachu przed koroną, przed potęgą króla, lud miejski, wyprowadził go na ulicę, uzbroił go, pozwolił mu się tyranizować z trybun Zgromadzenia Narodowego. Wasi to przedstawiciele i agitatorowie zdemoralizowali wojsko, spoglądali przez szpary na gwałty ludu wiejskiego, kokietowali proletaryat, podniecali go do rozruchów, robili, słowem, wszystko, aby zburzyć powagę władzy wykonawczej, zgasić blask korony Burbonów. Wiem, że czyniliście to z miłości do wolności, za co wam cześć, że przyświecały wam szczytne hasła filozofii, za co wam historya podziękuje, że robotę waszą opromieniały jasne blaski oświecenia naszej wielkiej epoki; ale jakże chcecie teraz nawrócić z drogi płomiennej, na którą weszliście, prowadząc za sobą tłumy? Wy, ludzie oświeceni, dobrze wychowani, możecie nawrócić, przekonawszy się, iż namiętność gorącej chwili poniosła was dalej, aniżeli zamierzaliście, wy, uzyskawszy wszystko, czegoście pragnęli, więcej nawet niż pragnęliście, nawrócicie z pewnością, nawracacie już, przerażeni anarchią, ale tłumy? Któż, jakaż siła powstrzyma te ciemne, wrażliwe, głodne tłumy, nie przywykłe do logicznego myślenia, niezdolne do wysnuwania otrzeźwiających wniosków z przesłanek, przepojonych krwią i ogniem?
– Powstrzyma je władza wykonawcza – odezwał się pan Legrand.
– Władza wykonawcza? Jaka? – mówił Grandjean. Konstytucya, sfabrykowana przez waszych mistrzów, zepchnęła króla do roli manekina, spętała rządowi ręce, ośmieszyła władzę, której naród przywykł być posłusznym od szeregu wieków? Jakąż władzę chcecie, panowie, postawić na miejscu dawnej, uświęconej czcią kilkudziesięciu pokoleń?
– Konstytucya, strzeżona przez króla i siłę zbrojną, zastąpi rząd despotyczny – wtrącił pan de Gruissan.
– Konstytucya mogłaby w istocie przywrócić krajowi spokój, gdyby zaspakajała potrzeby i ambicye całego narodu.
– Starła ona z wszystkich francuzów obrażające pojęcia wieku oświeconego – piętno poddaństwa, zrównała wszystkich przed prawem, otwarła dla wszystkich na oścież bramę świątyni sławy.
Dotąd mówił młody adwokat spokojnie, jak gdyby odpowiadał na pytania obojętne, teraz, podniósłszy się z krzesła, zawołał głosem trybuna, stojącego na mównicy:
– Ale nie dała wszystkim chleba i środków do nasycenia słusznych ambicyj.
A kiedy „przyjaciele ojczyzny”, w pośród których nie było ani jednego proletaryusza, z których każdy posiadał jakąś własność prywatną, mniejszą lub większą, spoglądali po sobie bezradni, nie wiedząc, co powiedzieć na zarzuty adwokata, mówił on dalej:
– Tak, nie dała wszystkim chleba i środków do nasycenia słusznych ambicyj. Warn, panowie szlachta wiejska, panowie filozofowie salonowi, którzy zazdrościliście szlachcie dworskiej zaszczytów, beneficyów, pensyi, różnych łask królewskich, i wam, panowie niższy kler, którzy spoglądaliście kosem okiem na ogromne dochody biskupów, prałatów, i wam panowie zamożne mieszczaństwo, których ambicyę obrażały przywileje, tytuły, tradycye rodowe i stanowisko towarzyskie szlachty, wam wszystkim, którzy szliście pod sztandarem stanu trzeciego, zdaje się, że sfabrykowana przez was Konstytucya zamknęła rewolucyę, zaspokoiła wszystkie potrzeby naszego wieku oświeconego. Dla was zamyka Konstytucya w istocie rewolucyę, bo daje wam to, o czem marzyliście. Ale jakież dary spadają z waszej Konstytucyi na miliony wydziedziczonych, łaknących? Cóż sobie ubogi kupi za ten pusty dla niego dźwięk, cóż on zrobi z tą wolnością obywatelską? Nic, bo trud życia, bezustanna walka o byt nie pozwoli mu korzystać z praw obywatelskich. Kto musi pracować od świtu do nocy na chleb dla siebie, żony i dziecka, ten nie ma czasu zajmować się sprawami publicznemi, dla tego są prawa obywatelskie jako ten wiatr, co w polu wieje. Dopóki nie zdejmiecie z milionów wydziedziczonych nieznośnego brze – mienia nędzy, dopóty nie cieszcie się zamknięciem rewolucyi. Wam się zdaje, ze się rewolucya już skończyła, a ona się dopiero rozpocznie. Co się dotąd działo, było tylko przygrywką do niej. Błyskało się nad Francyą, a wy, panowie tiers etat z roku 1789, wzięliście te błyskawice za burzę.
Wielka cisza zalegała salę, cisza duszna, przykra, jak duszny i przykry jest złowrogi spokój lasów i pól przed huraganem. W tej ciszy odezwał się któryś z „przyjaciół ojczyzny” głosem stłumionym:
– Jakobin!
– Jakobin?– podchwycił adwokat Grandjean.– Tak, jestem Jakobinem, ale nie z tych, co ubierają się w czerwone czapki frygijskie, w czarne peruki, noszą rozmyślnie dziurawe, brudne suknie i sękate kije, piją wódkę, ryczą ca ira i wyją w szynkach, w kawiarniach; na latarnię wszystkich klechów i arystokratów! nie z tych, co nienawidzą posiadających za ich własność, za ich dobre wychowanie; jeno z tych, co życząc wam dobrze, pragną równocześnie szczęścia całego narodu. Takich Jakobinów, jak ja, nie macie się czego obawiać, tacy nie podniosą na was ręki mściwej, bratobójczej; ostrzegam was jednak przed tymi drugimi Jakobinomi, którzy otaczają was zwartą ławą, a których dziki gniew nierozważnie lekceważycie. O, słyszycie ich?
Z przeciwka, z oberży, stojącej po drugiej stronie ulicy, wpadały do sali przez otwarte okna odpryski takiej wrzawy, jak gdyby się tam całe stado rozgniewanych byków brało na rogi. Od czasu do czasu przycichała, milkła wrzawa – słychać było głos jeden, raczej jakiś krzyk namiętny – potem wybuchała znów, potężna groźbą, jak łoskot wspienionego morza, uderzającego o brzeg skalisty.
– Słyszycie ich? – mówił Grandjean – to wasi Jakobini, to opozycya waszego miasta. Inaczej odemnie będą oni z wami rozmawiali, bo ich nie ideał powszechnego szczęścia niesie, jak mnie, jeno nienawiść do posiadających.
– To kanalia! – odezwał się pan de Gruissan pogardliwie.
– Właśnie dlatego, że to kanalia, są oni dla was niebezpieczniejsi od takich, jak ja, Jakobinów. W walce z kanalią musicie uledz wy, dobrze wychowani i umiarkowani, ich bowiem bronią posługiwać się nie będziecie, posługiwać się nie będziecie zdolni.
– Policya miasta i gwardya narodowa rozprawią się z nimi za nas, gdyby im przyszło do głowy zakłócić spokój publiczny.
– Nie ufajcie, panowie, policyi i gwardyi narodowej, których szeregowcy, podoficerowie, a nawet niżsi oficerowie rekrutują się z pomiędzy ich krewnych i przyjaciół. Zamiast obradować nad tem, kogo z pomiędzy was posiadających wybrać do Zgromadzenia Prawodawczego, by bronił waszych interesów, zstąpcie panowie do ludu, starając się wyczuć jego potrzeby i pragnienia, i dopuśćcie go do władzy. Tylko w ten sposób odwrócicie burzę, jaka idzie ku wam i obezwładnicie pijanych nienawiścią szczekaczów jakobińskich, z których właśnie jeden z gatunku tych najgorszych, najszkodliwszych, przybył razem ze mną z Paryża do Perpignan, aby uczyć waszych Jakobinów wolności.
– Dziękujemy panu, panie adwokacie, bardzo uprzejmie za życzliwe rady – odezwał się pan de Gruissan z chłodną grzecznością obrażonej miłości własnej – pozwoli pan jednak, że zastosujemy swoje postanowienia do naszych zasad i przekonań. Jesteśmy wszyscy więcej niż pełnoletni, wielu z nas mogłoby być pańskimi ojcami i dlatego zrozumie pan, że…
Resztę dopowiedziały młodemu adwokatowi niechętne, obrażone spojrzenia ojców miasta Perpignan.
– W takim razie nie pozostaje mi nic innego, jak pożegnać panów i życzyć im powodzenia.
Rzekłszy to, ukłonił się Grandjean ceremonialnie i opuścił salę klubu.