Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Jakobini. Tom 2: powieść historyczna z czasów rewolucyi francuskiej - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Jakobini. Tom 2: powieść historyczna z czasów rewolucyi francuskiej - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 414 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

XVIII.

Lu­dwik XVI stał w oknie swe­go ga­bi­ne­tu i spo­glą­dał na ogród.

Po kil­ko­dnio­wym desz­czu mar­co­wym, zmie­sza­nym z płat­ka­mi śnie­gu, roz­ja­śni­ło się nie­bo, za­bły­sło słoń­ce, zło­cąc krzy­że i ko­pu­ły świą­tyń pa­ry­skich.

Król od­chy­lił lek­ko okno i wdy­chał z przy­jem­no­ścią świe­że po­wie­trze. Tak mało miał tego po­wie­trza od po­wro­tu z Va­ren­nes, od roku pra­wie. Na­ród śle­dził każ­dy jego krok, oba­wia­jąc się po­wtór­nej uciecz­ki. Szpie­go­wa­ny bez­u­stan­nie, nie wy­da­lał się z Tu­ile­ry­ów, nie uży­wał na­wet… prze­chadz­ki w ogro­dzie. Skłon­ny do oty­ło­ści, przy­bie­rał z po­wo­du bra­ku ru­chu z każ­dym mie­sią­cem na tu­szy.

Ode­mknął okno do po­ło­wy i pa­trzył na ogród z poza por­ty­ery, nie śmiał bo­wiem być swo­bod­nym, w swo­im wła­snym domu.

W ogro­dzie ro­iło się mro­wi­sko spa­ce­ro­wi­czów. W gwar­nym tłu­mie czer­wie­ni­ły się czap­ki fry­gij­skie, jak czer­wie­nią się po­lne maki w zbo­żu, mnó­stwo twa­rzy pod­no­si­ło się do okien pa­ła­cu kró­lew­skie­go, a tych twa­rzy nie opro­mie­niał uśmiech życz­li­wy. Ja­ko­bi­ni znie­wa­ży­li­by nie­wąt­pli­wie kró­la, gdy­by sta­nął w sze­ro­ko roz­war­tem oknie, gdy­by go spo­strze­gli.

Co­dzien­nie prze­cież od chwi­li, kie­dy za­wie­sił swo­jem ve­tem de­kret Zgro­ma­dze­nia Pra­wo­daw­cze­go, dru­zgo­cą­cy księ­ży i emi­gran­tów, sły­szał Lu­dwik XVI pod okna­mi pa­ła­cu: a bas le roi Veto, a bas le gros Ca­pet! Co­dzien­nie wy­krzy­ki­wa­li zu­chwa­li ka­me­lo­ci, wy­na­ję­ci przez Ja­ko­bi­nów, plu­ga­we obe­lgi, dru­ko­wa­ne w ga­zet­kach Bris­so­ta, Ma­ra­ta i Héber­ta.

Król spo­glą­dał na mro­wi­sko ludz­kie, ro­ją­ce się w ogro­dzie, ze smut­nym, gorz­kim uśmie­chem roz­cza­ro­wa­nia i żalu. Ileż to razy wi­tał go ten sam lud en­tu­zy­astycz­ne­mi okrzy­ka­mi, twór­cą wol­no­ści go zo­wiąc?

W ogro­dzie ba­wi­ły się dzie­ci w pił­kę, tu­li­li się do sie­bie ko­chan­ko­wie, oj­co­wie ści­ga­li się z syn­ka­mi. We­so­ły śmiech trze­po­tał się pod okna­mi, jak szczę­śli­wa pta­szy­na.

On tyl­ko je­den, dzie­dzic sześć­dzie­się­ciu sze­ściu kró­lów, wo­jow­ni­ków, mę­żów sta­nu, któ­rzy bu­do­wa­li przez lat ośm­set ze zręcz­no­ścią i wy­trwa­ło­ścią zna­ko­mi­tych ar­chi­tek­tów jed­no­li­tą, wiel­ką Fran­cyę, nie miał pra­wa do szczę­śli­we­go śmie­chu.

Oto wsko­czył ja­kiś ora­tor ulicz­ny na ławę, tuż pod jego oknem, i pio­ru­no­wał wśród okla­sków ota­cza­ją­cej go gro­mad­ki próż­nia­ków, prze­ciw „gru­be­mu Ca­pe­to­wi”, któ­ry ośmie­lił się „oprzeć woli na­ro­du.”

Wła­śnie zbli­żał się ją­kiś ksiądz. Szedł spo­koj­nie, usu­wa­jąc się z dro­gi na­wet ulicz­ni­kom, na­wet pie­skom.

– Ra­ba­ciarz! Do wody z nim!

Dzie­sięć brud­nych rąk po­chwy­ci­ło księ­dza i wrzu­ci­ło go do ba­se­nu.

Ja­kiś wyż­szy ofi­cer sko­czył księ­dzu na po­moc.

– Po­ła­mać mu szpa­dę, zdraj­cy!

Tłum dra­pi­chru­stów obez­wład­nił ofi­ce­ra, za­nim zdą­żył do­być szpa­dy.

– Niech żyje wol­ność!

Ora­tor za­in­to­no­wał: ça ira i lud po­licz­ko­wał kró­la ohyd­ną pie­śnią ze­msty.

Lu­dwik XVI za­mknął szyb­ko okno i cof­nął się w głąb ga­bi­ne­tu. Usiadł­szy na fo­te­lu, ukrył twarz w dło­niach.

Na­ród tor­tu­ro­wał jego do­bre ser­ce, pa­stwił się nad niem, jak się kot pa­stwi nad dy­go­cą­cą w trwo­dze śmier­tel­nej mysz­ką. Na­ród? Nie na jego su­mie­nie spa­da wina za jego nie­szla­chet­ną bru­tal­ność. Jego przy­wód­cy, nie­uczci­wi agi­ta­to­ro­wie, od­po­wie­dzą za jego nie­świa­do­mą złość przed są­dem Bo­skim.

Tak po­cie­sza­ło się do­bre ser­ce kró­la, ale ta po­cie­cha nie zdej­mo­wa­ła z nie­go tro­ski o nie­pew­ne ju­tro. Ja­kież bę­dzie to za­kry­te ju­tro?

Już pięć mie­się­cy roz­pra­wia­li nowi pra­wo­daw­cy, spie­ra­li się, olśnie­wa­li ład­ne­mi fra­ze­sa­mi i ja­skra­we­mi wy­krzyk­ni­ka­mi try­bu­ny i uli­ce, a z tych na­mięt­nych roz­praw i spo­rów, z tych sze­ro­kich fra­ze­sów i de­kla­ma­cyj nie wy­kluł się do­tąd ani je­den zie­lo­ny li­stek upra­gnio­nej różdż­ki po­ko­ju. Za­miast uśmie­rzyć wzbu­rzo­ne umy­sły i roz­ko­ły­sa­ne na­mięt­no­ści, i za­miast po­my­śleć o za­że­gna­niu nę­dzy, któ­ra sma­ga­ła bez li­to­ści ubo­gich Fran­cyi, Zgro­ma­dze­nie Pra­wo­daw­cze sia­ło roz­myśl­nie, świa­do­mie bu­rzę, wy­na­gra­dza­jąc owa­cy­ami, wień­ca­mi oby­wa­tel­skie­mi, zbun­to­wa­ne prze­ciw ofi­ce­rom za­ło­gi, pa­trząc przez szpa­ry z ta­jo­ną ra­do­ścią na gwał­ty Ja­ko­bi­nów na pro­win­cyi i w Pa­ry­żu, pod­nie­ca­jąc wy dzie­dzi­czo­nych prze­ciw po­sia­da­ją­cym. Po­kor­ne w ob­li­czu ludu, zno­szą­ce z psią ule­gło­ścią bez­czel­ność kla­ki Sau­le'a i ama­zo­nek Théro­igne, schle­bia­ją­ce bły­sko­tli­we­mi fra­ze­so­mi szu­mo­wi­nom spo­łecz­nym, draż­ni­ło kró­la, de­nun­cy­owa­ło bez­u­stan­nie jego mi­ni­strów, znie­wa­ża­ło i prze­śla­do­wa­ło mo­de­ran­tów.

Bris­sot, i jego przy­ja­cie­le prze­ma­wia­li w sej­mie do mi­ni­strów z bez­względ­ną aro­gan­cyą źle wy­cho­wa­ne­go par­we­niu­sza, któ­re­mu się zda­je, że jest praw­dzi­wym pa­nem, gdy mal­tre­tu­je słu­gę. Jed­ne­go z nich, pana de Les­sart, głów­ne­go przed­sta­wi­cie­la mo­de­ran­tów w oto­cze­niu kró­la, od­da­li pod sąd, jako zdraj­cę sta­nu. Dwaj inni, nie­wy­god­ni dla no­wych pra­wo­daw­ców, pa­no­wie Du­port du Ter­tre i Ca­hier de Ge­rvil­le, nie ma­jąc ocho­ty cze­kać na los, jaki spo­tkal ich ko­le­gę, po­da­li się sami do dy­mi­syi.

Bris­so­te­zy­cy try­um­fo­wa­li.

Do cze­go dą­ży­li, sta­ło się rze­czy­wi­sto­ścią. Znacz­na część zna­ko­mi­tej szlach­ty, wy­so­kie­go kle­ru i bo­ga­tej bur­żu­azyi była na emi­gra­cyi, szlach­ta uboż­sza i niż­szy kler, ste­ro­ry­zo­wa­ni przez Ja­ko­bi­nów, wy­co­fa­li się z sze­re­gów dzia­ła­czów po­li­tycz­nych; za­moż­ne miesz­czań­stwo, spo­koj­ne­go uspo­so­bie­nia rze­mieśl­ni­cy i osia­dli chło­pi, znie­chę­ce­ni wrza­wą, pod­trzy­my­wa­ną w kra­ju bez­u­stan­nie przez klu­by ja­ko­biń­skie, za­mknę­li się w swo­ich fa­bry­kach, warsz­ta­tach i za­gro­dach, nie bio­rąc udzia­łu na­wet w sa­mo­rzą­dzie miast i wio­sek. Bo na cóż mie­li się na­ra­żać na mści­we zu­chwal­stwo Ja­ko­bi­nów, po­słu­gu­ją­cych się na ze­bra­niach po­li­tycz­nych, miej­skich i wiej­skich, bez na­my­słu kosą, wi­dła­mi, kło­ni­cą, piką? Me­rów, ofi­ce­rów mu­ni­cy­pal­nych, ko­men­dan­tów za­łóg woj­sko­wych, sę­dziów, usi­łu­ją­cych przy – wró­cić po­rzą­dek, mor­do­wa­li, domy ich pa­li­li, nad ro­dzi­na­mi ich się znę­ca­li. Niech so­bie rzą­dzą…

Z tchórz­li­wą obo­jęt­no­ścią lu­dzi po­sia­da­ją­cych, ma­ją­cych wszyst­ko do stra­ce­nia, za­mknę­ły się ży­wio­ły roz­waż­niej­sze wśród czte­rech ścian, zo­sta­wiw­szy are­nę po­li­tycz­ną am­bi­cy­om am­bit­nych i po­żą­dli­wo­ściom bez­dom­nych, wy­dzie­dzi­czo­nych.

Na to tyl­ko cze­ka­li bris­sot­czy­cy.

Na cze­le ru­chu re­wo­lu­cyj­ne­go, przy ro­bo­cie, zo­sta­li te­raz tyl­ko oni, oświe­ce­ni pro­le­ta­ry­usze, zo­wią­cy się ary­sto­kra­cyą in­te­li­gen­cji. Oni oto­czą kró­la i będą rzą­dzi­li Fran­cyą z jego lub prze­ciw jego woli. Gdy­by się śmiał opie­rać ich „ge­niu­szo­wi”, bo tyl­ko oni wzię­li w dzier­ża­wę cały ge­niusz Fran­cyi i ludz­ko­ści – tak wie­rzy­li – usu­ną go, jak grat nie­wy­god­ny.

Lu­dwik XVI zda­wał so­bie do­kład­nie spra­wę z po­ło­że­nia, w ja­kiem się znaj­do­wał. Miał dużo cza­su, pięć mie­się­cy do sa­mot­nych me­dy­ta­cyj, prze­po­jo­nych go­ry­czą. Wie­dział, że był w mat­ni. Zo­sta­wa­ło mu tyl­ko jed­no wyj­ście: oprzeć się na opo­zy­cyi Zgro­ma­dze­nia, do­pu­ścić ją do wła­dzy, do swo­joj oso­by; niech się opo­zy­cya prze­ko­na na wła­sne oczy, że nie jest ta­kim „de­spo­tą, Ne­ro­nem, ty­gry­sem”, ja­kim go ogła­sza­ją jej ga­ze­ty, jej szcze­ka­cze.

Jed­ne­go z tych no­wych lu­dzi, wska­za­nych mu przez bris­sot­czy­ków, miał już przy so­bie, od­dał mu po de Les­sart'cie port­fel spraw za­gra­nicz­nych. Cze­kał wła­śnie na nie­go, aby ob­sa­dzić z nim ra­zem resz­tę mi­ni­ste­ry­ów.

Anon­so­wa­ny przez wiel­kie­go szam­be­la­na, wszedł do ga­bi­ne­tu żoł­nierz w mun­du­rze ge­ne­ral­skim. Wszedł ela­stycz­nym kro­kiem mło­dzień­ca, cho­ciaż pięć­dzie­siąt­ka wy­pi­sa­ła już na jego wy­so­kiem, skle­pio­nem czo­le i na skro­niach hie­ro­gli­fy zmarsz­czek. I ogień mło­do­ści try­skał z jego czar­nych, by­strych, mą­drych oczu, ob­ra­mo­wa­nych si­wie­ją­ce­mi już rzę­sa­mi, co pod­no­si­ło ich blask. Śred­nie­go wzro­stu, su­chy, mu­sku­lar­ny, ru­szał się ze swo­bod­ną es­te­ty­ką dwo­ra­ka. Tyl­ko gło­wę o or­lim pro­fi­lu sta­rej rasy ry­cer­skiej niósł tro­chę za wy­so­ko. Wi­dać było, że przy­wykł do roz­ka­zy­wa­nia przed fron­tem i że umiał roz­ka­zy­wać.

Przez kil­ka chwil przy­pa­try­wał się król no­we­mu mi­ni­stro­wi spraw za­gra­nicz­nych, jak­by zdzi­wio­ny. Ten Ja­ko­bi­nin nie był wca­le po­dob­ny do swo­ich, z gru­be­go ma­te­ry­ału co do­pie­ro z lek­ka ocio­sa­nych, za­wsze na nie­go po­dejrz­li­wie spo­glą­da­ją­cych przy­ja­ciół. Był to po­to­mek sta­rej kul­tu­ry.

– Nie jest pan cza­sem, pa­nie ge­ne­ra­le–ode­zwał się, wska­zaw­szy mi­ni­stro­wi fo­tel – krew­nym owych Du­mo­uriez'ów, któ­rzy na­zy­wa­ją się wła­ści­wie de Mo­uriez?

Lu­dwik XVI, ob­da­rzo­ny nie­zwy­kłą pa­mię­cią, znał wszyst­kie mia­sta, mia­stecz­ka, osa­dy, zam­ki i wszyst­kie na­zwi­ska szla­chec­kie Fran­cyi.

– Po­dzi­wiam pa­mięć wa­szej kró­lew­skiej mo­ści – rzekł ge­ne­rał Ka­rol Fran­ci­szek Du­mo­uriez.–Ro­dzi­na moja na­zy­wa się wła­ści­wie w isto­cie de Mo­uriez.

– Jest pan szlach­ci­cem, a mimo to…

– Wło­ży­łeś w klu­bie Ja­ko­bi­nów czer­wo­ną czap­kę na gło­wę, ra­czy­ła wa­sza kró­lew­ska mość po­my­śleć – mó­wił Du­mo­uriez, uśmie­cha­jąc się do­brym uśmie­chem dziec­ka, któ­re wy­pła­ta­ło fi­gla. – Wcią­gną­łem czap­kę fry­gij­ską na uszy, bo nie­tyl­ko Bel­lo­nie słu­żę, lecz tak­że jako dy­plo­ma­ta Ate­nie. Wło­żyw­szy w klu­bie czer­wo­ną czap­kę, po­kło­niw­szy się pani „Po­pu­lar­no­ści”, zjed­na­łem so­bie uzna­nie tych li­chych prze­kła­dów z ła­ci­ny, któ­rych po­par­cie bę­dzie bar­dzo po­trzeb­ne wier­ne­mu słu­dze ko­ro­ny Bur­bo­nów i kon­sty­tu­cyi.

– Li­chych prze­kła­dów z ła­ci­ny? – py­tał król, nie do­my­śla­jąc się, do kogo się to okre­śle­nie od­no­si.

– Tak na­zy­wam, naj­ja­śniej­szy pa­nie, owych ad­wo­ka­tów z pro­win­cyi, któ­rzy pstrzą swo­je mowy od góry do dołu cy­ta­ta­mi ła­ciń­skie­mi, mnie­ma­jąc, że, prze­czy­taw­szy Ta­cy­ta i Cy­ce­ro­na, mają pra­wo do prze­bu­do­wa­nia ca­łe­go świa­ta. Są to żacz­ko­wie po­li­tycz­ni, igra­ją­cy z ogniem.

Król spoj­rzał uważ­nie na ge­ne­ra­ła. Mó­wił­że­by praw­dę? Wszak­żeż to owe „li­che prze­kła­dy z ła­ci­ny” po­le­ci­ły go, wy­su­nę­ły na­przód, jako swo­je­go czło­wie­ka…

Orli wzrok ge­ne­ra­ła czy­tał w twa­rzy kró­la, jak w księ­dze otwar­tej.

– Po­zna­łem pana Gen­son­né w obo­zie, do­kąd przy­był jako ko­mi­sarz Zgro­ma­dze­nia – od­po­wie­dział Du­mo­uriez po­dejrz­li­wym my­ślom kró­la–po­do­ba­łem się mu wi­docz­nie, kie­dy mnie po­le­cił swo­im, rzą­dzą­cym dziś w „Ma­nége” przy­ja­cio­łom, z cze­go jed­nak wca­le nie wy­ni­ka, abym miał po­dzie­lać nie­doj­rza­łą, klu­bo­wą po­li­ty­kę tych pa­nów. Chcę słu­żyć kon­sty­tu­cyi i mo­je­mu kró­lo­wi, wol­no­ści i prze­sław­nej ko­ro­nie Bur­bo­nów.

Kie­dy to mó­wił, brzmiał jego dźwięcz­ny, czy­sty, ko­men­dą wzmoc­nio­ny głos tak szcze­rze, jego mą­dre oczy pa­trza­ły tak uczci­wie, iż się król życz­li­wie do nie­go uśmiech­nął.

– Może mi do­bry Bóg ze­słał w panu, pa­nie ge­ne­ra­le, ro­zum­ne­go do­rad­cę i przy­ja­cie­la – rzekł Lu­dwik XVI.– Tak pu­sto do­ko­ło mnie od chwi­li, kie­dy prze­sta­łem być nie­prze­bra­nem źró­dłem łask, pen­syj i be­ne­fi­cy­ów. Dużo na­uczy­ły mnie ostat­nie dwa lata, pa­nie ge­ne­ra­le.

Spoj­rzał w su­fit, jak­by się skar­żył nie­bu. W jego oszach za­lśnił od­blask łzy ukry­tej, jego usta zwi­sły apa­tycz­nie.

– Dużo w two­jem nie­szczę­ściu two­jej wła­snej winy – po­my­ślał Du­mo­uriez. – Gdy­by mnie los był po­sta­wił przed re­wo­lu­cyą w two­jem po­ło­że­niu i uzbro­ił do wał­ki z bu­rzą w two­je środ­ki, był­bym był we­pchnął re­wo­lu­cyę w ta­kie ło­ży­sko, ja­kie­by się mnie po­do­ba­ło. Ale ty, zbyt do­bry, sła­by czło­wie­ku, nie umiesz być kró­lem.

Miał pra­wo do ta­kie­go za­rzu­tu, on, ubo­gi szlach­cic, czło­nek pod­upa­dłe­go domu, któ­ry rzu­cił się mło­dzień­cem w wiry ży­cia i wal­czył z temi wi­ra­mi do­pó­ty, do­pó­ty nie wy­pły­nął na grzbie­cie ich zdra­dli­we bez­li­to­snej fali, na szczy­ty spo­łecz­ne.

Sta­ra kul­tu­ra, któ­rą miał we krwi, otwo­rzy­ła mu wstęp do do­bre­go to­wa­rzy­stwa, oj­ciec dał mu na dro­gę ży­cia sta­ran­ne wy­cho­wa­nie do­mo­we i na­uko­we. Opatrz­ność ob­da­rzy­ła go nie­zwy­kłe­mi zdol­no­ścia­mi. Resz­tę zdo­był so­bie sam wiel­ką pra­cą, wiel­ką ener­gią i wiel­ką od­wa­gą.

Z tru­dem, wol­no piął się po szcze­blach dra­bi­ny hie­rar­chii woj­sko­wej. Ubo­gi szlach­cic bez ma­jąt­ku i bez ko­li­ga­cyj, nie po­par­ty przez ni­ko­go, mu­siał przed re­wo­lu­cyą, w cza­sach, w któ­rych wyż­sze ran­gi w ar­mii roz­da­wa­ła tyl­ko pro­tek­cya dwo­ra­ków, cze­kać bar­dzo dłu­go na szli­fy ge­ne­ral­skie.

Zdo­był je w koń­cu tyl­ko dzię­ki re­wo­lu­cyi i dla­te­go biło jego ser­ce dla niej. Jak Mi­ra­be­au, La­me­tho­wie, Du­port i wszy­scy pierw­si re­wo­lu­cy­oni­ści po­cho­dze­nia szla­chec­kie­go, na­le­żał on wy­cho­wa­niem i tre­su­rą to­wa­rzy­ską do an­cien re­gi­me, po­ję­cia­mi zaś, prze­ko­na­nia­mi, był zwo­len­ni­kiem no­we­go po­rząd­ku.

Jego roz­le­głą wie­dzę i wro­dzo­ne zdol­no­ści po­głę­bi­ły, roz­wi­nę­ły mi­sye dy­plo­ma­tycz­ne, któ­re na­uczy­ły go zna­jo­mo­ści lu­dzi. Za­ła­twiał on spra­wy na­tu­ry se­kret­nej na wy­spie Kor­sy­ce, w Hisz­pa­nii, Por­tu­ga­lii i Pol­sce.

Ten uta­len­to­wa­ny, ener­gicz­ny i pra­co­wi­ty czło­wiek miał pra­wo po­my­śleć, pa­trząc na bez­rad­ność kró­la: dużo w two­jem nie­szczę­ściu two­jej wła­snej winy, ale jego do­bre ser­ce żoł­nier­skie uli­to­wa­ło się nad smut­kiem Lu­dwi­ka.

– Po­sta­ra­my się, naj­ja­śniej­szy pa­nie, pły­nąć sku­tecz­nie prze­ciw sza­lo­ne­mu prą­do­wi, któ­ry nas nie­sie w krwa­wą prze­paść – ode­zwał się Du­mo­uriez po dłuż­szem mil­cze­niu – ale tym­cza­sem mu­si­my na­sy­cić am­bi­cye tych no­wych lu­dzi. Gdy nam prze­sta­ną być po­trzeb­ni, znaj­dzie się za­wsze ja­kaś spo­sob­ność otwo­rze­nia im drzwi bar­dzo grzecz­nie na scho­dy, na uli­cę.

Mó­wił to to­nem tak swo­bod­nym, że się król uśmiech­nął.

– Ta­kich pa­nów nie ła­two wy­pro­sić grzecz­nie za drzwi – rzekł – oni krzy­czą za­raz: zdraj­ca oj­czy­zny, wol­no­ści!

– Damy so­bie z nimi radę, naj­ja­śniej­szy pa­nie. Niech się tyl­ko po­wie­trze tro­chę oczy­ści.

– Ko­góż to pro­wa­dzą nasi nowi pra­wo­daw­cy na fo­te­le mi­ni­ste­ry­al­ne – za­py­tał król.

– Ro­lan­da, Cla­vi è re'a…

– Cóż to za jed­ni? Nic nie wiem o tych pa­nach. Oczy Du­mo­urie­za za­śmia­ły się bły­ska­mi dow­ci­pu.

– Pan Ro­land, sta­ry, brzyd­ki mąż mło­dej, ład­nej żony, jest ar­cy­ka­pła­nem cno­ty rzym­skiej, w roz­myśl­nie za­nie­dba­nym stro­ju mę­dr­ca z pro­win­cyi. Na­zy­wa się sam Ka­to­nem, mówi z upodo­ba­niem o swo­jej cno­cie, jak nie­gdyś Nec­ker, spo­glą­da na cały świat z po­gar­dą za­do­wo­lo­nej z sie­bie cno­ty, za­wsze po­waż­ny, jak sta­ry ba­ka­łarz wiej­ski, za­wsze za­chmu­rzo­ny, sztyw­ny, jak sta­ry rad­ca par­la­men­tu, za­wsze cno­tli­wie nud­ny, jak sta­ra de­wot­ka.

Król, któ­ry był sam bon­hom­me'm w sty­lu fran­cu­skim i lu­bił żart, uśmiech­nął się roz­ba­wio­ny, słu­cha­jąc cha­rak­te­ry­sty­ki Ro­lan­da.

– Bar­dzo do­brze, ale cóż ten pan umie, czem trud­nił się przed re­wo­lu­cyą – ode­zwał się – żeby mógł speł­niać obo­wiąz­ki mi­ni­stra?

– O, pan Ro­land – ob­ja­śniał Du­mo­uriez – pan Ka­ton fran­cu­ski, cho­ciaż był przed re­wo­lu­cyą tyl­ko pod­rzęd­nym urzęd­ni­kiem skar­bo­wym, in­spek­to­rem ma­nu­fak­tur w Lyonie i jest kom­pi­la­to­rem na­uko­wym, umie, wie wszyst­ko, jak oni wszy­scy, ci nowi pra­wo­daw­cy. Głup­ca, mier­no­ty, nie­zdol­nej do rzą­dze­nia wiel­kim na­ro­dem, nie­ma mię­dzy nimi. Każ­dy z nich jest ge­ne­ral­nym zbior­ni­kiem cnót, ta­len­tów, wie­dzy. Dość do­tknąć któ­re­go­kol­wiek z nich szpil­ką, by mą­drość try­snę­ła szu­mią­cym po­to­kiem, aż pod same nie­bie­skie stro­py. Ba, na­wet Boga mają ci pa­no­wie za fu­sze­ra i za­stą­pią go wkrót­ce nie­wąt­pli­wie ja­kim no­wym Stwór­cą swo­jej fa­bry­ki.

– A pan Cla­vie­re? – py­tał król, roz­ba­wio­ny co­raz wię­cej.

– To krew­ny i przy­ja­ciel pana Bris­so­ta, sze­fa obec­nych wład­ców, z za­wo­du ku­piec, a z ła­ski ge­niu­szu, z któ­rym po­zo­sta­je nu­tral­nie w naj­bliż­szych sto­sun­kach, do­sko­na­ły pa­try­ota, czy­li tak­że ge­ne­ral­ny zbior­nik wsze­la­kich cnót i mą­dro­ści.

– In­spek­tor ma­nu­fak­tur i ku­piec, mi­ni­stra­mi? Ależ ci lu­dzie nie mogą mieć wy­obra­że­nia o rzą­dze­niu kra­jem.

– Nic nie szko­dzi, naj­ja­śniej­szy pa­nie – rzekł Du­mo­uriez.–Niech spró­bu­ją roz­ko­szy wła­dzy, któ­rej tak łak­ną, niech do­świad­czą sami, jak trud­no jest rzą­dzić ludź­mi, a może sta­ną się po­błaż­liw­szy­mi i spra­wie­dliw­szy­mi dla in­nych.

Król wzru­szył ra­mio­na­mi.

– Niech spró­bu­ją roz­ko­szy wła­dzy, któ­rej mi tak za­zdrosz­czą – rzekł.– Nie wi­dzę w tej chwi­li in­ne­go wyj­ścia.XIX.

W ma­łym, tan­det­ne­mi me­bla­mi za­sta­wio­nym sa­lo­ni­ku pani Ro­land, pa­lił się na ko­min­ku ogień.

„Mał­żon­ka Ka­to­na”, zwy­kle oto­czo­na dwo­rem swo­ich wiel­bi­cie­li i przy­ja­ciół po­li­tycz­nych, była dziś sama:

Bu­dzą­ca się wio­sna za­glą­da­ła przez okno i tę­sk­no­ty wio­sny nie­po­ko­iły ser­ce doj­rza­łej ko­bie­ty, któ­rej los nie po­zwo­lił być do­tąd mło­dą.

Pani Ro­land sie­dzia­ła w fo­te­lu, przy ko­min­ku, z gło­wą, opar­tą na tyl­nej po­rę­czy, z ocza­mi, utkwio­ne­mi w su­fit. Na jej ko­la­nach le­ża­ła otwar­ta książ­ka, od­czy­ty­wa­ny po raz dzie­sią­ty Plu­tarch: „Bi­blia moc­nych.”

„Moc­na ko­bie­ta”, na­tchnie­nie bris­sot­czy­ków, nie czy­ta­ła. Oczy jej za­szły mgłą roz­ma­rze­nia, ręce jej opa­dły bez­wład­nie po obu stro­nach cia­ła. Była dziś tyl­ko zwy­kłą, sła­bą ko­bie­tą, nad któ­rej uchem brzę­czał ci­chut­ko ku­szą­cy Amor zdra­dli­wą pieśń o szczę­ściu w ob­ję­ciach mi­ło­ści.

– Cza­ru­ją­ca była ta sta­ra, jak mło­dość i ser­ce ludz­kie pieśń, ta pieśń od­wiecz­na, ogra­na, a mimo to za­wsze świe­ża, za­wsze sy­re­nie­mi wa­bią­ca obiet­ni­ca­mi.

Pani Ro­land słu­cha­ła jej z bo­le­sną tę­sk­no­tą ko­bie­ty, któ­rej los od­mó­wił w wio­śnie ży­cia mi­ło­ści.

Sza­no­wa­ła swo­je­go „cno­tli­we­go Ka­to­na”, była mu wdzięcz­na za to, że ją wy­wiódł z nie­wo­li ubó­stwa i wpro­wa­dził do raju do­bro­by­tu, ale jej nie­wy­czer­pa­ne do­tąd ser­ce mia­ło żal do jego po­waż­nej, sztyw­nej, oschłej cno­ty sta­re­go pe­dan­ta i opła­ki­wa­ło w chwi­lach sa­mot­nych swo­ją sza­rą mło­dość, bez upa­ja­ją­cych wzru­szeń, bez kwia­tów i woni go­rą­cych uczuć.

Obej­rzaw­szy się ostroż­nie, na drzwi pro­wa­dzą­ce do po­ko­ju cór­ki, wy­do­by­ła z pod tiu­lo­wej, bia­łej chust­ki, okry­wa­ją­cej jej peł­ny tors, me­da­lion, opraw­ny w zło­to. Dłu­go, jak­by go chcia­ła we­ssać w siat­ków­kę oczu, przy­pa­try­wa­ła się por­tre­to­wi Bu­zo­ta.

Ci­che wes­tchnie­nie wy­do­by­ło się z jej pier­si: Nie wol­no, nie wol­no… Była mat­ką i żoną, była wcie­le­niem wszel­kich cnót, jak sama o so­bie mó­wi­ła, jak ją na­zy­wa­li przy­ja­cie­le po­li­tycz­ni.

„Kró­lo­wej Ży­ron­dy” nie wol­no być sła­bą.

Ktoś za­ko­ła­tał na dole do bra­my domu. Może Ka­ton wra­ca z mia­sta.

Szyb­ko ukry­ła pani Ro­land me­da­lion pod chust­ką, pod­ję­ła z ko­lan książ­kę i uda­wa­ła, że czy­ta uważ­nie.

– Pan Bu­zot pyta, czy pani przyj­mu­je – anon­so­wa­ła słu­żą­ca.

Pur­pu­ro­wy ru­mie­niec ob­lał żonę Ka­to­na, jej czo­ło, po­licz­ki, uszy i szy­ję. Po­chy­liw­szy się niz­ko nad książ­ką, wy­rze­kła gło­sem stłu­mio­nym:

– Proś!

Kie­dy słu­żą­ca wy­szła, pod­nio­sła się, spoj­rza­ła w lu­stro, po­pra­wi­ła wło­sy, ob­cią­gnę­ła po­gnie­cio­ną chust­kę, przy­ci­snę­ła ręką ser­ce. O, jak biło; aż do gar­dła ska­ka­ło, prze­ra­żo­ne, ura­do­wa­ne… Ucisz się, za­milk­nij, nie­po­słusz­ny zdraj­co!…

Na­la­ła so­bie do szklan­ki zim­nej wody; wy­pi­ła ją, ode­tchnę­ła. Spoj­rza­ła jesz­cze raz w zwier­cia­dło. Ru­mie­niec spły­wał z jej czo­ła, z jej po­licz­ków, z jej szyi, ser­ce prze­sta­wa­ło rzu­cać się w klat­ce pier­sio­wej.

Za­pa­no­wa­ła nad sobą, była już spo­koj­na, mo­gła przy­jąć Bu­zo­ta…

Wszedł szyb­kim kro­kiem, jak ktoś, któ­re­go me­sie tę­sk­no­ta do ko­goś bar­dzo upra­gnio­ne­go, wy­cią­gnął obie ręce do pani Ro­land, w po­ło­wie jed­nak sa­lo­ni­ku za­trzy­mał się, przy­ku­ty do miej­sca jej spo­koj­nym wzro­kiem.

– Pan wró­cił do Pa­ry­ża, z żoną, dzieć­mi? – ode­zwa­ła się pani Ro­land.

Śnia­da twarz Bu­zo­ta zmierz­chła. Żona Ka­to­na przy­po­mnia­ła mu roz­myśl­nie żonę, dzie­ci. Znał ją do­brze, tę dum­ną ko­bie­tę.

– Jak to do­brze, że pań­stwo wró­ci­li do sto­li­cy–mó­wi­ła pani Ro­land, po­da­jąc Bu­zo­to­wi rękę. – Za­sta­nie­cie pań­stwo wszyst­kich przy­ja­ciół.

Spoj­rze­li na sie­bie. Jej ręka drża­ła w jego dło­ni i znów ob­lał go­rą­cy ru­mie­niec jej czo­ło, po­licz­ki i szy­ję. Mi­łość była sil­niej­szą od jej woli,

– Ma­non – mó­wił Bu­zot drżą­cym gło­sem ci­chej proś­by – dla­cze­go się tak mę­czy­my, my, co­śmy się po­win­ni…

Ona zma­ga­ła się z prze­po­tęż­nym cza­rem mi­ło­ści, za­gry­za­jąc duże, zmy­sło­we usta.

Ten przy­stoj­ny bru­net, z ocza­mi ma­rzy­cie­la, po­cią­gał ją, jak cią­gnie toń, prze­paść czło­wie­ka nie­szczę­śli­we­go. Na­le­żał on tak samo, jak ona, do na­mięt­nych fa­na­ty­ków wy­wro­tu, był re­wo­lu­cy­oni­stą bez­względ­nym,; nie­prze­jed­na­nym wro­giem wszyst­kie­go, co przy­po­mi­na­ło daw­ny oba­lo­ny po­rzą­dek. Tak samo, jak ona, ma­rzył o ja­kiejś ide­al­nej rze­czy­po­spo­li­tej, któ­rej for­my ule­pił so­bie z dzieł kla­sycz­nych, grec­kich i rzym­skich. Ale był „pa­try­otą”, uto­pi­stą – uczci­wym, wie­rzył w swój ide­ał. Wy­czuł to in­stynkt ko­bie­cy, spo­strzegł to by­stry wzrok pani Ro­land, któ­ry umiał czy­tać w du­szach ludz­kich, od­róż­niać sa­mo­lub­ne, chy­tre kłam­stwo od praw­dy.

Bu­zot od­ci­nał się od swo­ich to­wa­rzy­szów czy­stym pło­mie­niem en­tu­zy­azmu i lep­szem wy­cho­wa­niem. Ad­wo­kat z za­wo­du, były czło­nek Kon­sty­tu­an­ty, oby­ty to­wa­rzy­sko i ze­wnętrz­nie, wy­kwint­niej­szy od Bris­so­tów, Ver­gniaud'ów, Isnard'ów, dzia­łał sil­niej od nich na wy­obraź­nię i wro­dzo­ny smak es­te­tycz­ny Ege­ryi re­wo­lu­cy­oni­stów. I ona dba­ła bar­dzo o swój wy­gląd ze­wnętrz­ny i sta­ra­ła się być „damą.”

Lek­ko przy­cią­gał ją Bu­zot do sie­bie. War na­mięt­no­ści, po­żą­da­nia prze­le­wał się z jego rąk w jej ręce, w jej krew, wstrzą­sa­jąc jej ca­łem cia­łem. Chciał ją ob­jąć, opleść ra­mie­niem. – Nie, nie! – wy­rze­kła gło­sem zdy­sza­nym, wy­su­wa­jąc rękę z jego dło­ni.– Panu i mnie przy­świe­ca­ją te same wiel­ko­dusz­ne cno­ty rzym­skie, wyż­sze, sil­niej­sze od po­spo­li­tych na­mięt­no­ści ludz­kich. Nie czas dziś na słod­ką sie­lan­kę mi­ło­ści. Oj­czy­zna nas wzy­wa, na­ród wy­cią­ga do nas ręce, bła­ga­jąc: „ra­tuj­cie nas, wy, co zna­cie jed­ni dro­gę do szczę­ścia, do peł­nej wol­no­ści.”

Zmo­gła się po raz wtó­ry.

– Wró­ciw­szy na fo­tel, wska­za­ła Bu­zo­to­wi miej­sce na­prze­ciw sie­bie.

Dłuż­szy czas mil­cze­li obo­je ze spusz­czo­ne­mi ocza­mi. Jesz­cze ki­pia­ła w nich krew. Jesz­cze nie opa­dła go­rą­ca fala po­żą­da­nia. Pierw­szy ochło­nął Bu­zot.

Je­ste­śmy w przeded­niu wiel­kich wy­pad­ków – ode­zwał się, nie pa­trząc na pa­nią Ro­land.

– Tak, wiel­kich wy­pad­ków – po­wtó­rzy­ła za nim ona, jak echo, prze­wra­ca­jąc ma­chi­nal­nie kart­ki Plu­tar­cha.

Znów mil­cze­li.

On spo­glą­dał na nią z pod czo­ła, ona po­chy­li­ła gło­wę niz­ko.

– Trze­ba raz skoń­czyć z tą głu­pią kon­sty­tu­cyą – za­czął znów po dłuż­szej pau­zie Bu­zot.

– I z tym ma­ne­ki­nem kró­lew­skim.

– I z tym ma­ne­ki­nem kró­lew­skim – po­wtó­rzył te­raz on za nią, jak echo.

Po raz trze­ci za­mil­kli. Roz­mo­wa nie kle­iła się.

Bu­zot pod­niósł się ru­chem gwał­tow­nym z krze­sła i za­czął cho­dzić po sa­lo­ni­ku, po­pra­wia­jąc so­bie kra­wat, jak­by go du­sił. Cóż jego mo­gły w tej chwi­li ob­cho­dzić wiel­kie wy­pad­ki i król? Naj­więk­szym, naj­waż­niej­szym wy­pad­kiem była dla nie­go jej mi­łość, a jego kró­lem, kró­lo­wą ona. Za jej uścisk od­dał­by dziś wszyst­kie ma­rze­nia po­li­tycz­ne.

Rzy­mia­ni­nie! – ode­zwał się ci­chy, stro­fu­ją­cy głos pani Ro­land.

Ale on rzu­cił nie­cier­pli­wie.

– I że­la­zne­mu Rzy­mo­wi nie była mi­łość obcą, i w Rzy­mie wy­na­gra­dza­ła mi­łość ko­bie­ty cno­tę oby­wa­tel­ską mę­żów–rzekł.

– Żoną je­stem cno­tli­we­go czło­wie­ka, mat­ką cór­ki do­ra­sta­ją­cej – prze­pra­szał go ci­chy głos pani Ro­land.–Chciał­byś spla­mić na­szą mi­łość bru­dem wia­ro­łom­stwa? Two­ja du­sza szla­chet­na nie chce mo­jej hań­by.

Bu­zot przy­padł do ko­lan uko­cha­nej.

– Prze­bacz mi, za­nad­to cię ko­cham, tra­cę przy­tom­ność, pa­no­wa­nie nad sobą przy to­bie. O, dla­cze­goż nie skrzy­żo­wa­ły się na­sze dro­gi prę­dzej na tej zie­mi! Za­wist­ny los po­zaz­dro­ścił to­bie i mnie szczę­ścia.

Ca­ło­wał jej ko­la­na, a ona po­ło­ży­ła ręce na jego gło­wie, mó­wiąc:

– Bądź tak sil­ny, jak je­steś szla­chet­ny, a ko­cha­ją­ce my­śli moje będą za­wsze przy to­bie.

Na dole, w sie­ni, ode­zwał się mło­tek, ko­ła­cą­cy do drzwi. Bu­zot ze­rwał się z ko­lan, usiadł na­prze­ciw p. Ro­land i za­czął z nią roz­ma­wiać o po­go­dzie.

– Kto tam?–za­py­ta­ła pani słu­żą­cej.

– Pan Bris­sot.

– Pro­sić!

Bris­sot wszedł i już na pro­gu za­czął się kła­niać aż do sa­mej zie­mi.

– Bru­tus re­wo­lu­cyi po­zaz­dro­ścił wi­docz­nie dwo­ra­kom kró­lew­skim gięt­ko­ści w grzbie­cie–rze­kła pani Ro­land, zmu­sza­jąc się do uśmie­chu.

Bris­sot kła­niał się cią­gle, po każ­dym kro­ku, jaki go zbli­żał do Ege­rii.

– Pana trzy­ma­ją się cią­gle żar­ty, co nie przy­stoi bar­dzo Bru­tu­so­wi–stro­fo­wa­ła go pani Ro­land.

Bris­sot, sta­nąw­szy przed nią, zgiął ko­la­no i wy­rzekł z ko­micz­nym pa­to­sem:

– Z hoł­dem przy­cho­dzę do na­szej kró­lo­wej. – Bądź po­zdro­wio­na, wład­czy­ni Fran­cyi!

– Prze­stań pan na­resz­cie grać śmiesz­ną rolę dwo­ra­ka i za­cznij mó­wić roz­sąd­nie.

– Nie żar­tu­ję, pani mi­ni­stro­wa.

– Mi­ni­stro­wa?

– W tej chwi­li pod­pi­su­je król dla Ro­lan­da… a wła­ści­wie dla na­szej kró­lo­wej, no­mi­na­cyę na mi­ni­stra spraw we­wnętrz­nych.

– Pa­nie Bris­sot, do­syć tych żar­tów.

– Jak­że­bym śmiał żar­to­wać z na­szej Ege­ryi, z na­sze­go na­tchnie­nia, z na­szej Opatrz­no­ści? Za chwi­lę bę­dzie tu ge­ne­rał Du­mo­uriez i po­twier­dzi urzę­do­wo moją wia­do­mość. Niech żyje wol­no­ści! Te­raz bę­dzie­my my rzą­dzi­li i po­ka­że­my mo­de­ran­tom i kle­chom, jak na­le­ży uszczę­śli­wić Fran­cyę i na­uczyć Eu­ro­pę sza­cun­ku dla na­sze­go ge­niu­szu.

Były de­pen­dent ad­wo­kac­ki, urzęd­nik po­li­cyi, kom­pi­la­tor na­uko­wy… obło­co­ny od góry do dołu ka­ry­ero­wicz, a obec­nie na­czel­nik stron­nic­twa i szef ko­mi­syi dy­plo­ma­tycz­nej w Zgro­ma­dze­niu Pra­wo­daw­czem, tań­czył po sa­lo­ni­ku, jak ża­czek, któ­ry się wy­do­był na go­dzi­nę z izby szkol­nej, wy­krzy­ku­jąc:

– Niech żyje re­wo­lu­cya, niech żyje wol­ność, niech żyje ge­niusz oświe­co­ne­go pro­le­ta­ry­atu! Ça ira…

Wia­do­mość o no­mi­na­cyi Ro­lan­da na mi­ni­stra po­dzia­ła­ła w pierw­szej chwi­li na jego żonę, jak nie­spo­dzie­wa­ny ja­sny blask. Ośle­pi­ła ją. Tak wiel­ki był ten blask, iż zmru­ży­ła po­wie­ki.

Ona, cór­ka ubo­gie­go mie­dzio­ryt­ni­ka, mi­ni­stro­wa, rząd­czy­nią Fran­cyi, ona, dziec­ko ludu, wy­nie­sio­na po­nad ksią­żąt i szlach­tę, po­nad byłe sta­ny uprzy­wi­le­jo­wa­ne i po­sta­wio­na tuż pod kró­lo­wą! To na­głe wy­nie­sie­nie za­mro­czy­ło ją. Ser­ce jej biło mło­tem, drża­ła po­bladł­szy.

Na­gły blask przy­sło­nił jej mi­łość, jej żal do ży­cia za mło­dość bez­kwiet­ną. Głów­ny rys jej cha­rak­te­ru, py­cha, wy­su­nął się na pierw­szy plan, na samo czo­ło jej po­żą­dań i stłu­mił tkliw­sze uczu­cia ser­ca ko­bie­ce­go.

Ode­tchnę­ła z głę­bi pier­si. Na­resz­cie… Te­raz na­pi­je się jej py­cha do syta z kie­li­cha naj­wyż­szej roz­ko­szy, z odu­rza­ją­ce­go kie­li­cha wła­dzy. Bo prze­cież nie jej mąż sta­ry, cia­sno­gło­wy pe­dant, jej na­rzę­dzie po­wol­ne, bę­dzie rzą­dził Fran­cyą, jeno ona, ona… Bo nie swo­im ta­len­tom i za­słu­gom za­wdzię­cza in­spek­tor ma­nu­fak­tur z Lyonu nie­spo­dzie­wa­ne wy­nie­sie­nie, jeno jej ge­niu­szo­wi i fa­na­ty­zmo­wi wol­no­ści. Gdy­by nie jej zręcz­ność nie­wie­ścia, któ­ra umia­ła zgro­ma­dzić w ubo­gim sa­lo­ni­ku pod­rzęd­ne­go urzęd­ni­ka ko­ry­fe­uszów stron­nic­twa lu­do­we­go, nie był­by nikt zwró­cił uwa­gi na Ro­lan­da.

Szyb­ko za­pa­no­wa­ła „moc­na ko­bie­ta” nad swo­jem wzru­sze­niem. „Rzy­mian­ce” nie wol­no się było oka­zać sła­bą.

– Brze­mię, ja­kie spa­da na bar­ki mo­je­go męża, jest cięż­kie – wy­rze­kła z god­no­ścią – ale Ro­land po­do­ła temu brze­mie­niu, siły jego bo­wiem są wiel­kie. Te jego siły po­mno­ży jesz­cze, wzmoc­ni na­dzie­ja po­ży­tecz­nej służ­by dla wol­no­ści i Fran­cyi.

Prze­bie­gły Bris­sot, któ­ry znał do­sko­na­le „wiel­kie siły” Ro­lan­da, uśmiech­nął się nie­znacz­nie.

– Czy żona Ka­to­na jest za­do­wo­lo­na ze swo­je­go Bru­tu­sa?–za­py­tał.

– Je­śli Bru­tus przy­czy­nił się do po­wo­ła­nia Ro­lan­da na fo­tel mi­ni­stra, po­mógł tyl­ko wol­no­ści i oj­czyź­nie.

– I to­bie, two­jej am­bi­cyi tak­że tro­chę – po­my­ślał Bris­sot.

– Dzi­wi mnie tyl­ko, że wy­bór wasz padł po­mię­dzy in­ny­mi na ge­ne­ra­ła Du­mo­uriez – mó­wi­ła pani Ro­land–jest on z po­cho­dze­nia szlach­ci­cem, en­tu­zy­azmo­wi wol­no­ści zaś szlach­ci­ca nie moż­na nig­dy ufać. Ry­chlej czy póź­niej ode­zwie się w nim daw­ny se­igneur, gar­dzą­cy tak zwa­nym mo­tło­chem.

– Du­mo­uriez jest całą du­szą od­da­ny spra­wie ludu – uspa­ka­jał ją Bris­sot. – Bę­dzie on zresz­tą tyl­ko pa­ra­wa­nem, poza któ­rym bę­dzie ktoś inny pro­wa­dził spra­wy za­gra­nicz­ne Fran­cyi.

– Pan na­tu­ral­nie? Bris­sot ukło­nił się.

– Do usług, pani mi­ni­stro­wo.

Mło­tek ko­ła­tał te­raz cią­gle w bra­mę domu.- Przy­by­wa­li: Ver­gniaud, Gu­adet, Gen­son­ne, Pétion, Isnard, Lo­uvet, mar­gra­bia de Con­dor­cet, cały szłab bris­sot­czy­ków, przy­był w koń­cu tak­że Ro­be­spier­re, wszy­scy z po­win­szo­wa­niem do Ro­lan­da, a ra­czej do jego żony.

Gwar­no i we­so­ło było w sa­lo­ni­ku. Ra­dość prze­le­wa­ła się wy­krzyk­ni­ka­mi try­um­fu z tych serc am­bit­nych. Pétion – me­rem Pa­ry­ża, Ro­land, Cla­vie­re – mi­ni­stra­mi, Bris­sot – sze­fem ko­mi­syi dy­plo­ma­tycz­nej, Ver­gniaud, Isnard, Gen­son­né, Gu­adet – ora­to­ra­mi stron­nic­twa, ubó­stwia­ny­mi ulu­bień­ca­mi ludu…

Zwy­cię­stwo na ca­łej li­nii…

Temu kil­ka mie­się­cy nie wie­dział nikt nic o tych zna­ko­mi­to­ściach, o ich ge­niu­szach, a dziś chy­li­ła się do ich stóp Fran­cya.

Z ich oczu błysz­czą­cych, z twa­rzy za­ru­mie­nio­nych, z bez­ład­nych, po­rwa­nych za­py­tań i od­po­wie­dzi, z sze­ro­kich fra­ze­sów i wiel­kich słów, try­skał szu­mią­cy po­tok szczę­ścia peł­ne­go ży­cia.

Je­den tyl­ko z po­mię­dzy przy­ja­ciół pani Ro­land nie brał udzia­łu w ogól­nej ra­do­ści. Ro­be­spier­re stał przy ko­min­ku i słu­chał, zwy­cza­jem swo­im, mil­cząc. Zie­lo­ne bły­ski rzu­ca­ły jego oczy, te strasz­ne bły­ski, któ­re będą wkrót­ce prze­ra­ża­ły naj­krwaw­szych ter­ro­ry­stów, czo­ło jego marsz­czy­ło się. Dła­wił się gorz­ką żół­cią za­wi­ści, kie­dy inni się cie­szy­li. Zda­wa­ło mu się że ge­nial­ny pam­flet De­smo­ulin­sa zdru­zgo­ce Bris­so­ta, uprząt­nie go z jego dro­gi, a Bris­sot otrząsł się spo­koj­nie z za­rzu­tów, jak się otrzą­sa pies, ob­la­ny po­my­ja­mi i piął się śmia­ło w górę. Wy so­bie szcze­kaj­cie, a ja, co mam w ręku wła­dzę, to mam; nic mnie nie zro­bi­cie.

Nad­szedł ge­ne­rał Du­mo­uriez z no­mi­na­cyą. Przy­stoj­ny, wy­kwint­ny, świa­to­wiec we­dług wzo­ru an­cien régi­me, od­ci­nał się tak wy­raź­nie każ­dym ru­chem, każ­dym fra­ze­sem od oto­cze­nia pani Ro­land, że róż­ni­ca mię­dzy ludź­mi dzi­siej­szy­mi a wczo­raj­szy­mi mu­sia­ła pod­paść Ege­ryi Ży­ron­dy.

Z cie­ka­wo­ścią ko­bie­ty i z uwa­gą ob­ser­wa­tor­ki, przy­pa­try­wa­ła się pani Ro­land Ja­ko­bi­no­wi w skó­rze dwo­ra­ka. Jego swo­bod­na uprzej­mość, prze­ple­cio­na dow­ci­pem, przy­po­mi­na­ją­cym lek­ką, bły­sko­tli­wą cau­se­rie sa­lo­nów fran­cu­skich, onie­śmie­la­ła ją i ob­ra­ża­ła. Jak mi­łość wła­sna Ro­be­spier­re'a za­zdro­ści­ła wszyst­kie­go wszyst­kim, tak nie­na­wi­dzi­ła jej py­cha wszel­kiej wyż­szo­ści, choć­by na­wet ze­wnętrz­nej. Znieść nie mo­gła lu­dzi wy­twor­niej­szych, wy­cho­wa­nych le­piej od niej.

A ten do­sko­na­le to­wa­rzy­sko wy­tre­so­wa­ny ge­ne­rał nie zda­wał się być wca­le ta­kim bier­nym pa­ra­wa­nem, jak go so­bie Bris­sot przed­sta­wiał. Za­nad­to mą­dre miał oczy i za­nad­to sar­ka­stycz­ny uśmiech. Pani Ro­land po­chwy­ci­ła kil­ka jego po­gar­dli­wych, drwią­cych spoj­rzeń, ja­kie­mi ob­rzu­cił jej przy­ja­ciół, gdy za­czę­li się przed nim po­pi­sy­wać fra­ze­sa­mi dok­try­ner­skie­mi i cy­ta­ta­mi ła­ciń­skie­mi.

– Ależ to lis, to szlach­cic w daw­nym sty­lu, ary­sto­kra­ta, prze­bra­ny za Ja­ko­bi­na, wilk w skó­rze ła­si­cy. Bacz­cie, pa­no­wie, aby wam nie wy­wi­nął ko­zioł­ka i nie po­słu­żył się wami jako na­rzę­dziem do swo­ich ce­lów – mó­wi­ła, kie­dy się Du­mo­uriez po­że­gnał.

– Gor­li­wość pa­try­otycz­na na­szej Ege­ryi wi­dzi wszę­dzie zdra­dę–ode­zwał się Bris­sot. – Du­mo­uriez'a je­ste­śmy pew­ni, jak sie­bie sa­mych. Nic nie szko­dzi, że prze­wyż­sza nas za­le­ta­mi to­wa­rzy­skie­mi, któ­rych nam wy­cho­wa­nie w ubó­stwie nie dało. Wi­dząc w po­śród nas wy­twor­ne­go świa­tow­ca, prze­sta­ną nas mo­de­de­ran­ci na­zy­wać ho­ło­tą.

– Nie­po­trzeb­nie się pani oba­wia – rzekł Gen­son­né – ge­ne­ra­ła Du­mo­uriez znam bar­dzo do­brze, po­zna­łem do grun­tu w obo­zie, gdzie prze­pę­dzi­li­śmy ra­zem kil­ka dni bar­dzo przy­jem­nych. Jest to szcze­ry pa­try­ota i przy­ja­ciel ludu.

Nie­wier­nym, nie­prze­ko­na­nym uśmie­chem uśmie­cha­ła się pani Ro­land, kie­dy Bris­sot i Gen­son­né bro­ni­li ge­ne­ra­ła.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: