- W empik go
Jakobini. Tom 2: powieść historyczna z czasów rewolucyi francuskiej - ebook
Jakobini. Tom 2: powieść historyczna z czasów rewolucyi francuskiej - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 414 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Ludwik XVI stał w oknie swego gabinetu i spoglądał na ogród.
Po kilkodniowym deszczu marcowym, zmieszanym z płatkami śniegu, rozjaśniło się niebo, zabłysło słońce, złocąc krzyże i kopuły świątyń paryskich.
Król odchylił lekko okno i wdychał z przyjemnością świeże powietrze. Tak mało miał tego powietrza od powrotu z Varennes, od roku prawie. Naród śledził każdy jego krok, obawiając się powtórnej ucieczki. Szpiegowany bezustannie, nie wydalał się z Tuileryów, nie używał nawet… przechadzki w ogrodzie. Skłonny do otyłości, przybierał z powodu braku ruchu z każdym miesiącem na tuszy.
Odemknął okno do połowy i patrzył na ogród z poza portyery, nie śmiał bowiem być swobodnym, w swoim własnym domu.
W ogrodzie roiło się mrowisko spacerowiczów. W gwarnym tłumie czerwieniły się czapki frygijskie, jak czerwienią się polne maki w zbożu, mnóstwo twarzy podnosiło się do okien pałacu królewskiego, a tych twarzy nie opromieniał uśmiech życzliwy. Jakobini znieważyliby niewątpliwie króla, gdyby stanął w szeroko rozwartem oknie, gdyby go spostrzegli.
Codziennie przecież od chwili, kiedy zawiesił swojem vetem dekret Zgromadzenia Prawodawczego, druzgocący księży i emigrantów, słyszał Ludwik XVI pod oknami pałacu: a bas le roi Veto, a bas le gros Capet! Codziennie wykrzykiwali zuchwali kameloci, wynajęci przez Jakobinów, plugawe obelgi, drukowane w gazetkach Brissota, Marata i Héberta.
Król spoglądał na mrowisko ludzkie, rojące się w ogrodzie, ze smutnym, gorzkim uśmiechem rozczarowania i żalu. Ileż to razy witał go ten sam lud entuzyastycznemi okrzykami, twórcą wolności go zowiąc?
W ogrodzie bawiły się dzieci w piłkę, tulili się do siebie kochankowie, ojcowie ścigali się z synkami. Wesoły śmiech trzepotał się pod oknami, jak szczęśliwa ptaszyna.
On tylko jeden, dziedzic sześćdziesięciu sześciu królów, wojowników, mężów stanu, którzy budowali przez lat ośmset ze zręcznością i wytrwałością znakomitych architektów jednolitą, wielką Francyę, nie miał prawa do szczęśliwego śmiechu.
Oto wskoczył jakiś orator uliczny na ławę, tuż pod jego oknem, i piorunował wśród oklasków otaczającej go gromadki próżniaków, przeciw „grubemu Capetowi”, który ośmielił się „oprzeć woli narodu.”
Właśnie zbliżał się jąkiś ksiądz. Szedł spokojnie, usuwając się z drogi nawet ulicznikom, nawet pieskom.
– Rabaciarz! Do wody z nim!
Dziesięć brudnych rąk pochwyciło księdza i wrzuciło go do basenu.
Jakiś wyższy oficer skoczył księdzu na pomoc.
– Połamać mu szpadę, zdrajcy!
Tłum drapichrustów obezwładnił oficera, zanim zdążył dobyć szpady.
– Niech żyje wolność!
Orator zaintonował: ça ira i lud policzkował króla ohydną pieśnią zemsty.
Ludwik XVI zamknął szybko okno i cofnął się w głąb gabinetu. Usiadłszy na fotelu, ukrył twarz w dłoniach.
Naród torturował jego dobre serce, pastwił się nad niem, jak się kot pastwi nad dygocącą w trwodze śmiertelnej myszką. Naród? Nie na jego sumienie spada wina za jego nieszlachetną brutalność. Jego przywódcy, nieuczciwi agitatorowie, odpowiedzą za jego nieświadomą złość przed sądem Boskim.
Tak pocieszało się dobre serce króla, ale ta pociecha nie zdejmowała z niego troski o niepewne jutro. Jakież będzie to zakryte jutro?
Już pięć miesięcy rozprawiali nowi prawodawcy, spierali się, olśniewali ładnemi frazesami i jaskrawemi wykrzyknikami trybuny i ulice, a z tych namiętnych rozpraw i sporów, z tych szerokich frazesów i deklamacyj nie wykluł się dotąd ani jeden zielony listek upragnionej różdżki pokoju. Zamiast uśmierzyć wzburzone umysły i rozkołysane namiętności, i zamiast pomyśleć o zażegnaniu nędzy, która smagała bez litości ubogich Francyi, Zgromadzenie Prawodawcze siało rozmyślnie, świadomie burzę, wynagradzając owacyami, wieńcami obywatelskiemi, zbuntowane przeciw oficerom załogi, patrząc przez szpary z tajoną radością na gwałty Jakobinów na prowincyi i w Paryżu, podniecając wy dziedziczonych przeciw posiadającym. Pokorne w obliczu ludu, znoszące z psią uległością bezczelność klaki Saule'a i amazonek Théroigne, schlebiające błyskotliwemi frazesomi szumowinom społecznym, drażniło króla, denuncyowało bezustannie jego ministrów, znieważało i prześladowało moderantów.
Brissot, i jego przyjaciele przemawiali w sejmie do ministrów z bezwzględną arogancyą źle wychowanego parweniusza, któremu się zdaje, że jest prawdziwym panem, gdy maltretuje sługę. Jednego z nich, pana de Lessart, głównego przedstawiciela moderantów w otoczeniu króla, oddali pod sąd, jako zdrajcę stanu. Dwaj inni, niewygodni dla nowych prawodawców, panowie Duport du Tertre i Cahier de Gerville, nie mając ochoty czekać na los, jaki spotkal ich kolegę, podali się sami do dymisyi.
Brissotezycy tryumfowali.
Do czego dążyli, stało się rzeczywistością. Znaczna część znakomitej szlachty, wysokiego kleru i bogatej burżuazyi była na emigracyi, szlachta uboższa i niższy kler, steroryzowani przez Jakobinów, wycofali się z szeregów działaczów politycznych; zamożne mieszczaństwo, spokojnego usposobienia rzemieślnicy i osiadli chłopi, zniechęceni wrzawą, podtrzymywaną w kraju bezustannie przez kluby jakobińskie, zamknęli się w swoich fabrykach, warsztatach i zagrodach, nie biorąc udziału nawet w samorządzie miast i wiosek. Bo na cóż mieli się narażać na mściwe zuchwalstwo Jakobinów, posługujących się na zebraniach politycznych, miejskich i wiejskich, bez namysłu kosą, widłami, kłonicą, piką? Merów, oficerów municypalnych, komendantów załóg wojskowych, sędziów, usiłujących przy – wrócić porządek, mordowali, domy ich palili, nad rodzinami ich się znęcali. Niech sobie rządzą…
Z tchórzliwą obojętnością ludzi posiadających, mających wszystko do stracenia, zamknęły się żywioły rozważniejsze wśród czterech ścian, zostawiwszy arenę polityczną ambicyom ambitnych i pożądliwościom bezdomnych, wydziedziczonych.
Na to tylko czekali brissotczycy.
Na czele ruchu rewolucyjnego, przy robocie, zostali teraz tylko oni, oświeceni proletaryusze, zowiący się arystokracyą inteligencji. Oni otoczą króla i będą rządzili Francyą z jego lub przeciw jego woli. Gdyby się śmiał opierać ich „geniuszowi”, bo tylko oni wzięli w dzierżawę cały geniusz Francyi i ludzkości – tak wierzyli – usuną go, jak grat niewygodny.
Ludwik XVI zdawał sobie dokładnie sprawę z położenia, w jakiem się znajdował. Miał dużo czasu, pięć miesięcy do samotnych medytacyj, przepojonych goryczą. Wiedział, że był w matni. Zostawało mu tylko jedno wyjście: oprzeć się na opozycyi Zgromadzenia, dopuścić ją do władzy, do swojoj osoby; niech się opozycya przekona na własne oczy, że nie jest takim „despotą, Neronem, tygrysem”, jakim go ogłaszają jej gazety, jej szczekacze.
Jednego z tych nowych ludzi, wskazanych mu przez brissotczyków, miał już przy sobie, oddał mu po de Lessart'cie portfel spraw zagranicznych. Czekał właśnie na niego, aby obsadzić z nim razem resztę ministeryów.
Anonsowany przez wielkiego szambelana, wszedł do gabinetu żołnierz w mundurze generalskim. Wszedł elastycznym krokiem młodzieńca, chociaż pięćdziesiątka wypisała już na jego wysokiem, sklepionem czole i na skroniach hieroglify zmarszczek. I ogień młodości tryskał z jego czarnych, bystrych, mądrych oczu, obramowanych siwiejącemi już rzęsami, co podnosiło ich blask. Średniego wzrostu, suchy, muskularny, ruszał się ze swobodną estetyką dworaka. Tylko głowę o orlim profilu starej rasy rycerskiej niósł trochę za wysoko. Widać było, że przywykł do rozkazywania przed frontem i że umiał rozkazywać.
Przez kilka chwil przypatrywał się król nowemu ministrowi spraw zagranicznych, jakby zdziwiony. Ten Jakobinin nie był wcale podobny do swoich, z grubego materyału co dopiero z lekka ociosanych, zawsze na niego podejrzliwie spoglądających przyjaciół. Był to potomek starej kultury.
– Nie jest pan czasem, panie generale–odezwał się, wskazawszy ministrowi fotel – krewnym owych Dumouriez'ów, którzy nazywają się właściwie de Mouriez?
Ludwik XVI, obdarzony niezwykłą pamięcią, znał wszystkie miasta, miasteczka, osady, zamki i wszystkie nazwiska szlacheckie Francyi.
– Podziwiam pamięć waszej królewskiej mości – rzekł generał Karol Franciszek Dumouriez.–Rodzina moja nazywa się właściwie w istocie de Mouriez.
– Jest pan szlachcicem, a mimo to…
– Włożyłeś w klubie Jakobinów czerwoną czapkę na głowę, raczyła wasza królewska mość pomyśleć – mówił Dumouriez, uśmiechając się dobrym uśmiechem dziecka, które wypłatało figla. – Wciągnąłem czapkę frygijską na uszy, bo nietylko Bellonie służę, lecz także jako dyplomata Atenie. Włożywszy w klubie czerwoną czapkę, pokłoniwszy się pani „Popularności”, zjednałem sobie uznanie tych lichych przekładów z łaciny, których poparcie będzie bardzo potrzebne wiernemu słudze korony Burbonów i konstytucyi.
– Lichych przekładów z łaciny? – pytał król, nie domyślając się, do kogo się to określenie odnosi.
– Tak nazywam, najjaśniejszy panie, owych adwokatów z prowincyi, którzy pstrzą swoje mowy od góry do dołu cytatami łacińskiemi, mniemając, że, przeczytawszy Tacyta i Cycerona, mają prawo do przebudowania całego świata. Są to żaczkowie polityczni, igrający z ogniem.
Król spojrzał uważnie na generała. Mówiłżeby prawdę? Wszakżeż to owe „liche przekłady z łaciny” poleciły go, wysunęły naprzód, jako swojego człowieka…
Orli wzrok generała czytał w twarzy króla, jak w księdze otwartej.
– Poznałem pana Gensonné w obozie, dokąd przybył jako komisarz Zgromadzenia – odpowiedział Dumouriez podejrzliwym myślom króla–podobałem się mu widocznie, kiedy mnie polecił swoim, rządzącym dziś w „Manége” przyjaciołom, z czego jednak wcale nie wynika, abym miał podzielać niedojrzałą, klubową politykę tych panów. Chcę służyć konstytucyi i mojemu królowi, wolności i przesławnej koronie Burbonów.
Kiedy to mówił, brzmiał jego dźwięczny, czysty, komendą wzmocniony głos tak szczerze, jego mądre oczy patrzały tak uczciwie, iż się król życzliwie do niego uśmiechnął.
– Może mi dobry Bóg zesłał w panu, panie generale, rozumnego doradcę i przyjaciela – rzekł Ludwik XVI.– Tak pusto dokoło mnie od chwili, kiedy przestałem być nieprzebranem źródłem łask, pensyj i beneficyów. Dużo nauczyły mnie ostatnie dwa lata, panie generale.
Spojrzał w sufit, jakby się skarżył niebu. W jego oszach zalśnił odblask łzy ukrytej, jego usta zwisły apatycznie.
– Dużo w twojem nieszczęściu twojej własnej winy – pomyślał Dumouriez. – Gdyby mnie los był postawił przed rewolucyą w twojem położeniu i uzbroił do wałki z burzą w twoje środki, byłbym był wepchnął rewolucyę w takie łożysko, jakieby się mnie podobało. Ale ty, zbyt dobry, słaby człowieku, nie umiesz być królem.
Miał prawo do takiego zarzutu, on, ubogi szlachcic, członek podupadłego domu, który rzucił się młodzieńcem w wiry życia i walczył z temi wirami dopóty, dopóty nie wypłynął na grzbiecie ich zdradliwe bezlitosnej fali, na szczyty społeczne.
Stara kultura, którą miał we krwi, otworzyła mu wstęp do dobrego towarzystwa, ojciec dał mu na drogę życia staranne wychowanie domowe i naukowe. Opatrzność obdarzyła go niezwykłemi zdolnościami. Resztę zdobył sobie sam wielką pracą, wielką energią i wielką odwagą.
Z trudem, wolno piął się po szczeblach drabiny hierarchii wojskowej. Ubogi szlachcic bez majątku i bez koligacyj, nie poparty przez nikogo, musiał przed rewolucyą, w czasach, w których wyższe rangi w armii rozdawała tylko protekcya dworaków, czekać bardzo długo na szlify generalskie.
Zdobył je w końcu tylko dzięki rewolucyi i dlatego biło jego serce dla niej. Jak Mirabeau, Lamethowie, Duport i wszyscy pierwsi rewolucyoniści pochodzenia szlacheckiego, należał on wychowaniem i tresurą towarzyską do ancien regime, pojęciami zaś, przekonaniami, był zwolennikiem nowego porządku.
Jego rozległą wiedzę i wrodzone zdolności pogłębiły, rozwinęły misye dyplomatyczne, które nauczyły go znajomości ludzi. Załatwiał on sprawy natury sekretnej na wyspie Korsyce, w Hiszpanii, Portugalii i Polsce.
Ten utalentowany, energiczny i pracowity człowiek miał prawo pomyśleć, patrząc na bezradność króla: dużo w twojem nieszczęściu twojej własnej winy, ale jego dobre serce żołnierskie ulitowało się nad smutkiem Ludwika.
– Postaramy się, najjaśniejszy panie, płynąć skutecznie przeciw szalonemu prądowi, który nas niesie w krwawą przepaść – odezwał się Dumouriez po dłuższem milczeniu – ale tymczasem musimy nasycić ambicye tych nowych ludzi. Gdy nam przestaną być potrzebni, znajdzie się zawsze jakaś sposobność otworzenia im drzwi bardzo grzecznie na schody, na ulicę.
Mówił to tonem tak swobodnym, że się król uśmiechnął.
– Takich panów nie łatwo wyprosić grzecznie za drzwi – rzekł – oni krzyczą zaraz: zdrajca ojczyzny, wolności!
– Damy sobie z nimi radę, najjaśniejszy panie. Niech się tylko powietrze trochę oczyści.
– Kogóż to prowadzą nasi nowi prawodawcy na fotele ministeryalne – zapytał król.
– Rolanda, Clavi è re'a…
– Cóż to za jedni? Nic nie wiem o tych panach. Oczy Dumourieza zaśmiały się błyskami dowcipu.
– Pan Roland, stary, brzydki mąż młodej, ładnej żony, jest arcykapłanem cnoty rzymskiej, w rozmyślnie zaniedbanym stroju mędrca z prowincyi. Nazywa się sam Katonem, mówi z upodobaniem o swojej cnocie, jak niegdyś Necker, spogląda na cały świat z pogardą zadowolonej z siebie cnoty, zawsze poważny, jak stary bakałarz wiejski, zawsze zachmurzony, sztywny, jak stary radca parlamentu, zawsze cnotliwie nudny, jak stara dewotka.
Król, który był sam bonhomme'm w stylu francuskim i lubił żart, uśmiechnął się rozbawiony, słuchając charakterystyki Rolanda.
– Bardzo dobrze, ale cóż ten pan umie, czem trudnił się przed rewolucyą – odezwał się – żeby mógł spełniać obowiązki ministra?
– O, pan Roland – objaśniał Dumouriez – pan Katon francuski, chociaż był przed rewolucyą tylko podrzędnym urzędnikiem skarbowym, inspektorem manufaktur w Lyonie i jest kompilatorem naukowym, umie, wie wszystko, jak oni wszyscy, ci nowi prawodawcy. Głupca, miernoty, niezdolnej do rządzenia wielkim narodem, niema między nimi. Każdy z nich jest generalnym zbiornikiem cnót, talentów, wiedzy. Dość dotknąć któregokolwiek z nich szpilką, by mądrość trysnęła szumiącym potokiem, aż pod same niebieskie stropy. Ba, nawet Boga mają ci panowie za fuszera i zastąpią go wkrótce niewątpliwie jakim nowym Stwórcą swojej fabryki.
– A pan Claviere? – pytał król, rozbawiony coraz więcej.
– To krewny i przyjaciel pana Brissota, szefa obecnych władców, z zawodu kupiec, a z łaski geniuszu, z którym pozostaje nutralnie w najbliższych stosunkach, doskonały patryota, czyli także generalny zbiornik wszelakich cnót i mądrości.
– Inspektor manufaktur i kupiec, ministrami? Ależ ci ludzie nie mogą mieć wyobrażenia o rządzeniu krajem.
– Nic nie szkodzi, najjaśniejszy panie – rzekł Dumouriez.–Niech spróbują rozkoszy władzy, której tak łakną, niech doświadczą sami, jak trudno jest rządzić ludźmi, a może staną się pobłażliwszymi i sprawiedliwszymi dla innych.
Król wzruszył ramionami.
– Niech spróbują rozkoszy władzy, której mi tak zazdroszczą – rzekł.– Nie widzę w tej chwili innego wyjścia.XIX.
W małym, tandetnemi meblami zastawionym saloniku pani Roland, palił się na kominku ogień.
„Małżonka Katona”, zwykle otoczona dworem swoich wielbicieli i przyjaciół politycznych, była dziś sama:
Budząca się wiosna zaglądała przez okno i tęsknoty wiosny niepokoiły serce dojrzałej kobiety, której los nie pozwolił być dotąd młodą.
Pani Roland siedziała w fotelu, przy kominku, z głową, opartą na tylnej poręczy, z oczami, utkwionemi w sufit. Na jej kolanach leżała otwarta książka, odczytywany po raz dziesiąty Plutarch: „Biblia mocnych.”
„Mocna kobieta”, natchnienie brissotczyków, nie czytała. Oczy jej zaszły mgłą rozmarzenia, ręce jej opadły bezwładnie po obu stronach ciała. Była dziś tylko zwykłą, słabą kobietą, nad której uchem brzęczał cichutko kuszący Amor zdradliwą pieśń o szczęściu w objęciach miłości.
– Czarująca była ta stara, jak młodość i serce ludzkie pieśń, ta pieśń odwieczna, ograna, a mimo to zawsze świeża, zawsze syreniemi wabiąca obietnicami.
Pani Roland słuchała jej z bolesną tęsknotą kobiety, której los odmówił w wiośnie życia miłości.
Szanowała swojego „cnotliwego Katona”, była mu wdzięczna za to, że ją wywiódł z niewoli ubóstwa i wprowadził do raju dobrobytu, ale jej niewyczerpane dotąd serce miało żal do jego poważnej, sztywnej, oschłej cnoty starego pedanta i opłakiwało w chwilach samotnych swoją szarą młodość, bez upajających wzruszeń, bez kwiatów i woni gorących uczuć.
Obejrzawszy się ostrożnie, na drzwi prowadzące do pokoju córki, wydobyła z pod tiulowej, białej chustki, okrywającej jej pełny tors, medalion, oprawny w złoto. Długo, jakby go chciała wessać w siatkówkę oczu, przypatrywała się portretowi Buzota.
Ciche westchnienie wydobyło się z jej piersi: Nie wolno, nie wolno… Była matką i żoną, była wcieleniem wszelkich cnót, jak sama o sobie mówiła, jak ją nazywali przyjaciele polityczni.
„Królowej Żyrondy” nie wolno być słabą.
Ktoś zakołatał na dole do bramy domu. Może Katon wraca z miasta.
Szybko ukryła pani Roland medalion pod chustką, podjęła z kolan książkę i udawała, że czyta uważnie.
– Pan Buzot pyta, czy pani przyjmuje – anonsowała służąca.
Purpurowy rumieniec oblał żonę Katona, jej czoło, policzki, uszy i szyję. Pochyliwszy się nizko nad książką, wyrzekła głosem stłumionym:
– Proś!
Kiedy służąca wyszła, podniosła się, spojrzała w lustro, poprawiła włosy, obciągnęła pogniecioną chustkę, przycisnęła ręką serce. O, jak biło; aż do gardła skakało, przerażone, uradowane… Ucisz się, zamilknij, nieposłuszny zdrajco!…
Nalała sobie do szklanki zimnej wody; wypiła ją, odetchnęła. Spojrzała jeszcze raz w zwierciadło. Rumieniec spływał z jej czoła, z jej policzków, z jej szyi, serce przestawało rzucać się w klatce piersiowej.
Zapanowała nad sobą, była już spokojna, mogła przyjąć Buzota…
Wszedł szybkim krokiem, jak ktoś, którego mesie tęsknota do kogoś bardzo upragnionego, wyciągnął obie ręce do pani Roland, w połowie jednak saloniku zatrzymał się, przykuty do miejsca jej spokojnym wzrokiem.
– Pan wrócił do Paryża, z żoną, dziećmi? – odezwała się pani Roland.
Śniada twarz Buzota zmierzchła. Żona Katona przypomniała mu rozmyślnie żonę, dzieci. Znał ją dobrze, tę dumną kobietę.
– Jak to dobrze, że państwo wrócili do stolicy–mówiła pani Roland, podając Buzotowi rękę. – Zastaniecie państwo wszystkich przyjaciół.
Spojrzeli na siebie. Jej ręka drżała w jego dłoni i znów oblał gorący rumieniec jej czoło, policzki i szyję. Miłość była silniejszą od jej woli,
– Manon – mówił Buzot drżącym głosem cichej prośby – dlaczego się tak męczymy, my, cośmy się powinni…
Ona zmagała się z przepotężnym czarem miłości, zagryzając duże, zmysłowe usta.
Ten przystojny brunet, z oczami marzyciela, pociągał ją, jak ciągnie toń, przepaść człowieka nieszczęśliwego. Należał on tak samo, jak ona, do namiętnych fanatyków wywrotu, był rewolucyonistą bezwzględnym,; nieprzejednanym wrogiem wszystkiego, co przypominało dawny obalony porządek. Tak samo, jak ona, marzył o jakiejś idealnej rzeczypospolitej, której formy ulepił sobie z dzieł klasycznych, greckich i rzymskich. Ale był „patryotą”, utopistą – uczciwym, wierzył w swój ideał. Wyczuł to instynkt kobiecy, spostrzegł to bystry wzrok pani Roland, który umiał czytać w duszach ludzkich, odróżniać samolubne, chytre kłamstwo od prawdy.
Buzot odcinał się od swoich towarzyszów czystym płomieniem entuzyazmu i lepszem wychowaniem. Adwokat z zawodu, były członek Konstytuanty, obyty towarzysko i zewnętrznie, wykwintniejszy od Brissotów, Vergniaud'ów, Isnard'ów, działał silniej od nich na wyobraźnię i wrodzony smak estetyczny Egeryi rewolucyonistów. I ona dbała bardzo o swój wygląd zewnętrzny i starała się być „damą.”
Lekko przyciągał ją Buzot do siebie. War namiętności, pożądania przelewał się z jego rąk w jej ręce, w jej krew, wstrząsając jej całem ciałem. Chciał ją objąć, opleść ramieniem. – Nie, nie! – wyrzekła głosem zdyszanym, wysuwając rękę z jego dłoni.– Panu i mnie przyświecają te same wielkoduszne cnoty rzymskie, wyższe, silniejsze od pospolitych namiętności ludzkich. Nie czas dziś na słodką sielankę miłości. Ojczyzna nas wzywa, naród wyciąga do nas ręce, błagając: „ratujcie nas, wy, co znacie jedni drogę do szczęścia, do pełnej wolności.”
Zmogła się po raz wtóry.
– Wróciwszy na fotel, wskazała Buzotowi miejsce naprzeciw siebie.
Dłuższy czas milczeli oboje ze spuszczonemi oczami. Jeszcze kipiała w nich krew. Jeszcze nie opadła gorąca fala pożądania. Pierwszy ochłonął Buzot.
Jesteśmy w przededniu wielkich wypadków – odezwał się, nie patrząc na panią Roland.
– Tak, wielkich wypadków – powtórzyła za nim ona, jak echo, przewracając machinalnie kartki Plutarcha.
Znów milczeli.
On spoglądał na nią z pod czoła, ona pochyliła głowę nizko.
– Trzeba raz skończyć z tą głupią konstytucyą – zaczął znów po dłuższej pauzie Buzot.
– I z tym manekinem królewskim.
– I z tym manekinem królewskim – powtórzył teraz on za nią, jak echo.
Po raz trzeci zamilkli. Rozmowa nie kleiła się.
Buzot podniósł się ruchem gwałtownym z krzesła i zaczął chodzić po saloniku, poprawiając sobie krawat, jakby go dusił. Cóż jego mogły w tej chwili obchodzić wielkie wypadki i król? Największym, najważniejszym wypadkiem była dla niego jej miłość, a jego królem, królową ona. Za jej uścisk oddałby dziś wszystkie marzenia polityczne.
Rzymianinie! – odezwał się cichy, strofujący głos pani Roland.
Ale on rzucił niecierpliwie.
– I żelaznemu Rzymowi nie była miłość obcą, i w Rzymie wynagradzała miłość kobiety cnotę obywatelską mężów–rzekł.
– Żoną jestem cnotliwego człowieka, matką córki dorastającej – przepraszał go cichy głos pani Roland.–Chciałbyś splamić naszą miłość brudem wiarołomstwa? Twoja dusza szlachetna nie chce mojej hańby.
Buzot przypadł do kolan ukochanej.
– Przebacz mi, zanadto cię kocham, tracę przytomność, panowanie nad sobą przy tobie. O, dlaczegoż nie skrzyżowały się nasze drogi prędzej na tej ziemi! Zawistny los pozazdrościł tobie i mnie szczęścia.
Całował jej kolana, a ona położyła ręce na jego głowie, mówiąc:
– Bądź tak silny, jak jesteś szlachetny, a kochające myśli moje będą zawsze przy tobie.
Na dole, w sieni, odezwał się młotek, kołacący do drzwi. Buzot zerwał się z kolan, usiadł naprzeciw p. Roland i zaczął z nią rozmawiać o pogodzie.
– Kto tam?–zapytała pani służącej.
– Pan Brissot.
– Prosić!
Brissot wszedł i już na progu zaczął się kłaniać aż do samej ziemi.
– Brutus rewolucyi pozazdrościł widocznie dworakom królewskim giętkości w grzbiecie–rzekła pani Roland, zmuszając się do uśmiechu.
Brissot kłaniał się ciągle, po każdym kroku, jaki go zbliżał do Egerii.
– Pana trzymają się ciągle żarty, co nie przystoi bardzo Brutusowi–strofowała go pani Roland.
Brissot, stanąwszy przed nią, zgiął kolano i wyrzekł z komicznym patosem:
– Z hołdem przychodzę do naszej królowej. – Bądź pozdrowiona, władczyni Francyi!
– Przestań pan nareszcie grać śmieszną rolę dworaka i zacznij mówić rozsądnie.
– Nie żartuję, pani ministrowa.
– Ministrowa?
– W tej chwili podpisuje król dla Rolanda… a właściwie dla naszej królowej, nominacyę na ministra spraw wewnętrznych.
– Panie Brissot, dosyć tych żartów.
– Jakżebym śmiał żartować z naszej Egeryi, z naszego natchnienia, z naszej Opatrzności? Za chwilę będzie tu generał Dumouriez i potwierdzi urzędowo moją wiadomość. Niech żyje wolności! Teraz będziemy my rządzili i pokażemy moderantom i klechom, jak należy uszczęśliwić Francyę i nauczyć Europę szacunku dla naszego geniuszu.
Były dependent adwokacki, urzędnik policyi, kompilator naukowy… obłocony od góry do dołu karyerowicz, a obecnie naczelnik stronnictwa i szef komisyi dyplomatycznej w Zgromadzeniu Prawodawczem, tańczył po saloniku, jak żaczek, który się wydobył na godzinę z izby szkolnej, wykrzykując:
– Niech żyje rewolucya, niech żyje wolność, niech żyje geniusz oświeconego proletaryatu! Ça ira…
Wiadomość o nominacyi Rolanda na ministra podziałała w pierwszej chwili na jego żonę, jak niespodziewany jasny blask. Oślepiła ją. Tak wielki był ten blask, iż zmrużyła powieki.
Ona, córka ubogiego miedziorytnika, ministrowa, rządczynią Francyi, ona, dziecko ludu, wyniesiona ponad książąt i szlachtę, ponad byłe stany uprzywilejowane i postawiona tuż pod królową! To nagłe wyniesienie zamroczyło ją. Serce jej biło młotem, drżała pobladłszy.
Nagły blask przysłonił jej miłość, jej żal do życia za młodość bezkwietną. Główny rys jej charakteru, pycha, wysunął się na pierwszy plan, na samo czoło jej pożądań i stłumił tkliwsze uczucia serca kobiecego.
Odetchnęła z głębi piersi. Nareszcie… Teraz napije się jej pycha do syta z kielicha najwyższej rozkoszy, z odurzającego kielicha władzy. Bo przecież nie jej mąż stary, ciasnogłowy pedant, jej narzędzie powolne, będzie rządził Francyą, jeno ona, ona… Bo nie swoim talentom i zasługom zawdzięcza inspektor manufaktur z Lyonu niespodziewane wyniesienie, jeno jej geniuszowi i fanatyzmowi wolności. Gdyby nie jej zręczność niewieścia, która umiała zgromadzić w ubogim saloniku podrzędnego urzędnika koryfeuszów stronnictwa ludowego, nie byłby nikt zwrócił uwagi na Rolanda.
Szybko zapanowała „mocna kobieta” nad swojem wzruszeniem. „Rzymiance” nie wolno się było okazać słabą.
– Brzemię, jakie spada na barki mojego męża, jest ciężkie – wyrzekła z godnością – ale Roland podoła temu brzemieniu, siły jego bowiem są wielkie. Te jego siły pomnoży jeszcze, wzmocni nadzieja pożytecznej służby dla wolności i Francyi.
Przebiegły Brissot, który znał doskonale „wielkie siły” Rolanda, uśmiechnął się nieznacznie.
– Czy żona Katona jest zadowolona ze swojego Brutusa?–zapytał.
– Jeśli Brutus przyczynił się do powołania Rolanda na fotel ministra, pomógł tylko wolności i ojczyźnie.
– I tobie, twojej ambicyi także trochę – pomyślał Brissot.
– Dziwi mnie tylko, że wybór wasz padł pomiędzy innymi na generała Dumouriez – mówiła pani Roland–jest on z pochodzenia szlachcicem, entuzyazmowi wolności zaś szlachcica nie można nigdy ufać. Rychlej czy później odezwie się w nim dawny seigneur, gardzący tak zwanym motłochem.
– Dumouriez jest całą duszą oddany sprawie ludu – uspakajał ją Brissot. – Będzie on zresztą tylko parawanem, poza którym będzie ktoś inny prowadził sprawy zagraniczne Francyi.
– Pan naturalnie? Brissot ukłonił się.
– Do usług, pani ministrowo.
Młotek kołatał teraz ciągle w bramę domu.- Przybywali: Vergniaud, Guadet, Gensonne, Pétion, Isnard, Louvet, margrabia de Condorcet, cały szłab brissotczyków, przybył w końcu także Robespierre, wszyscy z powinszowaniem do Rolanda, a raczej do jego żony.
Gwarno i wesoło było w saloniku. Radość przelewała się wykrzyknikami tryumfu z tych serc ambitnych. Pétion – merem Paryża, Roland, Claviere – ministrami, Brissot – szefem komisyi dyplomatycznej, Vergniaud, Isnard, Gensonné, Guadet – oratorami stronnictwa, ubóstwianymi ulubieńcami ludu…
Zwycięstwo na całej linii…
Temu kilka miesięcy nie wiedział nikt nic o tych znakomitościach, o ich geniuszach, a dziś chyliła się do ich stóp Francya.
Z ich oczu błyszczących, z twarzy zarumienionych, z bezładnych, porwanych zapytań i odpowiedzi, z szerokich frazesów i wielkich słów, tryskał szumiący potok szczęścia pełnego życia.
Jeden tylko z pomiędzy przyjaciół pani Roland nie brał udziału w ogólnej radości. Robespierre stał przy kominku i słuchał, zwyczajem swoim, milcząc. Zielone błyski rzucały jego oczy, te straszne błyski, które będą wkrótce przerażały najkrwawszych terrorystów, czoło jego marszczyło się. Dławił się gorzką żółcią zawiści, kiedy inni się cieszyli. Zdawało mu się że genialny pamflet Desmoulinsa zdruzgoce Brissota, uprzątnie go z jego drogi, a Brissot otrząsł się spokojnie z zarzutów, jak się otrząsa pies, oblany pomyjami i piął się śmiało w górę. Wy sobie szczekajcie, a ja, co mam w ręku władzę, to mam; nic mnie nie zrobicie.
Nadszedł generał Dumouriez z nominacyą. Przystojny, wykwintny, światowiec według wzoru ancien régime, odcinał się tak wyraźnie każdym ruchem, każdym frazesem od otoczenia pani Roland, że różnica między ludźmi dzisiejszymi a wczorajszymi musiała podpaść Egeryi Żyrondy.
Z ciekawością kobiety i z uwagą obserwatorki, przypatrywała się pani Roland Jakobinowi w skórze dworaka. Jego swobodna uprzejmość, przepleciona dowcipem, przypominającym lekką, błyskotliwą causerie salonów francuskich, onieśmielała ją i obrażała. Jak miłość własna Robespierre'a zazdrościła wszystkiego wszystkim, tak nienawidziła jej pycha wszelkiej wyższości, choćby nawet zewnętrznej. Znieść nie mogła ludzi wytworniejszych, wychowanych lepiej od niej.
A ten doskonale towarzysko wytresowany generał nie zdawał się być wcale takim biernym parawanem, jak go sobie Brissot przedstawiał. Zanadto mądre miał oczy i zanadto sarkastyczny uśmiech. Pani Roland pochwyciła kilka jego pogardliwych, drwiących spojrzeń, jakiemi obrzucił jej przyjaciół, gdy zaczęli się przed nim popisywać frazesami doktrynerskiemi i cytatami łacińskiemi.
– Ależ to lis, to szlachcic w dawnym stylu, arystokrata, przebrany za Jakobina, wilk w skórze łasicy. Baczcie, panowie, aby wam nie wywinął koziołka i nie posłużył się wami jako narzędziem do swoich celów – mówiła, kiedy się Dumouriez pożegnał.
– Gorliwość patryotyczna naszej Egeryi widzi wszędzie zdradę–odezwał się Brissot. – Dumouriez'a jesteśmy pewni, jak siebie samych. Nic nie szkodzi, że przewyższa nas zaletami towarzyskiemi, których nam wychowanie w ubóstwie nie dało. Widząc w pośród nas wytwornego światowca, przestaną nas modederanci nazywać hołotą.
– Niepotrzebnie się pani obawia – rzekł Gensonné – generała Dumouriez znam bardzo dobrze, poznałem do gruntu w obozie, gdzie przepędziliśmy razem kilka dni bardzo przyjemnych. Jest to szczery patryota i przyjaciel ludu.
Niewiernym, nieprzekonanym uśmiechem uśmiechała się pani Roland, kiedy Brissot i Gensonné bronili generała.