- promocja
- W empik go
Jam jest Alina - ebook
Jam jest Alina - ebook
Wielowymiarowy portret Aliny Janowskiej - jednej z najważniejszych polskich aktorek komediowych XX wieku
Książka znanego dziennikarza i biografa artystów Dariusza Michalskiego Jam jest Alina, czyli Janowska story to kolażowy życiorys aktorki, złożony ze słów jej samej, jej współpracowników, rodziny, z fragmentów wywiadów i recenzji. Przedstawia losy Aliny, lepsze i gorsze role, smutki i radości na tle losu polskich aktorów – od pierwszych lat po wojnie przez socjalistyczną, zgrzebną rzeczywistość po przemiany lat 90.
„Dość szybko Wojtuś zaprosił mnie do swojej garsoniery na Hożą. Trochę się opierałam, ale on bardzo racjonalnie zapytał: «Dlaczego?». Rzeczywiście – pomyślałam – dlaczego mam z nim nie pójść do jego garsoniery? I odtąd tak do siebie chadzaliśmy (...). Poznał Agatkę, bardzo się zaprzyjaźnili, bo Wojtek z dziećmi zawsze miał lepsze stosunki niż ja. Aż wreszcie się okazało, że grozi nam ślub”.
Kategoria: | Biografie |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-272-7720-6 |
Rozmiar pliku: | 1,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W listopadzie 2005 zostałam zaproszona do Klubu Aktora na promocję książki o Jurku Wasowskim: _Starszy Pan A._ Bardzo mi się tam podobało, bo chyba po raz pierwszy nie słyszałam drętwych laudacji na cześć autora, żaden z kolegów aktorów nie kreował się podczas czytania fragmentów książki, której zebrani goście jeszcze nie znali, więc zazwyczaj o nic nie pytali i czekali na towarzyszący takim spotkaniom bufet. Zaskoczona, że było inaczej niż zwykle, razem ze wszystkimi entuzjastycznie biłam brawo. Gdy wróciłam do domu, pomyślałam, że skoro autor tak ładnie mówił o bohaterze swojej książki, to może tak samo o nim napisał. Rzeczywiście, po lekturze grubego tomu Jurek Wasowski stanął mi przed oczyma jak żywy: wyrazisty, elegancki, dowcipny, fachowy, mądry – wypisz wymaluj Starszy Pan, jakiego znałam przez wiele lat. Nawet jeszcze atrakcyjniejszy, bo z książki Dariusza Michalskiego dowiedziałam się mnóstwa faktów i ciekawostek, którymi autor zaskoczył, może nawet i zdumiał chyba wszystkich swoich czytelników, a mnie na pewno. Pomyślałam wtedy: przecież ja też dużo przeżyłam, też mam o czym opowiadać, więc może zasługuję na podobną biografię?
Jej przyszły autor trochę się opierał, mówiąc, że pisze dwie inne rzeczy, że chociaż od lat mieszkamy na Żoliborzu, to wie o mnie nie tak znowu dużo, że skoro już ktoś miał o mnie pisać, to jemu nie wypada… Fakt, nad projektem książki o mnie łamało sobie głowę parę osób, ale ani one mnie nie zachwyciły (znaczy: te projekty), ani ja nie wydałam się im atrakcyjna (oczywiście tym osobom). Zapytałam Dariusza, czy przynajmniej ma tytuł do książki, którą chyba (ja uważałam, że na pewno) napisze. Powiedział, że owszem, ale ten tytuł już został wykorzystany przez moją starszą koleżankę Mirę Zimińską: _Nie żyłam samotnie_. Pomyślałam: to jest to! To istota tej książki, jej sedno i sens! Teraz już nie było odwołania: znalazłam wydawcę, umowa została podpisana, warunki określone i…
Kiedy zabraliśmy się do pracy (był kwiecień 2006), zaczęłam wątpić, czy jednak Dariusz jest właściwym człowiekiem, czy on w ogóle rozumie mnie i moje życie. To pytał mnie o Teatr Buffo, to o moje dzieciństwo, jednego dnia rozmawialiśmy o moich filmach, ale następnego o muzyce w domu moich rodziców, raz mnie maglował w sprawie moich występów na budowie metra (tego pierwszego, niezrealizowanego), to znów podpowiadał mi słowa _Asturii_. Za każdym razem mnie zdumiewał, że tyle wie, że wszystko pamięta, że to, co w swoim życiorysie uważałam za poplątane, on pracowicie rozsupłuje. Już po wakacjach oznajmił, że wszystko, co mu opowiadałam, nie tylko nagrał i spisał, ale jego książka o mnie ma już swój układ, chronologię i rozdziały, te rozdziały mają tytuły, do tekstu można już dopasowywać zdjęcia, a w ogóle to nadszedł czas, żebym poważnie wzięła się do pracy jako… redaktorka własnego życiorysu.
Już w nowym roku, po kilkudziesięciu godzinach kolejnych wspólnych spotkań, wspomnień, dyskusji i kłótni, byliśmy blisko finału i 29 czerwca 2007, jak zaplanował, Dariusz książkę o mnie ukończył.
Jej bohaterką jestem ja, Alina. Jaka? Właśnie taka.
_Alina Janowska_RODZINA
Nasza wiedza i pamięć o najbliższej rodzinie sięgają zazwyczaj dwa pokolenia wstecz: do rodziców i dziadków, rzadko kiedy głębiej czy dalej. Rodzinne archiwum Aliny Janowskiej czasami zdumiewa skrupulatnością (zdjęcia z końca XIX wieku to rzadkość, to skarb), dużo jednak w nim białych plam. Co na przykład wiadomo o rodzinie matki?
Jej ojciec (czyli dziadek Aliny), Juliusz Rymkiewicz, był inżynierem budowy dróg i mostów. Jego żona, Maria z Markowskich, „Babcia, z którą dziadek się rozwiódł (niestety, nie umiem powiedzieć, kiedy i dlaczego), była redaktorką albo może tylko korektorką w piśmie dla kobiet «Bluszcz». Pod nazwiskiem Rymkiewicz. Pamiętam, że razem z nią odwiedzałam czasami prababcię, która mieszkała przy placu Inwalidów, na pierwszym piętrze domu, w którym obecnie jest poczta”.
Juliusz i Maria Rymkiewiczowie mieli troje dzieci: Janusza, Marcelinę i Jadwigę.
Janusz Rymkiewicz najpierw ożenił się z Jadwigą Jędrkiewiczową, która z poprzedniego małżeństwa miała dwie córki (Hannę i Olgę). „Była bardzo dobrą malarką, namalowała między innymi dwa wspaniałe portrety swojego rodzeństwa. Wuj Janusz studiował w Warszawie na politechnice. Po wybuchu wojny znalazł się w Londynie; tam prawdopodobnie dowiedział się o aresztowaniu żony (która potem zmarła w Oświęcimiu) i ożenił się powtórnie – z córką angielskiego generała. W Wielkiej Brytanii został na stałe: pracował społecznie, walczył o prawa robotników portowych, bardzo go tam za to ceniono”.
Jadwiga Rymkiewiczówna wyszła za mąż za kapitana Stanisława Trembińskiego, który w czasie wojny zginął w partyzantce. „Ich syn Jacek urodził się w czasie okupacji. Ciocia Jadzia ukończyła instytut muzyczny imienia Chopina, świetnie grała na fortepianie i jeszcze przed wojną akompaniowała zespołowi Te Cztery, żeńskiemu odpowiednikowi Chóru Dana. Na początku okupacji występowały w kawiarniach. Dobrze to pamiętam, bo we wspomnieniach został mi widok cioci przy pianinie; słuchałam jej zawsze w zachwycie, strasznie zazdroszcząc biegłości czytania nut a vista – dla mnie niepojętej”.
Dziadkiem ze strony ojca Aliny był Henryk Janowski. „Zajmował się sprawami kolejnictwa, pracował w kancelarii cara w randze sekretarza stanu; podobno nie mógł być ministrem, jak chciał car, bo nie chciał przejść na prawosławie. Jego żoną, czyli moją babką, była Stanisława z rodziny Poznańskich. Janowscy mieli sześcioro dzieci: cztery córki – Helenę, Hannę, Janinę i Marię nazywaną «Muszką», oraz dwóch synów – Stanisława, czyli mojego ojca, i Bohdana. Żoną Bohdana była Lilka z Popławskich, mieli córkę Marychnę (dziś – Marię Kowalską)”.
„Cała moja rodzina była bardzo muzykalna. Babcia Zofia Rabcewiczowa, czyli siostra matki taty, była znakomitą chopinistką, o czym na własne uszy przekonałam się dopiero w czasie okupacji. Kiedy Niemcy zabronili grania Chopina, ona w swoim mieszkaniu przy ulicy Fałata w Warszawie organizowała koncerty dla przyjaciół. Bywałam tam, dopiero wtedy poznałam ją osobiście i doceniłam jej wielki talent. Kiedy później słuchałam najlepszych pianistów, to zawsze ich interpretacje oceniałam według kunsztu babci Rabcewiczowej. W stołecznym muzeum Instytutu Chopina ma swoją salę, gdzie można o niej poczytać, obejrzeć zdjęcia i zachwycić się, słuchając płyt z jej nagraniami.
Dwie siostry mego ojca również studiowały fortepian, ukończyły to samo konserwatorium. Helena (nazywana Halą) wyszła za mąż za inżyniera architekta Mariana Chełmińskiego, po wojnie kierownika odbudowy Warszawy; była pierwszą nauczycielką gry na fortepianie kilkuletniego Witolda Małcużyńskiego. Tam, gdzie mieszkaliśmy, zawsze było zielono, schludnie i ładnie, więc cioci to się podobało i często nas odwiedzała. Usiłowała i mnie nauczyć gry na fortepianie – niestety, bez zauważalnych rezultatów. Czytanie nut szło mi ciężko, bo byłam po prostu tępa, a ciocia – pasjonatka. I choleryczka. Tak samo jak jej brat, czyli mój tata, wpadała w złość z powodu mojego nieuctwa i spuszczała mi klapę pianina na ręce (ona to nazywała szybkim zamykaniem klawiatury). W ten sposób skutecznie oduczyła mnie jakiegokolwiek uczucia do tego instrumentu, chociaż uważała, że jestem muzykalna. Chyba z tego wzięła się moja pasja taneczna, bo mimo wszystko zawsze byłam wrażliwa na muzykę.
Ciocia Hala miała dwoje dzieci: Zbyszek przed wojną skończył szkołę morską w Gdyni, został kapitanem, pływał na polskich okrętach we flocie brytyjskiej (za co otrzymał wysokie odznaczenie i podziękowanie od królowej); a Irena? Była śliczna; kiedy razem z mamą przyjeżdżała do nas do Miętnego na wakacje, to miejscowi oficerowie lgnęli do niej jak do miodu! Jednemu dała się uprosić i przyjęła pierścionek zaręczynowy, ale wojna ich rozdzieliła. Irena i jej córka już nie żyją.
Druga ciocia, Maria «Muszka» Kwapiszewska, skończyła to samo konserwatorium w Petersburgu co ciocia Hala i była nauczycielką: z nauki gry na fortepianie utrzymywała siebie i męża w czasie okupacji. Jej mężem był inżynier chemik; w czasie wojny wyprawiał skórki królicze, które sprzedawał, jednak niedługo to trwało, bo zmarł. Mieszkali w Lublinie, gdzie mieli dom, wynajmowali pokoje, w czasie okupacji nawet swoje własne mieszkanie, bo było im bardzo ciężko.
Jeszcze jedną ciocię muszę wymienić – Hankę: przed wojną wyszła za mąż za granatowego policjanta, co było nie tylko mezaliansem, ale i szokiem dla całej rodziny. To był oficer, pociągał alkohol często, chętnie i dużo i wciągnął w to ciotkę, później nawet swoje dzieci. Niewiele udało się uratować z tego, co posiadali. Smutna historia…
Stryj Bohdan też zaliczył dwa lata konserwatorium w Petersburgu, ale wojna (ta pierwsza światowa) przerwała studia. Został dziedzicem majątku Janowskich; jeszcze przed wojną spłacił rodzinę i razem z żoną administrował Polanami nad Wilią, niedaleko Wilna. W 1939, jako rezerwista, został wcielony do pułku artylerii: Rosjanie ich «zagarnęli» i wywieźli do Kozielska, stamtąd do Katynia, gdzie go rozstrzelali. Jego żonę Lilkę i ich córkę Marychnę wywieziono do Kazachstanu. Do Polski w 1954 wróciły tylko one: ciocia już nie żyje; mieszkała w Warszawie przy placu Wilsona, przez wiele lat pracowała w wydawnictwie Czytelnik.
Po Polanach na mapie zostało puste miejsce: wszystko dookoła zrównano z ziemią”.
Co jeszcze wiadomo o rodzinie Janowskich?
„Po tym, co teraz wymienię, w czasach stalinowskich nazwano by nas kułakami, a dziś? Po prostu: zamożni ziemianie. Albowiem nasz – dokładnie: dziadków Janowskich – majątek rodzinny w miejscowości Polany II (gmina Wiszniew, powiat Wilejka koło Niestaniszek ) – cytuję dokumenty – miał powierzchnię 250 hektarów, w jego skład wchodziły: około 150 ha lasów iglastych, 40 ha dobrej ziemi ornej (drugiej i trzeciej klasy), około 40 ha łąk i pastwisk, 15 ha sadu z pasieką (25 uli) i jednohektarowy ogród warzywny oraz, zajmujące powierzchnię około sześciu hektarów, budynki: dom drewniany siedmiopokojowy z kuchnią i piwnicą (dom był kryty gontem, ale nie było w nim elektryczności) oraz – wszystko murowane, kryte blachą – czworaki dla pracowników (cztery razy po pokoju z kuchnią, sionką i piwnicą), stodoła, owczarnia z chlewnią, obora, kurnik, stajnia oraz mleczarnia ze sprzętem zmechanizowanym. Potęga!”.
Gospodarni ziemianie, mieszczanie z wyższym wykształceniem, ludzie zamożni z aspiracjami artystycznymi, inteligencja z tradycjami – to rodzina Aliny Janowskiej. Czym się interesowała?
„W naszym domu – gdziekolwiek on był – było dużo książek. Z książek dziecięcych najbardziej pamiętam _Słoneczko_ Buyno-Arctowej – o dziewczynce, której mieszkanie zawsze było czyste, ona sama prała, prasowała, pastowała, froterowała… To (oraz oczywiście ojciec) miało potem wielki wpływ na organizację mojego życia zawodowego i prywatnego. Dla dzieci był abonowany «Płomyczek» i «Moje Pisemko», z dorosłej lektury Zagłoba i Skrzetuski byli w naszym domu częstymi gośćmi. Był cały Sienkiewicz, Mickiewicz, Orzeszkowa, Żeromski, Strug, dużo beletrystyki. Były encyklopedie oraz wielka biblioteka zawodowa taty – książki z dziedziny rolnictwa, leśnictwa, ogrodownictwa i hodowli bydła (ojciec sam pisał książkę na ten temat, ale jej rękopis zaginął, tłumaczył też z rosyjskiego). Wszystko, co dotyczyło marszałka Piłsudskiego, można było u nas znaleźć.
No, właśnie – Marszałek… Jego śmierć okryła żałobą cały kraj – to wszyscy wiedzą z historii – ale tata postanowił wybrać się na pogrzeb do Warszawy, żeby choć trumnę zobaczyć. Zabrał mnie ze sobą, stanęliśmy w zbitym tłumie u wylotu ulicy Mazowieckiej przy placu w oczekiwaniu na przejazd konduktu pogrzebowego z katedry na lotnisko. Ojciec wziął mnie na barana, więc jako pierwsza zobaczyłam nadjeżdżającą lawetę ze zwyczajną prostą trumną okrytą sztandarami, ciągniętą chyba przez szóstkę koni. Przy lawecie kroczyli żołnierze – JEGO żołnierze. Ludzie płakali, tata też wycierał oczy; wszystkim wtedy się wydawało, że świat się zawalił. Kiedy dzisiaj odwiedzam Sulejówek, to moja myśl nieodmiennie kieruje się ku człowiekowi w szarym mundurze, który wywalczył nam Polskę…
Gazety w naszym domu? Pisma? Pamiętam «Światowid» i «Film»; dorośli czytali pisma o charakterze politycznym, czym wtedy w ogóle się nie interesowałam. Uprawialiśmy sport: zimą – łyżwy, latem – tenis (w tenisa musiał grać każdy, kto chciał się liczyć w tak zwanym towarzystwie) i siatkówka. Pływanie! Z trzciny ściętej wokół stawu tata uplótł koło ratunkowe, do którego przymocowana mogłam wykonywać pierwsze ruchy żabki. Słuchaliśmy radia, muzyki z płyt: najczęściej muzyki poważnej. Mama grała na fortepianie lub pianinie, śpiewała…
Mieliśmy – ja i mój brat Witek – bonę Majusię: Maria Kruszewska była niemal członkiem naszej rodziny (potem opiekowała się Teresą i Ewą Trembińskimi, córkami cioci Jadwigi i wuja Stanisława). Złotymi zgłoskami wpisała się po wojnie w dzieje odbudowy zamku warszawskiego; znał ją, lubił i cenił wieloletni dyrektor zamku, profesor Gieysztor. To jej zadaniem było wyjmowanie datków z puszek, do których ludzie wrzucali pieniądze, bo wszyscy mieli do niej ogromne zaufanie; Maja była nadzwyczajną osobą. Mama ją znalazła z ogłoszenia – z radia czy może wyczytała je w którejś z gazet? Maja była chórzystką w kościele Świętej Anny i jej śpiew prześladował mnie przez całe życie. Wychowując nas, Witka i mnie, Majusia nadużywała swego głosu, przede wszystkim Moniuszki. «Po rannej rosie płyń dźwięczny (oj, jak dźwięczny!) głosie, niech się twe echo rozszeEEErza» – dawała upust swemu talentowi. Zbyt często jak na moją odporność, więc kiedy mogliśmy, Witek i ja uciekaliśmy jej jak najdalej. Ale to był bardzo kochany człowiek, związany z naszą rodziną aż do śmierci. Dużo później, w jej chorobie , ja się nią opiekowałam (bo mamy już wtedy nie było na świecie).
U mamy znalazła uznanie, no bo śpiewaczka śpiewaczkę zawsze zrozumie. I pokocha”.ZAPACHY
Alina jest warszawianką, choć – wędrując wraz ze swoim ojcem po kraju – równie dobrze mogła się urodzić w Broniszach, tam bowiem jeszcze w marcu 1923 przebywał Stanisław Janowski: pracował „w charakterze pomocnika gospodarczego” w majątku profesora Moszczeńskiego. Równocześnie studiował w Warszawie, więc miesiąc później był tam z powrotem.
„Było późne popołudnie , siedziałyśmy przed przedstawieniem w garderobie numer jeden teatru Syrena przy Litewskiej, charakteryzując się. Patrząc od drzwi – Józefinka Pellegrini, ja, Jadzia Bukojemska, Stefcia Górska, Basia Halmirska i Halinka Dziewęcka. Jeszcze było trochę czasu do dzwonka na scenę, gadałyśmy o tym i owym; Józefina, już uszminkowana, jak zwykle tasowała karty. (Słynęła z talentu wróżbiarskiego, spragnionym wiedzy o swojej przyszłości koleżankom i kolegom często stawiała kabały, które gwoli prawdy sprawdzały się nader często). Nie zdziwiłam się, gdy mnie zapytała: «Alinko, kiedy ty się urodziłaś?». Odpowiedziałam machinalnie: «Szesnastego kwietnia dwudziestego trzeciego roku». «A gdzie?» «W Warszawie, w Szpitalu Ujazdowskim». «Niemożliwe! – krzyknęła Pellegrini. – To ciebie przyjmował na świat mój ojciec!». Teraz ja wrzasnęłam: «Co??!!!». «No tak, doktor Śliwiński! Mój ojciec był tam wtedy ordynatorem oddziału położniczego. Na pewno on». Jeszcze nie dowierzałam: «Słyszałam, że to był szpital wojskowy?». «Zgadza się – rzekła nasza pytia. – Wojskowy».
Zaczęłam porządkować fakty. Przecież ojciec był w wojsku, jemu oraz jego rodzinie przysługiwał szpital wojskowy. Tamtej wiosny mama (ze mną w brzuchu) mieszkała, wraz ze swoim rodzeństwem, u dziadka, a szpital najbliższy jego domu mieścił się w Alejach Ujazdowskich (teraz jest tam Instytut Teatralny)… Wszystko się zgadzało: kiedy miałam się urodzić, rodzice na pewno musieli wybrać ten właśnie szpital, który służbowo należał się tacie, a jak się okazuje, w którym ordynatorem był wspaniały położnik doktor Śliwiński”.
Zachowało się świadectwo (nawet dwa: to drugie „do użytku wojskowego i ksiąg ludności”) oraz akt urodzenia Aliny. Ksiądz prałat Roman Rembieliński napisał w nim: „Działo się w Warszawie w kancelarji parafii Zbawiciela, dnia trzydziestego pierwszego maja tysiąc dziewięćset dwudziestego trzeciego roku, o godzinie szóstej po południu. Stawił się Stanisław Janowski, lat trzydzieści jeden mający rolnik, zamieszkały w Warszawie, w obecności Władysława Borawskiego, architekta, i Jadwigi Rymkiewiczówny, urzędniczki, pełnoletnich, zamieszkałych w Warszawie, i okazał nam dziecię płci żeńskiej, oświadczając, iż takowe urodziło się w Warszawie, przy ulicy Nowowiejskiej pod numerem dwudziestym siódmym, dnia szesnastego kwietnia, roku bieżącego o godzinie dziesiątej rano z jego prawej małżonki Marceliny Romany z Rymkiewiczów, lat dwadzieścia ośm mającej. Dziecięciu temu na Chrzcie Świętym dziś odbytym nadane zostały imiona Alina-Marja, a rodzicami jej chrzestnymi byli wyżej wymienieni”.
To ciekawe, ale najbliższy domu Juliusza Rymkiewicza (dziadka Aliny) był Szpital Nowowiejski: u zbiegu ulic Nowowiejskiej i Polnej, dosłownie pod nosem. Szpital Ujazdowski – początkowo lazaret przy koszarach Gwardii Pieszej Litewskiej – zajmował Zamek Ujazdowski i od 1810 był szpitalem wojskowym.
„Ucieszyłam się tym niespodziewanym odkryciem Józefinki, bo bardzo ją lubiłam; wtedy, kiedy mi ten ważny fakt uświadomiła, poczułam się w jakiś sposób z nią spokrewniona… Rety! Tak się nad tym wszystkim zadumałam, że byłabym się spóźniła na scenę! Trzeci dzwonek przeciągle dzwonił, a ja powinnam już dawno stać w kulisie.
Nagle przypomniałam sobie wtedy najrozmaitsze zapachy. Bo ja jestem nie wzrokowiec, nie smakowiec – przede wszystkim jestem zapachowiec. Od urodzenia! Jeszcze kiedy byłam bardzo maleńka, to już mój nos mnie informował o wielu sprawach.
Zaraz po moim przyjściu na świat mama i ja wróciłyśmy do dziadka, do jego dużego domu vis-à-vis Politechniki, przy Nowowiejskiej: tam na drugim piętrze mieszkał – jak głosiła złota tabliczka na drzwiach – inżynier Juliusz Rymkiewicz”.
Pogratulować historycznego miejsca! Około 1885 roku na terenach u zbiegu Nowowiejskiej i Polnej założono pole wyścigowe, w latach 1899–1902 wzniesiono gmach główny i pawilony Warszawskiego Instytutu Politechnicznego, czyli późniejszej Politechniki. Dom przy Nowo-Wiejskiej 27 (później ulicę przemianowano na 6 Sierpnia, po wojnie znowu była Nowowiejską), usadowiony na rogu Polnej, przy placu Politechniki, był w księgach wieczystych oznaczony numerem 5456; miał cztery kondygnacje. Z jego południowych okien rozpościerał się wspaniały widok na dalekie Pole Mokotowskie, które służyło za miejsce startu samolotów, do 1936 pełniąc funkcję lotniska wojskowego, sportowego i komunikacyjnego; w latach 1921–1933 funkcjonował tam dworzec lotniczy.
„To był pierwszy dom zbombardowany w Warszawie w trzydziestym dziewiątym przez Luftwaffe. Do dziś nieodbudowany; został po nim wciąż pusty skwerek. Pamiętam ten dom, pamiętam mieszkanie, pamiętam w nim wszystko, przede wszystkim pamiętam zapachy i mam ich całą listę.
Pierwszy zapach – rozkoszny i znakomity: mleko do ssania, mleko mojej matki. Zarazem zapach niezbyt przyjemny: jej stanika. Spadające na stanik krople mleka szybko kwaśniały. Zapamiętałam ich lekki smrodek. Później, gdy mi podawano mleko z butelki, protestowałam, pamiętając tamto matczyne. Ale głód przełamał mój opór i polubiłam mleko krowie; lubię je nawet dzisiaj.
Kolejne zapachy wzbogacały mój katalog woni – ale to już mój następny pobyt u dziadka w Warszawie, trzy lata później, już po urodzeniu Witka, mojego brata: znowu się tam znalazłam i teraz już rejestrowałam, zapamiętywałam, określałam, porównywałam – najpierw zapachy, potem obrazy, później dźwięki. Pierwszy zapach po wejściu na klatkę schodową domu (od Nowowiejskiej), to ostry, ale przyjemny zapach płynu (to był chyba lizol i przypominał mi szpital, może nawet tamten wojskowy?), którym obowiązkowo dezynfekowano klatki schodowe. Hol był wyłożony kafelkami czarnymi i białymi. Po białych marmurowych schodach wejściowych ciągnął się w górę czerwony dywan przymocowany do stopni złotymi prętami, żeby broń Boże się nie osunął. Wchodziłam zawsze – z ojcem? Chyba z nim, czasami też z dziadkiem – wolniutko, krok po kroczku. Jedną ręką trzymając się poręczy, drugą chowałam w dłoni ojca lub dziadka – i czułam się jeśli nie dorosła, to na pewno bardzo ważna. Przystawaliśmy na pierwszym piętrze, gdzie było wspaniałe weneckie okno z rzeźbionym szkłem; na postumencie stała głowa kobieca – pięknie wyglądała w świetle okna. Bardzo mnie intrygowało, co to było – chyba rzeźba grecka. Na wyższych piętrach też stały takie rzeźby, ale tam nigdy nie wchodziłam. Podczas każdej takiej «wycieczki», kiedy stałam na parterze, pragnęłam jak najszybciej znaleźć się na piętrze, żeby stanąć koło tej rzeźby i… nie ruszać się stamtąd. Stać tak. Trwać.
Przy drzwiach wejściowych do mieszkania dziadka był dzwonek – zbyt wysoko, żebym mogła dosięgnąć, a szkoda. Zaraz za drzwiami, w prawym rogu przedpokoju coś wspaniałego – kółko żelazne wyżej, kółko niżej, a w nie wetknięte parasole; czegoś takiego na wsi nie widziałam! Potem zobaczyłam podłogę – i znowu moje zdziwienie: w mieszkaniu na wsi podłoga była z desek, bardzo ładnie malowanych, a tu? Piękna klepka dębowa, w każdym pomieszczeniu ułożona w inny wzór: w przedpokoju duże kwadraty, potem mniejsze, szachownica kwadracików różniących się natężeniem koloru. I ta podłoga miała własny zapach, dość intensywny. Hol miał dziwny kształt – był trójkątny. Pierwsze drzwi na prawo prowadziły do pokoju dziadka, stamtąd drzwi do salonu, skąd wchodziło się do pokoju sióstr: mamy i cioci Jadzi (siostry mojej mamy) – pokoju z widokiem na Politechnikę. Z ostrego kąta przedpokoju drzwi prowadziły do bardzo małego pokoju wujka Janusza (to brat mojej mamy) oraz do jadalnego, za którego oknami rozpościerała się ulica Polna.
Mieszkanie było tak piękne i dla mnie niesamowite, że na razie tylko moje oczy odbierały wszystkie informacje, potem uzupełniane przez mamę. Cóż bowiem zobaczyłam? Ściany holu były wyłożone tapetą ciemnozieloną, przedstawiającą liście kasztanowca: liście – zielone, kasztany – brązowe. Obok bardzo dużego lustra, chyba palisandrowego, wisiało na ścianie coś dziwnego, czego jeszcze nie znałam i nie mogłam zrozumieć. To coś nazywano telefonem. Było dziwne, bo miało srebrną rączkę zakończoną czarną tubką, do której się mówiło! Parkiet w całym domu pachniał pastą Dobrolin, ale dopiero w pokoju dziadka uderzył mnie w nos istny festiwal zapachów.
W pokoju dziadka pachniało jak nigdzie indziej: sikami, cygarami i… czymś jeszcze, czego nawet dziś nie potrafię nazwać. Nad wszystkim górował zapach cygar – ciężkich, hawańskich; potem czuło się odorek nocnika – czystego wprawdzie, ale to był nocnik: wspaniały, porcelanowy, malowany, z metalowym przykryciem, imponujący (dziadek byle czego nie używał). Obok nocnika stała bardzo wygodna kanapa, z jej drugiej strony, w kącie pokoju – zielony kaflowy piec. Na tej samej ścianie znajdowały się dwa okna wychodzące na ulicę, tę z klatką schodową , a w oknach wisiały na metalowych łańcuszkach powiększone szklane klisze fotograficzne z konterfektami Jadzi i Marceliny, czyli mojej cioci oraz mamy. Wyglądały pięknie, ale światła w pokoju nie było zbyt wiele: klisze były sepiowe, więc światło – brązowe. Kto tam przyszedł, chciał czy nie chciał – musiał oglądać obie panie w strojach tenisowych, a więc w długich spódnicach, trzymające w rękach rakiety tenisowe, o kształcie nieco innym niż współczesne; były węższe i dłuższe, ich rączki kończyły się dużymi główkami. Pierwsza po prawej mama, druga – ciocia. W pokoju dziadka było jeszcze biurko, na którym stały trzy małpki alabastrowe: dziadek twierdził, że jedna nie słyszy, druga nie widzi, a trzecia ma najlepiej, bo nie mówi.
Na biurku stał biuwar z kałamarzami metalowymi, które bardzo mi się podobały: miały umocowane na sprężynkach przykrywki, które przy zamykaniu wydawały metaliczny «klap» – uwielbiałam to! Pół biurka zajmowała serweta, którą zrobiła moja mama, ale jaka! To był batik – wtedy bardzo modna technika polegająca na tym, że na materiał nakładało się wybrane przez siebie wzorki, a robiło się to za pomocą wosku. Gdy praca była skończona, materiał zanurzało się w naczyniu z farbką rozpuszczoną w gorącej wodzie – wosk wtedy się roztapiał i zostawały jasne wzory. I właśnie taka serweta leżała na biurku dziadka.
Moja mama miała zdolności plastyczne, bo umiała kopiować angielskie sztychy (przeważnie głowy kobiece), które dziadek zawiesił u siebie na ścianach. I chyba te sztychy, ta serweta pachniały tak właśnie… tajemniczo…
Co jeszcze było w pokoju dziadka? Była szafa oszklona, lekko rzeźbiona, w niej dokumenty dziadka, który jako inżynier budowy dróg i mostów dużo podróżował.
Salon był ogromny! Duże okna, wychodzące na ulicę, ozdabiały aksamitne kotary podpięte po bokach. Na sufitach, jak zresztą wszędzie, stiuki, które bardzo mi się podobały i chętnie je oglądałam, zadzierając głowę wysoko – na kwiaty, amorki i jeszcze wiele cudnych zdobień. Ze środka sufitu zwisał wielki kryształowy żyrandol, mieniący się światłem stokrotnie odbitym od żarówek imitujących świece. Kiedy mi kark zesztywniał, wtedy podziwiałam posadzkę: na środku pokoju gwiazda, wokół niej mnóstwo wzorów. Stał tam fortepian, na którym grywały mama i ciocia. I wisiał obraz – no właśnie… Na którąś rocznicę ślubu rodzice dostali w prezencie wielką (metr na metr pięćdziesiąt) i piękną kopię obrazu Siemiradzkiego _Jezus u Marii i Marty_. Ten obraz niebywale działał na moją wyobraźnię: Siemiradzki, jak wszyscy wiedzą, był mistrzem światłocienia – i na tym jego obrazie było słońce, jego promienie padały przez liście drzewa figowego na piaskowe klepisko, był Jezus rozmawiający z Martą, była Maria krzątająca się po gospodarstwie. Wokół winorośle, a z góry promienie słońca przebijające przez pergolę. I błękit nieba, dużo zieleni – i te dwie kobiety. I Jezus. To było coś niebywałego! Kiedy patrzyłam na ten obraz, coś we mnie jakby wirowało. I tam, w mieszkaniu dziadka, i potem w Żyrowicach, gdzie obraz zawędrował razem z moimi rodzicami. Nie pamiętam, czym salon pachniał, bo ten pokój ekscytował mnie wizualnie: Siemiradzki! Chociaż mówiło się u nas, że to tylko kopia, ale wszyscy dodawali zaraz, że malarz wspaniały.
Pod obrazem stał stół – okrągły, dla mnie nadzwyczajny, bo można było opuścić obie połówki i w środku pojawiał się dzielący je element. Pamiętam ten stół i pamiętam tatę, jak go politurował. Wokół stołu stało sześć krzeseł, była tam też rekamiera , na ścianach wisiały kinkiety, na podłodze leżał dywan. Wszystko to piękne, wytworne, bogate – dla mnie, wychowanej na wsi, to było muzeum!
Z salonu drzwi prowadziły do pokoju mamy i cioci Jadzi. Stało w nim biurko – piękne, czarne, wyłożone suknem: kiedyś zielonym, ale tata wymienił je na chabrowe. Biurko stało w niszy, której okno wychodziło na plac i gmach Politechniki. Kiedyś przy tym biurku posadził mnie dziadek (mama była w szpitalu, właśnie miał urodzić się mój brat); na parapecie postawił kwiat w doniczce (to był cyklamen), dał mi akwarele, szklankę z wodą, pędzelek, ołówek i papier. «Masz to wszystko – powiedział – i narysuj ten kwiat». I poszedł, nie mówiąc mi ani słowa, co do czego służy. Moja mała główka jakoś jednak wykombinowała co trzeba, bo najpierw wzięłam ołówek i narysowałam, a potem maczałam pędzelek w wodzie, rozrabiałam odpowiednie kolory farbek i pomalowałam narysowany cyklamen. Ale to nie wszystko, bo przecież widziałam przed sobą doniczkę – więc narysowałam doniczkę, widziałam okno – okno było u mnie też, za nimi resztę: to, co było dalej, a więc ulicę, plac, gmach – wszystko, bo przecież dziadek tak kazał. Po długim czasie dziadek przyszedł, wziął do ręki moją pracę i… zamilkł. Wreszcie powiedział: «Jesteś bardzo zdolna i jak dorośniesz, to na pewno będziesz się uczyła w tym budynku naprzeciwko». Po rodzinie rozeszła się wieść, że rośnie genialna malarka. Ale to dziwne, bo to mój brat został profesorem Akademii Sztuk Pięknych, autorem mnóstwa plakatów, które potem widziałam w całej Warszawie…
Powracam do mieszkania. W pokoju mamy był parawan, chyba japoński, odgradzający łóżko. I tam pachniało mlekiem. Z pokoju dziadka kieruję się do pokoju wujka. Ten pokój zawsze budził we mnie strach, to była jaskinia smoka: pachniało w niej papierosami, małe okno wpuszczało niewiele światła, ściany były wytapetowane na ciemno. Stała tam rekamiera, na której wujek spał. Do dziś nie rozumiem, jak wysoki mężczyzna mógł się tam pomieścić i nie skrzywić sobie kręgosłupa! Wujek Janusz mieszkał tam, jak długo był kawalerem, czyli niezbyt długo.
Z pokoju wujka powracam do holu, gdzie pachnie pastą i gdzie moją uwagę wciąż przykuwa wiszący na ścianie telefon. Telefon dzwoni, ja do niego biegnę, potrafię już zdjąć słuchawkę z widełek i słysząc męski głos, pytam: «Proszę pana, czy pan mieszka w tej czarnej dziurce?». Kiedy po jakimś czasie znowu przyjechałam do mieszkania dziadka, wujka Janusza już tam nie było – cała rodzina mówiła o jego ślubie – więc kiedy zadzwonił, grzecznie go zapytałam: «Czy ty, wujku, też będziesz na tym ślubie?».
Wciąż jestem w holu, gdzie w rogu stoją parasole i kilka lasek dziadka. Kieruję się na prawo, do jadalni – no! Jadalnia! Tam długi stół, który można było tak cudownie rozsuwać, że siadało przy nim sześć osób (wtedy wyglądał bardzo skromnie), czasami dwanaście, a bywało nawet, że aż dwadzieścia cztery osoby. Jedzenie, które podawała do stołu nasza gosposia, było wspaniałe. Przede wszystkim kajzerki. Kaj-zer-ki! Kto ich nie widział, nie smakował, ten nie wie, jak wyglądały prawdziwe przedwojenne kajzerki: chrupiące, pachnące, wspaniałe – do dziś pamiętam ich smak. I zapach: kajzerki to był zapach jadalni. Nakrycie stołu było piękne: srebrne sztućce, szlachetna porcelana; dziadek, siadając do stołu, zawsze zakładał pod szyję serwetę (nam, dzieciom, też radził tak robić).
Z jadalni wchodziło się do kuchni, mijając łazienkę. To było pomieszczenie bardzo niesympatyczne. Był tam piec – miedziany, okrągły, wysoki, w którym paliło się drewnem i węglem, żeby woda w zbiorniku była gorąca, wanna – żeliwna i stara, wody w niej zawsze było niewiele, więc nawet taki mały człowiek jak ja leżał w niej ledwo zanurzony. W piecu paliła oczywiście gosposia, ona też podawała do stołu. Miała na imię Wiktoria i zawsze kojarzyła mi się z Babą-Jagą: bałam się jej, chociaż była bardzo dobrym człowiekiem. Wikta spała w kuchni, na pawlaczu, na który wchodziło się po drabinie. W tej wnęce na górze stało łóżko, które oczywiście odwiedziłam i strasznie się potem dziwiłam, że Wikta nigdy stamtąd nie spadła. W kuchni były też drzwi wyjściowe na drugą klatkę schodową: tamtędy przychodzili do nas dostawcy rozmaitych zakupionych towarów. W kuchni pachniało gazem. Gdzie indziej też, bo przecież niektóre lampy w domu były jeszcze na gaz: były otulone koszulkami, światło w nich można było regulować – ale mnie tego zabroniono.
Teraz park, który oglądałam z salonu. Chodziłam tam czasami razem z Majusią, ale nie lubiłam tych wypraw: ścieżki w parku były wysypane żwirem, ten wsypywał mi się do pantofelków, które były za duże (bo ja zawsze nosiłam rzeczy po kimś odziedziczone). Więc jak musiałam przejść po parku kwadrans czy pół godziny, to miałam za swoje: pantofle pełne żwiru.
Dalej było widać wyścigi konne: z balkonu (od strony Polnej) obserwowałam, jak jeźdźcy skakali przez przeszkody! Jeszcze dalej widziałam zielony pas lotniska, z którego Hynek i Burzyński startowali w przestworza . Stamtąd chyba Skarżyński poleciał w świat swoim RWD-dwadzieścia-ileś ”.
Rzeczywiście, do 1939 tory wyścigowe Towarzystwa Zachęty do Hodowli Koni znajdowały się na Polu Mokotowskim. Niedaleko, w pobliżu placu Unii Lubelskiej, kończyła swój bieg kolejka wilanowska (wąskotorowa kolejka dojazdowa).
„Niemal pod samymi oknami słyszałam jej «puf-puf», które nigdy mi nie przeszkadzało. I «fiu-fiu», które mnie podniecało. A do mojego noska dolatywał zapach dymu z parowozika kolejki.
Ulicy Polnej nie pamiętam, bo zazwyczaj przechodziłam na jej drugą stronę, żeby – nigdy sama, zawsze z boną Majusią! – dojść do parku. I nigdzie dalej! Z dziadkiem chodziłam na spacery do Ogrodu Ujazdowskiego, do Ogrodu Botanicznego albo do Łazienek. Za to bardzo lubiłam ulicę Nowowiejską – może dlatego, że jej widok z jadalni zasłaniały wiszące w oknach portrety mamy i cioci. Nowowiejska była dla mnie tajemnicza, zawsze sobie wyobrażałam, że tam dopiero jest inny świat. I był! Bo tam jeździły dorożki: na koźle siedział dostojnie elegancki dorożkarz w mundurze, końskie «klap-klap» do dzisiaj mam w uszach, a zapach końskiej kupy w nosie (chociaż koniom podwiązywano pod pupy specjalne worki, żeby broń Boże nie zanieczyściły ulicy).
A potem Nowowiejską kursował tramwaj, który hamował przed domem ze zgrzytem «eeee» i z cudownym «dzyń-dzyń» ruszał, znowu wspaniale jęcząc «eeee».
Dorożką kilka razy jeździłam – z dziadkiem, oczywiście”.MAMA
„To dziwne, że jako dziecko i dorastająca dziewczyna bardziej kochałam mamę niż ojca, a częściej wspominam tu Jego niż Ją. Może dlatego, że do mamy biegło się po pieszczotę, a do taty po przygodę i naukę. Bo mama była bardzo dobra, słodka, ciepła; mama nas pieściła. Jak jakiś klaps – to od taty; i wtedy do mamy na kolana. Tata, poza swymi niezliczonymi talentami, wdziękiem osobistym i urodą, miał wadę porywczości: kiedy wybuchał, trzeba było się go bać; jego uczniowie czuli przed nim mores, ale poszliby za nim w ogień!
Baliśmy się go wszyscy; bywało, że mama płakała, a ja ją pocieszałam, a kiedy ojciec karał Witka, to brata broniłam też ja. Po takiej awanturze w domu nastawały ciche dni, których bardzo nie lubiłam. Na szczęście tacie złość mijała szybko i wszystko szybko powracało, jak się to mówi, do normy. A normą w naszym domu były śmiech, radość, wzajemna miłość.
Z mamą zawsze było łatwiej, bo mama była istotą wesołą, nastawioną do świata ufnie i radośnie”.
Marcelina Rymkiewiczówna, w rodzinie nazywana Marutką, urodziła się 9 sierpnia 1894 w Łukowie.
„Marutką była dla dorosłych, przede wszystkim dla taty. Dla dziadka (swego ojca) – Malinką. Dla Witka i dla mnie była Mameńką.
Mama była śpiewaczką, kształconą w Petersburgu. Zaczęła tam się uczyć u jakiejś słynnej artystki, a potem w Polsce u równie doskonałej pani Zboińskiej-Ruszkowskiej . Dwa lata po rozpoczęciu kariery wyszła za ojca. Zaczęła tę karierę w Teatrze Nowości, gdzie dyrektorem i reżyserem był Śliwiński, śpiewała (pod pseudonimem Wiczówna) nawet z Lucyną Messal, legendą przedwojennej operetki, między innymi w _Orfeuszu w piekle_ i _Carewiczu_. Kiedy potem ja występowałam w 1947 na scenie Teatru Nowego, to spotkanej tam Messalce przypomniałam moją mamę. (Pani Lucyna zawsze do mnie mówiła: «Janinko» – bo Janowska łączyła jej się z Aliną). Ale mama rzuciła swoje śpiewanie teatralne, bo mężczyzna, w którym zakochała się jeszcze w Petersburgu – Stasio Janowski właśnie – jej się oświadczył. Potem był ślub i… wyjazd na wieś, bo jej mąż otrzymał tam pracę. Dla ojca była żoną wymarzoną: nigdy nie krzywiła się na niewygody życia na prowincji. A przecież dla niego rzuciła scenę; no ale to były takie czasy, że kobiety rzadko kiedy łączyły małżeństwo, macierzyństwo i scenę.
Mama była bardzo ładna i atrakcyjna, zawsze uśmiechnięta; grała na fortepianie, grała w tenisa i uprawiała inne sporty… Z ojcem jeździła na łyżwach w Dolinie Szwajcarskiej: tworzyli bardzo ładną parę, bo jeździli bardzo kunsztownie – technicznie bezbłędni, znali wszystkie podstawowe ewolucje – do tego z prawdziwym wdziękiem. Holendrowali w przód i w tył, trzymając się za skrzyżowane ręce, robili jaskółki, kręcili piruety, trójki – normalne, skakane, podnoszone. Na tamte czasy byli parą bardzo nowoczesną, atrakcyjną również wizualnie: tata – przystojny wysoki brunet, mama – śliczna drobna blondynka. Widziałam ich później, jak jeździli po stawie w Brodach – byli wspaniali. A ponieważ na łyżwach moja mama jeździła nie tylko z moim tatą, więc byli zazdrośni jedno o drugie.
Mama miała piękny mezzosopran; pamiętam, że gdy mieszkaliśmy w Brodach, to często ćwiczyła wokalizy «a-e-o-u», gamy i wprawki – wtedy Witek i ja chowaliśmy się przed tym śpiewaniem za kanapą albo pod palmą w salonie. Mama ćwiczyła, kiedy była w Głoskowie (krótko), potem w Berdówce, w Miętnem i w Żyrowicach też (przez te miejscowości wędrowaliśmy razem z moim tatą, o czym opowiem później). W Krakowie miała recitale i wiem, że profesor Dymek dyrygował orkiestrą, która towarzyszyła jej podczas występów w tamtejszym radiu.
Tata przez całe życie miał niebywałe poczucie odpowiedzialności… właściwie za wszystko i wszystkich: za wykonywaną pracę, za otaczającą go młodzież szkolną, której chciał (i umiał!) dawać przykład, za nas, swoją rodzinę. To go na pewno obciążało psychicznie, trochę chyba usztywniało; w domu szukał wytchnienia, chciał się rozluźnić, wypocząć i czasami byle drobiazg mógł go rozdrażnić. Ale kochał mamę bardzo, ona jego też. Witek i ja kochaliśmy ich bardzo mocno i kiedy wspominam dziś moje dzieciństwo, to wciąż czuję wielkie szczęście, że spędziliśmy je w domu z prawdziwego zdarzenia i że to szczęście też było prawdziwe, wręcz wzorcowe. Tych cudownych szesnaście lat zawdzięczam moim rodzicom – młodym, muzykalnym, wspaniałym. To ta ich miłość sprawiła, że byli do siebie bardzo podobni… a może odwrotnie? Może podobieństwo cech charakteru wzmogło wzajemny szacunek i scementowało miłość do siebie?
Obydwoje lubili przyrodę: znali ją i umieli ją nam pokazywać, tłumaczyć i zachwycać się nią. Byli utalentowani plastycznie, pięknie rysowali. Mama pisywała zabawne wierszyki na rozmaite rodzinne uroczystości, czego się od niej nauczyłam. W cudem zachowanych szpargałach z czasów przedwojennych znalazłam swoją rymowankę zatytułowaną _Słońce_. Później wyjaśnię, dlaczego w moim wierszyku ortografia nie jest taka jak w poezjach innych autorów”.
Dzień jasny, wesoły, słoneczny,
Ani jednej chmórki na niebie!
Och dniu jasny, prześliczny!
Jakże mało w nas jest ciebie!
Ledwie noc czarna przeminie,
Czarna noc jak atramęt czarny,
Wiatr tuman chmór rozwinie
I znowu wstanie dzień marny.
Słońce! o słońce! które u nas świecisz!
Wyświeć nam dzień wesoły! tobą nasycony!
Ech! gdzież tam! Jak sen przelecisz,
I zgaśniesz jako sen prześniony!
Więcej dni smutku, niźli dni radości,
A smutek nieraz ty słonce rozniecisz,
Lecz mało ciebie! Mało twej światłości!
I mało swą radością opleciesz.
„Atmosfera w moim domu była prawdziwie artystyczna – zwłaszcza kiedy podczas licznych u nas wizyt produkowaliśmy się wszyscy: tata, żartobliwie parodiując swoich znajomych i przyjaciół, czasami nawet obecnych gości, wymyślał cały spektakl, mama śpiewała, akompaniując sobie na pianinie, ja tańczyłam. Wszystko to było wspaniałe, cudowne, niezapomniane i trwało aż do wybuchu wojny. Wtedy pokochałam mamę jeszcze bardziej, bo to jej zawdzięczamy – Witek i ja – przeżycie obozu, przeżycie okupacji, przeżycie trudnych czasów po wyzwoleniu. Mimo wojny listy od ojca dochodziły do nas (i do Wilna, i do Olsztynka) i wiedzieliśmy, że jest cały i zdrowy i że czeka na nas pod Warszawą, gdzie uruchomił gospodarstwo.
Po śmierci ojca cały trud utrzymania trzyosobowej rodziny spadł na mamę: była kontraktowym pracownikiem w państwowym szpitalu dla psychicznie chorych w Tworkach, najpierw w administracji, potem w bibliotece. Kiedy przeprowadziłam się do Warszawy, założyłam rodzinę, miałam już własne mieszkanie i nareszcie zaczęło mi się powodzić, wtedy kupiłam dla mamy mieszkanie, żeby była jak najbliżej mnie.
To mieszkanie było w domu na Powiślu, w świecie dla mamy zupełnie nowym. Załatwiłam jej stołowanie w klubie wioślarskim, miała tam niedaleko, i szybko zapuściła korzenie: mieszkała sama, ale samotna nie była – kościół tuż-tuż, wokół sympatyczne sąsiadki, nowi ludzie. Nie było jej smutno: spotykała się z przyjaciółmi, grała w karty. Mieszkała tam piętnaście lat.
Mama zmarła w naszym domu na Żoliborzu: 10 sierpnia 1987.
Bardzo ją kochałam”.WILNO
Siedemnastego dnia II wojny światowej Polska stanęła w obliczu agresji ze Wschodu: w oficjalnej nocie władze Związku Radzieckiego stwierdziły, że „państwo polskie i jego rząd przestały faktycznie istnieć”, więc Armia Czerwona wkroczy na ziemie polskie, aby „wziąć w opiekę ludność Zachodniej Ukrainy i Białorusi”. Nad ranem „pierwsze jednostki Armii Czerwonej przekroczyły granice ”. Siedemnastego września 1939 po południu Stanisław Janowski, dyrektor Państwowej Średniej Szkoły Rolniczo-Leśnej w Żyrowicach pod Słonimem w województwie nowogródzkim, został aresztowany przez białoruski komitet obywatelski.
„Ja, oczywiście, od razu do roboty, zwłaszcza że nikomu z nas nie wolno było wychodzić ; w takiej sytuacji chwytam się czegoś, żeby nie myśleć. Pomagałam mamie, pomagałam wszystkim kobietom w naszym domu, w szkole, w okolicy. Wieczorem zobaczyliśmy się z ojcem – to znaczy usłyszałam go stukającego w nasze okno w szkolnym gabinecie, gdzie się schroniliśmy – a potem jego głos, który polecił nam natychmiast wyruszyć do cioci Janki na Bufałową. Czyli do Wilna.
Skąd tata nagle na wolności? Szkolny elektryk pan Keller zobaczył, gdzie ojca zamknięto i kiedy radzieckie czołgi wjechały do miasteczka, zatrzymał jeden z nich i po rosyjsku zapytał żołnierza: «A wiesz ty, co zrobiły białoruskie bandy? Zaaresztowały wspaniałego rolnika, opiekuna biednych dzieci, i wsadziły go do komórki. Weź ty swoją pepeszę i rozwal tę kłódkę» – pokazał na drzwi do taty aresztu. Kiedy czołg odjechał, tata spytał pana Kellera, czy odwiózł już do Słonima sztandar szkoły i ten wspaniały obraz Siemiradzkiego (_Jezus u Marii i Marty_, prezent ślubny od dziadków). Wtedy przyszedł do nas i, jak to on, spokojnie i rzeczowo powiedział, co mamy robić. «Trzymajcie się i z Bogiem!» – nawet nie zdążyłyśmy zapytać, co on zamierza w tej sytuacji”.
Ciocia Janka to Janina Wontorska, „druga siostra ojca, żona architekta Stanisława Wontorskiego; już w latach trzydziestych zamieszkali w Wilnie przy Bufałowej czternaście”.
„Mama wzięła od ojca dokładny adres, bo go nie pamiętała. W Wilnie była z ojcem chyba tylko raz, a żądanie ojca «jedźcie tam natychmiast, bez żadnych rzeczy» potraktowała jak wszyscy wtedy podobne polecenia, rady czy rozkazy: wzięła to, co jej wpadło w rękę – młotek. I nic więcej. Ja natomiast chwyciłam album, w który tata pieczołowicie wklejał zdjęcia rodzinne i starannie, precyzyjnie je opisywał; ten album cudem przetrwał zawieruchę wojenną, jest teraz naszym, a na pewno moim, skarbem. Oczywiście nie zapomniałam o walizce, do której zapakowałam jednak książki, bieliznę i mnóstwo rzeczy niepotrzebnych, a przynajmniej jednosezonowych, czyli dobrych na lato.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki