Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Jama - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 lutego 2021
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Jama - ebook

Znakomita, choć niełatwa do zaakceptowania przez wszystkich czytelników, ze względu na tematykę powieść społeczno-obyczajowa „Jama” powstawała w latach 19019-1915. Autor opowiada w niej o życiu prostytutek w burdelach. Historia została potępiona za nadmierny naturalizm. Wydawnictwo Nurawkina, które wydało „Jamę” w przekładzie na niemiecki, zostało postawione przed sądem przez prokuraturę za „dystrybucję publikacji pornograficznych”.

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7639-177-9
Rozmiar pliku: 414 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

TOM PIERWSZY

Rozdział I.

Bardzo dawno już, przed zaprowadzeniem kolei żelaznych, na najdalszem przedmieściu wielkiego miasta na południu; z pokolenia w pokolenie zamieszkiwali woźnice, zarówno rządowi jak i wolni. Stąd całą tę dzielnicę nazywano Osadą Jamską, lub też Jamską, wreszcie Jamkami a przez skrócenie Jama [„Jamszczyk” w przekładzie polskim znaczy – woźnica. Przyp. tłum.). Z biegiem czasu jednak, gdy lokomocja parowa wyparła przemysł przewoźniczy, dziarscy woźnice wyzbyli się stopniowo swych zuchwałych narowów i młodzieńczego rozmachu; chwycili się innych zawodów i zwolna rozprószyli się w różne stron. Jama jednak na długie czasy – aż po dzień dzisiejszy – zachowała o sobie złą opinję, jako dzielnica awanturnicza, pijacka i niebezpieczna w nocy.

Tak już złożyły się okoliczności, że na ruinach starych domostw, w których dawniej zamaszyste i rumiane żony żołnierzy i ponętne czarnobrewe wdowy po woźnicach handlowały pokątnie wódką i wolną miłością, poczęły stopniowo, za zezwoleniem władzy, powstawać jawnie domy publiczne, domy podlegające urzędowemu nadzorowi i dla których opracowano specjalnie szereg surowych przepisów. Pod koniec ubiegłego stulecia obie ulice na Jamie – Wielka Jamska i Mała Jamska – były zajęte wyłącznie przez domy publiczne. Prywatnych domów pozostało tu niewiele – pięć lub co najwyżej sześć; w domach tych zresztą znajdują się szynkownie, piwiarnie i sklepiki, zaspakajające potrzeby miejscowej prostytucji.

W trzydziestu z górą zakładach, jakie się tu znajdują, panuje niemal identyczny tryb życia i zwyczajów; różnicę stanowi przeważnie opłata, pobierana za krótkotrwałą miłość, co oczywiście wytwarza różnicę pewnych zewnętrznych szczegółów, polegają na doborze mniej lub więcej pięknych toalet, mniej lub więcej wytwornych lokali, urządzonych z większym lub mniejszym przepychem.

Największym szykiem odznacza się zakład Treppla, znajdujący się tuż przy wjeździe na Wielką Jarnską, w pierwszym domu po lewej stronie chodnika. Jest to stara firma. Obecny jej właściciel nazywa się zupełnie inaczej i jest nietylko radnym miasta, lecz nawet i członkiem zarządu. Dom, w którym mieści się zakład, jest dwupiętrowy, pomalowany na kolor zielony i biały; styl budowy pseudo-rosyjski, z rzeźbioną ornamentacją na froncie, z kogutkami, z zaostrzonemi szczytami; schody wyścielane dywanami z białym chodnikiem pośrodku; w przedpokoju stoi wypchany niedźwiedź, trzymając w wyciągniętych łapach wielką tacę drewnianą do biletów wizytowych; posadzka w sali tanecznej froterowana, okna osłaniają ciężkie różowe firanki z jedwabiu i tiulowe zasłony, wzdłuż ścian stoją szeregiem białe złocone krzesła i lustra w pozłacanych ramach. Dwa eleganckie gabinety, wyścielane dywanami, w nich – kanapy i miękkie atłasowe taborety. W sypialniach płoną różowe i niebieskie ample, na łóżkach jedwabne kołdry i czyste poduszki Lokatorki tego domu ubierają się w balowe dekoltowane suknie lub też przebierają się w kostjumy maskaradowe, udając huzarów, paziów, rybaczki, gimnazjalistki; większość z nich rekrutuje się z pośród niemek estońskich; są to piękne, dobrze zbudowane kobiety, posiadające białe, jędrne ciało. Wizyta kosztuje u Treppla trzy ruble, za całą noc zaś płaci się dziesięć rubli.

Trzy zakłady dwurublowe – Zofji Bazylówny, Staro-Kijowski i Anny Markówny – są uboższe i urządzone cokolwiek gorzej. Reszta domów publicznych na Wielkiej Jamskiej – to zakłady rublowe, w których urządzenie wewnętrzne jest jeszcze gorsze. Co się tyczy domów publicznych na Małej Jamskiej, to uczęszczają do nich żołnierze, drobni złodziejaszkowie, rzemieślnicy i wogóle ludzie ubodzy; taksa wynosi tu pięćdziesiąt kopiejek i nawet mniej, więc też zakłady te brudnym swem wyglądem budzą obrzydzenie. Podłogi w salach – krzywe, obłupane, pełne sterczących drzazg, okna – osłaniają czerwone płachty; sypialnie, przypominające stajnie, pooddzielane są od siebie cienkiemi, nie dosięgającemi sufitu przegródkami; na łóżkach sterczą wygniecione sienniki, które pokrywają zmięte, pełne plam, brudne prześcieradła i dziurawe kołdry z wojłoku; powietrze ciężkie i smrodliwe, przepojone wyziewami alkoholicznemi i wonią ludzkich wydzielin, kobiety, ubrane w jaskrawe, kretonowe gałgany, lub też w kostjumy marynarskie, o zachrypniętych głosach z nawpół zapadniętemi nosami, o twarzach noszących ślady wczorajszych sińców i podrapań; różują się w sposób naiwny, poślinionym czerwonym papierkiem od pudełka po papierosach.

Przez cały rok, co wieczór z wyjątkiem trzech ostatnich dni Wielkiego Tygodnia i w wigilję Zwiastowania – w którym to dniu nawet ptak nie ścieli sobie gniazda – zaledwie zmierzch otuli ziemię, przed każdym z tych domów zapałają przy wejściu czerwoną latarnię. Ulica przybiera wygląd świąteczny; we wszystkich oknach płoną światła, po przez szyby przenika wesoła muzyka skrzypiec i fortepianów, co chwila rozlega się turkot przyjeżdżających i odjeżdżających dorożek.

We wszystkich domach stoją rozwarte naoścież drzwi wejściowe po przez które widać z ulicy kręte schody, prowadzące na górę w głąb wąskiego korytarza, białe błyski światła, jakie rzuca wielki polerowany reflektor od lampy, zielone ściany przedsionka, poobwieszane pejzażami i szwajcara. Przez schody, całą noc aż do białego ranka, przesuwają się setki i tysiące mężczyzn. A przychodzą tu wszyscy: i poszukujący sztucznych podnieceń zrujnowani fizycznie, zaślinieni starcy – kadeci i gimnazjaliści, niemal dzieci jeszcze; przychodzą tu i brodaci ojcowie rodzin i otoczone poważaniem filary społeczne w złotych binoklach, i młodzi żonkosie, i rozkochani narzeczeni, i cieszący się rozgłośną sławą poważni profesorowie, i złodzieje, i zabójcy, i liberalni adwokaci, i srodzy moraliści – pedagogowie, i wybitni pisarze – autorowie artykułów o równouprawnieniu kobiet, i łapacze i szpicle, i zbiegli katorżnicy, i oficerowie, i studenci, i socjaldemokraci, i anarchiści, i najemni patrjoci; przychodzą tu ludzie wstydliwi i brutalni, chorzy i zdrowi, poznający po raz pierwszy kobietę i starzy rozpustnicy, zniszczeni wszelkiego rodzaju wybrykami; przychodzą tu zarówno ja snoocy piękni mężczyźni jak i sponiewierania przez naturę potwory, głuchoniemi, ślepi, pozbawieni nosów – ludzie mający pomarszczoną i obwisłą skórę, budzący obrzydzenie swym cuchnącym oddechem, parszywi, trzęsący się na nogach – brzuchate, hermoroidalne małpy o ciałach robaczywych.

Wszyscy oni przychodzą tu bezceremonialnie jak do restauracji lub na dworzec kolejowy, rozsiadają się wygodnie, palą, pija, udają wesołych, tańczą, wykonywując przytem wstrętne ruchy, mający imitować akt miłości płciowej. Czasami po długim i uważnym namyśle, niekiedy zaś znowu z brutalnym pośpiechem wybierają sobie jedną z kobiet, wiedząc o tem dobrze, że nie spotkają się z odmową. Niecierpliwie płacą z góry pieniądze, poczem na publicznem łóżku, na którem przed chwilą rozwalał się ich poprzednik, spełniają bezcelowo jedną z największych tajemnic świata – tajemnicę zapładniania nowego życia. Kobiety, niby jakieś maszyny, z bierną obojętnością spełniają ich żądania, powtarzając jedne i te same słowa, którym towarzyszy zawsze jednaka, zdawna wyuczona gestykulacja zawodowa a później w tą samą noc jeszcze z temiż samemi słowami, uśmiechem i gestem przyjmują u siebie trzeciego, czwartego i dziesiątego mężczyznę, częstokroć oczekującego na swą kolej w ogólnej sali.

W ten sposób upływa cała noc. O świcie Jama ucicha, jasny poranek zastaje ją wyludnioną, pogrążona we śnie; drzwi wejściowe zamknięte są szczelnie, a okna osłonięte starannie, i dopiero nad wieczorem budzą się ze snu kobiety i poczynają przygotowywać się do mającej nastąpić nocy.

I tak dzieje się bez końca; dzień za dniem, miesiące całe i lata kobiety te żyją nocą w swych publicznych haremach w sposób dziwaczny i nieprawidłowy; żyją – wyrzucone poza nawias przez społeczeństwo, wyklęte przez rodzinę, prawdziwe ofiary społecznego ustroju, kloaki odprowadzające nadmiar lubieżności wielkomiejskiej, strażniczki honoru rodzinnego – czterysta głupich, rozleniwionych i histerycznych kobiet bezpłodnych.Rozdział II.

Godzina druga popołudniu. W drugorzędnym, dwurublowym zakładzie Anny Markówny, wszystko pogrążone we śnie. Wielka sala kwadratowa, z kryształowym żyrandolem zawieszonym na środku, zdobna lustrami w pozłacanych ramach, z całym szeregiem krzeseł pluszowych, ustawionych pod ścianami, na których wiszą olejodruki, wyobrażające „Ucztę szlachecką” i „Kąpiel” – śpi również; w ciszy i półmroku, jakie tu panują – sala ta ma w sobie wyraz jakiegoś niezwykłego zamyślenia, surowości i dziwnego smutku. Jeszcze wczoraj – jak każdego zresztą wieczoru – płonęły tu światła, rozbrzmiewała dziarska muzyka, kołysały się w powietrzu kłęby niebieskiego dymu, wirowały taneczne pary mężczyzn i kobiet, wyrzucając nogi wysoko ku górze.

Z zewnątrz cała ulica płonęła ogniami czerwonych latarek, zawieszonych przed domami. – światłem bijącem z poza okien sali i aż do rana rozbrzmiewała gwarem ludzi i pojazdów.

W tej chwili, ulica, skąpana w promieniach słońca letniego, ma jakiś radosny i uroczysty wygląd i jest pustą. W sali jednak, wskutek zapuszczenia zasłon, panuje mrok, chłód i ta szczególna pustka, jaka gości w ciągu dnia w pustych teatrach, ujeżdżalniach i lokalach sądowych.

Martwem światłem błyszczy w ciemnościach czarny, pogięty bok fortepianu, niewyraźnie odznaczają się żółte stare, zjedzone zębem czasu, porozbijane i wyszczerbione klawisze.

Nieruchome, jakby zastygłe powietrze, przepajają jeszcze pozostałe z nocy zapachy; unoszą się tu wonie perfum, tytoniu i mdłej wilgoci, właściwej wielkim, niezamieszkałym pokojom, potu z niezdrowych i nieczysto utrzymanych ciał kobiecych, pudru buro-tymolowego mydła, wreszcie wosku, którym wczoraj pociągnięto podłogę. Z zapachami temi łączy się zapach więdnącego tataraku, wywierając kontrastem tym jakiś dziwny urok.

Dziś Zielone Świątki. Tradycyjnym zwyczajem, służące wczesnym rankiem zakupiły na targu cały wóz tataraku i porozrzucały go po całym domu: na korytarzach, w gabinecie, w sak. Następnie porozpalały lampki przed wszystkiemi obrazami świętemi, jakie znajdują się w całym domu. Utartym zdawna zwyczajem dziewczyny nie czynią tego nigdy, uważając, że ich zbrukane w ciągu nocy ręce są tego niegodne.

Ze swej strony stróż ustawił przed domem dwa zrąbane drzewka brzozowe. Toż samo dzieje się i we wszystkich innych domach, przed któremi również poustawiano białe, cienkie drzewka, okryte ubogą, zamierającą zielenią.

W całym domu jest tak cicho, pusto i sennie, iż słychać dochodzące z kuchni odgłosy przy siekaniu kotletów, które przygotowują się do obiadu. Jedna z dziewczyn, Lubka, zarzuciwszy na siebie tylko halkę, boso i z obnażonemi rękami wyszła z mieszkania na ulicę; jest ona nieładna i piegowata, lecz wzamian za to posiada ciało świeże i jędrne. W ciągu uprzedniego wieczoru odwiedziło ją tylko sześciu chwilowych gości, nikt z nich jednak nie pozostał z nią na noc, dzięki czemu wyspała się błogo i radośnie – sama jedna, zupełnie sama jedna na przestronnem łożu. Zadowolona wstała wcześnie, bo o dziesiątej godzinie i poszedłszy do kuchni pomogła tam kucharce wymyć podłogę i stoły.

Obecnie zajęta jest karmieniem psa łańcuchowego, Amora, któremu rzuca żyłki i skrawki mięsa. Wielki, rudy o długiej lśniącej sierści i z czarnym pyskiem, to wskakuje na dziewczynę przedniemi łapami, przez co naciąga łańcuch i charczę, zaciskając go wokół szyi, to, machając ogonem, pochyla łeb ku ziemi, przymila się, skomli to znów chwilami kicha w podnieceniu.

Dziewczyna tymczasem, drażniąc go mięsem, woła, udając gniew:

– Ah, ty durniu! Ja ci tu dam! Ani mi się waż!

W duszy jednak cieszy ją i wzruszenie i pieszczota Amora i to, że posiada nad nim władzę; cieszy się również z tego, że udało się jej wyspać i spędzić noc bez mężczyzny; cieszą ją Zielone Świątki – budzące tęsknotę wspomnienia dzieciństwa i piękny jasny dzień słoneczny, który tak rzadko udaje się jej oglądać.

Wszyscy goście zdołali się już rozjechać; nastaje zwykła spokojna i powszednia godzina.

W pokoju właścicielki znajduje się pięć osób, pijących kawę. Sama właścicielka – na której nazwisko zapisany jest ten dom, liczy lat około sześćdziesięciu. Jest to kobieta bardzo małego wzrostu, okrągła jak duża kula. Chcąc dokładnie uzmysłowić jej portret, należy wyobrazić sobie trzy miękkie kule – dużą, średniej wielkości i małą; kule te wtłoczone są na siebie bezpośrednio bez przegródek: to – spódnica, kadłub i głowa. Oczy jej budzą zdziwienie: są to oczy blado-niebieskie, o wyrazie dziewczęcym, a nawet i dziecięcym, za to usta ma starcze ze zwisającą bezwładnie, zaślinioną i czerwoną dolną wargą. Mąż jej Izaak, również jak małżonka niski – jest siwym, cichym i milczącym starcem, siedzącym pod pantoflem u swej żony; kiedyś, w tych czasach jeszcze gdy małżonka jego sprawowała w tym samym domu obowiązki gospodyni, on również w tym samym domu piastował urząd szwajcara. Pragnąc być choć w czemkolwiek użytecznym, nauczył się sam gry na skrzypcach i obecnie grywa wieczorami do tańca i marsze pogrzebowe, o ile zażądają tego rozhulani subjekci, pragnący płakać po pijanemu.

Dwie inne osoby to gospodynie: starsza i młodsza. Starsza, Emma, jest wysoką, dobrze zbudowaną, czterdziestosześcioletnią szatynką, z tłustym podgardlem, składającem się z trzech podbródków. Oczy podkrążone czarnemi hemoroidalnemi obwódkami. Twarz koloru ziemistego, rozszerza się coraz bardziej od góry ku dołowi; oczy małe i czarne; nos garbaty, a wargi surowo zaciśnięte; wyraz twarzy spokojny, pełen poczucia władzy. Wszyscy w całym domu wiedzą, że za rok lub dwa Anna Markówna, odchodząc w stan spoczynku, sprzeda jej cały zakład ze wszystkiemi jego prawami i z całem urządzeniem, przyczem część pieniędzy otrzyma w gotówce, część zaś ratami, na weksle. Z tego powodu dziewczyny boją się jej i szanują na równi z właścicielką. Nieposłusznym wychowanicom wymierza karę własnoręcznie, a bije z okrucieństwem, na zimno i z wyrachowaniem nie zmieniając ani na chwilę spokojnego wyrazu twarzy. Ma ona zawsze jakąś ulubienicę, którą zamęcza swą wymagającą miłością i fantastyczną zazdrością. Miłość ta jest nieraz cięższą do zniesienia niż chłosta.

Drugą gospodynię zwą Zosią. Wypłynęła ona niedawno na powierzchnię z pośród dziewczyn, przebywających w zakładzie. Dziewczyny zwą ją tymczasem poufale i z pochlebstwem „gosposią”. Jest ona szczupła, ruchliwa, cokolwiek zezowata, o twarzy zaróżowionej i kręconych w loczki włosach. Uwielbia aktorów – szczególnie zaś tłustych komików. Wobec Emmy zachowuje się uniżenie.

Piąta osoba wreszcie – to miejscowy rewirowy, Kierbesz. Jest to atletycznie zbudowany mężczyzna z przeświecającą na głowie łysiną, z gęstą, rudą brodą; oczy ma jasno niebieskie, głos cienki, cokolwiek zachrypnięty, o przyjemnem brzmieniu. Przedtem jeszcze służył w policji śledczej i dzięki strasznej sile fizycznej i okrucieństwu przy badaniach, budził postrach wśród opryszków.

Na sumieniu jego ciąży kilka ciemnych sprawek. Całe miasto wie o tem, że przed dwoma laty ożenił się z bogatą, siedmdziesięcioletnią kobietą, którą w ubiegłym roku zadusił; udało mu się jednak jakoś zatuszować tę sprawę. Zresztą i cztery znajdujące się w pokoju osoby w swem pełnym przygód życiu widziały już niejedną rzecz ciekawą. Ludzie ci jednak, nie odczuwając nigdy wyrzutów sumienia na wspomnienie o swych ofiarach, spoglądali na wszystkie ciemne i krwawe plamy w swej przeszłości, jako na nieuniknione drobne nieprzyjemności zawodu.

Wszyscy piją kawę z tłustą przegotowaną śmietanką, a rewirowy z benedyktynem. Właściwie jednak nie pije, lecz udaje, że przyjmując poczęstunek, czyni to przez grzeczność.

– Więc jakże będzie kochany panie Tomaszu? – zapytuje badawczo gospodyni. – Przecież cała ta sprawa – to gra świeczki nawet nie warta... Wystarcza panu powiedzieć jedno słóweczko...

Kierbesz zwolna wypija pół kieliszka likieru, powoli rozprowadza językiem po podniebieniu mocny płyn, połyka go, następnie zwolna wypija trochę kawy, aż wreszcie wskazującym palcem u lewej ręki poczyna gładzić swe wąsy to w prawo, to znów w lewo.

– Niechże pani tylko pomyśli pani Szojbes – mówi, patrząc w stół, mrużąc oczy i rozwodząc rękami – niechże pani tylko pomyśli na jak wielkie ryzyko narażam się w tym wypadku. Dziewczyna została w sposób podstępny wciągnięta do tego... jak by to powiedzieć, no, jednem słowem do domu publicznego, wyrażając się górnolotnym stylem. Obecnie rodzice poszukują jej przez policję. Pięknie. Dziewczyna wędruje z jednego miejsca na drugie, z piątego na dziesiąte... Wreszcie natrafiono na ślad jej pobytu u pani i co najgłówniejsze, niech pani tylko pomyśli, w moim rewirze! Cóż ja tu mogę poradzić?

– Ależ panie Kierbesz, przecież ona jest pełnoletnią – mówi gospodyni.

– Tak, to prawda, ta pani jest pełnoletnia – potwierdza pan Izaak. – Wstępując tutaj dała podpis, że czyni to z wolnej woli...

W tem miejscu Emma dodaje grubym basem z chłodną pewnością siebie:

– Jak Boga kocham, ona tu ma się tak dobrze, jakby córka rodzona.

– Ale przecież tu nie o to idzie – odpowiada, marszcząc się, rewirowy. – Niech pani zrozumie moje położenie... Przecież to obowiązek służbowy... Ach Boże mój, człowiek i bez tego dość ma nieprzyjemności!

Gospodyni wstaje i, kłapiąc pantoflami, zmierza ku drzwiom, mrugając na rewirowego okiem:

– Panie Kierbesz, chciałbym, żeby pan obejrzał nasze przybudówki. Chcemy rozszerzyć trochę nasz lokal.

– Aha! Z przyjemnością...

Po upływie dziesięciu minut oboje wracają, nie patrząc na siebie. Rewirowy trzymając rękę w kieszeni, szeleści nową storublówką. Towarzystwo nie mówi już więcej o wciągniętej do domu publicznego dziewczynie. Rewirowy, dopijając prędko likieru, uskarża się na upadek moralności.

– Ot, naprzykład, mój syn Paweł, uczeń gimnazjalny. Przychodzi ten nikczemnik do domu i oświadcza mi: „Proszę ojca, koledzy wymyślają mi, że ojciec służy w policji, ma rewir na Jamskiej i bierze łapówki w domach publicznych”. Czyż to nie bezczelność, niechże pani sama powie, pani Szojbes.

– Aj – aj – aj!... Jakie tam łapówki?... Ot i ja także mam...

– Mówię tedy do syna: – przerywa rewirowy – „Idź, łajdaku jeden, i poskarż się dyrektorowi, żeby mi się to więcej nie powtarzało; powiedz mu, że w przeciwnym razie twój tatuś napisze raport do naczelnika kraju”. I cóż państwo myślicie? Przychodzi do mnie znowu i powiada: „Ja ci już, ojcze, nie jestem synem – szukaj sobie innego syna”. Także argument! To też wsypałem na pierwszy raz! Ho! – ho... Teraz nie chce ze mną rozmawiać zupełnie. Ale ja mu jeszcze pokażę!

– Ach, niech pan nawet nie opowiada – wzdycha Anna Markowna, zwieszając dolną wargę i spoglądając zamglonym wzrokiem swych wybladłych oczu. – Myśmy naszą Bertunię, która chodzi do gimnazjum Flejszera, umyślnie oddali na stancję do miasta, pod opiekę uczciwej rodziny. Rozumie pan, tutaj jakoś nie wypada. I oto nagle dziewczyna przynosi z gimnazjum takie zdania i wyrazy, że słysząc to, wprost zaczerwieniłam się ze wstydu.

– Jak Boga kocham, Anusia strasznie się zaczerwieniła – powtarza Izaak.

– Rozumie się! – doda je z żarem rewirowy. – O tak! tak!... W zupełności państwa rozumiem. Ach Boże mój, dokądże idziemy!... Ach dokąd idziemy? Powiedzcie mi, państwo, co chcą osiągnąć ci rewolucjoniści i różni studenci, czy też... jak ich tam zowią? To też niech mają pretensję sami do siebie. Wszędzie rozpusta, upadek moralności, brak poszanowania dla rodziców. Rozstrzeliwać by ich wszystkich trzeba.

– Au nas zdarzył się onegdaj taki wypadek – wtrąca się pospiesznie do rozmowy Zosia – Przyszedł do nas pewien gość, taki gruby mężczyzna...

– Przestań – przerywa jej surowo w żargonie domów publicznych Emma, która słuchała przemowy rewirowego, kiwając pobożnie przechyloną na bok głową. – Poszłabyś lepiej zająć się śniadaniem dla panienek.

– I na nikim dziś polegać nie można – mówi gniewnie w dalszym ciągu właścicielka. – Co zgodzić służącą, to łotrzyca i oszustka. Panny zaś myślą tylko o kochankach i własnych przyjemnościach, ale o obowiązkach swoich, to już zupełnie nie pamiętają.

Nastała chwila milczącego zakłopotania. Zastukano do drzwi, poza któremi rozlega się głos kobiecy.

– Proszę przyjąć pieniądze i dać mi marki. Piotruś już poszedł.

Rewirowy powstaje z krzesła i poprawia szablę.

– Ale mnie już czas na służbę. Wszystkiego dobrego, pani Anno. Wszystkiego dobrego panie Iazaku.

– A może jeszcze kieliszeczek na drogę? – zaprasza Izaak.

– Dziękuję. Nie mogę już więcej, takeście mnie państwo uraczyli.

– Dziękuję za towarzystwo, a niech pan o nas nie zapomina.

– Ależ i owszem. Do widzenia.

W progu jednak zatrzymuje się na chwilę i mówi znacząco:

– W każdym razie niech pani posłucha mej rady i póki czas wyzbędzie się tej dziewczyny. Rozumie się, że to rzecz pani, w każdym razie jednak, jako dobry znajomy, uprzedzam...

Z temi słowy opuszcza pokój. Gdy już kroki jego ucichły na schodach, Emma, krzywiąc się, mówi z pogardą.

– Chciałby brać pieniądze i od jednej i od drugiej strony.

Obecni stopniowo opuszczają pokój. W całym domu panuje w dalszym ciągu zmrok.

W powietrzu unosi się mdły zapach więdnącego tataraku. Naokół panuje cisza.Rozdział III.

Do samego obiadu, który podają o godzinie szóstej, czas wlecze się nieskończenie długo i monotonnie. Bo też wogóle przedział, jaki istnieje między dniem a nocą, w życiu tego domu jest okresem pustym i martwym. Ze względu na nastrój, ten przedział czasu ma niejakie podobieństwo do owych bezbarwnych i pustych godzin, jakie w dni uroczystych świąt przeżywają na pensjach i w instytucjach te wychowanice, które pozostały w zakładzie; oto porozjeżdżały się koleżanki, czasu wolnego, którego niema czem zająć, jest aż nadto dużo, w salach panuje przez cały dzień jasna i przyjemna nuda.

Dziewczęta w samych tylko spódnicach i białych kaftanikach, z obnażonemi rękami a częstokroć i boso włóczą się bez celu, przechodząc z pokoju do pokoju; chodzą nieumyte i nieuczesane, od czasu do czasu uderzają leniwie palcem wskazującym w klawisze starego fortepianu: leniwie rozkładają karty do wróżenia, leniwie kłócą się ze sobą i w męczącem rozdrażnieniu oczekują wieczoru.

Lubce, która po śniadaniu zaniosła Amorowi resztki chleba i skrawki wędlin, wkrótce uprzykrzyła się zabawa z psem. Do spółki z drugą dziewczyną Niurą kupiła sobie cukierków berberysowych i ziarnek słonecznikowych: w tej chwili stają obie przy parkanie, odgradzającym dom od ulicy, gryzą ziarnka, z których łupinki pozostają im na podbródkach i piersiach, i obojętnie paplają o wszystkich tych, którzy w tej chwili przechodzą ulicą: o latarniku, nalewającym naftę w latarnie uliczne, o policjancie, niosącym urzędową księgę pod pachą, o gospodyni z sąsiedniego domu publicznego, przebiegającej w tej chwili na drugą stronę ulicy do sklepiku...

Niura jest niskiego wzrostu, a oczy ma niebieskie i wyłupiaste; włosy jasne jak len, na skroniach żyłki niebieskie. Twarz jej ma jakiś wyraz tępy i niewinny, co czyni ją podobną do białego baranka wielkanocnego. Jest ona żywa, ruchliwa, ciekawa, do wszystkiego się wtrąca, ze wszystkimi żyje w zgodzie; najpierwsza wie wszystkie nowiny, kiedy zaś mówi – mówi tak wiele, że się aż zaślinia, a na czerwonych jej ustach tworzą się pęcherzyki, jak u dzieci.

Z piwiarni po przeciwległej stronie ulicy wybiega kędzierzawy, zapijaczony parobek i pędzi do sąsiedniej traktjerni.

– Prochor, panie Prochorze! – woła Niura. – Może ma pan apetyt na ziarnka?

– Chodź pan do nas z wizytą – przerywa jej Luba.

– Na ciepłe nóżki – dodaje ze śmiechem Niura.

W tej chwili otwierają się drzwi frontowe i na progu ich ukazuje się starsza gospodyni, spoglądająca wzrokiem groźnym i surowym.

– Tfe! Cóż to za bezeceństwo? – krzyczy rozkazującym głosem. Ileż to razy trzeba to powtarzać, że nie można wychodzić w dzień na ulicę i do tego jeszcze w samej bieliźnie tylko. Fe!... Nie mogę tego zrozumieć, że nie macie wstydu. Przyzwoite i szanujące się dziewczęta nie powinny prowadzić się w ten sposób. Chwalić Boga, nie jesteście w jakimś żołnierskim zakładzie, lecz w przyzwoitym domu. Tu nie jest Mała Jamska.

Dziewczęta wracają w milczeniu w głąb domu, idą do kuchni i, rozsiadłszy się tu na stołkach, obserwują gniewną zawsze kucharkę, wymachują nogami i w milczeniu gryzą ziarnka.

W pokoiku Małej Mańki, którą prócz tego nazywają Mańką Awanturnicą i Mańką Białą, zebrało się całe towarzystwo. Sama właścicielka pokoiku siedzi na krawędzi łóżka tuż naprzeciw koleżanki Zoi, wysokiej ładnej dziewczyny o zaokrąglonych brwiach, szarych wyrazistych oczach i typowej dobrej białej twarzy, tak charakterystycznej twarzy rosyjskiej prostytutki. Obie grają w sześćdziesiąt sześć. Poza plecami ich leży bokiem na łóżku najbliższa przyjaciółka Małej Mańki. Gienia, paląc papierosa i czytając „Naszyjnik królowej” Dumasa. W całym domu ona jedynie jest miłośniczką książek, to też czyta dużo i bez wyboru. To zamiłowanie do romansów nie uczyniło ją jednak zbyt sentymentalną i nie wypaczyło jej wyobraźni. Najwięcej podoba się Geni w romansach zawiła, zręcznie obmyślona i rozplątana intryga. Zachwycają ją wspaniałe pojedynki, przed któremi książę na znak, że ani na krok nie myśli cofnąć się ze swej pozycji, rozwiązuje wstążki u pantofli, kiedy zaś przebije pierś rywala na wylot, przeprasza go uprzejmie za to, że przedziurawił jego kamizelkę; z upodobaniem czyta o napełnionych złotem woreczkach, które główni bohaterowie rozrzucają hojnie na prawo i na lewo; zachwycają ją też miłosne przygody i dowcipy Henryka IV – jednem słowem imponuje jej owo karmelkowe, strojne w koronki i złoto, bohaterstwo z ubiegłych wieków historji Francji. W codziennem życiu jest ona za to trzeźwa, praktyczna, drwiąca i aż do cynizmu złośliwa. W stosunku do innych dziewcząt odgrywa tu taką rolę, jaką w zakładach naukowych odgrywają uczniowie najsilniejsi, drugoroczni, na pensjach zaś najpiękniejsza w całej klasie uczenica – rolę uwielbianej tyranki. Jest to szczupła i wysoka brunetka o pięknych i błyszczących czarnych oczach, małych dumnie zarysowanych usteczkach; górną jej wargę pokrywa meszek, a policzki ciemny rumieniec.

Nie wyjmując z ust papierosa i mrużąc oczy od dymu, przerzuca brudną ręką kartki. Nogi ma odsłonięte do kolan, stopy wielkie i pospolite; poniżej dużych palców wrzynają się w ciało brzydkie, nieregularne guzy.

Tuż obok siedzi zgięta nad szyciem Tamara: dziewczyna to cicha, skromna i ładna, cokolwiek rudawa; włosy jej posiadają ten właśnie ciemny i błyszczący odcień, jaki zdarza się obserwować podczas zimy na grzbiecie lisów. Właściwe jej imię – Łucja; utartym jednak w domach publicznych zwyczajem, zbyt pospolicie brzmiące imiona zastępywać innemi, nazwano ją Tamarą. Była ona podobno kiedyś mniszką czy też nowicjuszką w klasztorze, do tej pory też twarz jej zachowała pewne nabrzmienie i bladość, oraz lękliwy i skromny, lecz chytry wyraz. Jak się zdaje jednak, prócz historji klasztornej, ma ona jeszcze poza sobą wiele innych przygód: w jej nieśmiałych słowach, w ciemno-złocistych oczach, spoglądających wymijająco z pod długich zapuszczonych rzęs, w ruchach, uśmiechu i intonacji skromnej, lecz rozpustnej świętoszki – czai się coś tajemniczego, milczącego i występnego. Pewnego razu nawet zdarzyło się, iż Tamarze wypadło mówić po francusku i niemiecku, co wśród koleżanek wywołało pobożny lęk. Kobieta ta ma w sobie jakąś wewnętrzną siłę tajemną. Pomimo zewnętrznej łagodności i przystępności wszyscy w zakładzie zachowują się wobec niej uprzejmie i z ostrożnością, a czyni to zarówno właścicielka, jak towarzyszka i obie gospodynie, a nawet i sam szwajcar, ten prawdziwy sułtan i bohater domu publicznego, budzący ogólną trwogę.

– Kryję – mówi Zoja, ujmując asa atutowego i zakrywając nim karty. A teraz wychodzę ze czterdziestu, a potem z asa pik, do którego mi oddasz dziesiątkę. Skończyłam. Pięćdziesiąt siedem, a jedenaście sześćdziesiąt osiem.

A ile ty masz?

– Trzydzieści – odpowiada urażona Mańka wydymając usta. – E, tobie łatwo grać, bo pamiętasz wszystkie wyjścia. Rozdawaj dalej... I cóż dalej Tamarciu – zwraca się do przyjaciółki. Opowiadaj, ja słucham.

Zoja tasuje stare, zasmolone karty i daje Mani do zebrania, następnie rozdaje je, pośliniwszy uprzednio palce.

Tymczasem Tamara, nie odrywając się od roboty, opowiada w dalszym ciągu cichym głosem: sem:

– Wyszywałyśmy jedwabiem i złotem kapy, ornaty, szaty biskupie... wyszywałyśmy na nich trawę, kwiaty, krzyżyki. Zimą przesiadywałyśmy całymi dniami przy oknach, a okienka były małe, zakratowane, tak, że przepuszczały nie wiele światła; wokoło czuć zapach oliwy, kadzidła i cyprysu; niewolno nam było rozmawiać z sobą. Gdy której z nas znudziło się zanadto, zaczynała śpiewać psalm wielkopostny...

A umiałyśmy śpiewać bardzo ładnie: i życie upływało tak błogo, i zapachy były tak piękne, i śnieg poza oknami tak pięknie padał; zupełnie jak w bajce jakiej...

Gienia kładzie sobie na brzuchu książkę, rzuca ponad głową Zoi papierosa, i mówi drwiąco:

– Znamy to wasze ciche życie. Niemowlęta rzucałyście do ustępów. Wciąż djabeł koło waszych świętobliwych miejsc chodzi.

– Czterdzieści. A miałam czterdzieści sześć. Wygrałam – woła uradowana Mańka, bijąc w dłonie. Teraz odsłaniam sobie trzy oczka.

Tamara przysłuchuje się słowom Gieni i odpowiada z ledwie dostrzegalnym uśmiechem, który prawie, że nie daje się zauważyć, żłobiąc jedynie w kącikach ust małe, chytre dwuznaczne wgłębienia, jak to ma miejsce na portrecie Monny Lizy, Leonarda da Vinci.

– Ludzie świeccy dużo zawsze plotą o mniszkach... Cóż, jeżeli nawet i zdarzył się grzech...

– Kto nie grzeszny, ten nie może pokutować – dodaje poważnie Zoja, kładąc palec w usta.

– Siedzimy tedy, wyszywamy, a złoto aż się mieni w oczach, tylko po takiem długiem staniu przy nabożeństwie porannem i krzyż i nogi strasznie bolą. A wieczorem znów trzeba iść na nabożeństwo. Przechodząc koło celi przeoryszy, stukałyśmy, mówiąc:

„Wejrzyj o Boże na modły świętych naszych i zlituj się nad nami”.

A wtedy przeorysza odpowiada z celi swej basem: „Am-men”.

Gienia przypatruje się jej przez dłuższą chwilę badawczo, trzęsie głową i mówi:

– Dziwna z ciebie dziewczyna, Tamaro. Patrzę na ciebie i nie mogę się nadziwić. Rozumiem, że takie głupie dziewczyny, jak Sońka, bawią się w miłość. To też one są głupie. Ale że ty, coś, jak się zda je, tyle już w swem życiu widziała i ze wszystkich pieców chleb jadłaś, też pozwalasz sobie na takie głupstwa? Po co ty tę koszulę haftujesz?

Tamara powoli przypina do kolana tkaninę, wygładza szew palcem i, przechylając z lekka głowę na bok, nie podnosząc ani na chwilę swych zmrużonych oczu, mówi:

– Przecież trzeba coś robić. Inaczej nudno; w karty nie gram i zresztą nie lubię.

Gienia w dalszym ciągu kiwa głową.

– Doprawdy, dziwna z ciebie dziewczyna, wprost dziwna. Przecież dostajesz od gości o wiele więcej pieniędzy niż my; dlaczego zamiast oszczędzać pieniądze tracisz je? I na co? Kupujesz sobie perfumy po siedem rubli butelka. Co komu z tego przyjdzie? Ot i teraz naprzykład wzięłaś za 15 rubli jedwabiu. Czy wyszywasz to dla swego Sieńki?

– Rozumie się, dla niego.

– Także sobie skarb znalazła. Złodziej zdeklarowany. Przyjeżdża do zakładu i rozporządza się jakby jaki dowódca. Że to cię jeszcze nie bije; złodzieje to lubią. A czy on cię bardzo nabiera?

– Nie daję mu nigdy więcej nad to co sama chcę – odpowiada łagodnie Tamara, przegryzając nitkę zębami.

– To też mnie to dziwi najwięcej. Żebym ja miała twój rozum i twoją urodę, jużbym sobie znalazła takiego gościa, któryby mnie wziął na utrzymanie. I klejnoty własne byś miała i powóz własny.

– Co kto lubi, Gieniu. Ty także jesteś ładna i miła dziewczyna masz śmiały i niezależny charakter, a przecież obie ugrzęzłyśmy w tym domu.

Gienia wybucha i rozgoryczona odpowiada:

– A właśnie! Tobie się dobrze powodzi, zawsze masz najlepszych gości i robisz z nimi co ci się podoba, a do mnie chodzą albo sami starcy albo mleczaki. Nie mam szczęścia. Jedni wyuzdani, a drudzy – żółtodzioby. Najbardziej nie cierpię tych chłopaczków. Przyjdzie taki smarkacz, to się boi, śpieszy, drży cały, a jak zrobi swoje, nie wie gdzieby się ze wstydu schować, takie go obrzydzenie bierze. A ja wtedy w pysk bym go lunęła. Zanim wyjmie rubla ściska go w kieszeni a jak go daje, to cały ten jego rubel jest gorący i nieraz spocony. Mleczak!... Matka daje mu na kiełbasę z bułką, a on grosz do grosza zbiera i na dziewczynę oszczędza. Niedawno był u mnie kadecik: kiedy już odchodził dałam mu na kpiny karmelek i powiedziałam: masz malutki karmelek na drogę, żebyś miał co ssać jak będziesz wracał do swego korpusu. Z początku obraził się na mnie, ale potem wziął. Umyślnie poszłam do okna, żeby zobaczyć co zrobi: wyszedł na ulicę obejrzał się naokoło i zaraz włożył w usta karmelek. Prosiak.

– E, ze starymi to jeszcze gorzej – mówi delikatnym głosikiem Mańka, spoglądając chytrym okiem na Zoję – nieprawda Zoju?

Zoja, która właśnie skończyła grę i przed chwilą zaledwie chciała ziewnąć, nie może tego dokonać żadną miarą. Gniewa ją to i bawi równocześnie. Bywa u niej stale jakiś stary dygnitarz, mający zboczenie płciowe. Z erotycznych wybryków jego drwi cały zakład.

– A niechże was djabli wezmą – odpowiada uduszonym po ziewnięciu głosem – ażeby pokurczyło tego starego sprośnika.

– A mimo to – rozprawia dalej Gienia – ci wasi kochankowie są jeszcze gorsi niż twój dyrektor Zojo, niż mój kadet, niż wszyscy nasi goście. Co tu w tem – przyjemnego: przyjdzie to pijane, stawia się, wymyśla, chce się popisać, ale nic mu się nie udaje. Cham z chamów – brudne to, pobite, śmierdzące, na całem ciele ma blizny i tylko jedna rzecz, co jest na nim coś warta, to ta koszula jedwabna, którą mu Tamara wyszyje. Taki psi syn śmie wymyślać obrzydliwie i jeszcze się do bicia bierze. Tfy! Nie, nie, nie – wykrzykuje nagle wesoło – ja tam prawdziwie i niekłamanie, kocham i aż do końca życia będę kochała moją Mamusię, moją małą Mańkę, Mańkę – awanturnicę.

I objąwszy nieoczekiwanie Mańkę, pociągnęła ją ku sobie, przewróciła na łóżko i poczęła długo i mocno całować ją we włosy, w oczy, usta. Z trudem zdołała się wyrwać z jej objęć Mańka i z rozrzuconemi włosami, zaróżowiona z wysiłku, spuszczając ku ziemi swe zwilgotniałe od wstydu i śmiechu oczy, powiedziała:

– Dajże pokój, Gieniu, co ty wyprawiasz. No puść mnie!

Mała Mańka należy do najspokojniejszych i najłagodniejszych dziewczyn w całym zakładzie. Jest ona dobra, ustępliwa i nie umie nigdy odmówić, gdy ją o coś proszą, to też mimowolnie cieszy się u wszystkich ogólną sympatją. Lada drobnostka wywołuje rumieniec na jej twarzy i w takich chwilach jest ona szczególnie pociągającą, jak wogóle bywają ponętne wysubtelnione blondynki, posiadające wydelikaconą płeć. Wystarczy jej jednak wypić trzy lub cztery kieliszki benedyktyna, który zresztą bardzo lubi, i natychmiast zmienia się do niepoznania; poczyna wtedy wyprawiać takie brewerje, że konieczną jest zawsze in terwencja gospodyń, szwajcara, a nawet niekiedy i policji. Nie robi jej żadnej różnicy uderzyć gościa w twarz, lub rzucić mu w oczy szklankę z winem, przewrócić lampę, na wymyślać gospodyni.

Gienia otacza ją jakąś dziwnie czułą opieką i wielkiem uwielbieniem.

– Panienki, proszę na obiad! Na obiad panienki! – woła, przebiegając przez korytarz gospodyni. Po drodze uchyla drzwi od pokoiku Mani i woła spiesznie.

– Panienki, proszę na obiad.

Dziewczyny udają się do kuchni; wszystkie są w halkach, nie myte, w pantoflach włożonych na gołe nogi. Na obiad podano smaczny barszcz z kawałkiem wieprzowiny i z pomidorami, kotlety i wreszcie na deser rurki z kremem śmietankowym. Żadna jednak niema apetytu, co wywołuje oczywiście siedzący tryb życia i brak snu; prócz tego wiele z nich, zupełnie jak uczenice na pensjach w dzień świąteczny, zaraz po przebudzeniu się posłały do sklepu po chałwę, rachat-łakum, cukierki ciągnące i ogórki solone, przez co straciły apetyt. Jedynie tylko Nina, bardzo niska o zadartym nosku dziewczyna je za cztery; przybyła tu ona ze wsi, obałamucona przez jakiegoś komiwojażera, który następnie sprzedał ją do domu publicznego. Do tej pory zachowała swą niezwykłą żarłoczność dziewczyny z ludu.

Gienia, która pogardliwie, jedynie pokruszyła kotlet swój widelcem, mówi do niej, udając obłudne współczucie.

– A możebyś, Tekluniu, zjadła jeszcze i mój kotlecik. Nie krępuj się moja droga i jedz, przecież musisz przyjść do siebie. Bo trzeba wam wiedzieć, że nasza Teklunia ma solitera, a jak człowiek ma w sobie solitera, to zawsze je za dwóch – połowę za siebie, połowę za robaka.

Nina gniewnie mruczy i po chwili odpowiada grubym głosem, najzupełnie niespodzianym ze względu na jej wzrost.

– Ja nie mam żadnych robaków. To pani masz robaki i dlatego jesteś taka chuda.

I z niewzruszonym spokojem bierze się do jedzenia, po obiedzie zaś czuje się ciężką i senną, niby najedzony boa; głośno czka, pije wodę, a gdy nikt nie patrzy, chłopskim zwyczajem czyni nad ustami znak krzyża.

– Tymczasem jednak w korytarzach i pokoikach rozlega się dźwięczny głos Zosi.

– Panienki, proszę się ubierać... Szkoda czasu... Do roboty...

I wnet we wszystkich pokojach rozchodzi się woń przypalanych włosów; pachnących mydeł i tanich perfum. Dziewczęta stroją się na wieczór.Rozdział IV.

Z wolna zapadł zmierzch, po którym nastąpiła ciepła i ciemna noc; długo jednak, bo aż do północy na niebie widniała różowa zorza. Odźwierny zakładu, Szymon, pozapalał w salonie wszystkie lampy, umieszczone wzdłuż ścian, i żyrandol oraz czerwoną latarnię przed domem.

Szymon jest to krępy, muskularny, milczący i posępny brunet: oczy ma czarne, matowe o bezczelnym wyrazie, twarz dziobatą, brwi po przebytej ospie przeświecają łysiną. W ciągu dnia niema on żadnego zajęcia i sypia, nocą zaś siedzi stale pod reflektorem, ubiera i rozbiera gości i jest wogóle w pogotowiu, aby przyjść z pomocą w razie jakiejś awantury.

Przyszedł grajek – wysoki, o delikatnym profilu, jasnowłosy mężczyzna z bielmem na oku. Jak zwykle pod nieobecność gości, grajek wespół z Izaakiem, poczęli próbować „pas d‘Espagne”, który to taniec właśnie wchodził w modę.

Za każdy odegrany na zamówienie gości taniec, obaj otrzymują po trzydzieści kopiejek, za kadryla jednak płacą im po pół rubla. Połowę tych pieniędzy bierze Anna Markówna, resztę zaś muzykanci dzielą między sobą na dwie równe części. W ten sposób grajek otrzymuje zaledwie czwartą część ogólnego zarobku, to oczywiście jest niesprawiedliwością, ponieważ Izaak jest samoukiem i nie posiada słuchu. Stąd grajek musi naprowadzać go wciąż na nowe motywy, a w chwilach gdy Izaak czyni zbyt wielkie błędy, przygłuszać jego grę rozgłośnemi akordami.

Dziewczyny z pewną dumą opowiadają gościom, że grajek kształcił się w konserwatorjum, gdzie był pierwszym uczniem: nie mógł jednak dokończyć studjów ponieważ jest żydem, a przytem zachorował na oczy. Wszystkie one otaczały go poważaniem i jakiemś cokolwiek udanem współczuciem, co jest istotnie charakterystyczne dla domów publicznych; pod zewnętrzną rozwiązłością, której towarzyszą plugawe słowa, jakiemi produkują się wprost kobiety, ukrywa się mdły i histeryczny sentymentalizm; ten sam sentymentalizm, który panuje w pensjonatach dziewczęcych i podobno wśród kobiet skazanych na ciężkie roboty.

Wkrótce wszystkie dziewczęta były ubrane i oczekując na przybycie gości, nudziły się bezczynnością. Jakkolwiek większość kobiet traktuje mężczyzn, z wyjątkiem swych kochanków, najzupełniej obojętnie a nawet pogardliwie, ilekroć zbliża się wieczór, w duszach ich budzą się jakieś tęskne nadzieje co też on im przyniesie ze sobą: niewiadomo kto je wybierze, czy nie zajdzie jakiś niezwykle śmieszny ciekawy wypadek, czy jaki gość nie wywoła zdumienia swą szczodrobliwą hojnością, czy wreszcie nie stanie się jakiś cud, który zmieni zasadniczo cały dotychczasowy tryb życia. Wszystkie te przeczucia i nadzieje podobne są do wzruszeń, jakie przeżywa zawodowy gracz, obliczający swe fundusze przed udaniem się do klubu. Niezależnie od tego, dziewczyny z domów publicz-płciowe, nie zatraciły jednak najważniejszej rzeczy – instynktownego dążenia kobiety do podobania się mężczyźnie.

I rzeczywiście, niekiedy zjawiały się w domu Anny Markówny twarze dziwaczne wywołując awanturnicze i niezwykłe zajścia. Niespodzianie zjawiała się policja w towarzystwie przebranych po cywilnemu łapaczy i dokonywała aresztowania jakichś, budzących wyglądem swych zaufanie, eleganckich dżentelmenów, których wyprowadzano, bijąc po karku. To znów zdarzała się walna bójka między jakiemś pijanem awanturniczem towarzystwem i odźwiernymi, ze wszystkich zakładów, śpieszącymi na pomoc swemu towarzyszowi – bójka, podczas której tłuczono szyby w oknach rozbijano deki fortepianowe a w braku innej broni wyrywano nogi z ozdobnych krzeseł; krew płynęła strumieniem, zalewając obficie schody i posadzkę w sali, a na ulicy padali w błoto ludzie z porozbijanemi głowami i potłuczonemi bokami; tego rodzaju sceny wywoływały zwierzęcy dziki zachwyt Gieni; podczas gdy wystraszone jej towarzyszki z piskiem chowały się pod łóżka, ona, śmiejąc się radośnie, cisnęła się w największą ciżbę klepała się po biodrach, wymyślała i podniecała walczących.

Zdarzało się również, iż przyjeżdżał tu wraz z całą gromadą swych pieczeniarzy ten i ów kasjer, który oddawna już dopuścił się wielkiej defraudacji, tracąc pieniądze na karty i bezmyślne orgje i teraz, w przededniu samobójstwa lub oczekującej nań ławy oskarżonych, w oszołomiającej, bezmyślnej i pijackiej malignie trwoni ostatnie pieniądze. Wtedy zamykano szczelnie drzwi i otulano okna, poczem przez dwie doby odbywała się dzika i wściekła orgja – prawdziwie rosyjska, której towarzyszą krzyki, płacz i poniewieranie ciała kobiety; urządzano wtedy rajskie wesela, podczas których pod takt muzyki wyprawiali przeróżne dziwaczne łamańce nadzy i pijani włosaci i brzuchaci mężczyźni na powykrzywianych nogach, tańczący z kobietami o ciałach pożółkłych i obwisłych; wtenczas wszyscy jedli i pili jak świnie na łóżkach i na podłogach, wśród atmosfery dusznej, przepojonej wyziewami alkoholicznemi, skażonej ludzkim oddechem i potem z brudnych ciał.

Czasami znów zjawiał się atleta z cyrku, niemal dosięgający głową niskiego sufitu, wskutek czego czynił wrażenie czegoś niezwykle wielkiego, niby koń wprowadzony nagle do pokoju: to znów przychodził chińczyk w niebieskiej bluzie białych pończochach i z długim warkoczem; niekiedy przybywał znów murzyn z tinglu z kwiatkiem w butonierce i w wykrochmalonej koszuli, która ku ogólnemu zdumieniu dziewczyn, nietylko że nie walała się w zetknięciu z czarną skórą, lecz przeciwnie wydawała się jeszcze bardziej oślepiająco białą.

Ci, rzadko pojawiający się goście, podniecali przerafinowaną wyobraźnię prostytutek, rozbudzali ich stępioną uczuciowość i zawodową ciekawość; w takich chwilach właśnie wszystkie dziewczyny, zakochane niemal w egzotycznych gościach, zabiegały o ich względy, kłócąc się i zazdroszcząc sobie wzajemnie.

Pewnego razu Szymon wpuścił na salę jakiegoś starszego człowieka o wyglądzie mieszczucha. Powierzchowność jego nie wyróżniała się niczem szczególnem: chuda, ponura twarz o wystających, jak guzy, kościach policzkowych, czoło niskie, broda w klin, jedno oko umieszczone znacznie wyżej od drugiego. Wszedłszy do sali, podniósł rękę w górę, zamierzając się przeżegnać i w tym celu począł rozglądać się po pokoju, szukając w nim świętego obrazu; nie znalazłszy jednak tego, czego szukał, niezrażony zawodem, opuścił wnet rękę ku ziemi, splunął i z poważną miną zbliżył się do najgrubszej w sali dziewczyny – Kasi.

– Pójdziem – rzekł lakonicznie, wskazując wzrokiem na drzwi.

Tymczasem podczas nieobecności gościa na sali, wszystkowiedzący Szymon, z miną tajemniczą i uroczystą opowiedział swej kochance, Niurze, że przybyły nazywa się Diadczenko i że jest to ten właśnie człowiek, który ubiegłej jesieni zgodził się, wobec braku kata, dokonać egzekucji na osobach jedenastu skazańców, których następnie powiesił własnemi rękami nocą około godziny drugiej. Oczywiście, wystraszona Niura opowiedziała o tem szeptem swym koleżankom i oto – aczkolwiek wyda je się to dziwnie, w całym zakładzie nie było wówczas ani jednej dziewczyny, któraby nie zazdrościła grubej Kaśce i nie doznawała jakiejś strasznej, przyprawiającej o zawrót głowy ciekawości. Gdy po upływie pół godziny Dziadczenko opuszczał dom publiczny, wszystkie znajdujące się w sali kobiety w milczeniu, z ustami rozwartemi szeroko, odprowadziły go aż do drzwi wejściowych, poczem rzuciły się do okien, aby przypatrzeć się odchodzącemu. Następnie udały się do pokoju ubierającej się Kasi i poczęły wypytywać ją o najrozmaitsze drobiazgi. Z jakiemś szczególnem uczuciem, z podziwem niemal, oglądały jej obnażone czerwone i grube ręce, zmięte jeszcze posłanie, zasmolonego rubla, która Kaski wyjęła z pod pończochy. Co się tyczy Kasi, to nie miała ona nic do opowiadania – „mężczyzna, jak każdy inny mężczyzna” – oświadczyła zdumiona nawałem zapytań; kiedy jednak dowiedziała się, kto był jej gościem, nie wiedząc dlaczego wybuchnęła nagle płaczem.

Człowiek ten, ten najwięcej wzgardzony wśród godnych pogardy, człowiek, który upadł tak nisko, jak tylko może wyobrazić to sobie fantazja ludzka – ten kat z amatorstwa, obszedł się z nią w sposób delikatny; w całem jego zachowaniu się jednak nie było nic, coby nadawało mu choćby pozór pieszczoty; cechowała je jakaś szczególnie pogardliwa i drewniana obojętność; obojętność z jaką nie traktuje się nietylko psa i konia lecz nawet własnego parasola, paltota i kapelusza: w ten sposób tylko można się obchodzić z jakimś brudnym przedmiotem, z którego musimy nieodzownie korzystać przez chwilę i który, gdy potrzeba ta przejdzie, staje się najzupełniej zbędnym, bezużytecznym i wstrętnym. Jakkolwiek gruba Kaśka swym mózgiem odkarmionej indyczki nie umiała zrozumieć całej grozy sytuacji, było w tem jednak coś tak potwornego, iż dziewczyna rozpłakała się serdecznie, chociaż, jak jej się zdawało, nie miała ku temu najmniejszego powodu.

Zdarzały się jeszcze inne wypadki, które poruszały zmąconą i brudną powierzchnię życia tych biednych chorych, głupich i nieszczęśliwych kobiet. Zdarzały się więc wypadki wściekłej i dzikiej zazdrości, której wynikiem były strzały lub zamachy samobójcze. Niekiedy, bardzo rzadko zresztą, na mierzwie tej rozkwitała subtelna, płomienna i czysta miłość; czasami znów kobiety, dzięki pomocy ukochanego człowieka, porzucały zakład, do którego jednak niemal zawsze wracały z powrotem. Od czasu do czasu jakaś kobieta z domu publicznego zachodziła niespodzianie w ciążę – było to zewnętrznie śmieszne i haniebne w istocie rzeczy jednak smutne i wzruszające zjawisko.

Jakkolwiek bowiem może się to wydawać dziwnem, każdy wieczór przynosi ze sobą tak gorączkowe i drażniące oczekiwanie przygód, że wszelkie inne życie, po opuszczeniu domu publicznego wydawało się tym rozleniwionym, pozbawionym woli kobietom, beztreściwem i nudnem.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: