Jan Borysewicz. Mniej obcy - ebook
Jan Borysewicz. Mniej obcy - ebook
Mniej obcy to pierwsza autoryzowana biografia Jana Borysewicza. Fascynujący wywiad rzeka z legendą polskiej sceny muzycznej, który poprowadził jeden z najbardziej charyzmatycznych dziennikarzy w Polsce – Marcin Prokop.
Fani mogą spodziewać się pełnej zaskoczeń i wzruszeń opowieści. Nie zabraknie też trudnych tematów i kontrowersji.
Marcin Prokop w szczerej rozmowie z Artystą dotyka spraw, o których opinia publiczna i fani wcześniej nie mieli szansy usłyszeć. Jak sam mówi, warunkiem powstania tej książki była obietnica 100% otwartości ze strony Borysewicza.
Nie interesuje mnie stawianie Borysewiczowi pomnika. Nie napiszę epopei o dzielnym Janku, który uzbrojony tylko w gitarę stawiał czoła całemu światu, stworzył kilkadziesiąt pokoleniowych przebojów, swoją popularnością wywoływał masową histerię i od pięciu dekad dowodzi zespołem Lady Pank, utrzymując go na szczycie. Bo jest też Janek, który pijany i naćpany zawalał koncerty oraz ubliżał ludziom. Janek, który nie zawsze potrafił być dobrym, obecnym ojcem. Janek, który szukał radości w ramionach prostytutek. Janek, który miał szansę na międzynarodową karierę, ale nie dźwignął jej ciężaru. Dlatego umawiamy się, że warunkiem powstania tej książki będzie pełna szczerość. Konieczność zmierzenia się z tematami i pytaniami, jakich zwykle unika w publicznych wypowiedziach. Czasami będzie bolało.
Marcin Prokop
W książce znajdzie się mnóstwo do tej pory niepublikowanych materiałów fotograficznych, które wraz z poruszającym tekstem tworzą dogłębny obraz życia najsłynniejszego polskiego gitarzysty ostatniego półwiecza. Mniej obcy to opowieść o życiu Jana Borysewicza, zmianie priorytetów, wzlotach i upadkach.
Tamto dawne życie było naprawdę bardzo bogate, balangowe, wesołe, czasami człowiekowi noga się powinęła i musiał swoje wycierpieć, ale ja to moje życie naprawdę uwielbiałem. (…) Teraz jadę na koncert, potem grzecznie wracam do domu, siadam w studiu, mam czas na wszystko. A wtedy mi tego czasu brakowało. Teraz mogę przestrzegać młodych ludzi, żeby bardziej się kontrolowali, bo naprawdę lot bez trzymanki, bez żadnych hamulców, nigdy się dobrze nie kończy.
Jan Borysewicz
Kategoria: | Biografie |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-268-4009-8 |
Rozmiar pliku: | 7,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
– Może kawy?
– Nie, kawy nie mam. W zasadzie u nas w domu pijemy tylko wodę.
Gdyby rozmowa z Janem Borysewiczem odbyła się kilka lat temu, dałbym sobie rękę uciąć, że w słowie „woda” zabrakło polskich znaków. I dziś nie miałbym ręki. Ten demon rock’n’rolla, lider „najbardziej niebezpiecznego zespołu w Polsce”, o którego wybrykach krążyły nieprawdopodobne legendy, dzisiaj żyje niczym buddyjski mnich. Na rozmowę o przeszłości, pełnej zakrętów, branych po bandzie w brawurowych poślizgach, umawiamy się wczesnym rankiem w jasnym warszawskim apartamencie. Po podłodze zamiast pustych butelek walają się dziecięce zabawki. Wieczorami Jan już nie balanguje. Wcześnie chodzi spać. Od świtu zamyka się z gitarą w swoim domowym studio. Komponuje. Dużo ćwiczy. Mimo że niezliczoną ilość razy wygrywał plebiscyty na najlepszego polskiego gitarzystę, twierdzi, że przez cały czas się uczy.
Spotykamy się po to, żeby zobaczyć, co tak naprawdę kryje się pod łatkami, które nosi. Skandalista. Wirtuoz. Wrażliwiec. Narcyz. Dyktator. Legenda. Introwertyk. Wulkan. Każde z tych słów jest zaledwie elementem kostki Rubika, którą przypomina jego zmienna i wielobarwna osobowość. A do tego często ukazywana przez filtr medialnych półprawd, przekłamań i tanich sensacji.
Nie interesuje mnie budowanie Borysewiczowi pomnika. Nie napiszę epopei o dzielnym Janku, który uzbrojony tylko w gitarę, stawiał czoła całemu światu, stworzył kilkadziesiąt pokoleniowych przebojów, a swoją popularnością wywoływał masową histerię i od czterech dekad dowodzi zespołem Lady Pank, utrzymując go na szczycie. Bo jest też Janek, który pijany i naćpany zawalał koncerty albo ubliżał ludziom. Janek, który nie zawsze potrafił być dobrym, obecnym ojcem. Janek, który szukał radości w ramionach prostytutek. Janek, który miał realną szansę na wielką, międzynarodową karierę, ale nie dźwignął jej ciężaru. Dlatego umawiamy się, że warunkiem powstania tej książki będzie całkowita szczerość. Zmierzenie się z tematami i pytaniami, których zwykle unika w publicznych wypowiedziach. Czasami będzie bolało.
Zanim włączę dyktafon, Borysewicz proponuje coś do jedzenia. Zagląda do lodówki. A w niej elegancko ułożony stosik kilku pojemników. Sałatka z zielonego groszku z ryżem. Warzywny gulasz w stylu hinduskim z pieczoną cieciorką, kolorową papryką i cukinią. Pasta z fasoli i suszonych pomidorów z kiełkami. Słowem, rock’n’roll pełną gębą.
– Kiedyś była dieta torebkowa, a dzisiaj jest pudełkowa – kwituje gospodarz. – Dobra, co chcesz wiedzieć?
Są dni, kiedy mówię: „Dość”
Żyję chyba sobie sam na złość
Wciąż gram, śpiewam, jem i śpię
Tak naprawdę jednak nie ma mnie...
Wciąż bardziej obcy
(sł. A. Mogielnicki)
W którym poznajemy chłopaka, co nie lubił fotografii, i choć często przesiadywał z największymi chuliganami na ławce pod blokiem na wrocławskim Sępolnie, to jednak naprawdę przyjaźnił się tylko z bratem. Ten chłopak miał niebywały dar do gitary, ale w tamtych czasach, na początku lat siedemdziesiątych, w biednej, szarej Polsce nie było sklepów z instrumentami. Wszystko, co mógł mieć, to samoróbka, na której po omacku, nie znając nut, szukał nieporadnie pierwszych akordów. Czasami brał tę gitarę do ręki i dociskał struny najmocniej, jak się dało. Krew szła spod palców, a on przez chwilę zapominał o chorobie matki. A potem słyszał jej głos i wstawał w nocy, żeby zanieść mamę do łazienki. Potem niósł jej trumnę. Musiał też nieść trumnę brata, a przecież rozstali się tylko na jeden dzień, gdy grał koncert w innym mieście, na prawdziwej wielkiej scenie. Kiedy wrócił, milicjant pokazał mu kilka zdjęć, a wtedy on nie wytrzymał i rozkwasił mundurowemu nos. Na komendzie przywiązali go do krzesła i lali bez litości. Ten ból był jednak niczym w porównaniu z raną, która na zawsze otworzyła się w jego sercu. Z tamtego czasu zostały tylko wspomnienia, żadnych zdjęć. Oraz pamięć do muzyki, blizny na palcach i proroczy sen o ojcu.
Marcin Prokop: Jakie jest twoje pierwsze świadome wspomnienie?
Jan Borysewicz: To była zima, uczepiliśmy się z kilkoma dzieciakami cysterny, żeby nas pociągnęła po śniegu. Ale cysterna zamiast ruszyć do przodu, zaczęła się cofać. Pamiętam krzyk mojej matki, która wybiegła z domu. Nie wiem, ile miałem wtedy lat, ale bardzo mi ta scena utkwiła w pamięci. Mieszkaliśmy wówczas na Kleczkowskiej we Wrocławiu. Potem przenieśliśmy się na Sępolno. Nie mam żadnych zdjęć z tamtego okresu, bo nigdy nie byłem zbieraczem przeszłości. Nie dopytywałem, skąd wzięła się moja rodzina, nie dociekałem, co było wcześniej. Jakbym przed tym uciekał. Mam trochę zdjęć w iPadzie, na komputerze, ale takich wywołanych na papierze nie, mimo że zrobiono mi ich pewnie setki tysięcy. Właściwie to mam tylko jedno zdjęcie z dzieciństwa: króciutkie włosy, stoję nad Odrą i się w nią wpatruję. Tyle. Zawsze interesował mnie tylko następny dzień, żyłem do przodu. Mam sześćdziesiąt sześć lat i żadnego albumu ze starymi zdjęciami.
Nie interesowałeś się przeszłością swojej rodziny? To naturalna potrzeba większości ludzi – poznać swoje korzenie.
Zrobiła to moja siostra. Miałem starszego o dwa lata brata Andrzeja i mam o trzy lata starszą siostrę Halinę. Była nauczycielką, teraz jest już na emeryturze. Wysłała mi kiedyś nasze drzewo genealogiczne. Przyjrzałem mu się raz, bez większych emocji. Tu ktoś był w Rosji, tu w Wilnie, tu w Trokach – mój ojciec się tam urodził – ktoś inny wyjechał do Stanów. Ostatnio, gdy graliśmy koncerty w USA, spotkałem się z kuzynką, która tam mieszka. Nie jestem typem utrzymującym kontakt z rodziną. Może dlatego, że gdy moja mama zachorowała, wszystko wokół zaczęło się rozpadać. A słowo „rodzina” zaczęło kojarzyć mi się z bólem, cierpieniem. Mama miała stwardnienie rozsiane. Bardzo ciężka choroba. W tamtych czasach nie potrafiono jej powstrzymać. Na początku, kiedy mama poczuła się źle, wszyscy pomyśleli, że to zwykłe przeziębienie. Ale ona się na dobre rozłożyła. Leżała pięć dni, tydzień, dwa tygodnie i nagle się okazało, że to coś zupełnie innego... Zanim postawiono diagnozę, trochę czasu minęło. Od tej pory to była choroba całej rodziny. Wtedy też właściwie skończyło się moje dzieciństwo. Miałem trzynaście, może czternaście lat. Zajmowałem się mamą, dopóki mogłem. Robiłem przy niej wszystko. Potem trafiła do domu opieki, bo siostra wyszła za mąż, a mój brat odszedł... Przepraszam, nie lubię do tego wracać.
Z rodzeństwem, od lewej: Andrzej, Janek i Halina. Ok. 1960 r.
Andrzej był dla ciebie ważną postacią?
Najważniejszą. To był wtedy mój jedyny przyjaciel. To on nauczył mnie grać na gitarze. Chociaż pierwszy instrument, jaki pokochałem, to była perkusja. Mój ojciec grał na bębnach w zespole jazzowym. Dlatego i ja zacząłem od pałek. Ale szybko się okazało, że tak naprawdę chcę grać na gitarze. To nie było łatwe, bo wtedy takich instrumentów prawie w ogóle w Polsce nie dało się kupić, ale dorwałem gdzieś jakieś pudło. Brat nauczył mnie grać Dom wschodzącego słońca, zaledwie parę akordów. Potem chodziłem z tą gitarą po Sępolnie i gdzie tylko ktoś grał, to podglądałem, jak to robi. Teraz możesz włączyć internet i się uczyć. Ale wtedy były inne czasy, żyło się wśród ludzi. Bardzo różnych. A dziś wszyscy się od siebie izolują, zamykają w swoich bańkach, nie szukają kontaktu z innymi od siebie. A już broń Boże z tymi, którzy mogą być jakimś zagrożeniem. A u nas w dzielnicy mieszkało strasznie dużo łobuzów, więc ocierałem się o wszystkie ludzkie typy, także te spod ciemnej gwiazdy.
Tata Janka (w środku) grywał na perkusji. Lata 60.
Sępolno to nie było miłe, ładne, strzeżone osiedle, w typie dzisiejszych ogrodzonych fortec dla bogaczy. Miałeś poczucie niedostatku?
Akurat u nas w domu niczego nie brakowało, nigdy nie chodziłem głodny. Co tydzień pewna pani przynosiła nam ze wsi jajka, ser i śmietanę – znakomite! Walka o przetrwanie, że tak to nazwę, toczyła się na innym poziomie. Chodziło o mamę. Bardzo dużo się nią zajmowałem. Codziennie trzeba było ją znieść po schodach do wózka, zabrać na spacer albo na przykład o czwartej nad ranem wziąć na ręce i zanieść do toalety. To głównie ja opiekowałem się mamą, bo ojciec często wyjeżdżał w delegacje. Uciekał. Miałem do niego o to straszny żal. Ale staram się dom wspominać dobrze. Kiedy mama jeszcze była zdrowa, tętnił życiem i radością. Mój ojciec był rozrywkowym człowiekiem. Grał nie tylko na perkusji, ale też na akordeonie. Miałem bardzo ładną rodzinę – ciotki były pięknymi kobietami, wujkowie przystojnymi facetami. Kiedy do nas przychodzili, to aż mi się morda cieszyła. Oczywiście rozrabialiśmy, bo ciotki i wujkowie też mieli dzieci, więc myśmy z tymi kuzynami i kuzynkami sobie śmigali. Pamiętam, że czasami zaglądałem do dorosłych i widziałem, że oni też się świetnie bawią. W ogóle było dużo śmiechu w domu. Aż do momentu, kiedy mama zachorowała. Nieszczęście szybko weryfikuje, na kogo można liczyć, więc rodzina zaczęła rzadziej do nas przyjeżdżać. Mama już właściwie nie chodziła, choć przy jakimś spotkaniu rodzinnym wstała i po prostu sama poszła do łazienki. Jakby zapomniała, że coś się z nią dzieje niedobrego. I wszyscy byli w szoku, jak to możliwe? Poszliśmy za nią z ojcem, a ona prawie upadła, w ostatniej chwili ją złapaliśmy. Nigdy później już sama się nie podniosła. Dużo czytałem na temat jej choroby, szukałem lekarstwa. Jeździłem na budowę i pracowałem, żeby zarobić, bo dowiedziałem się o jakichś zastrzykach, które można było sprowadzić ze Stanów. Więc pracowałem na lekarstwa dla mamy. I na gitarę. Mama bardzo chciała, żebym grał. Pamiętam, że nawet gdy już chorowała, to zawiozła mnie do ogniska muzycznego. To też przedziwna historia. Ja już wtedy trochę umiałem. I w tym ognisku po jakichś trzech godzinach zajęć podszedł do mnie nauczyciel i poprosił, żebym pokazał innym dzieciakom, jak zagrać tego bluesa, którego sobie próbowałem. W tym momencie zrezygnowałem. Skoro nauczyciel mówi, żebym coś wytłumaczył dzieciakom, to znaczy, że się od niego niczego nie dowiem. Od tej pory szkoliłem się sam. Od razu pokochałem muzykę rockową. Dla mnie wcześniej świat nie istniał, ja się na dobrą sprawę przebudziłem, gdy usłyszałem Led Zeppelin, Jimiego Hendrixa... Potem poszło już szybko, zachłysnąłem się całą falą dźwięków: Deep Purple, Black Sabbath. To był najlepszy, przełomowy czas dla muzyki rockowej. Oni wtedy tak grali, że dzisiaj załamuję ręce, dlaczego rock nie poszedł jeszcze do przodu, tylko zawrócił w stronę plastiku? To niewyobrażalne, ale muzyka jakby przestała się rozwijać. Ci, którzy teraz chcą zrobić karierę, już nie muszą umieć śpiewać, nie muszą umieć grać. Przerażające. Między innymi dlatego założyłem Akademię Borysewicza, żeby na moich warsztatach ludzie brali do ręki żywe instrumenty.
Czy twoją pierwszą gitarą była kultowa jolana?
Nie, to była jakaś dziwna gitara, nie miała żadnego logo ani nazwy producenta. Struny wisiały z pięć centymetrów nad gryfem. Żeby na tym grać, trzeba było się nieźle nagimnastykować. W zasadzie to pierwszą „gitarę” zrobił mi kuzyn Edward, który był stolarzem. Nie miała progów ani strun, po prostu kawałek drewna w kształcie gitary. Przez cały czas pukałem palcami w to drewno. Nie było słychać gitarowych dźwięków, ale ja je miałem w głowie. W tamtym czasie często odwiedzałem znajomych, którzy totalnie wsiąkli w klimat Pink Floyd. Tyle że jak dla mnie dziwnie ten zespół odbierali – zamykali się w domu, zasłaniali okna czarnymi kotarami, zapalali świece i tak dalej. Doszukiwali się w tej muzyce ciemnej strony księżyca, a nie tak jak ja – jasnej i radosnej. W każdym razie, kiedy pewnego razu u nich byłem, zauważyli, że stojąc obok kwiatka w doniczce, palcem wystukuję na liściach słyszaną melodię. Muzykę nosiłem cały czas w sobie. Do dzisiaj mi to zostało, dlatego nie lubię długo rozmawiać. Bo nawet teraz, gdy mówię do ciebie, cały czas mam w głowie muzykę i nie mogę się doczekać momentu, kiedy wezmę do ręki instrument i ją z siebie wydobędę. Od samego początku moim marzeniem było, żeby stanąć na scenie i dać ludziom te wszystkie melodie, które są we mnie. Ale kiedy miałem niecałe szesnaście lat i pierwszy raz znalazłem się przed pięćdziesięcioosobową publicznością, przez cały koncert stałem tyłem, bo byłem tak stremowany. Nie potrafiłem odwrócić się do ludzi twarzą. Przez wiele lat tak miałem. Dopiero później znalazłem lekarstwo na tę swoją nieśmiałość.
Co było tą magiczną terapią?
Alkohol. Dał mi dużo odwagi. Stłumił lęk. Lubiłem go za to, że mi pomógł, naprawdę. W pewnym momencie stał się moim kumplem. A z drugiej strony zaczął siać spustoszenie. Ale nie chodzi o moją głowę, tylko o to, że na trzeźwo nie wytrzymywałem presji, która pojawiła się, gdy powstał zespół. W zasadzie dotyczyło to całego Lady Pank, więc myśmy wszyscy uciekając od stresu, imprezowali non stop. Tego życia nie dałoby się wytrzymać na trzeźwo. Teraz wokół artystów są całe sztaby ludzi, doradców, a wtedy nie mieliśmy nikogo, kto mógłby nam powiedzieć: „Dobra, panowie, źle to robicie, tak nie wolno”. Inna sprawa, że na nas by to nie podziałało.
Z uczestnikami warsztatów Akademii Jana Borysewicza.
Dlaczego nie? Metallica poszła na terapię. Płakali jak bobry, publicznie przepracowując swoje problemy w filmie Some Kind of Monster, i chyba wyszło im to na dobre.
Gdyby ktoś nam wtedy zaproponował coś takiego, tobyśmy go wyśmiali. Owszem, korzystaliśmy z doktorów, ale nie byli to na pewno psychologowie. Do dziś mam w telefonie mnóstwo kontaktów opisanych „doktor Szczecin”, „doktor Wrocław”, „doktor Poznań”... A w Warszawie to z pięciu doktorów. Przyjaciele musieli być wszędzie, bo nigdy nie wiedzieliśmy, którego z nas i gdzie coś trafi. Karetki czasami przyjeżdżały i na koncert, i do hotelu. Myśmy naprawdę prowadzili bardzo, bardzo rock’n’rollowy tryb życia.
Do tego jeszcze dojdziemy. Na razie wróćmy do twoich gitarowych początków. Kiedy zacząłeś czuć prawdziwą więź z instrumentem?
Od razu. Tę gitarę, na której grałem, tę, która miała struny pięć centymetrów nad progami, to tak męczyłem, że mi krew ciurkiem leciała z palców – strasznie bolało, to były żywe rany. Spałem z nią, to znaczy ona cały czas stała przy łóżku. I gdy budziłem się w nocy, brałem ją do ręki i trzymałem z całej siły, dotykałem palcami. To łagodziło ból. Ale dzięki temu wyrobiłem sobie te paluchy. Zobacz, tu już nic nie ma, są tylko wgłębienia od strun... Oczywiście gdybym miał wtedy lepszą gitarę, taką, jakie są obecnie, tobym sobie takich ran nie porobił. Niewiarygodne, jak musiałem te struny naciskać. No ale to nigdy nie był sport dla mięczaków. Zwłaszcza, jak się mieszkało na Sępolnie. To nie było miejsce, gdzie na gitarach grali grzeczni chłopcy. Tylko łobuzerka siedziała na ławkach z pudłami. Grali, śpiewali numery Stonesów czy Bitli. No to i ja z nimi siadałem i zaczepiałem: „Pokaż, jak to się gra”. Jakieś winko zawsze przy okazji się pojawiło, to trzeba było się z nimi napić. Kiedyś mój ojciec połamał jednemu na głowie gitarę, bo gość deprawował mu syna. Kazał mi natychmiast wracać do domu. Innym razem zabrał mnie do fryzjera, żeby mi obciąć włosy. Siedziałem na fotelu i płakałem, patrząc, jak moje pióra lecą na ziemię. Z drugiej strony – co powiedziałem ojcu po latach – przynajmniej czułem, że wtedy chciał zadbać o mnie, że się mną interesował.
Sam był muzykiem, więc dlaczego nie rozumiał twojej pasji?
Wiesz, jaka była muzyka naszych rodziców. Zupełnie inna niż nasza. Ale gdy ojciec pierwszy raz zobaczył mnie w telewizji, kiedy zagrałem z zespołem Super Pakt, to złożyli się z wujkiem i kupili mi kolumnę głośnikową. Cała rodzina się zeszła i powiedzieli: „Jak ty tak to kochasz, to w takim razie ci pomożemy”. To był bardzo fajny odruch. W ogóle mi się poszczęściło, bo miałem w dzielnicy znakomitego człowieka, Adama Labogę, który już wtedy robił wyśmienite wzmacniacze. Bardzo często u niego przesiadywałem. Kiedyś siedzimy, pijemy sobie winko, on robi wzmacniacz. W pewnym momencie mówię: „Adam, wzmacniacz się pali”. A on, wstając z krzesła: „Kurwa, niech się pali, przynajmniej zobaczę od czego”. No i zjarał się ten wzmacniacz. Adam podszedł, zobaczył: „A, to ten opornik. Zdzichu, dawaj następny, robimy jeszcze raz”. Doszedł w tym do perfekcji. Grałem też w domu kultury na Sępolnie, gdzie mieli bardzo dobry sprzęt. To było fajne miejsce. Dom kultury mieścił się w kinie Światowid, w tej chwili chyba jest tam kościół. Wchodziło się tak, jak teraz na zakrystię. Tam się wydarzyła bardzo nieprzyjemna historia i gdyby nie mój kolega Jarek, z którym grałem, mogłaby się skończyć tragicznie. W pewnym momencie podszedłem z gitarą do mikrofonu, dotknąłem go ustami i prąd mnie walnął. Nie mogłem się oderwać, a przed oczami miałem jedną wielką kulę błękitu. Nic innego nie widziałem. W pewnym momencie usłyszałem straszny dźwięk, głośny huk, a ten kolega odepchnął mnie, ja się przewróciłem. Gdy puściłem gitarę, wzmacniacz zaczął wyć, bo wszystko się sprzęgło. Więc Jarek uratował mi życie. Do dzisiaj trzymamy się razem, Jarek pracuje ze mną w zespole.
„Sępolno to nie było miejsce, gdzie na gitarach grali grzeczni chłopcy”. Młody gniewny Jan Borysewicz w latach 70.
W którym momencie z ławki pod blokiem zawędrowałeś na scenę?
Był we Wrocławiu taki zespół Nurt, Alek Mrożek w nim grał, śpiewał Jacek Baran. Świetna kapela, chodziłem na ich koncerty, szczena mi opadała. Byłem zachwycony. Chciałem tak samo jak oni stać na scenie i grać. Któregoś dnia – nawet pamiętam godzinę, to była siedemnasta – podjechał do tego naszego domu kultury Jacek Baran z całym zespołem i powiedział, że rozchorował się Alek Mrożek, a oni jadą na koncert do akademika, i że muszę z nimi zagrać. Wiedzieli, że jest taki małolat, który biega po całej dzielnicy z gitarą. Jacek Baran widział we mnie talent. Przyszedł więc do tego domu kultury – podczas gdy jego zespół siedział w busie, takim rock’n’rollowym volkswagenie pomalowanym na kolorowo – i mówi, że jedziemy, o dziewiętnastej jest koncert. Ja na to: „Ale przecież nie znam repertuaru”. „Nauczysz się”. No i pojechałem. I bez żadnej próby zagrałem cały koncert. W zasadzie chyba od tego tak naprawdę wszystko się zaczęło. Potem grałem w zespole Super Pakt, a następnie dostałem propozycję grania w polsko-niemieckim zespole Katia & Roman...
Zanim zapuścimy się w labirynt twojej muzycznej kariery, wróćmy jeszcze na moment do domu rodzinnego. Z tego, co mówiłeś, wynika, że to głównie mama trzymała dom w garści, a tata był raczej nieobecny.
Pracował jako dyrektor w pewnej firmie i ciągle jeździł w delegacje. Oprócz tego, że ojciec grał amatorsko w zespole, robił wiele innych rzeczy, między innymi boksował. Ja też trochę boksowałem, przez jakiś czas trenowałem w Gwardii Wrocław. Boksowałem też trochę na dzielnicy... Kiedyś mój brat przyszedł do domu pobity. Strasznie się wściekłem, wybiegłem na ulicę, poleciałem dobre dwie przecznice pod kino Światowid i dopadłem w krzakach łobuza, który podniósł rękę na mojego brata. Sprałem go konkretnie. Dopiero potem się okazało, że gość właśnie wyszedł z więzienia. Po tym wydarzeniu wszyscy zaczęli czuć do mnie respekt. Tak to wyglądało, że za rodzinę gotów byłem walczyć, nie zważając na nic.
Wspomniałeś o szczególnej relacji ze swoim bratem. Kiedy o nim mówisz, szklą ci się oczy. Co się stało z Andrzejem?
Nie lubię do tego wracać... Jechałem wtedy do Warszawy, miałem zagrać koncert z zespołem Apokalipsa i z Jurkiem Grunwaldem i następnego dnia wrócić. Andrzej odprowadził mnie do tramwaju, którym jechałem na dworzec. Po koncercie w Warszawie poszedłem do hotelu zadzwonić do domu i dać znać, że już wracam. Odebrała mama i powiedziała mi, że Andrzej nie żyje. Popełnił samobójstwo. Moja siostra Halina była wtedy w ciąży. Weszła rano do łazienki, żeby się umalować, i na dziesięć minut straciła Andrzeja z oczu. Kiedy wyszła z toalety, mój brat już nie żył. Dziesięć minut, kurwa! Była w szoku. Poszła do mamy, która już wtedy z powodu choroby leżała w łóżku, i powiedziała: „Mamo, Andrzej się powiesił”. A ta kobieta nie mogła ani wstać, ani w ogóle nic zrobić. Leżała nieruchomo, wiedząc, że w pokoju obok na sznurze wisi jej syn. Gdy wróciłem do domu, od razu pojechałem na milicję. Podczas przesłuchania jeden z milicjantów rzucił na stół zdjęcia mojego brata i pogardliwym tonem powiedział: „Co, targnął się na linkę, tak?”.
To były zdjęcia zrobione na miejscu tragedii?
Tak.
To wtedy pierwszy raz zobaczyłeś Andrzeja martwego?
(milczenie)
Jak zareagowałeś, kiedy milicjant pokazał ci te zdjęcia w tak ohydny sposób?
Rzuciłem się na niego z pięściami. Nie miał prawa tak się zachować. Potem na komisariacie przywiązali mnie do krzesła i do nieprzytomności napierdalali ręcznikiem, żeby nie było śladów.
Czy kiedykolwiek dowiedziałeś się, dlaczego Andrzej odebrał sobie życie?
Wydaje mi się, że przez dziewczynę. Nie chciałbym tego dalej rozgrzebywać.
Co się potem najbardziej zmieniło w twoim życiu? Dla dzieciaka, którym wtedy byłeś, to musiało być jak uderzenie pociągu.
Niedługo potem wyprowadziłem się z domu. Wynająłem mieszkanie na Sępolnie i zacząłem pracować. Różne to były prace... Coś ci powiem. Pochowałem trzy bliskie mi osoby: brata, mamę i potem ojca. Jak niosłem trumnę z moim bratem, to trumna się przechyliła na bok. Tak samo było z moim ojcem.
Czułeś, że to jakiś znak?
Myślę, że tak, ale kto to wie, jaki? Moje życie jest pełne znaków, których nie potrafię zinterpretować. Na przykład bardzo często napotykam liczbę „55”. Dlaczego akurat tę? Kto i co chce mi przez to powiedzieć? Jadę samochodem, nagle widzę gdzieś na murze „55”. Sprawdzam w Empiku płyty, kto jest na którym miejscu, nagle patrzę, moja solowa płyta dwa dni temu na pięćdziesiątym piątym miejscu. Mam tych znaków mnóstwo, czasami robię sobie nawet zdjęcia w takich sytuacjach. Mówię o tym mojej Małgorzacie, a ona: „Przestań, to zbieg okoliczności”. A ja: „Gosia, tego jest tak dużo, że to się w pale nie mieści”. Sytuacja jak z jakiejś książki Stephena Kinga. Tylko do czego to zmierza?
Miałeś poczucie, że źle się stało, że cię przy Andrzeju nie było? Że to się wydarzyło akurat wtedy, kiedy nie mogłeś nic zrobić, bo byłeś daleko?
Bardzo często o tym myślałem, ale kto to mógł przewidzieć? Myśmy się śmiali, rozmawiali: „Czekam na ciebie, bracie, jutro”. Jechałem tylko na jeden dzień, żeby zagrać i wrócić. Nie obwiniałem się za to, co się stało. Jedna rzecz, która mi wtedy przez głowę przeszła, to to, że gdybym cokolwiek wyczuł, to może bym nie pojechał albo zabrałbym go ze sobą. My nawet rozmawialiśmy, że gdy będę grał, on będzie ze mną jeździł. Tego dnia, kiedy widzieliśmy się po raz ostatni, Andrzej był w zajebistym nastroju.
Czy po jego śmierci miałeś poczucie, że skończył się czas niewinności? Takiego dzieciństwa, które oznacza, że nie myślisz o sprawach ostatecznych, po prostu życie się toczy, jest fajnie. I nagle dzieje się coś takiego, co sprawia, że już nigdy nie jesteś taki sam.
Fajnie to było, jak mama była zdrowa i potem jeszcze przez jakiś czas na początku jej choroby. Na przykład nauczyłem się gotować, bo robiłem wszystko w domu. Lepiłem pierogi, uszka i takie rzeczy... No tak się ułożyło. Nie tylko w moim domu były różne nieszczęścia.
A siostra jak się w tym wszystkim odnalazła?
Halina była najstarsza, mieszkała w akademiku. Miała swoje życie. Ja skończyłem podstawówkę, potem z tym moim przyjacielem Jarkiem chodziliśmy do wieczorówki koło Iglicy i ówczesnej Hali Ludowej. Żeby dostać się do tej szkoły, musieliśmy mieć zaświadczenie, że pracujemy. Więc zatrudniliśmy się w drukarni. Wpadliśmy na genialny pomysł, żeby drukować pieniądze. Chcieliśmy „zarobić” na fajki i wino. Zaczęliśmy robić pięćsetki, które wtedy były w obiegu. Udało nam się parę banknotów w kiosku Ruchu rozmienić: kupowaliśmy jakieś gumy do żucia i tego rodzaju rzeczy i mieliśmy na papierosy i wino. Żeby nikt nas nie złapał, nie robiliśmy tego we Wrocławiu, tylko jeździliśmy do jakichś wsi i wieczorami rzucaliśmy te pomięte „pieniądze” kasjerkom. W końcu zrezygnowaliśmy, bo to już było za grube, mogło się skończyć kryminałem. Młodzi ludzie czasami robią takie głupie rzeczy. Wszystko, co nielegalne, jest po prostu pociągające i fantastyczne. Oczywiście do czasu, aż cię złapią. Pracowaliśmy więc w tej drukarni, a potem w parku przy Hali Ludowej. To piękne miejsce, uwielbiałem tam chodzić. W tym parku grabiliśmy liście. Pracował tam też taki człowiek z jednym zębem, który jeździł zetorem i ciągle nas opierdalał, że nic nie robimy, tylko się śmiejemy i palimy papierosy. Wykorzystywaliśmy też przejeżdżające w okolicy tramwaje, żeby trochę połobuzować. Wtedy tramwaje miały rozsuwane drzwi, ale ręcznie, nie automatycznie. Te drzwi ciągle się psuły, więc w zasadzie przez cały czas były otwarte. Gdy staliśmy akurat blisko tramwaju, który przez ten park przejeżdżał, przez te popsute drzwi wrzucaliśmy do środka gałęzie. Uważaliśmy, że to znakomita zabawa.
Podobno kobiety kochają łobuzów. Czułeś już wtedy, że działasz na nie swoim urokiem?
Kiedyś spodobała mi się jedna dziewczyna i chciałem się z nią umówić. Ale akurat wtedy ojciec zabrał mnie do fryzjera i obciął mi włosy. A ja mam trochę odstające uszy. To znaczy teraz może to się tak nie rzuca w oczy, ale gdy byłem młody i miałem krótką fryzurę, to te uszy nie wyglądały za dobrze. Pomyślałem, że przecież nie pójdę, kurwa, na randkę taki obcięty. Pojechałem więc na targ gdzieś na Krakowską i kupiłem sobie perukę oraz degolówkę. Degolówka to taka czapka, jaką nosił generał de Gaulle. Przycisnąłem perukę tą czapką, kupiłem dwie gumy balonowe Donald i poszedłem na randkę. Wsiadamy z tą dziewczyną do tramwaju z otwartymi drzwiami, trzymamy się za rączki, jedziemy przez park, ja cały szczęśliwy, i w pewnym momencie zawiał wiatr i mi to wszystko z głowy spadło. Tak się zawstydziłem, że wyskoczyłem z tramwaju i uciekłem. Moje pierwsze doświadczenia z dziewczynami nie były udane. Późniejsze zresztą też. Prawie wszystkie moje związki trwały krótko. Ja chyba taki jestem, że za szybko biegnę do przodu, a inni muszą mnie gonić. Nawet dzisiaj była taka sytuacja, że przyszły zdjęcia z komunii Marysi, córki mojej partnerki Małgosi. I ja otwierając tę paczkę nożykiem do cięcia papieru, przerysowałem główne zdjęcie i ramkę. Wiesz, co zrobiłem? Natychmiast zadzwoniłem i poprosiłem, żeby mi to zdjęcie przysłali ponownie. I jeszcze dwa dodatkowo zamówiłem. Po prostu wszystko muszę załatwić od razu. Musi się dziać teraz, natychmiast. Niektórzy ludzie tego nie rozumieją. Moja Małgosia tego nie rozumie. Pytam ją: „Czy zrobiłaś fakturę? Czy zrobiłaś dokumenty?”. „Nie”. „Gosia, ale ja ci o tym mówiłem trzy dni temu”. Często mam spięcia przez to, bo nie lubię odkładać rzeczy na później. Kiedyś rozstawałem się z pewną kobietą, z którą byłem kilka lat, i ona zapytała: dlaczego? Powiedziałem jej: „Bo ja idę cały czas do przodu. Zmieniam wszystko, rozwijam się. A ty zostałaś mi trochę w tyle. Przepraszam cię, ale się rozstajemy”. Może po prostu za szybko żyję? Ale też strasznie dużo od siebie wymagam. To nie tak, że kogoś zostawiam, bo nawaliłem, bo coś zepsułem, ja po prostu ciągle chcę iść naprzód. Odcinam rzeczy i ludzi, którzy trzymają linę za mocno i nie pozwalają mi się rozpędzić. Albo za słabo i za bardzo pozwalają mi się rozluźnić. Bo w drugą stronę to też działa fatalnie. Byłem w takim związku, w którym panowało po prostu rozpasanie totalne i to się okazało bardzo niebezpieczne.
A jak jest w twoim obecnym związku z Małgosią?
Wiem, że chciałbym z nią spędzić całe życie. Bo to jest chyba pierwsza kobieta, z którą nie zgadzam się w wielu sprawach i często się o nie kłócimy, ale ona potrafi przekonująco bronić swoich racji. Ma mocny kręgosłup. Nie odpuszcza. I to mi imponuje. A przede wszystkim bardzo się kochamy. Gdy jesteśmy blisko siebie, to jest nam dobrze. To wszystko brzmi tak prosto i banalnie, ale uwierz mi, osobie takiej jak ja nie jest łatwo taki stan osiągnąć.
Może po prostu w wieku sześćdziesięciu paru lat wreszcie wydoroślałeś?
Dawno temu sobie obiecałem, że nigdy nie dorosnę. Mój ojciec kiedyś powiedział do mnie: „Ty gówniarzu”. Odpowiedziałem mu: „Wiesz co, ojciec, jak dorosnę, to ci przysięgam, że do nikogo w życiu tak się nie zwrócę”. I dotrzymałem słowa. Nawet jak były jakieś nieprzyjemne sytuacje z małolatami, zawsze starałem się porozmawiać. A nie, żeby nawrzucać: „ty gnoju, ty gówniarzu”, bo tak jest najprościej. Taka odzywka do własnego dziecka... po prostu bardzo mnie to zniesmaczyło. Albo sytuacja z bananami. W tamtych czasach w sklepach prawie niczego nie było. I nagle w domu znalazły się banany. Jem tego banana, a ojciec w pewnym momencie podchodzi i mówi: „Nie wpierdalaj jak kartofli”. Ledwo przełknąłem, tak mi się przykro zrobiło... Gardło mi się ścisnęło. Nic nie powiedziałem. Ale po latach kupiłem sobie kilogram bananów, zjadłem wszystkie, porzygałem się i pomyślałem: „No to masz, ojciec, patrz, czego mnie nauczyłeś”.
Czy kiedykolwiek miałeś okazję pojednać się z ojcem? Wytłumaczyć mu z perspektywy dorosłego człowieka, że to, co robił, nie zawsze było dobre?
Mój ojciec, kiedy miał sześćdziesiąt lat, przyjechał do Warszawy. Dałem mu skórzany płaszcz, kowbojki, dżinsy, kupiłem mu trochę ciuchów i poszliśmy w miasto. Wynajmowałem wtedy mieszkanie na Koszykowej. Łaziliśmy po różnych knajpach. Cały czas obserwowałem ojca, jak zaczepiał wszystkie kelnerki, jaki był zalotny. Ale faceci chyba tak mają, że jak wypiją głębszego, to od razu chcą być tacy serdeczni. Ojciec najwyraźniej dobrze się bawił. Miło było to obserwować. Po pewnym czasie wróciliśmy do domu, siedzimy, ojciec się śmieje, opowiada różne rzeczy o kobitkach i tak dalej. Włączyłem Pawanę na śmierć infantki Ravela, a ojciec mówi: „Czemu takie pierdoły puszczasz?”. Popatrzyłem na niego i zebrało mi się na szczerość: „Tato, chcę ci powiedzieć, że tak naprawdę to jako ojciec się nie sprawdziłeś. Mam do ciebie żal o to, że w zasadzie nas nie przypilnowałeś i że mój brat się powiesił. Nie zadbałeś o nas. Wiem, że dbałeś o mamę, bo widziałem to wielokrotnie. Ale nie dopilnowałeś wszystkiego. I ta nasza rodzina się tak po prostu rozpierdoliła”. Na co ojciec: „Ale co ty, synu? Jak możesz tak mówić?”. Wydawało się, że nic do niego nie dotarło. Następnego dnia pojechał. Kolejnej nocy miałem sen, że mój ojciec w takich białych barchanowych spodenkach wchodzi do białego pokoju, gdzie jest kobieta, z którą wtedy byłem. I mówię: „Ojciec, co ty tutaj robisz?”. Nagle dzwoni telefon. Ale nie we śnie, tylko naprawdę. Otwieram oczy i myślę: „Ja pierdolę, on nie żyje”. Wiedziałem, że zmarł, zanim odebrałem telefon. Podnoszę słuchawkę, a tu dzwoni mój szwagier i mówi: „Jan, słuchaj...”. A ja na to: „Wiem”.
Ale przynajmniej zdążyłeś ojcu wyznać to, co w tobie siedziało przez tyle lat.
Tak. Ale powiem ci, że ten sen był niewiarygodny. Nigdy wcześniej nie zdarzyło mi się coś takiego. Ja do tego czasu nie paliłem trawy ani nie brałem żadnych narkotyków, żeby można było powiedzieć, że złapałem jakiś odlot. Jeszcze do tego wszystkiego w głowie mi brzęczała ta Pawana na śmierć infantki. Biały pokój, wszystko na biało. Mój ojciec w białych spodenkach i kobieta, z którą byłem. I nagle ten telefon. A wiesz, co jeszcze powiedziałem ojcu podczas tamtej rozmowy? „Jak byś umarł, to chyba nie zapłaczę za tobą”. I nie zapłakałem.
„Zachłysnąłem się całą falą dźwięków: Deep Purple, Black Sabbath. To był najlepszy, przełomowy czas dla muzyki rockowej”.
A później?
Trochę to trwało, ale potem zacząłem z nim czasami rozmawiać. Z bratem ciągle gadam, on cały czas jest ze mną. Kiedy jeszcze ojciec żył, pojechaliśmy z Lady Pank do ZSRR. Graliśmy koncert w Wilnie. Poprosiłem wtedy cały zespół, żeby pojechali ze mną do Trok, skąd pochodził ojciec, i zobaczyli, gdzie są moje korzenie. To bardzo piękna miejscowość, malutka, z wysepką, na której hrabia Tyszkiewicz miał swój pałac. Chodziłem od domu do domu i pytałem ludzi, czy coś im mówi nazwisko Borysewicz. Nic. Już mieliśmy wracać, nagle widzę, że w otwartym na oścież oknie siedzi taka kobitka i czyta książkę. Więc ją pytam: „Przepraszam, czy mówi pani coś nazwisko Borysewicz?”. A ona podnosi wzrok i mówi: „Bezwzględnie tak”. Zaprosiła mnie do siebie, zaczęła mi opowiadać, że była narzeczoną brata mojego ojca, czyli mojego stryja Henryka, z którym bardzo dobrze żyłem i bardzo często się z nim spotykałem. Opowiadała mi różne rzeczy, na przykład, że dziadek był bogatym człowiekiem, bo wypożyczał ludziom łódki. Sporo się od niej dowiedziałem. Wcześniej kupiłem książkę o Trokach i ona mi w niej napisała dedykację dla taty. Mój ojciec się strasznie popłakał i dziękował, że pamiętałem o nim, że chciało mi się sprawdzić coś takiego. To był moment, kiedy zrobiłem coś dla niego, mimo że miałem żal za to wszystko, co się stało.
A co mógł według ciebie lepiej zrobić? Co zaniedbał?
Wydaje mi się, że mógł więcej być. Jestem pewien, że wystarczyło być więcej. To prawda, że on miał pracę, często wyjeżdżał, ale można to było tak poukładać, żeby być bliżej rodziny. Wiesz, że byłem prowodyrem ucieczki z domu naszej trójki? Ja, najmłodszy, wyciągnąłem z domu starszą siostrę i starszego brata i uciekliśmy do dziadków, siedemdziesiąt pięć kilometrów pociągiem do Góry Śląskiej.
Dlaczego uciekliście?
Wydaje mi się, że włamaliśmy się do barku i coś w nim narozrabialiśmy. Ojciec po nas przyjechał i wszyscy dostaliśmy wciry. Chyba nie powinno się tak robić, tylko raczej wytłumaczyć. Podczas tamtej rozmowy też ojcu powiedziałem: „A nie można było porozmawiać z nami? Co mi to dało, że miałem siniaka na dupie? Trzeba było porozmawiać. Wielu rzeczy, które zrobiłeś, nie rozumiałem i nie rozumiem do dzisiaj”.
A ojciec zrozumiał twoje pretensje do niego? Powiedział: „Słuchaj, synu, myliłem się, nie potrafiłem, przepraszam”?
Kiedy po raz ostatni przyjechał do mnie do Warszawy i chodziliśmy po knajpach, to wydawało mi się, że on był taki szczęśliwy, jakby w zasadzie nigdy nic się nie stało. A według mnie bardzo dużo się stało. On powinien był ze mną o tym wszystkim pogadać, powiedzieć: „Synu, było tak i tak”. Tego bym oczekiwał. I kiedy go widziałem takiego totalnie zawadiackiego, takiego imprezowicza, to sobie pomyślałem: „Kurwa, może on nic nie kuma, może czas mu to powiedzieć?”. Żałowałem potem, że mu wszystko wygarnąłem, bo może ta rozmowa przyczyniła się do jego śmierci. Może on nosił w sobie tę winę, że dał dupy, że mógł to inaczej rozegrać? Uważam, że jak ktoś się decyduje na rodzinę, to wszystko powinien dla niej poświęcić. Tak mi się wydaje. Chociaż sam musiałem dorosnąć do roli ojca. Mam dwie córki. Kiedy starsza z nich stała się dorosła, to się z nią umówiłem: „Asia, masz swoje życie. Jestem twoim ojcem, kocham cię, ale musisz mieć swoje życie. Ja też chcę mieć swoje. Rozumiesz?”. Natomiast gdy się urodziła Alicja, to było tak, jakby Bóg w zamian za moją mamę dał mi to dziecko. Z nią jest inaczej. Mimo że ona studiuje i mieszka we Włoszech, codziennie po parę razy jesteśmy w kontakcie.
Przypisy
Jolana – czechosłowacka firma, która w latach 1953–1989 produkowała gitary. Niegdyś grali na nich m.in. Eric Clapton, George Harrison i Jimmy Page. Z czasem jakość zaczęła spadać i gitary Jolany sprzedawano tylko w krajach bloku wschodniego. Uchodziły wówczas za instrumenty dość toporne, ale że innych w sklepach nie było albo kosztowały majątek, to czeskie instrumenty stanowiły przedmiot pożądania młodzieży za żelazną kurtyną. Firma wznowiła produkcję w 2004 roku.
Adam Laboga (1952–2018) – konstruktor sprzętu nagłośnieniowego, twórca marki Laboga produkującej cenione i nagradzane na całym świecie wzmacniacze.
Jerzy Grunwald (ur. 1950) – wokalista, kompozytor, producent muzyczny, zadebiutował w zespole No To Co, współpracował m.in. z Katarzyną Gaertner, Ryszardem Poznakowskim. Od lat 70. mieszka, koncertuje i nagrywa płyty na Zachodzie.
Iglica – stalowa iglica w Parku Szczytnickim o wysokości 90 metrów, zaprojektowana przez Stanisława Hempla, wzniesiona w 1948 roku z okazji Wystawy Ziem Odzyskanych. Do dziś pozostaje jednym z architektonicznych symboli Wrocławia.
Hala Ludowa – obecnie Hala Stulecia. Zbudowana w 1912 roku, zaprojektowana przez Maxa Berga. Miejsce najróżniejszych masowych wydarzeń, w tym koncertów dla publiczności liczącej nawet 10 tysięcy osób. Wpisana na listę międzynarodowego dziedzictwa UNESCO.
Zetor – ciągnik rolniczy produkcji czeskiej firmy, działającej od 1946 roku pod tą samą nazwą.