- W empik go
Janka Część 2: powieść współczesna - ebook
Janka Część 2: powieść współczesna - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 234 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
JANKA
Powieść współczesna
CZĘŚĆ II.
Biblioteka Dzieł Wyborowych-Warszawa Sienna 2.
Gabryela Zapolska
JANKA
Powieść współczesna
CZĘŚĆ II..
WARSZAWA
Druk. Ed. Nicz i S-ka, Nowy Świat 70
Telefon Nr 27-73.
x.
Pomiędzy Janką a Minusią nastąpiło teraz pozorne zbliżenie, wśród masy gałganków, świecideł i przygotowań do walki karnawałowej. Janka ani na chwilę przecież nie dawała się unieść prądowi, rwącemu ku sobie pustą duszę Minusi.
Wszystkie wolne chwile, których nie zajmowały jej krawcowe, modniarki, gorseciarki lub szewcy, spędzała w małym pokoiku, skurczona nad książką.
Umysł miała dość bystry, lecz jak gąbka nasiąkał prędko, pochłaniał i wysychał, na pozór nic nie zatrzymując. Janka chwilami wpadała w rozpacz. We dwa tygodnie zapominała tego, czego się z taką łatwością nauczyła. Lecz, w gruncie rzeczy, wiadomości te układały się porządnie, spokojnie, w warstwy, przefiltrowane doskonale przez siatkę potrzeb duchowych dziewczyny.
To, czego nie miała w sobie, zatrzymywała i dodawała do wrodzonych pojęć i sądów. Resztę zbyteczną, często paplaninę erudycyjną, deszcz paradoksów szumnych a pustych, odrzucała bezwiednie, kierując się w tym wypadku instynktem zwierzęcia, pasącego się na szczelnie zarosłej łące.
Dawniej, rozmawiając z Minusią, czuła się przygniecioną wielką wyższością panny Grabowieckiej. Dziś ogarnął ją jakiś smutek, jakby wobec nagle spustoszałego i zapuszczonego ogrodu.
Nie umiała sobie utorować ścieżki w rozmowie z Minusią.
Przed trzema miesiącami brała wszystko, eo Minusią jej podawała, bez wyboru, i czyniły sobie z tego przedmiot rozmowy. Dziś Janka wybredzała w strawie, pięknemi oczyma śledząc kółka dymu, ulatujące z ust przyjaciółki.
Nigdy nie mówiła jej o Kuniewiczu, nie wspominała o uczuciu, przepełniającem jej piersi. Śmiech lub szyderstwo zabiłoby jej piękny i doskonały świat, w jakim żyła. Dość było Justyna i jego fatalnych domysłów, brutalnie jej czasami w twarz rzucanych.
Raz jeden zbuntowała się i zawołała, patrząc bratu w oczy:
– Dlaczego tak mówisz o nim, a mieszkasz u niego i pieniądze bierzesz?
Justyn zaczerwienił się i odpowiedział jej oobelgą.
Przeprosili się później, lecz cierń pozostał i w ranie tkwił.
Od tego dnia Justyn demonstracyjnie nie pił herbaty i nie jadał bułek, które Kuniewicz kładł co rano na półce w kuchni, nie troszcząc się, czy jego lokator zjada je lub nie. Dopóki Justyn był chory,
Kuniewicz dbał o niego i starannie pilnował, aby chłopiec regularnie się posilał, skoro jednak stanął na nogi, Kuniewicz wrócił do swej mozolnej pracy i nie troszczył się wiele o wałęsającego się po pokoju młodego Podolskiego. Niekiedy tylko podsuwał mu książkę, mówiąc:
– Przeczytałbyś pan kilka kartek, zamiast butami skrzypieć.
Justyn kilka kartek przerzucił i książkę odłożył.
– Dziękuję panu.
– Weź pan Engelsa „Początek cywilizacyi”.
– E!…
– Prawda!… zapomniałem, że jesteś pan voll – blut.
Justyn brwi zmarszczył i do stołu podszedł.
– Co takiego?
Kuniewicz się roześmiał, głowę od papierów podniósł i zimnemi oczyma w mizerną twarz Justyna patrzał.
– Vollblut-taki pan pełnej krwi… A szkoda pana!… Masz taki bystry, czysty umysł!
Patrzali na siebie długą chwilę, obaj mizerni, zmęczeni, zdenerwowani, szarzejąc powoli w ćmie nocnej, która u schyłku dnia przez zamarzłe okno spływała.
– Zrobiłbyś pan herbaty – wyrzekł wreszcie Kuniewicz, za pióro biorąc.
– Nie, pójdę do cukierni; wreszcie niedługo już będę korzystał z pańskiej gościnności. Ponieważ papa odsyła moje listy nierozpieczętowane, więc postanowiłem…
Urwał, futro na plecy narzucił.
– Zobaczy się, co postanowiłem-dodał i do drzwi się skierował.
Kuniewicz, nie przerywając pisania, od stołu się odezwał:
– Obraziłeś się pan?
Justyn usta wydął i dziwnie do ojca zrobił się podobny.
– Nie… au revoir!…
Wyszedł, z szumem drzwi zamykając.
Kuniewicz pisał, ciągle pochylony, i teraz, w tym zmroku wieczornym, który w agonii swej ma blade, błękitnawe tony, złote włosy jego głowy srebrzyły się długiemi, jasnemi nićmi. Oparł czoło na lewej ręce, i długie, chude palce nerwowo zaciskały się w gęstwinie włosów delikatnych i miękkich.
Ze ścian tego mieszkania płynął czysty, smutny chłód niezamieszkanych grot, w których nigdy podłość i zwierzęcość ludzka nie wpadła z bezczelną śmiałością tańczyć sarabandy fikcyjnych uciech i wrzaskliwej, a pijanej bezmyślnym szałem, wesołości. Na straży, jak legion niezwalczony i silny, zwartym murem cisnęły się książki z żółtych pólek koszar, ciemne grzbiety, w mundur oprawy ujęte, ukazując.
Była to straż milcząca, zazdrośnie skryta, fatalnie ciągnąca, gwardya sfinksów, o łonach rozwiązaniem zagadek brzemiennych.
Był to seraj duszy, rozkochanej w kosmopolityzmie wiedzy, tworzącej sobie świat odrębny, wy niesiony ponad prawa ciała, serca i zdawkowej moralności, będącej często pokrywką krzywdy i niesprawiedliwości.
Błękitnawy, chłodny, nie stopiony całun, zdawał się okrywać tę młodość, wśród pracy zagrzebaną.
Był to grób ciała i tryumf ducha.
Ciało konało, torturowane, głodzone, niszczone w ciągłej usłudze wiecznie nienasyconej kochance swej-duszy. Ona tu rządziła despotycznie, nieugięta i nieubłagana. Chwilami ciału brakło sił, lecz nie buntowało się ono dotąd nigdy, jak zwierzę spętane i pokonane.
Kuniewicz pisać przestał, bo mrok uparty zalegał już wyziębłe ściany.
Młodzieniec wpatrzył się teraz w jaśniejszy kwadrat okna, na którem palmy i liście, podarunek mrozu, zimowa wiązanka, rysowały się srebrnemi, mieniącemi się liniami.
Drzwi cicho skrzypnęły. Stanęła w nich Janka.
– Dobry wieczór panu!-wyrzekła cicho.
– A… to pani!… Brat wyszedł, ale totem lepiej. Mam trochę czasu. Pogawędzę z panią z godzinę. Niech pani siada.
– Przyniosłam mu trochę bielizny. Położyła paczkę na krześle i chciała zdjąć palto.
– Niech pani palta nie zdejmuje – wyrzekł Kuniewicz-tu dziś zimno, nie palone. Ja sam, widzi pani, w palcie siedzę.
– Nie, tu wcale nie zimno-upewniała dziewczyna.
W istocie, głowa jej płonęła, ręce chłodły, tę-by drżały, tak jak zwykle, gdy zostawała z Kuniewiczem.
Usiadła na kuferku pod ścianą.
On siedział wciąż na krześle koło stołu i zwrócił teraz ku niej twarz, brutalnie oświetloną od okna, rozcinając nawpół jego profil na jasną, delikatną i ciemną, prawie czarną półmaskę.
– Nie zapalę lampy – wyrzekł jakimś miękkim, zmęczonym głosem – zrobimy sobie szarą godzinę.
– O, tak… szarą godzinę!-powtórzyła Janka z radością.
Zdawało się jej, że zanurza się w jakąś szarą mgłę, miłą i rozkoszną. Aksamit szczęścia spowijał ją dokoła. Opuściła ręce wzdłuż ciała, oparła głowę o ścianę i siedziała tak, prawie zgubiona w błękitnawym cieniu.
– Pracowała pani trochę? – zapytał Kuniewicz.
Ona nie śpieszyła się z odpowiedzią, wciągając w siebie harmonię jego głosu i doskonały wykrój jego profilu.
– Tak… pracowałam. Są jednak rzeczy, których nie rozumiem…
Zawahała się.
– Czy mogę się pana spytać?… Przyzwyczaił ją bowiem do nagłych zmian u – sposobienia, do nerwowych wstrząśnień, któremi nieraz mroził jej pytania.
– Owszem… niech pani pyta.
Zaczęła się ta lekcya dziwna, urywana, chaotyczna, bez systemu prowadzona. Dziewczyna miała nieraz w swych pytaniach naiwność i głupotę dziecka, czasem nagie genialne spostrzeżenie gorącej i pięknej duszy. On odpowiadał, prostował, wskazywał z jakąś cierpliwością i niezbitą logiką, gruntowaną na łatwych i przystępnych argumentach.
Wstał teraz od stołu i chodził wzdłuż pokoju, tonąc w cieniu, to znów w miarę zbliżania się do okna, jaśniejąc i występując dokładniej.
Dziewczyna umilkła i siedziała pogrążona w cieniu, śledząc go rozmarzonemi i sennemi oczyma. Zdawał się być pryzmatem, który, pochłonąwszy cały promień światła, zlał z siebie pod jej stopy tęczę kolorów jasną, na równe części rozdzieloną. Głos jego brzmiał czysto i do duszy jej wpadał wpierw dźwiękiem, a później treścią wyrazów.
Chwilami Janka nie słyszała, o czem on mówił, słyszała tylko, że mówił, i wtedy budziła się całym wysiłkiem woli, starając się uchwycić myśl przewodnią. Gdy nikł w cieniu, gdy był dla niej mitem fatalnym, istniejącym, lecz niewidzialnym, wtedy – słyszała go dokładnie i rozumiała jego mowę. Lecz gdy podchodził do okna i sylwetka jego zarysowywała się, objęta w masę błękitnawą konającego światła-Janka mimowoli zaciskała nerwowo palce rąk, na grzbiet kuferka zwieszonych.
To był on!… to był ten, którego kochała już bez pamięci… tak blizko niej, a przecież tak daleko!
Zdawała się nie istnieć dla niego, jako kobieta. Zanadto go kochała, aby próbować na nim mogła zalotności, lub choćby czaru uśmiechu… Na myśl jej nawet nie przyszło użyć flirtu, tak piękny, bez śladu fałszu i cały z doskonałości ukuty zdawał się jej charakter tego człowieka. Niemniej przeto, jako kobieta kochająca, a nie kochana – cierpiała, nie formułując swych życzeń i, kto wie, w głębi swej duszy bojąc się w nim przewagi ciała, przewagi, która na jej korzyść tylko wypaśćby mogła.
Miała go przed sobą, jak zjawisko mistyczne, objawienie, wymodlone wśród doskonałej ekstazy. Szary mrok rozświetlał on swą ciemną powściągliwością, bez zmysłowego pociągu. Sam się upajał harmonią swych słów, i głos jego brzmiał teraz wspaniałymi, silnymi dźwiękami. Rósł, olbrzymiał, silny wiedzą, ozłoconą blaskiem gorącej i dla dobra otwartej duszy. Zdawał się odrywać od ziemi, nie istnieć materyalnie, w ciemni tego mroku zimowego-wiosenne słońce widzący!…
Nagle urwał i do Janki podszedł.
– Zrozumiała pani co?
Dziewczyna, nawpół przytomna, wyjąkała z trudnością.
– Tak… tak…
Lecz on ramionami wzruszył.
– Pewnie i połowy pani nie słyszała. Powiedział prawdę, lecz z dźwięku jego głosu
Janka zrozumiała, że nie odgadł przyczyny.
Usiadł obok niej na kuferku i oparł głowę o ścianę.
– Jesieni bardzo zmęczony!-wyrzekł cichym losem.
Siedział tak długą chwilę, jak martwy, nie oddychając prawie.
– Proszę mnie pocałować! – poprosił łago-
Jance nie stało tchu w piersiach.
Nie wiedziała dlaczego ale ta prośba o pocałunek, zamiast napełnić ją radością, sprawiła jej szalony ból i smutek. W jego spokojnym i równym, choć miękkim głosie nie zadrgało nic z tego, co nią całą szarpało w każdej chwili.
Niemniej przeto pochyliła się i - jak niewolnica, spętana rozkazem swego władcy – do gładkiego czoła mężczyzny przyłożyła rozpalone i nagle wyschłe wargi.
Z tego pierwszego pocałunku odniosła wrażenie bolesnej zniewagi i wspomnienie świeżej, orzechowej woni, jaką jego włosy zdawały się być przepojone.
Nagle – drzwi wchodowe raztworzyły się z trzaskiem, a w ciemności dał się słyszeć głos Justyna.
– Czy jesteś pan w domu, panie Kuniewicz?… Janka porwała się z kuferka, lecz Kuniewicz siedział ciągle, spokojny i zimny.