Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

January. Tom 1: powieść współczesna - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

January. Tom 1: powieść współczesna - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 313 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Po­wieść współ­cze­sna przez

Wa­le­ryę Mar­re­né.

(Morz­kow­ską).

Tom I.

Kra­ków.

Na­kład Re­dak­cyi "Świa­ta"

1891.

Kra­ków. – Druk Wł. L. An­czy­ca i Sp., pod za­rzą­dem Jana Ga­dow­skie­go.

W po­ko­ju, za­rzu­co­nym książ­ka­mi, przed wiel­kim sto­łem, suk­nem za­sła­nym, wśród roz­twar­tych in­fo­lio no­tat i pa­pie­rów, sie­dział mło­dy czło­wiek z pió­rem w ręku i pi­sał.

Z pod pió­ra jego wy­stę­po­wa­ły na pa­pier li­te­ry pro­ste, ostre, śpi­cza­ste, nie zwią­za­ne z sobą żad­nym za­okrą­glo­nym ry­sem; ale za to rę­ko­pism był czy­tel­ny, bez śla­du po­pra­wek i prze­kre­ślań, świad­czą­cych za­wsze o wa­ha­niu się my­śli.

Chwi­la­mi pod­no­sił spusz­czo­ną gło­wę i pa­trzał przed sie­bie z brwią ścią­gnię­tą, ze sztyw­nym wzro­kiem, jak gdy­by szu­kał wła­ści­we­go wy­ra­zu, lub się­gał do głę­bin pa­mię­ci. Wów­czas moż­na było spo­strzedz twarz bla­dą o wiel­kich, wy­bit­nych ry­sach i ja­sne oczy nie­pew­ne­go ko­lo­ru.

Wło­sy ciem­ne, nie­dba­le od­gar­nię­te z czo­ła, okry­wa­ły jego po­tęż­ne kon­tu­ry, po­dob­ne do pa­ryj­skie­go mar­mu­ru, rzeź­bio­ne­go ręką mi­strza. Czo­ło to było jak­by prze­wię­dłe i, choć gład­kie, nie mia­ło świe­żo­ści mło­dzień­czej. Znać było, że pa­li­ły się pod niem my­śli, czy żą­dze, i nada­ły mu doj­rza­łość przed­wcze­sną.

Pod łu­kiem brwi gę­stych i śmia­ło na­ry­so­wa­nych, były oczy ja­sne, o by­strem spoj­rze­niu, ba­daw­cze oczy my­śli­cie­la, któ­re, w chwi­lach sku­pie­nia, mia­ły sta­lo­we od­bły­ski. De­li­kat­ne za­gię­cia ru­chli­wych noz­drzy świad­czy­ły o sile i sub­tel­no­ści wra­żeń. Zresz­tą, w twa­rzy tej peł­no było mrocz­nych głę­bin, peł­no kon­tra­stów i ry­sów, zwy­kle wy­klu­cza­ją­cych się wza­jem­nie.

Głów­nym cha­rak­te­rem jej jed­nak była nie­ugię­tość. Nie­ugię­te­mi były przy­cię­te, bez­barw­ne war­gi, jak­by z na­ło­gu pa­no­wa­nia nad sło­wem, a na­de­wszyst­ko nie­ugię­tą była lek­ka zmarszcz­ka, idą­ca od noz­drzy do ką­tów ust, nie­co w dół po­da­nych, na­wyk­nie­niem dumy lub szy­der­stwa. Dol­ne za­ry­sy twa­rzy, wy­ra­zem swo­im, spo­krew­nio­ne były z biu­sta­mi Ju­liu­sza Ce­za­ra i świad­czy­ły o sil­nie roz­wi­nię­tej prak­tycz­nej ener­gii czy­nu, gdy ja­sne czo­ło przy­wo­dzi­ło na myśl gło­wy my­śli­cie­li sta­ro­żyt­nych i, pod wzglę­dem abs­trak­cyj­nych zdol­no­ści, nic nie zo­sta­wia­ło do ży­cze­nia.

Chwi­le na­my­słu jego były zwy­kle krót­kie, nie po­trze­bo­wał two­rzyć pra­co­wi­cie, pió­ro bie­gło po pa­pie­rze, jak­by trud­no mu było wy­dą­żyć my­ślom.

Trwa­ło to czas ja­kiś. Na dwo­rze był dzień ma­jo­wy, peł­ny słoń­ca i woni wio­sen­nych; ga­łę­zie aka­cyi, ro­sną­cej w miej­skim ogro­dzie, tuż pod oknem, trą­ca­ły o szy­by po­ru­sza­ne lek­kim wia­trem, gdzie­nieg­dzie wpusz­cza­jąc do po­ko­ju pro­mień sło­necz­ny, któ­ry je prze­bić zdo­łał. Jed­nak bla­ski roz­bu­dzo­nej na­tu­ry nie zda­wa­ły się prze­ma­wiać do pra­cow­ni­ka, ani nę­cić go do po­rzu­ce­nia pra­cy, – prze­ciw­nie, – był on zu­peł­nie nie­czu­ły na świat ze­wnętrz­ny. Na­wet w chwi­lach za­my­śle­nia i prze­rwy, wzrok jego nie zwra­cał się ku zie­le­ni drzew, ni ku zło­ci­ste­mu błę­ki­to­wi nie­ba.

Tak mi­ja­ła go­dzi­na jed­na za dru­gą, ude­rza­jąc na bliz­kiej ko­ściel­nej wie­ży; pro­mie­nie sło­necz­ne, za­błą­ka­ne tu­taj, od­by­wa­ły ci­chą wę­drów­kę po po­ko­ju, wy­wo­łu­jąc ko­lej­no z po­mro­ki sprzęt ja­kiś lub księ­gę i da­rząc ją chwi­lo­wym bla­skiem.

Sprzę­ty tego po­ko­ju były skrom­ne bar­dzo, su­ro­we nie­le­d­wie, wła­ści­ciel nie mógł po­zwo­lić so­bie na ża­den zby­tek, lub też nie dbał o nie­go, bo wid­niał tu ra­czej nie­ład, niż ubó­stwo, ne­ga­cya mięk­szych na­wyk­nień ra­czej, niż nie­moż­ność uczy­nie­nia im za­dość.

Okno było bez fi­ra­nek, obi­cie rzad­kich me­bli wy­peł­zło, ale po­kój ten był ob­szer­ny, drzwi w głę­bi pro­wa­dzi­ły do dru­gie­go, gdzie wi­dać było że­la­zne łóż­ko. Nie bra­kło tu więc prze­strze­ni; nad sto­łem do pra­cy zwie­sza­ła się lam­pa, sta­ran­nie do­bra­na, by świa­tło jak naj­mniej wzrok ra­zi­ło, a sto­sy ksią­żek, za­le­ga­ją­ce krze­sła, ka­na­pę, sto­ły i le­żą­ce ku­pa­mi na zie­mi re­pre­zen­to­wa­ły znacz­ny ka­pi­tał.

Były to książ­ki roz­ma­ite­go ro­dza­ju; pro­mień sło­necz­ny prze­cho­dził od świe­żej okład­ki pa­ryz­kich, lip­skich lub lon­dyń­skich wy­dań do sta­rych per­ga­mi­nów i kosz­tow­nych sa­fia­no­wych opraw, igra­jąc gdzie­nieg­dzie w szczer­nia­łem zło­cie wy­bi­tych li­ter, od­świe­ża­jąc spło­wia­łe bar­wy i da­rząc je ru­cho­mym bla­skiem.

Snadź okno wy­cho­dzi­ło na za­chód, bo za­kres sło­necz­ny co­raz się da­lej po­su­wał i świa­tło co­raz więk­sze­mi pła­ta­mi prze­bi­ja­ło ru­cho­mą za­sło­nę li­ści, sła­ło się na sza­rej pod­ło­dze, two­rząc na niej zło­ci­ste pla­my i roz­świe­tla­ło po­nu­re wnę­trze tego po­ko­ju, aż wresz­cie nie­dy­skret­nie za­igra­ło na kar­cie pa­pie­ru, po któ­rej bie­gło pió­ro jego miesz­kań­ca, jak­by nę­cąc go do od­po­czyn­ku, przy­po­mi­na­jąc, że tam na świe­cie kró­lo­wa­ła wio­sna, śpie­wa­ły pta­ki, pach­nia­ły kwia­ty, i że on tak­że był mło­dym.

Ale on tyl­ko usu­nął się nie­cier­pli­wie i pi­sał da­lej, nie­czu­ły na ża­den wpływ ze­wnętrz­ny.

Do­pie­ro, po nie­ja­kim cza­sie, sam do­bro­wol­nie od­rzu­cił pió­ro, któ­re przez czas ja­kiś kre­śli­ło coś z po­dwo­jo­ną szyb­ko­ścią i od­su­nąw­szy nie­co krze­sło, na któ­rem sie­dział, oparł gło­wę na po­rę­czy i, jak­by po do­ko­na­nem dzie­le, ode­tchnął głę­bo­ko; przez chwi­lę oczy jego ja­śnia­ły chłod­nym bla­skiem, zda­wał się prze­by­wać jesz­cze w abs­trak­cyj­nych kra­inach.

Po­wstał wkoń­cu, wy­cią­gnął człon­ki zmor­do­wa­ne dłu­giem po­zo­sta­wa­niem w jed­nem po­ło­że­niu i oka­zał, że po­stać jego od­po­wia­da­ła w zu­peł­no­ści cha­rak­te­ry­sty­ce gło­wy; jak twarz była wy­ra­zi­stą i prze­wię­dłą, tak po­stać była wy­so­ką, szczu­płą, nie­co na przód po­da­ną od książ­ko­wej pra­cy.

Pa­trząc na nie­go, moż­na było za­py­tać o wiek i nie módz na to py­ta­nie od­po­wie­dzieć do­kład­nie, bo, po­mi­mo ze­wnętrz­nych cech znu­że­nia i go­rącz­ko­wej pra­cy, mło­dość ma pięt­no i uro­ki so­bie wła­ści­we; da­rem­nie czo­ło jego było bla­de, da­rem­nie my­śli, uczu­cia, czy cier­pie­nia, wy­żło­bi­ły bruz­dy na twa­rzy; było coś nie­okre­ślo­ne­go w uśmie­chu, spoj­rze­niu, ru­chach, co świad­czy­ło, że jak­kol­wiek twar­de, go­rącz­ko­we, lub na­mięt­ne ży­cie jego było do­tąd krót­kie, że choć może nad­uży­wał skar­bów bytu, nie zu­żył ich jesz­cze, i że po za abs­trak­cyj­ną ener­gią tej na­tu­ry, mo­gły trwać ukry­te inne pier­wiast­ki.

Te­raz ukoń­czyw­szy pra­ce swo­ją, spoj­rzał na ze­ga­rek, któ­ry wska­zy­wał już bliz­ko pią­tą go­dzi­nę, a uczy­niw­szy to, rzu­cił okiem wo­ko­ło z pew­nem zdzi­wie­niem, jak­by bra­kło mu jed­ne­go ze zwy­kłych sprzę­tów lub czyn­ni­ków ży­cia. Prze­szedł się parę razy po po­ko­ju.

Nie przy­szło mu jed­nak na myśl zbli­żyć się do tych sło­necz­nych świa­teł, ci­sną­cych się koło okna, roz­two­rzyć je całe fa­lom po­wie­trza, ode­tchnąć wo­nia­mi wio­sny.

Tak prze­szło mi­nut parę, w cią­gu któ­rych znów obej­rzał się z wzra­sta­ją­cem zdzi­wie­niem, a te­raz na­wet zdzi­wie­nie jego zmie­ni­ło się w nie­cier­pli­wość.

Wsku­tek tego za­pew­ne wziął ka­pe­lusz i rę­ka­wicz­ki, le­żą­ce w ką­cie po­ko­ju, na­rzu­cił na sie­bie let­nie pal­to i za­bie­rał się do wyj­ścia, kie­dy szyb­kie kro­ki dały się sły­szeć na scho­dach i ode­zwał się dzwo­nek, po­cią­gnię­ty po­śpiesz­nie.

– Prze­cież! – wy­rzekł wów­czas sam do sie­bie, otwie­ra­jąc drzwi. Sło­wa tego jed­nak nie po­wtó­rzył gło­śno, tyl­ko, wi­dząc wcho­dzą­ce­go, ode­zwał się z cierp­kim wy­ra­zem, nie roz­ja­śnio­nym wca­le wi­do­kiem za­kło­po­ta­nia, ja­kie ma­lo­wa­ło się na twa­rzy no­wo­przy­by­łe­go:

– A, to ty Igna­siu!

– Cze­ka­łeś na mnie, Ja­nu­ary – za­wo­łał ten ostat­ni. Za­miast od­po­wie­dzi, Ja­nu­ary wzru­szył ra­mio­na­mi.

– Dla­cze­goż mia­łem cze­kać? – od­parł oschle – wi­dzisz prze­cie, że wy­cho­dzę.

– Da­ruj mi, spóź­ni­łem się, wiem o tem, bie­głem jak mo­głem naj­prę­dzej.

Rze­czy­wi­ście kro­ple potu wy­stą­pi­ły na czo­ło Igna­sia, po­licz­ki były za­ru­mie­nio­ne, a nie­bie­skie oczy ja­śnia­ły tak ser­decz­nym bla­skiem, wy­ra­ża­ły tak szcze­ry żal za mi­mo­wol­ną przy­krość wy­rzą­dzo­ną to­wa­rzy­szo­wi, iż trze­ba było mieć bar­dzo twar­dą na­tu­rę, by nie być roz­bro­jo­nym od razu.

Ja­nu­ary nie zwró­cił jed­nak na to naj­mniej­szej uwa­gi.

– Idę na obiad – wy­rzekł – jest to moja go­dzi­na, cza­su tra­cić nie mogę.

– Wiem, wiem, ale wi­dzisz, mia­łem nie­spo­dzia­ną prze­szko­dę, spo­tka­łem pan­nę Ja­dwi­gę…

– Za­wsze pan­nę Ja­dwi­gę! mo­głem się tego spo­dzie­wać.

– Pan­na Ja­dwi­ga mia­ła małe spra­wun­ki, pro­si­ła, bym jej do­po­mógł…

– A ty, Igna­siu, na­tu­ral­nie po­sze­dłeś z pan­ną Ja­dwi­gę; ma się ro­zu­mieć, nie po­wi­nie­nem się temu dzi­wić; nie dzi­wię się by­najm­niej.. pan­na Ja­dwi­ga przedew­szyst­kiem… Wszak­że chcesz się na­wet z nią oże­nić.

Wy­ma­wia­jąc te sło­wa, ro­ze­śmiał się szy­der­czo. Ignaś spoj­rzał na nie­go z wy­raź­nym ża­lem.

– Wiesz, że się ko­cha­my – wy­rzekł ła­god­nie.

– A, tak, ko­cha­cie się, ale po­mi­mo to, ja po­wta­rzać ci będę, że ro­bisz naj­więk­sze sza­leń­stwo. Czło­wie­ko­wi pra­cu­ją­ce­mu, czło­wie­ko­wi, nie ma­ją­ce­mu za­pew­nio­ne­go ju­tra, że­nić się!… le­piej so­bie ka­mień uwie­sić u szyi i rzu­cić się do Wi­sły.

– Prze­cież to, co za­ra­biam, wy­star­czy na utrzy­ma­nie ro­dzi­ny; zresz­tą, mó­wi­li­śmy o tem tyle razy.

– Wi­dać, że mó­wi­li­śmy za mało… sko­ro trwasz w swo­ich za­mia­rach i ro­zu­mu­jesz jak dziec­ko…

– Dla­cze­go jak dziec­ko?

– Utrzy­ma­nie masz dzi­siaj, ju­tro zbrak­nąć ci go może, a cóż bę­dzie wów­czas?

– To już zbyt­nia ostroż­ność! przy­jaźń two­ja jest nad­to prze­wi­du­ją­cą; tym spo­so­bem nikt nie two­rzył­by pla­nów przy­szło­ści.

– A przy­tem – cią­gnął da­lej nie­ubła­ga­ny Ja­nu­ary, – ro­bić ta­kie sza­leń­stwo dla pan­ny Ja­dwi­gi, któ­ra nie jest ani pięk­ną, ani mło­dą na­wet… bo ona nie jest wca­le mło­dą, Igna­siu; wy­da­je się star­szą od cie­bie.

– To już moja rzecz, a sko­ro pan­na Ja­dwi­ga mi się po­do­ba…

– Na­tu­ral­nie, o gu­stach ro­zu­mo­wać nie moż­na, ja znaj­du­ję tyl­ko, że twój jest naj­gor­szy. Ale ta dys­pu­tu do ni­cze­go nie do­pro­wa­dzi; chodź­my na obiad, je­stem pie­kiel­nie głod­ny.

I nie zwa­ża­jąc na przy­krość, jaką temi sło­wa­mi wy­rzą­dzał Igna­sio­wi, wy­szedł pierw­szy z miesz­ka­nia, po­gwiz­du­jąc ja­kąś nie­okre­ślo­ną nutę. Ignaś szedł za nim. Przez chwi­le trwa­ło po­mię­dzy nimi mil­cze­nie, któ­re­go Ja­nu­ary prze­ry­wać nie my­ślał. Cią­ży­ło ono jed­nak Igna­sio­wi, czuł w niem jaw­ny do­wód nie­za­do­wo­le­nia to­wa­rzy­sza, i usi­ło­wał znów za­wią­zać roz­mo­wę.

– Pi­sa­łeś dzi­siaj? – za­py­tał.

Za­miast od­po­wie­dzi, ode­brał tyl­ko ski­nie­nie po­ta­ku­ją­ce.

– Ty tak pra­cu­jesz! – za­wo­łał zno­wu.

– Ma się ro­zu­mieć, to je­dy­ny spo­sób, żeby coś­kol­wiek zro­bić.

– Ja­nu­ary! – po­chwy­cił go­rą­co Ignaś – ja się z tobą nie rów­nam, ja po­dzi­wiam cię tyl­ko; mnie po­trze­ba, wi­dzisz, tro­chę słoń­ca, tro­chę szczę­ścia, tro­chę mi­ło­ści; ja­bym nie wy­trwał tak, jak ty, w abs­trak­cyj­nych sfe­rach.

– O, ty je­steś dziec­ko praw­dzi­we – od­parł wpół po­gar­dli­wie, wpół po­bła­ża­ją­co Ja­nu­ary.

– Ja tak­że nie próż­no­wa­łem dzi­siaj – wtrą­cił z pew­ną nie­śmia­ło­ścią Ignaś.

– No i có­żeś ty tam na­pi­sał?

– Skoń­czy­łem moją roz­pra­wę.

– Roz­pra­wę? o czem­że to?

– Jak­to! nie pa­mię­tasz, roz­pra­wę o dzi­siej­szej po­ezyi…

– A! tak, o dzi­siej­szej po­ezyi; przy­po­mi­nam coś so­bie, mó­wi­łeś mi o niej.

– Mó­wi­łem nie­raz; skoń­czy­łem ją wła­śnie… gdy­byś miał czas, chciał­bym ci prze­czy­tać…

– I owszem, i owszem, tyl­ko wiesz, że je­stem su­ro­wym kry­ty­kiem.

– Ty masz pra­wo nim być – za­wo­łał Ignaś z za­pa­łem, – któż z nas to­bie do­rów­na?!

Ja­nu­ary nie prze­ry­wał mu wca­le, a na­wet nie zwra­cał uwa­gi wiel­kiej na ten ad­mi­ra­cyj­ny wy­krzyk­nik, uwa­żał wi­dać szcze­re hoł­dy Igna­sia za rzecz zwy­czaj­ną, a przy­najm­niej za rzecz na­leż­ną so­bie.

– Trze­ba pra­co­wać – od­parł tyl­ko, ma­cha­jąc w takt la­ską, trzy­ma­ną w ręku, su­chym, ury­wa­nym ru­chem – trze­ba pra­co­wać… i nie na­bi­jać so­bie gło­wy nie­po­trzeb­ne­mi rze­cza­mi.

– Ja­nu­ary! – za­wo­łał na­gle Ignaś – czy nikt nie był dzi­siaj u cie­bie?

Za­gad­nio­ny spoj­rzał by­stro na mó­wią­ce­go.

– Dla­cze­go się py­tasz? – wy­rzekł oględ­nie.

– Sły­sza­łem, że "Ha­sło" ma cię we­zwać na współ­re­dak­to­ra.

– Współ­re­dak­to­ra? mnie! wiesz do­brze, iż­bym nie przy­jął. Po­trze­bu­ję mieć swój or­gan wy­łącz­ny, a nie za­sia­dać w ja­kimś ko­mi­te­cie i pod­da­wać mu może jesz­cze moje ar­ty­ku­ły.

– "Ha­sło" prze­cież wy­zna­je jed­ne z tobą prze­ko­na­nia.

– I cóż ztąd? są tam fi­gu­ry, któ­rych zno­sić nie mogę. A naj­przód, ten Ka­rol ze swo­ją wiecz­ną opo­zy­cyą… Gdy­bym miał wy­łącz­ną re­dak­cyę "Ha­sła"… to co in­ne­go. To też chcę go tro­chę prze­trzy­mać, za­nim po­sta­wię moje wa­run­ki. Je­śli przyj­mie, do­brze, je­śli nie, mam prze­cież kon­ce­sye w kie­sze­ni. Zo­ba­czy­my, jak "Ha­sło" wy­glą­dać bę­dzie, gdy ja za­ło­żę mój dzien­nik.

Ignaś zno­wu spoj­rzał z ad­mi­ra­cyą na Ja­nu­are­go. Mowa jego świad­czy­ła, iż ne­go­cy­acye, o któ­rych wspo­mi­nał Ignaś, jako o rze­czy, ma­ją­cej do­pie­ro na­stą­pić, były już roz­po­czę­te, tyl­ko on nie uznał za sto­sow­ne uwia­do­mić o tem przy­ja­cie­la.

Ja­nu­ary z Igna­siem do­szli do celu swo­jej wę­drów­ki: była nią re­stau­ra­cya nie zbyt kosz­tow­na, w któ­rej scho­dzi­ła się od nie­ja­kie­go cza­su pew­na frak­cya li­te­rac­kie­go i ar­ty­stycz­ne­go świa­ta. Ja­nu­ary z Igna­siem przy­cho­dzi­li tu zwy­czaj­nie po­mię­dzy czwar­tą i pią­tą go­dzi­ną, i mie­li swo­je wy­zna­czo­ne miej­sca.

Zna­li się tu nie­mal wszy­scy, do tego stop­nia, iż re­stau­ra­cya przy­bie­ra­ła w pew­nych go­dzi­nach cha­rak­ter pry­wat­ne­go miesz­ka­nia, gdzie ze­bra­ni roz­ma­wia­li swo­bod­nie o wszyst­kiem, co ich zaj­mo­wa­ło. Wszy­scy tu byli po­mię­dzy swy­mi, – do tego stop­nia, że je­że­li po­ja­wił się tu jaki in­truz zwa­bio­ny szyl­dem z uli­cy, wprost dla spo­ży­cia obia­du, do­sta­wał za­wsze naj­gor­sze kęsy i nie mógł się ni­cze­go do­pro­sić, bo służ­ba trosz­czy­ła się tyl­ko o co­dzien­nych go­ści.

W chwi­li, gdy wszedł tam Ja­nu­ary z Igna­siem, na­kształt świet­nej pla­ne­ty ze swo­im sa­te­li­tą, re­stau­ra­cya była peł­ną. Ja­nu­ary prze­szedł pierw­szy i dru­gi po­kój, przyj­mu­jąc i roz­da­jąc po­wi­ta­nia, mniej wię­cej przy­ja­zne, i za­trzy­mał się do­pie­ro w trze­cim nie­wiel­kim po­ko­ju, gdzie zbie­ra­ło się naj­po­ufal­sze kół­ko jego szcze­gól­nych wiel­bi­cie­li.

Do tego po­ko­ju to już ża­den in­truz do­stać się nie mógł. Ja­nu­ary bo­wiem, w po­dob­nym ra­zie, gnie­wał się na służ­bę, a na­wet na wła­ści­cie­la, gro­żąc, że na­tych­miast prze­nie­sie się do in­ne­go ga­stro­no­micz­ne­go za­kła­du, je­śli tu nie bę­dzie miał spo­koj­no­ści, a że służ­ba i wła­ści­ciel umie­li ce­nić go­ścia, za któ­rym za­pew­nie prze­nio­sła­by się po­waż­na część zwy­kłe­go to­wa­rzy­stwa, sta­ra­li się usu­wać od nie­go wszel­kie po­wo­dy nie­za­do­wo­le­nia i po­kój był nie­ty­kal­ny.

Ja­nu­ary za­brał swo­je zwy­kłe miej­sce. Ignaś usiadł przy nim, a w koło sku­pi­ła się gru­pa lu­dzi naj­roz­ma­it­szych barw i prze­ko­nań, któ­rych jed­nak punk­tem łącz­nym był Ja­nu­ary. Wszy­scy zda­wa­li się na nie­go ocze­ki­wać, wszy­scy po­wi­ta­li go hucz­nym okrzy­kiem.

Naj­gło­śniej­szym ze wszyst­kich był Ewa­ryst, kry­tyk z po­wo­ła­nia, wie­trzą­cy wiecz­nie cu­dze zda­nia, po­lu­ją­cy na cu­dze my­śli, dla tej pro­stej przy­czy­ny, że wła­snych miał bar­dzo nie­wie­le. Ewa­ryst głę­bo­kość sądu za­stę­po­wał za­wi­ło­ścią sty­lu, dow­cip zło­śli­wo­ścią, by­strość im­po­nu­ją­cym to­nem, i wi­dać, wy­star­czy­ło to i jemu sa­me­mu i czy­tel­ni­kom, bo Ewa­ryst ucho­dził za li­te­rac­ką po­wa­gę.

Dzi­wić się temu nie moż­na. Kry­ty­ki jego nie pły­nę­ły wpraw­dzie z żad­nej etycz­nej, ani es­te­tycz­nej za­sa­dy, ale za to były po­wtó­rze­niem, mniej wię­cej traf­nem, mniej wię­cej Szczę­śli­wem zdań cu­dzych; nie było też w są­dach jego jed­no­li­to­ści, ce­chu­ją­cej zwy­kle zda­nie, opar­te na grun­tow­nych pod­sta­wach; jed­nak osta­tecz­nie kto się o to trosz­czy tak bar­dzo? Od­zy­wa­ły się tu i owdzie po­tę­pia­ją­ce gło­sy, gło­sy te jed­nak były bar­dzo od­osob­nio­ne, pan Ewa­ryst był po­czyt­ny, o resz­tę zwy­kle nie trosz­czą się wy­daw­cy. A je­śli kry­ty­ka jego była fan­ta­zyj­na, nie­co chwiej­na, nie­co na­pięt­no­wa­na stron­no­ścią, to prze­cie nie sta­no­wi, jak wia­do­mo, grze­chu głów­ne­go, i co naj­wię­cej do­wo­dzi tyl­ko, że Ewa­ryst miał go­rą­cych przy­ja­cioł i nie­przy­ja­ciół, i że na usłu­gi pierw­szych i dru­gich od­da­wał to, co po­sia­dał: swo­je pió­ro i łamy dzien­ni­ków, któ­rych był współ­pra­cow­ni­kiem.

Je­śli z jed­nej stro­ny do­wo­dzi­ło to szcze­ro­ści jego uczuć, z dru­giej po­da­wa­ło w pew­ną wąt­pli­wość su­mien­ność li­te­rac­ką. Ale wszak­że naj­śwież­sze ba­da­nia na­uko­we do­wio­dły, że su­mie­nie, jak wszyst­kie inne umy­sło­we wła­dze, jest wy­ro­bem pew­nych prą­dów i wpły­wów, z tego po­wo­du dzi­wić się nie moż­na, że su­mie­nie jego było tego a nie in­ne­go ro­dza­ju… Zresz­tą, każ­dy na tym bied­nym świe­cie za­słu­gu­je się, bro­ni, wo­ju­je orę­żem, ja­kim ob­da­rzy­ła go mat­ka na­tu­ra, lub ma­co­cha cy­wi­li­za­cya; kry­tyk więc, uży­wa­jąc pió­ra na wła­sną ko­rzyść, jak wilk zę­bów, bu­haj ro­gów, żmi­ja jadu, jest za­rów­no w swo­im pra­wie, jak wilk, bu­haj, żmi­ja, lub, je­śli kto pra­gnie szla­chet­niej­sze­go po­rów­na­nia, jak lew, król zwie­rząt, swej po­tęż­nej pasz­czę­ki… Czyż­by też było war­to dzier­żyć ber­ło kry­tycz­ne, żeby nie po­zwo­lić so­bie nig­dy pew­nych nad­użyć, ta­kich na­przy­kład, ja­kich po­zwa­la­ją so­bie na­wet kon­sty­tu­cyj­ni kró­lo­wie… Z tem wszyst­kiem, po­mi­mo tych róż­no­rod­nych uster­ków, któ­rych ja oso­bi­ście by­najm­niej za uster­ki nie mam.

Ewa­ryst ste­ro­wał wca­le nie­źle ło­dzią swo­ją wśród trud­no­ści ży­cio­wych. Przy­zna­wa­no mu ogól­nie nie tyl­ko przy­mio­ty, ja­kie po­sia­dał, ale i te, któ­rych nie miał zgo­ła, może dla tego, że umiał za­jąć ta­kie sta­no­wi­sko, że sto­kroć le­piej było mieć go za sobą, niż prze­ciw so­bie.

Dru­gim z ko­lei, hucz­nie wi­ta­ją­cym Ja­nu­are­go, był Emil, tro­chę po­eta, tro­chę po­wie­ścio­pi­sarz, tro­chę dra­ma­turg, a naj­wię­cej fej­le­to­ni­sta, mistrz sło­wa, któ­re­mu do mi­strzo­stwa bra­ko­wa­ło jed­nej tyl­ko rze­czy ma­leń­kiej, lecz wi­dać nie­ko­niecz­nie po­trzeb­nej – my­śli.

Ale czyż to myśl ma być w każ­dym utwo­rze? Po­wo­dze­nie, ja­kie­go uży­wał, do­wo­dzi­ło, że jest to nad­da­tek, bez któ­re­go do­sko­na­le oby­wać się moż­na… Po­ezyę Emi­la od­zna­cza­ły się tak wy­kwint­ną for­mą, taką har­mo­nią ryt­mu, iż do­praw­dy nie po­trze­bo­wa­ły wca­le tre­ści żad­nej, aże­by za­chwy­cać… A przy­tem był on wie­ku­iście na­tchnio­ny, na­wet bez żad­ne­go przed­mio­tu, – na­tchnie­nie było u nie­go sta­nem chro­nicz­nym; je­śli więc po­ezyę jego nie mia­ły tre­ści , ko­me­dye cha­rak­te­rów, a po­wie­ści sy­tu­acyj, on za to miał zwy­czaj czy­tać je tak pięk­nie w do­bra­nych kół­kach, mia­no­wi­cie wiel­bią­cych go dam, głos jego był tak dźwięcz­ny, de­kla­ma­cya tak świet­na, oczy tak sza­fi­ro­we, spoj­rze­nie tak ma­gne­tycz­ne, iż na­wet tak zło­śli­wy kry­tyk, jak Ewa­ryst, nie po­da­wał w wąt­pli­wość do­sko­na­ło­ści jego utwo­rów. Zresz­tą Emil miał zwy­czaj w fej­le­to­nach, któ­re pod­pi­sy­wał pseu­do­ni­mem, wy­no­sić pod nie­bio­sa swo­je utwo­ry, mie­sza­jąc z bło­tem nie tyl­ko swo­ich współ­za­wod­ni­ków, lecz i wszyst­kich tych, któ­rzy śmie­li kie­dy­kol­wiek coś­kol­wiek prze­ciw nie­mu na­pi­sać lub po­wie­dzieć, ztąd rzad­ko kto miał cy­wil­ną od­wa­gę ode­zwać się z czemś po­dob­nem.

Sprzecz­ność i do­peł­nie­nie tego mi­strza o bry­lan­to­wem sło­wie, nie ma­ją­ce­go nic do po­wie­dze­nia, sta­no­wił Kon­rad, tak­że po­wie­ścio­pi­sarz, tak­że po­eta, czło­wiek gwał­tow­nych wra­żeń, bo­ga­tej my­śli, z gło­wą peł­ną po­my­słów, ale któ­ry nie umiał roz­wi­kłać, ich zhar­mo­ni­zo­wać i uro­bić w ar­ty­stycz­ną ca­łość… Sce­ny, cha­rak­te­ry, sy­tu­acyę ro­iły mu się w mó­zgu, peł­ne po­tę­gi, a wy­cho­dzi­ły tyl­ko bla­do i nie­udol­nie. Z po­wo­du nie­ustan­nych rwań we­wnętrz­nych, pa­no­wał w nim roz­strój cią­gły, od­bi­ja­ją­cy się w po­wierz­chow­no­ści, w ury­wa­nych sło­wach, w za­sa­dach na­wet. Oczy by­stre i nie­spo­koj­ne bie­ga­ły z przed­mio­tu na przed­miot, na­da­jąc mu po­zór dzi­wacz­ny.

Był to umy­sło­wy ka­le­ka, do­tknię­ty nie­mo­cą. To, co two­rzył, nie od­po­wia­da­ło nig­dy temu, co chciał uczy­nić. Miał dość by­stro­ści, by wi­dzieć nie­do­bo­ry dzieł swo­ich, nie dość, by się­gnąć przy­czy­ny i zro­zu­mieć ich po­wód. Nie­cier­pli­wość cią­gła wy­trą­ca­ła go z ko­lei. Nie mo­gąc ra­dzić so­bie ze zwy­czaj­ne­mi wa­run­ka­mi ży­cia, go­nił za nie­po­do­bień­stwem, szu­kał wy­ra­fi­no­wa­nych efek­tów, ale, za ich po­mo­cą na­wet, nie mógł otrzy­mać po­żą­da­ne­go wra­że­nia, któ­re dają tak ła­two naj­pow­sze­dniej­sze sy­tu­acyę i cha­rak­te­ry, umie­jęt­nie wy­zy­ska­ne. Był to ol­brzym spę­ta­ny, szu­ka­ją­cy na­próż­no dro­gi swo­jej.

Prze­ko­na­nia jego były skraj­ne pod wszyst­kie­mi wzglę­da­mi. Był to ra­dy­ka­li­sta naj­czyst­szej krwi: jak w rze­czach sztu­ki od­rzu­cał wszel­kie pra­wi­dła, tak sprze­czał się na każ­dym punk­cie z za­sa­da­mi przy­ję­te­mi. We­dług nie­go, usta­wa spo­łecz­na była za­wsze nad­uży­ciem, a Pro­udhon na­wet zda­wał mu się nie­śmia­łym w swo­ich teo­ry­ach.

Sły­sząc go, moż­na było tru­chleć, al­bo­wiem nie co­fał się przed naj­bar­dziej prze­ra­ża­ją­ce­mi wy­ni­ka­mi swo­ich dok­tryn. Umysł jego, lo­gicz­ny zką­di­nąd, po­su­wał się za­wsze do osta­tecz­no­ści i nie mógł nig­dy utrzy­mać mia­ry: spo­glą­da­jąc na punkt je­den, tra­cił za­wsze z oczu wszyst­kie inne punk­ta; zkąd wy­pły­wał ko­niecz­ny brak har­mo­nii w ży­ciu i dzie­łach… Uto­pje jego były strasz­ne, a przy­najm­niej mo­gły być Strasz­ne­mi w na­stęp­stwach, gdy­by kto brał je na se­ryo, chciał w czyn wpro­wa­dzić, lub gdy­by to jemu sa­me­mu było moż­li­we. W co­dzien­nych wa­run­kach jed­nak­że był to naj­ła­god­niej­szy z lu­dzi, każ­de­mu go­tów był zro­bić przy­słu­gę, nikt nie pa­mię­tał, by zwie­rzę­ciu na­wet uczy­nił jaką szko­dę. Na­tu­ra to była zło­żo­na z sa­mych kon­tra­stów; buj­na i bez­płod­na na­tu­ra umy­sło­we­go rze­zań­ca, ma­ją­ce­go okru­cień­stwo i mięk­kość, ce­chu­ją­ce zwy­kle rze­zań­ców.

Był tam jesz­cze Leon, che­mik, ana­li­tyk, któ­re­mu wszyst­ko w oczach roz­kła­da­ło się na pier­wiast­ki, tak da­le­ce, iż nig­dy żad­nej ca­ło­ści po­chwy­cić nie był zdo­len; Se­we­ryn, rzeź­biarz, szu­ka­ją­cy kla­sycz­nych kształ­tów. Grek, za­błą­ka­ny wśród dzie­więt­na­ste­go stu­le­cia, – i parę mniej wy­bit­nych in­dy­wi­du­al­no­ści.

Kół­ko to wi­docz­nie ocze­ki­wa­ło Ja­nu­are­go, przy­wy­kło zwra­cać się ku nie­mu, za­po­ży­czać od nie­go my­śli – wie­dzy – cza­sem na­wet szczę­śli­we­go wy­ra­że­nia, któ­re za­wsze przy­cho­dzi­ło mu na­tu­ral­nie na usta.

Byli to może du­cho­wi pa­so­rzy­ci, ale Ja­nu­ary o to nie dbał, – po­sia­dał wspa­nia­łą roz­rzut­ność praw­dzi­wych bo­ga­czy i chęt­nie kar­mił rze­szę okru­szy­na­mi wła­snych uczt in­tel­lek­tu­al­nych, wie­dząc do­brze, iż skar­bów my­śli nie zbrak­nie mu nig­dy.

Sa na­tu­ry, pra­wem wyż­szo­ści wła­snej ska­za­ne na kró­lo­wa­nie, któ­re wszę­dzie w kole ró­wie­snem zaj­mu­ją pierw­sze miej­sce, jak ogni­ska sku­pia­ją­ce w so­bie wszyst­kie pro­mie­nie. Ja­nu­ary wi­docz­nie był tu­taj ogni­skiem, – do nie­go na­le­żał ster roz­mo­wy, on pa­no­wał bez­sprzecz­nie po­mię­dzy zgro­ma­dze­niem.

Dzi­siaj jed­nak był w dość mil­czą­cem uspo­so­be­niu.

Po­wi­tał wszyst­kich, usiadł na zwy­kłem miej­scu, ka­zał so­bie dać obiad i, nie mie­sza­jąc się by­najm­niej do dru­gich, jadł po­tra­wę po po­tra­wie. Czy my­ślał o "Ha­śle", o pro­po­zy­cyi ode­bra­nej, czy o mał­żeń­stwie Igna­sia, – trud­no było od­gad­nąć…

W koło tym­cza­sem to­czy­ła się roz­pra­wa o sto­sun­kach li­te­rac­kich, a zwłasz­cza o "Ha­śle", świe­żo za­ło­żo­nym dzien­ni­ku, któ­re­go wszy­scy byli współ­pra­cow­ni­ka­mi.

Ja­nu­ary do roz­praw się nie mie­szał.

Ignaś za­uwa­żył ten dal­szy symp­to­mat nie­za­do­wo­le­nia z pew­nym nie­po­ko­jem i spo­glą­dał w ob­li­cze to­wa­rzy­sza, jak­by ob­li­cze to było słoń­cem, z któ­re­go on czer­pał pro­mie­nie.

– Ja­nu­ary – szep­nął bła­gal­nie – ty jesz­cze gnie­wasz się na mnie.

Ja­nu­ary ścią­gnął ra­mio­na, w spo­sób świad­czą­cy, iż żad­ne spra­wy przy­ja­cie­la nie mo­gły go za­przą­tać tak dłu­go.

– Je­stem zmę­czo­ny i głod­ny – od­parł gło­śno, przy­su­wa­jąc so­bie ta­lerz, tyl­ko co po­sta­wio­ny przed nim przez służ­bę.

– Zmę­czo­ny, – po­chwy­cił Kon­rad swo­im ba­so­wym gło­sem – tak, to nasz po­wszech­ny los, nas pra­cow­ni­ków: zmę­cze­nie, zmę­cze­nie i jesz­cze raz zmę­cze­nie bez po­żyt­ku.

Ja­nu­ary spoj­rzał na mó­wią­ce­go z ro­dza­jem szy­der­czej li­to­ści.

– Nie my­śla­łem się skar­żyć – wy­rzekł spo­koj­nie – lu­bię pra­cę, pra­ca idzie mi ła­two… a co do ma­te­ry­al­ne­go wy­na­gro­dze­nia…

Ski­nął ręką nie­dba­le, jak­by na świa­dec­two, że nie dbał o nie, że to, co po­sia­dał, wy­star­cza mu aż nad­to.

– Jed­nak­że, – wtrą­cił sen­ty­men­tal­ny Emil, u któ­re­go sen­ty­men­ta­lizm by­najm­niej nie wy­klu­czał ra­chun­ku, – gdy­byś się chciał oże­nić…

Na te sło­wa Ja­nu­ary roz­śmiał się na całe gar­dło.

– Gdy­bym ja się chciał oże­nić? – po­wtó­rzył – dla­cze­góż ja­bym się miał chcieć oże­nić?…

– Dla­cze­go? Nie­osza­co­wa­ne py­ta­nie! – wo­łał Emil – gdy­byś się za­ko­chał!

– O! o to mo­że­cie być spo­koj­ni; nie za­ko­cham się! – Hm! zda­rzy­ło się to tylu in­nym – wtrą­cił Ewa­ryst po­wąt­pie­wa­ją­co.

– Za­pew­ne zda­rzy­ło się to­bie, Ewa­ry­ście, i to­bie, Emi­lu, nie­jed­no­krot­nie na­wet, i to­bie, Le­onie, sko­ro oże­ni­łeś się; ale mnie… Ot, le­piej po­daj­cie mi dzi­siej­szy nu­mer "Ha­sła".

– Jak­to! al­boż ci go nie przy­no­szą?

– Nie mia­łem cza­su go przej­rzeć.

Wziął go i uśmiech­nął się po­gar­dli­wie, prze­rzu­ca­jąc roz­ma­ite ar­ty­ku­ły.

– Nie­do­łęz­two! – wy­rzekł po chwi­li, cią­gle ma­jąc w nie­go wzrok wle­pio­ny.

– Mó­wią, że re­dak­cyą się zmie­nia – wtrą­cił Kon­rad.

Ja­nu­ary mil­czał, nie uzna­wał za sto­sow­ne udzie­lić spe­cy­al­nych wia­do­mo­ści, ja­kie po­sia­dał, ani ul­ti­ma­tum, ja­kie po­sta­wił wła­ści­cie­lom.

– A ostroż­nie – za­śmiał się Ewa­ryst – jest tam fej­le­ton Emi­la.

– O czem?

– O mi­ło­ści.

– O mi­ło­ści? – za­czął znów Ja­nu­ary – oso­bli­wy te­mat! te­mat god­ny au­to­ra; ale o ja­kiej­że to pi­szesz, Emi­lu? o tej, jaka była, jaka jest, czy też jaką być­by mo­gła?

– Mi­łość się nie zmie­nia! – za­wo­łał fej­le­to­ni­sta.

– Ba, ba, afo­ryzm, jak każ­dy inny. Nasi dzia­do­wie ba­wi­li się w Ko­ry­do­nów, byli tkli­wi, jak Adolf i Ju­lia, Mai – wina i Lu­do­mir; po­sia­da­li do­myśl­ność ser­ca. Gdy tym­cza­sem my…

– Cóż my? – py­tał wiecz­nie za­ko­cha­ny Emil.

– Oni ko­cha­li się z urzę­du, że tak po­wiem, a my wy­pad­ko­wo tyl­ko. U nich mi­łość na­le­ża­ła do obo­wiąz­ków do­brze wy­cho­wa­ne­go czło­wie­ka, u nas do wy­bry­ków. U nich była ona na po­rząd­ku dzien­nym; my strą­ci­li­śmy ją z tego sta­no­wi­ska… cho­ciaż w grun­cie…

Wzru­szył ra­mio­na­mi i zno­wu wziął się do dzien­ni­ka.

– Po­wiedz­że nam, czem dzi­siaj uczy­nio­no mi­łość? – py­tał da­lej Emil, któ­re­mu bra­ko­wa­ło jesz­cze parę szpalt do na­stęp­ne­go fej­le­to­nu.

Ja­nu­ary od­wró­cił oczy od dzien­ni­ka, oparł się na łok­ciu i wy­rzekł:

– I owszem. Chce­cie wie­dzieć, czem jest dzi­siaj mi­łość? Jest to po­pro­stu cho­ro­bli­wy ob­jaw od­bi­tych wra­żeń, je­den wię­cej do­wód wpły­wu na jed­nost­ki ogól­nie kur­su­ją­cych dok­tryn, któ­re­mi wszy­scy mniej wię­cej na­siąk­nię­ci je­ste­śmy, a wresz­cie… po­tę­gi dzie­dzicz­no­ści, któ­rej ule­ga­my.

– Tyl­ko tyle? – wtrą­cił Emil.

– Ty, bo je­steś sen­ty­men­tal­ny, rów­nież jak Ignaś, choć na inny, mniej szko­dli­wy, spo­sób; ko­chasz się we wszyst­kich ład­nych ko­bie­tach, ja­kie spo­tkasz, i to przy­zna­ję, jest dla mnie da­le­ko zro­zu­mial­sze, bo osta­tecz­nie ta lub inna…

Mó­wiąc to, Ja­nu­ary zro­bił ruch tak peł­ny lek­ce­wa­że­nia, iż na­wet ra­dy­kal­ny Kon­rad czuł się w obo­wiąz­ku pro­te­sto­wać.

– Ależ ty tego pier­wiast­ku w ży­ciu ne­go­wać nie mo­żesz; mi­łość jest to naj­bar­dziej ludz­kie, a przez to samo naj­do­sko­nal­sze ze wszyst­kich uczuć.

– O! po­ro­zu­miej­my się; ja nic nie ne­gu­ję, wie­rzę naj­zu­peł­niej w atrak­cyę wza­jem­ną płci, tyl­ko razi mnie sen­ty­men­tal­na for­ma, jaką ta atrak­cya przy­bie­ra w dzi­siej­szych wa­run­kach. Nie poj­mu­ję, jak moż­na świat swój lub szczę­ście za­mknąć w jed­nej ko­bie­cie? Nie poj­mu­ję na­wet, jak po­dob­na isto­ta może sta­no­wić choć­by o szczę­ściu jed­ne­go mo­men­tu? Po­wta­rzam: ta lub inna… zresz­tą ro­zu­miem róż­ni­cę ma­te­ry­al­ną ko­lo­ru wło­sów, cery, kształ­tów.

– Jak­to! – obu­rzył się Kon­rad – ty, czci­ciel I. Stu­ar­ta Mill'a, ty, co za­wsze uwa­żasz ko­bie­tę jako po­krzyw­dzo­ną przez na­sze usta­wy i oby­cza­je, ty twier­dzisz coś po­dob­ne­go!

– Wła­śnie dla­te­go, iż ko­bie­tę tak po­krzyw­dzo­no przez sze­reg wie­ków, spa­czo­no nie tyl­ko jej dzia­łal­ność, ale wy­obra­że­nia, ale siły umy­słu. Jest ona te­raz, jak ci nie­wol­ni­cy, w któ­rych zdo­ła­no wpo­ić mi­łość jarz­ma i prze­ko­na­nie, że są do nie­go stwo­rze­ni je­dy­nie. Ko­bie­tę skar­ło­wa­co­no du­chem, za­rów­no jak cia­łem; wmó­wio­no w nią, że sła­bość dla niej jest za­słu­gą, nie­do­łęz­two wdzię­kiem, nie­roz­są­dek pra­wem. Uczy­nio­no z niej śle­pą ka­płan­kę prze­są­du. Wszyst­ko to nie jest jej winą, je­stem o tem prze­ko­na­ny; nie mniej taka, jaką wy­ro­bio­no ją dzi­siaj, bu­dzić może je­dy­nie li­tość, li­tość tem głęb­szą, im wię­cej od­da­la­no ją od po­stu­la­tu, jaki dla niej sta­wia­my. Ale dzi­siaj sza­lo­ny chy­ba może brać na se­ryo isto­tę zde­ner­wo­wa­ną fi­zycz­nie błęd­ną hy­gie­ną, któ­rej umysł (nb… je­śli my­śli), wsku­tek rów­nie błęd­nej hy­gie­ny mo­ral­nej, trzy­mać się może je­dy­nie ru­ty­ny, lub wpa­dać w naj­dzik­sze abs­trak­cye.

– Gdzie­żeś ty tak po­znał ko­bie­ty? – wtrą­cił Emil, pod­chwy­tu­jąc fi­li­pi­ką Ja­nu­are­go i no­tu­jąc w my­śli, co mógł­by z niej wy­brać do swe­go fej­le­to­nu.

– Gdzie? – od­parł za­gad­nio­ny, któ­ry nie zwykł był oszczę­dzać słów, kie­dy te ci­snę­ły mu się na usta, – al­boż to trze­ba stu­dy­ować głę­bo­ko lub pa­trzeć bar­dzo uważ­nie, by dojść do wnio­sków, któ­re same wpa­da­ją w oczy.

By stwier­dzić praw­dę słów mo­ich, dość spoj­rzeć na ko­bie­tę, bądź to na uli­cy, bądź na sce­nie, bądź na kart­kach książ­ki… Wszę­dzie przed­sta­wia się ona ż całą sumą śmiesz­no­ści i nie­do­bo­rów, ja­kie wy­ro­bi­ły w niej wie­ki fak­tycz­ne­go nie­wol­nic­twa i ha­re­mo­we­go ży­cia.

– O! ha­re­mo­we­go ży­cia! za­pał uno­si cię zbyt da­le­ko – za­wo­łał Ewa­ryst, któ­ry z ko­lei chciał tak­że sko­rzy­stać coś z pod­nie­co­nej we­rwy Ja­nu­are­go i usły­szeć dal­szy roz­wój tej idei, bo wła­śnie za­bie­rał się pi­sać kry­ty­kę ja­kie­goś nie­wie­ście­go dzie­ła, i chciał je zrą­bać tym ar­gu­men­tem.

Kon­rad nie mó­wił nic, tyl­ko gła­dził po­wo­li dłu­gą bro­dę, po­ta­ku­jąc mu po ci­chu.

– Tak jest, ha­re­mo­we­go – cią­gnął da­lej Ja­nu­ary, – nie co­fam wca­le słów mo­ich; ha­re­my sa roz­ma­ite­go ro­dza­ju, a te, któ­rych strze­gą, za­miast rze­zań­ców istot­nych, rze­zań­cy umy­sło­wi, te, któ­rych pro­gi pod klą­twą prze­stą­pić nie wol­no, są sto­kroć gor­sze od za­mknię­tych na klu­cze i ry­gle, bo klu­cze i ry­gle ła­twiej wy­ła­mać, niż się od prze­są­dów oswo­bo­dzić.

– Przez mi­ło­sier­dzie – za­wo­łał Kon­rad – Ja­nu­ary go­tów za­ko­chać się w oda­li­sce.

– Oda­li­ska, to jego ide­ał – wtrą­cił Emil, któ­ry bez wy­ra­zu ide­ał obejść się nie mógł, jak nie mógł żyć bez na­tchnie­nia.

– Ja­nu­ary nie ma żad­ne­go ide­ału – prze­rwał Kon­rad, z któ­re­go słow­ni­ka znów wy­raz ten był zu­peł­nie wy­klu­czo­ny.

– My­lisz się – prze­rwał Ewa­ryst, – ide­ałem jego jest wła­śnie nie mieć żad­ne­go ide­ału. Nie­praw­daż, Igna­siu?

– Nie cier­pię słów, któ­re nic nie zna­czą – wy­rzekł zno­wu Ja­nu­ary – ale je­śli wam cho­dzi o mój gust, to przy­zna­ję, że wolę sto­kroć ko­bie­tę wschod­nią, niż tę, jaką wy­two­rzy­ła na­sza cy­wi­li­za­cya, wolę za­sło­nę na­rzu­co­ną na twarz, niż na my­śli; pierw­sza moż­na pod­nieść do­wol­nie, gdy dru­ga przy­ra­sta do sub­stan­cyi mó­zgo­wej.

– A więc do­brze – za­wo­łał Kon­rad – wy­obra­żam so­bie Ja­nu­are­go u stóp za­kwe­fio­wa­nej oda­li­ski. Pysz­ny ma­te­ry­ał po­wie­ścio­wy! Ko­lo­ryt wschod­ni: nie­bo ogni­ste, w głę­bi kil­ka palm, kil­ka gar­ba­tych wiel­błą­dów i bia­łe łono na­mio­tów. Ja­nu­ary wśród za­cza­ro­wa­ne­go ogro­du, któ­re­go opi­su zbyt ubo­ga wy­obraź­nia po­ży­czyć może z ty­sią­ca i jed­nej nocy. Ja­nu­ary prze­ma­wia do swo­jej ta­jem­ni­czej pięk­no­ści tym ję­zy­kiem, tak peł­nym do­sad­no­ści i lo­gi­ki, któ­ry jed­nak, na mocy pra­wa, iż sprzecz­no­ści sty­ka­ją się z sobą, gra­ni­czy nie­kie­dy z pa­ra­dok­sem, a któ­rym, jak wi­dzi­my, wła­da po mi­strzow­sku. Nie moż­na rę­czyć, czy oda­li­ska zro­zu­mie go do­kład­nie. On po­wta­rza jej, na­przy­kład, owo pysz­ne po­rów­na­nie o rze­zań­cach istot­nych i rze­zań­cach umy­sło­wych, o za­sło­nie na twa­rzy i na du­szy. Oda­li­ska, co nig­dy w ży­ciu nie sły­sza­ła ani o ide­ach, ani o du­szy, nie może po­jąć, co to ma zna­czyć. Ale na­to­miast ro­zu­mie, iż wzbu­dza mi­łość i cie­ka­wość, i bądź to z po­wo­du uspo­so­bień dzie­dzicz­nych, bądź na­by­tych, wie, że cie­ka­wość, a na­wet mi­łość, bę­dą­ca tak­że ro­dza­jem cie­ka­wo­ści, pod­że­ga­ną bywa opo­rem. Upie­ra się więc za­cho­wy­wać za­sło­nę, z po za któ­rej błysz­czą tyl­ko źre­ni­ce na­mięt­ne, peł­ne słod­kich obiet­nic… Ja­nu­ary pro­si, bła­ga, aż wresz­cie z ła­god­ną prze­mo­cą zdzie­ra za­sło­nę i… o nie­ba! sta­je osłu­pia­ły. Nie­ste­ty! uj­rzał tę twarz, któ­rą ma­rzył nie­biań­ską, po­ma­lo­wa­ną wszyst­kie­mi ko­lo­ra­mi tę­czy.

– Oh! – wtrą­cił Ja­nu­ary, słu­cha­ją­cy do­tąd z uśmie­chem tej im­pro­wi­za­cyi o so­bie, – aże­by zo­ba­czyć coś po­dob­ne­go, nie po­trze­bu­ję pusz­czać się aż na da­le­ki Wschód;

dość mi bę­dzie zaj­rzeć do Sa­skie­go ogro­du, do te­atru, lub ja­kie­go­bądź sa­lo­nu. Na Wscho­dzie przy­najm­niej rzecz ta ani dzi­wi, ani obu­rza. Ko­bie­ta nie po­sia­da nic, prócz pięk­no­ści; re­li­gia po­zba­wia ją du­szy, oby­czaj in­dy­wi­du­al­no­ści. Ale tu… tu wszyst­kie ko­bie­ty od­zy­wać się będą, jak po­zy­tyw­ki: o in­te­li­gen­cyi, my­śli, na­uce, co nie prze­szka­dza im po­świę­cić ży­cia na stro­je, prze­ści­gać dzi­kich dzi­wacz­no­ścią ozdób.

– Oh! prze­ści­gać dzi­kich – po­wtó­rzył zgor­szo­ny Emil, fa­wo­ryt i wiel­bi­ciel płci pięk­nej, po­mię­dzy któ­rą ucho­dził za pierw­szo­rzęd­ne­go po­etę i pierw­sze­go po­wie­ścio­pi­sa­rza swe­go wie­ku – Ja­nu­ary! przez li­tość sza­nuj­my nie­co praw­do­po­do­bień­stwo.

– Ja wca­le nie prze­sa­dzam. Prze­bie­gnij­my tyl­ko sze­reg po­twor­no­ści, ja­kim ko­lej­no pod­da­ją się ko­bie­ty. Jest to nie­ja­ko ba­ro­metr, wska­zu­ją­cy mo­ral­ny po­ziom spo­łe­czeń­stwa lub pew­nej jego czę­ści. For­ma ze­wnętrz­na jest od­bi­ciem wnę­trza. Daw­niej męż­czyź­ni prze­ści­ga­li się z ko­bie­ta­mi w tym wzglę­dzie; dzi­siaj przy de­mo­kra­tycz­nym na­stro­ju dzie­więt­na­ste­go wie­ku atry­but ten po­zo­stał je­dy­nie przy ko­bie­cie. Jest to naj­lep­sza wska­zów­ka, iż nic nie ko­rzy­sta­ła, iż nie po­stą­pi­ła ani kro­ku na dro­dze mo­ral­ne­go roz­wo­ju.

– Praw­dę mó­wiąc, nie one są temu win­ne – wy­rzekł Kon­rad.

– Al­boż ja temu prze­czę. Stwier­dzam je­dy­nie fakt, i z fak­tu tego wy­cią­gam na­przód prak­tycz­ne na­stęp­stwo dla sie­bie, iż po­dob­nej isto­ty nie moż­na trak­to­wać na se­ryo, a po­wtó­re, je­śli chcesz, by­najm­niej nie za­szczyt­ne dla męż­czyzn w ogó­le. Ko­bie­ta wpro­wa­dza do ro­dzi­ny nie­lo­gicz­ne i ka­pry­śne ży­wio­ły, z ja­kich skła­da się sama; oby­cza­ja­mi, stro­jem, mową i uczyn­kiem urą­ga lo­gi­ce. Wy­cho­wu­je dzie­ci na ob­raz i po­do­bień­stwo swo­je, sta­je się zbyt czę­sto po­wo­dem ru­iny lub nie­szczę­ścia, pla­gą do­mo­we­go ogni­ska. A jed­nak wpływ pa­nu­ją­cych idei jest tak sil­ny, że, cho­ciaż spo­łe­czeń­stwo wi­dzi te groź­ne nie­do­bo­ry, czu­je je i cier­pi; woli ra­czej szu­kać ich po­wo­du w in­dy­wi­du­al­nych przy­czy­nach niż w ogól­nych, tak ła­twych prze­cież do za­zna­cze­nia. Ale tych idei pa­nu­ją­cych nie mo­że­my po­zbyć się za­rów­no w wy­pad­kach co­dzien­nych, jak w waż­nych chwi­lach. Ży­cie czło­wie­ka upły­wa nie­raz na da­rem­nej wal­ce z nie­mi, i na łożu śmier­ci prze­ko­ny­wa on się do­pie­ro, iż jesz­cze nie zmógł ich sam w so­bie, iż cier­piał i zmar­no­wał byt z ich przy­czy­ny. Gdy­bym miał pió­ro w ręku, zda­je mi się, iż na­pi­sał­bym w tej chwi­li pa­lą­cy roz­dział o wpły­wie prze­są­dów dzie­dzicz­nych.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: