Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Japończycy, ich kraj i obyczaje: (podróż na około świata) - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Japończycy, ich kraj i obyczaje: (podróż na około świata) - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 382 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZ­DZIAŁ I Z PA­RY­ŻA DO CHI­CA­GO.

OD­JAZD. – CIR­CAS­SIA. – OCE­AN ATLAN­TYC­KI. – ŁA­WI­CA NO­WEJ ZIE­MI. – OBY­CZA­JE AME­RY­KAŃ­SKIE. – PRZY­STAŃ NEV-YORK. – MOST BRO­OKLYN. – NEV-YORK. – ELE­VE­BED. – SPAD­KI NIA­GA­RY. – KA­NA­DA. –DE­TRO­IT-RI­VER.

W koń­cu Sierp­nia 1882 roku, po­dró­żu­jąc po Py­re­ney­ach, znaj­do­wa­łem się w głę­bi tego ol­brzy­mie­go cem­bro­wi­ska gór, w któ­rem Cau­te­rets zda­je się drze­mać.

Pew­ne­go po­ran­ku otrzy­ma­łem od jed­ne­go z mo­ich przy­ja­ciół, pro­fes­so­ra szko­ły me­dycz­nej w Pa­ry­żu, na­stę­pu­ją­cą de­pe­szę: "Jadę 1 Wrze­śnia do Ame­ry­ki, Ja­po­nii. Je­dziesz ze­mną?"

Te­le­gra­ficz­nie od­po­wie­dzia­łem na­tych­miast: "Tak, przy­jeż­dżam" i na­za­jutrz spa­ko­waw­szy ma­nat­ki, sie­dzia­łem już w dy­li­żan­sie, któ­ry szyb­ko­ścią swo­ich czte­rech dziel­nych koni uno­sił mnie przez ten dzi­ki wą­wóz, wio­dą­cy do Pier­re­fit­te-No­sta­les.

Przy­by­łem do Pa­ry­ża 25 Sierp­nia. W tej po­rze roku licz­ni tu­ry­ści ame­ry­kań­scy opusz­cza­ją ląd sta­ły, wra­ca­jąc na dru­gą pół­ku­lę i wszyst­kie pa­ro­stat­ki od­pły­wa­ją­ce do Sta­nów Zjed­no­czo­nych, były prze­peł­nio­ne. Po wie­lu po­szu­ki­wa­niach wszak­że uda­ło się nam zna­leźć nie­szcze­gól­ne miej­sca na Ste­ame­rze, od­pły­wa­ją­cym 1 Wrze­śnia z Glas­go­wa do Nev-Yor­ku i we Czwar­tek rano 31 Sierp­nia wy­lą­do­wa­li­śmy na lon­dyń­skiem wy­brze­żu. Spę­dze­nie jed­ne­go dnia w sto­li­cy Wiel­kiej Bry­ta­nii wy­star­cza, aby zro­zu­mieć, ja­kim spo­so­bem moż­na się na­ba­wić Sple­enu, a gdy do tego przy­łą­czy się jesz­cze sło­ta i mgła Lon­dy­nu, robi się nie­moż­li­wie, śmier­tel­nie nud­nym i prze­ko­na­li­śmy się o tem nie po raz pierw­szy.

Przy­byw­szy wresz­cie w dwa­dzie­ścia czte­ry go­dzi­ny po­tem do Glas­go­wa, do­wie­dzie­li­śmy się ku wiel­kie­mu na­sze­mu nie­za­do­wo­le­niu, że sta­tek, na któ­rym mie­li­śmy od­być po­dróż do Ame­ry­ki od­pły­nie do­pie­ro w Po­nie­dzia­łek, a to z po­wo­du ko­niecz­nych ja­kichś re­pa­ra­cyj, ja­kie na nim po­czy­nić mu­sia­no.

Po­przed­nie­go roku spo­tka­ła nas ta­każ sama prze­ciw­ność w Edyn­bur­gu, gdzie przez dłu­gich dni pięć mu­sie­li­śmy cze­kać na sta­tek do Ir­lan­dyi. Kom­pa­nia oszczę­dza po­dróż­nym nie­przy­jem­nej prze­pra­wy przez za­to­kę Kly­dyi, umyśl­ny po­ciąg za­wo­zi ich do Gre­enock, zkąd ma­łym stat­kiem do­sta­ją się na po­kład okrę­tu, sto­ją­ce­go na ko­twi­cy w wiel­kiej za­to­ce. Za­le­d­wie do­staw­szy się na "Cir­cas­sią", uj­rze­li­śmy nie bez oba­wy, że na­sze łóż­ka, były to po pro­stu dwie wąz­kie ław­ki, umiesz­czo­ne w ku­ry­ta­rzu, okrą­ża­ją­cym ka­ju­ty, w sa­mym tyle okrę­tu.

Szwę­da­no się tam bez­prze­stan­nie, a my, nie mie­li­śmy na­wet ja­kich ta­kich fi­ra­nek, żeby się przed na­tręt­ne­mi spoj­rze­nia­mi za­sło­nić. Na do­bit­kę nie by­li­śmy sami i dość jesz­cze nie­szczę­śliw­ców dzie­li­ło ten cia­sny ką­cik. Trze­ba było jed­nak po­go­dzić się z lo­sem, a po­nie­waż na­sze po­sła­nia oprócz waż­ko­ści, od­zna­cza­ły się krót­ko­ścią, więc mu­sie­li­śmy sy­piać gło­wą do gło­wy, aby unik­nąć kop­nię­cia wra­zie, gdy­by są­sia­do­wi po­do­ba­ło się we śnie wy­cią­gnąć nogi.

We Wto­rek rano 5 Wrze­śnia Cir­cas­sia, za­czę­ła się po­ru­szać i pruć sło­ną wodę za­to­ki Kly­dyi. Wie­czo­rem oko­ło ósmej za­trzy­ma­li­śmy się koło Mo­wil­lu w Ir­lan­dyi, dla za­bra­nia no­wych pas­sa­że­rów, po­czem okręt zwró­ciw­szy nie­co na pół­noc, aby okrą­żyć wy­spę, skie­ro­wał się w stro­nę Ame­ry­ki.

Na­sza po­dróż za­czy­na­ła się więc na­resz­cie.

Pierw­szy dzień po­świę­co­ny był za­po­zna­niu się z na­szym pły­wa­ją­cym do­mem. Cir­cas­sia kom­pa­nii An­chor­ti­ne, jest wspa­nia­łym ste­ame­rem, dłu­go­ści stu trzy­dzie­stu me­trów, ob­ję­to­ści czte­rech ty­się­cy trzy­sta be­czek. Oko­ło dwu­stu pas­sa­że­rów znaj­do­wa­ło się na po­kła­dzie, a po­nie­waż stat­ki an­giel­skie nie mają dru­giej klas­sy, więc resz­ta po­dróż­nych prze­waż­nie emi­gran­tów mie­ści­ła się na po­kła­dzie.

Po­cząt­ko­wi prze­pra­wy to­wa­rzy­szy­ła bu­rza, gwał­tow­ny wiatr opóź­niał dro­gę. Spie­nio­ne fale niby wod­ni­ste góry, rzu­ca­ły się z wście­kło­ścią na przód Cir­cas­sii i wstrzą­sa­ły tym ko­lo­sem niby li­chą łu­pi­ną.

Był to wspa­nia­ły wi­dok; ale ma­jąc nad gło­wa­mi ma­chy­nę pa­ro­wą, a pod sobą śru­bę drga­ją­cą za każ­dem wy­nu­rze­niem się z wody, czu­li­śmy do­tkli­wie ko­ły­sa­nie się okrę­tu i by­li­by­śmy wo­le­li wię­cej umiar­ko­wa­nia ze stro­ny ży­wio­łów.

Więk­sza część po­dróż­nych, zwłasz­cza płci na­dob­nej na­wie­dzo­na mor­ską cho­ro­bą, kry­ła się po ka­ju­tach. Czwar­te­go dnia mo­rze uspo­ko­iło się tro­chę i kil­ka no­wych twa­rzy zie­lo­na­wo si­nych uka­za­ło się na po­kła­dzie, pró­bu­jąc sił nad­wą­tlo­nych.

Je­de­na­ste­go Wrze­śnia nie­zbyt głę­bo­ko za­pusz­czo­ne son­dy spar­ły się o pia­sek ła­wi­cy No­wej Zie­mi, któ­rej po­wierzch­nia nie wy­sta­je, lecz znaj­du­je się o kil­ka sąż­ni ni­żej po­zio­mu mo­rza, ol­brzy­mie fale i szcze­gól­ny ko­lor wody świad­czy­ły je­dy­nie, że nie je­ste­śmy już na peł­nem mo­rzu. Każ­de­go roku ty­sią­ce stat­ków zwłasz­cza z fran­cuz­kich por­tów przy­by­wa tu dla po­ło­wu stok­fi­szów , w ja­kie te stro­ny ob­fi­tu­ją. Obec­nie, po­nie­waż nie była to pora po­ło­wu, ho­ry­zont był próż­ny; gro­ma­dy mor­skich świń, uroz­ma­ica­ły je­dy­nie te pust­ko­wia, gdzie­nieg­dzie wie­lo­ry­by wy­nu­rza­ły się z fal, wy­rzu­ca­jąc słu­py wody w po­wie­trze i za­głę­bia­ły się zwol­na na­po­wrót. Na­sta­ła po­go­da; po­otwie­ra­ły się ka­ju­ty i po­kład, tak nie­daw­no przed­sta­wia­ją­cy szpi­tal­ną salę, oży­wił się nie­zwy­kle. Mo­gli­śmy po­czy­nić cie­ka­we spo­strze­że­nia o Ame­ry­ka­nach po­zo­sta­wio­nych sa­mym so­bie i przy­pa­trzeć się z bli­ska ich oby­cza­jom.

W Sta­nach Zjed­no­czo­nych mło­de pan­ny naj­le­piej wy­cho­wa­ne i na­le­żą­ce do naj­sza­now­niej­szych ro­dzin, uży­wa­ją bez­względ­nej wol­no­ści, je­dy­ną re­gu­łą ich po­stę­po­wa­nia jest mak­sy­ma: Hon­ny soit qui mal y pen­se. Wy­cho­dzą same, kie­dy im się po­do­ba w dzień, czy w nocy, spę­dza­ją czę­sto wie­czo­ry w te­atrze z mło­dy­mi ludź­mi, któ­rzy im tam to­wa­rzy­szą i od­pro­wa­dza­ją je po­tem do domu. W dnie świą­tecz­ne nie rzad­ko spo­ty­ka się gro­mad­ki mło­dzie­ży obo­jej płci, od­by­wa­ją­ce gre­mial­ne wy­ciecz­ki za mia­sto, na któ­rych nie­raz noc ich za­sko­czy, że spę­dza­ją ją w ho­te­lach przy­droż­nych i wra­ca­ją do­pie­ro na­za­jutrz rano, a mo­ral­ność zgo­ła na­tem nie cier­pi, przy­najm­niej we­dług za­pew­nień sa­mych Ame­ry­ka­nów.

Każ­de­go roku po­dob­ne gro­mad­ki par pusz­cza­ją się bez żad­ne­go men­to­ra na sta­ły ląd. Te po­dró­że we dwo­je są zwy­kle wstę­pem do mał­żeń­stwa, któ­re się za po­wro­tem za­wie­ra. To­wa­rzy­stwa tego ro­dza­ju znaj­do­wa­ły się i na po­kła­dzie Ci­re­as­syi, a pa­nu­ją­ca po­mię­dzy obu płcia­mi swo­bo­da by­ła­by się mo­gła wy­dać bar­dzo szcze­gól­ną, gdy­by nie myśl, że po przy­jeź­dzie wszyst­ko się pra­wi­dło­wo za­ła­twi. Przy­glą­da­li­śmy się jed­nak nie bez zdu­mie­nia gbu­ro­wa­to­ści i zu­peł­ne­mu bra­ko­wi wy­cho­wa­nia tych eks­cen­trycz­nych pio­nie­rów; obej­ście się ich, było wprost nie­przy­zwo­item: roz­wa­la­li się, za­rzu­ca­li nogi na po­rę­cze fo­te­lów, plu­li wszę­dzie, ucie­ra­li nos pal­ca­mi, żuli ty­tuń i pa­li­li faj­ki, na­wet flir­tu­jąc z mło­de­mi mię­sa­mi, któ­re ze swo­jej stro­ny były tak obrzy­dli­wie bo­ha­ter­skie, że po­zwa­la­ły się ca­ło­wać po­mię­dzy jed­nem splu­nię­ciem czar­nej śli­ny, a dru­giem.

Ta swo­bo­da nie­po­ję­ta, te na­wyk­nie­nia brud­ne i od­py­cha­ją­ce, są ogól­ne; w naj­więk­szych ho­te­lach w Nev-Yor­ku, na ścia­nach sa­lo­nów, w któ­rych prze­by­wa­ją męż­czy­zni, znaj­du­ją się wszę­dzie na­pi­sy: "Keep your fe­ets down (trzy­maj­cie nogi na zie­mi).

14-go Wrze­śnia łód­ka po­dob­na do czar­ne­go punk­ci­ka, uka­zu­je się na ho­ry­zon­cie, zbli­ża się szyb­ko i wkrót­ce jej wła­ści­ciel wsko­czył na nasz po­kład. By­li­śmy jesz­cze bar­dzo od­da­le­ni od lądu, lecz kon­ku­ren­cya zmu­sza tych bie­da­ków do prze­pę­dza­nia dni i nocy, nie zwa­ża­jąc na po­go­dę, na ich wą­tłym sta­tecz­ku w od­le­gło­ści ja­kich dwu­stu mil od zie­mi, gdzie jak ja­strzę­bie, czy­cha­ją­ce na łup, szu­ka­ją okrę­tów, spa­da­jąc na pierw­szy, jaki zo­ba­czą.

Na­stęp­ne­go dnia wid­no­krąg za­ry­so­wał się na pół­no­cy ciem­niej­szą li­nią i wkrót­ce brzeg Long Ysland, stał się o tyle wy­raź­nym, że­śmy mo­gli doj­rzeć jego na­gie, ja­ło­we wy­brze­że upstrzo­ne wiel­kie­mi, od­osob­nio­ne­mi od sie­bie do­ma­mi, któ­rych kon­tu­ry od­ci­na­ły się ostro na­bia­łem tle nie­ba. Wi­dok licz­nych ża­gli, świe­cą­cych w słoń­cu i po­dob­nych do ol­brzy­mich mor­skich pta­ków zlek­ka mu­ska­ją­cych po­wierzch­nią Oce­anu, ob­wiesz­czał zbli­ża­nie się do por­tu.

O pią­tej okrą­ża­my szczyt San­di-Hock i wy­pływ gol­fu, w głę­bi któ­re­go znaj­du­je się za­to­ka Nev-Yor­ku.

Zie­mia zbli­ża się co­raz wię­cej z każ­dej stro­ny, na prost nas za­cho­dzą­ce słoń­ce, jak ol­brzy­mia czer­wo­na la­tar­nia mor­ska, ku któ­rej się kie­ru­je­my oświe­ca uko­śne­mi pro­mie­nia­mi nie­zli­czo­ne stat­ki róż­nej wiel­ko­ści i kształ­tów, po­śród któ­rych Cir­cas­sya, ma­je­sta­tycz­na ol­brzym­ka to­ru­je so­bie dro­gę. Tu i ów­dzie po za od­no­gą, na tle pur­pu­ro­we­go wid­no­krę­gu, ster­czą czar­ne i po­gię­te syl­we­ty, na­wpół za­to­pio­nych stat­ków. Prze­byw­szy wąz­ki ka­nał, dzie­lą­cy Long Ysland, od ame­ry­kań­skie­go lądu, spę­dza­my noc na mo­rzu, za­rzu­ciw­szy ko­twi­ce, spóź­nio­na bo­wiem pora nie do­zwa­la nam za­ła­twić for­mal­no­ści cel­nych i zdro­wot­nych, a na­stęp­ne­go ran­ka 16 Wrze­śnia, wpły­wa­my w za­to­kę Nev-Yor­ską, ied­ną z naj­pięk­niej­szych w świe­cie. Po­śród wiel­kich, oży­wia­ją­cych ją "ste­amie­rów, " uwi­ja­ją się skrom­ne sta­tecz­ki o roz­wi­nię­tych ża­glach, cze­ka­ją­ce po­myśl­ne­go wia­tru, żeby się na peł­ne mo­rze wy­do­stać i krzy­żu­ją się na wszyst­kie stro­ny, tak zwa­ne " fer­ry bo­ats" bez masz­tów, dźwi­ga­ją­ce na so­bie praw­dzi­wy dom o trzech pię­trach, opa­trzo­ne dwo­ma ol­brzy­mie­mi ko­ła­mi wpra­wia­ne­mi w ruch przez ma­chy­ny Wat­ta, a któ­rych le­war umiesz­czo­ny po nad wyż­szym po­kła­dem robi wra­że­nie ogrom­ne­go wa­cha­dła.

Mia­sto Nev-York od­dzie­lo­ne od swo­ich dwóch przed­mieść Nev-Yer­sey i Bro­oklyn ra­mio­na­mi mo­rza łą­czy się z tem ostat­niem (Bro­oklyn'em), za po­śred­nic­twem wi­szą­ce­go mo­stu, do­sta­tecz­nie wznie­sio­ne­go, aby stat­ki wraz z masz­ta­mi pod jego łu­kiem prze­pły­wać mo­gły. Ten most, nad któ­rym już od trzy­na­stu lat pra­cu­ją, nie jest jesz­cze wy­koń­czo­ny. Dłu­gość jego wy­no­si dwa ki­lo­me­try, a sze­ro­kość pięć­set me­trów. Ta ol­brzy­mia bu­do­wa uka­zu­je się zda­le­ka, jak­by spój­nik rzu­co­ny ręką ludz­kie­go ge­niu­szu po­mię­dzy dwo­ma mia­sta­mi.

Cir­cas­sia do­się­ga wresz­cie wy­brze­ża; pas­sa­że­ro­wie za­czy­na­ją się tło­czyć na dra­bin­ce. Za­ła­twiw­szy wszel­kie prze­pi­sy cel­ne, do­sta­je­my się do tego sław­ne­go Nev-Yor­ku, gło­wy cy­wi­li­za­cyi no­we­go świa­ta. Za­pusz­cza­my się w uli­ce pro­ste, re­gu­lar­ne prze­rznię­te li­nia­mi tram­wa­jów, po­kry­te wia­duk­ta­mi na­po­wietrz­nych ko­lei i za­ciem­nio­ne ist­ną chmu­rą dru­tów te­le­gra­ficz­nych splą­ta­nych ze sobą i two­rzą­cych nie­ro­ze­rwal­ną siat­kę, pod­trzy­my­wa­ną przez ol­brzy­mie słu­py.

Ta­kie są ramy, w któ­rych po­ru­sza się bez­prze­stan­nie mro­wi­sko ludz­kie, z go­rącz­ko­wą ja­kąś czyn­no­ścią.

Nev York zbu­do­wa­ny jest na wy­spie po­dłuż­nej, ma­ją­cej kształt elip­sy. Od stro­ny za­to­ki leży daw­ne mia­sto o waż­kich, krę­tych uli­cach, za­bu­do­wa­nych sze­ścio lub sied­mio­pię­tro­we­mi do­ma­mi. Jak lon­dyń­skie City, jest to część han­dlo­wa, pu­sta wie­czór i rano, a w dzień tak oży­wio­na, że prze­ci­snąć się tam trud­no. W dru­gim koń­cu znaj­du­ją się domy miesz­kal­ne; na par­te­rze nie któ­rych z nich miesz­czą się skle­py o wy­sta­wach po­zba­wio­nych gu­stu, nie mo­gą­cych, ani za­trzy­mać, ani roz­we­se­lić oka Pa­ry­ża­ni­na.

Wi­dok tego ol­brzy­mie­go mia­sta, na­kre­ślo­ne­go wprzód, nim zo­sta­ło zbu­do­wa­ne, prze­rżnię­te­go od koń­ca do koń­ca sze­ro­kie­mi pro­ste­mi ale­ja­mi, prze­ci­na­ją­ce­mi pro­sto­pa­dle wszyst­kie prze­czni­ce, na­su­nął mi na pa­mięć ten żar­to­bli­wy ustęp z "No­tre-Dame" Wik­to­ra Hugo:

Nie roz­pa­czam zgo­ła, że Pa­ryż wi­dzia­ny z góry, nie przed­sta­wia oczom tego bo­gac­twa li­nii, tej ob­fi­to­ści szcze­gó­łów, tej roz­ma­ito­ści wi­do­ków, tego cze­goś wspa­nia­łe­go w pro­stem i nie­spo­dzia­ne­go w pięk­nem, co cha­rak­te­ry­zu­je sza­chow­ni­cę. – Oto do­sko­na­le opi­sa­ny współ­cze­sny Nev-York.

Po­wo­zów pry­wat­nych i do­ro­żek, nie spo­ty­ka się tam pra­wie; pie­si prze­chod­nie, wozy, tram­wa­je i omni­bu­sy, oży­wia­ją wy­łącz­nie uli­ce. Ani tram­waye, ani omni­bu­sy nie mają kon­duk­to­rów; licz­ba po­dróż­nych nie jest ogra­ni­czo­ną, każ­dy wsia­da­jąc, skła­da w ma­łem pu­de­łecz­ku ad hoc pięć cen­tów (25 cen­ti­mów), cenę kur­su i mie­ści się, jak może.

Spo­sób lo­ko­mo­cyi naj­bar­dziej w uży­ciu bę­dą­cy, jest l' ela­ve­ted, ko­lej że­la­zna nad­po­wietrz­na, któ­rą przez ko­re­spon­den­cyą moż­na się roz­jeż­dżać po ca­łem mie­ście za skrom­ną opła­tą 10-ciu cen­tów (50 ciu cen­ty­mów). Po­cią­gi pę­dzą bar­dzo szyb­ko, za­wra­ca­ją z prze­ra­ża­ją­cą pręd­ko­ścią na za­krę­tach 90-cio stop­nio­wych, na­stę­pu­ją po so­bie bez prze­rwy, za­trzy­mu­ją się i… ru­sza­ją da­lej na­tych­miast.

Skła­da­ją się one z ma­łej lo­ko­mo­ty­wy, cią­gną­cej za sobą, czte­ry do pię­ciu wa­go­nów, bar­dzo dłu­gich, do któ­rych wcho­dzi się z obu koń­ców przez plat­for­my. Wia­duk­ty opar­te na słu­pach z la­ne­go że­la­za i się­ga­ją­ce wy­so­ko­ści pierw­sze­go pię­tra, za­kry­wa­ją cał­ko­wi­cie uli­cę, je­że­li jest wąz­ką, lub miesz­czą się po nad każ­dym tro­tu­arem, je­że­li jest sze­ro­ką.

Mia­sto samo przez się nie przed­sta­wia nic cie­ka­we­go. Nie po­sia­da żad­nych od­zna­cza­ją­cych się po­mni­ków, żad­nej pro­me­na­dy, a Bro­odway, ani się może rów­nać z pa­ryz­kie­mi bul­wa­ra­mi. Tu­ry­sta zaś nie może na­wet stu­dy­ować je­dy­nych zaj­mu­ją­cych rze­czy, to jest oby­cza­jów i cy­wi­li­za­cyi tej lud­no­ści no­wej, zło­żo­nej wy­łącz­nie z kup­ców i tu­ziem­ców, mio­ta­nych nie­ustan­ną go­rącz­ką i nie uzna­ją­cych in­nych bóstw, prócz Mer­ku­re­go i Zło­te­go Ciel­ca.

Kil­ka go­dzin wy­star­czy­ło nam na zwie­dze­nie tego nud­ne­go mia­sta, i żąd­ni zwie­dzić wo­do­spa­dy Nia­ga­ry, uda­li­śmy się tam trze­cie­go dnia po na­szym przy­jeź­dzie z wiel­kim po­śpie­chem, gdyż okręt, na któ­rym mie­li­śmy wsiąść w San Fran­ci­sco dla prze­by­cia Oce­anu Spo­koj­ne­go od­pły­wał, nie­za­dłu­go tak, że zo­sta­wa­ło nam tyl­ko tyle cza­su, ile po­trze­ba na jak naj­śpiesz­niej­sze od­by­cie tej wy­ciecz­ki.

Nie zna­la­zł­szy miejsc w Sle­epi­nq-cars, mu­sie­li­śmy spę­dzić pierw­szą noc na tło­cze­ni, jak sar­dyn­ki na ską­po wy­sła­nych ław­kach, o tak niz­kich ple­cach, że nie było gdzie gło­wy oprzeć. Na tych słyn­nych ko­le­jach tak wy­chwa­la­nych u nas ze swych wy­gód po­dróż­ny na chwi­lę pra­wie oczu zmru­żyć nie może, gdyż kon­duk­tor bu­dzi go uprzej­mie po­mię­dzy każ­dą sta­cyą dla skon­trol­lo­wa­nia bi­le­tu.

Przy­by­li­śmy oko­ło trze­ciej po po­łu­dniu na sta­cye Nia­ga­ra Tells, zbi­ci ośm­na­sto-go­dzin­ną dro­gą w śród tak nie­przy­ja­znych wa­run­ków od­by­tą i skie­ro­wa­li­śmy się na­tych­miast ku miej­scu, z któ­re­go moż­na wi­dzieć owe wo­do­spa­dy, tak słusz­nie uwa­ża­ne za jed­nę z naj­pięk­niej­szych kart wiel­kiej księ­gi na­tu­ry.

Spad­ki Nia­ga­ry, znaj­du­ją się po­mię­dzy je­zio­ra­mi Erié i On­ta­rio. Wody je­zio­ra Erie, utwo­rzyw­szy tę ol­brzy­mią ka­ska­dę, pły­ną jesz­cze kil­ka ki­lo­me­trów pod na­zwą rze­ki Nia­ga­ry, w głę­bo­kiem, krę­tem ło­ży­sku, któ­re so­bie żło­bią w ska­le od wie­ków i wle­wa­ją się do je­zio­ra On­ta­rio, aby wy­pły­nąć zeń zno­wu sze­ro­ką i spo­koj­ną rze­ką, zna­ną pod na­zwą Św. Waw­rzeń­ca. Rze­ka Nia­ga­ra sta­no­wi gra­ni­cę Ka­na­dy i Sta­nów Zjed­no­czo­nych. Im­po­nu­ją­cy wi­dok przed­sta­wia to wiel­kie je­zio­ro, a ra­czej, to we­wnętrz­ne mo­rze, (gdyż je­zio­ro Erié, ry­wa­li­zu­je z mo­rzem pod wzglę­dem burz i na­wał­nic, a na­wet roz­mia­rów), rzu­ca­ją­ce się ze spa­dzi­sto­ści, prze­wa­la­ją­ce się ol­brzy­mie­mi mas­sa­mi wody ze ska­ły na ska­łę, aby, gdy grunt ustą­pi na­gle, spaść z wy­so­ko­ści pięć­dzie­się­ciu me­trów i roz­lać się na sze­ro­kość ki­lo­me­tra. Ża­den opis nie może dać po­ję­cia o nie­prze­par­tej sile tych fal spie­nio­nych, o szyb­ko­ści ich pędu, o bla­sku i ma­gicz­nej pstro­ci­znie ko­lo­rów, o chmu­rach pary, wzno­szą­cej się, jak okiem się­gnąć i skra­pla­ją­cej się w deszcz, gdzieś w gó­rze, o prze­raź­li­wym szu­mie, ry­cze­niu tych płyn­nych na­wał­nic, rzu­ca­ją­cych się w prze­paść.

Nie­ma nie­ste­ty miej­sca, z któ­re­go cu­dow­ną tę pa­no­ra­mę moż­na­by oglą­dać w ca­ło­ści.

Wy­spa po­kry­ta buj­ną ro­ślin­no­ścią i oto­czo­na ma­łe­mi le­si­ste­mi kęp­ka­mi, wzno­si się na brze­gu prze­pa­ści i dzie­li wo­do­spad na dwa ra­mio­na. Drew­nia­ny most pro­wa­dzi na tę wy­spę, ale na­wet ztąd wi­dok po­zo­sta­wia wie­le do ży­cze­nia, ta­mu­je go bo­wiem woda, któ­ra spa­da­jąc z ta­kiej wy­so­ko­ści, roz­py­la się, two­rząc ro­dzaj za­sło­ny z mi­kro­sko­pij­nych kro­pe­lek.

Po trzech go­dzi­nach stra­wio­nych na przy­pa­try­wa­niu się temu ma­je­sta­tycz­ne­mu wi­do­ko­wi, zna­leź­li­śmy się w Ka­na­dzie, prze­byw­szy rze­kę Nia­ga­rę po mo­ście, wi­szą­cym o dwóch po­kła­dach, z któ­rych wyż­szy słu­ży za pod­sta­wę rel­som ko­le­jo­wym, a niż­szy prze­zna­czo­ny jest na uży­tek pie­szych i po­wo­zów.

Drze­ma­li­śmy jesz­cze, gdy­śmy przy­by­li na brzeg De­tro­it-Ri­ver, łą­czą­cej je­zio­ro Hu­ro­na, z je­zio­rem Erié. Znaj­du­je się tu mia­sto De­tro­it, któ­re­go fran­cuz­ką na­zwę Ame­ry­ka­nie okrop­nie prze­krę­ca­ją. W Sta­nach Zjed­no­czo­nych spo­ty­ka się czę­sto ta­kich imien­ni­ków miast Eu­ro­pej­skich; prze­jeż­dża się więc przez Rzym i Sa­la­man­kę, przez Pa­ryż i Ro­che­ster, Frank­furt i Ge­ne­wę i wie­le in­nych jesz­cze, świad­czą­cy­oh o licz­nych ko­lo­niach emi­gran­tów, któ­rzy na wy­gna­niu chcie­li w ten spo­sób upa­mięt­nić so­bie utra­co­ną oj­czy­znę.

Duży sta­tek prze­wo­zi pas­sa­że­rów po­cią­gu na dru­gą stro­nę rze­ki do Sta­nów Zjed­no­czo­nych, po­czem po ca­ło­dzien­nej nud­nej po­dró­ży, do­sta­je­my się o zmierz­chu nad brze­gi je­zio­ra Mi­chi­gan. Dro­ga cią­gnie się wzdłuż nich czas ja­kiś i sły­szy się w dali szmer fal, li­żą­cych zlek­ka pia­sczy­ste wy­brze­że.

O ósmej wie­czo­rem sta­nę­li­śmy w Chi­ca­go.ROZ­DZIAŁ X. Z CHI­CA­GO DO SAN FRAN­CI­SKO.

CHI­CA­GO. – STOCK YARDS – MIS­SIS­SI­PI. – KO­LE­JE W STA­NACH ZJED­NO­CZO­NYCH. – PRE­RYE. – HO­DOW­CY BY­DŁA. – CHEY­ENUE CITY. – GÓRY SKA­LI­STE. – IN­DY­ANIE. – PRZY­STA­NEK EVA­STON. – JE­ZIO­RO SA­LEÉ. – OAZA W "WIEL­KIEJ PUSZ­CZY. – SIER­RA-NE­VA­DA. – SA­CRA­MEN­TO.

Chi­ca­go prze­zwa­ne "Kró­lo­wą Pre­ryi. " leży w Sta­nie Il­li­no­is na Po­łu­dnio-Za­ohód, od je­zio­ra Mi­chi­gan. Jest to je­den z naj­bar­dziej ude­rza­ją­cych przy­kła­dów tych miast ol­brzy­mich, wznie­sio­nych w cią­gu kil­ku lat w oko­li­cach nie­gdyś dzi­kich i pu­styn­nych.

W 1830 r. nie było go jesz­cze śla­du; a przez trzy lata była to tyl­ko mała twier­dza. Fir­ma Astor z Nev Yor­ku, otwo­rzy­ła tam pierw­sza kan­tor dla za­mien­ne­go han­dlu fu­tra­mi z In­dy­ana­mi. W 1840 r. lud­ność wzro­sła do pię­ciu ty­się­cy dusz; w dzie­sięć lat póź­niej do trzy­dzie­stu, a w 1871 r. Chi­ca­go li­czy­ło prze­szło trzy­kroć sto ty­się­cy miesz­kań­ców. W tym cza­sie strasz­ny po­żar znisz­czył znacz­ną część mia­sta i licz­ne ofia­ry po­grze­bał w jego zglisz­czach. Obec­nie Chi­ca­go jest cał­kiem od­bu­do­wa­ne, po­więk­szo­ne, upięk­szo­ne, a licz­ba jego miesz­kań­ców prze­no­si cy­frę siedm­kroć sto ty­się­cy.

Mia­sto to bar­dziej jesz­cze, niż Nev-York, przy­po­mi­na war­cab­ni­cę. Jego uli­ce pro­ste, rów­no­le­głe pod sznur wy­cią­gnię­te, prze­ci­na­ją się wszyst­kie pod ką­tem pro­stym i na­da­ją mu po­zór chłod­ny i smut­ny. Ża­den bu­dy­nek nie nęci ku so­bie oka, ża­den wspa­nial­szy fron­ton, żad­na wie­ża ko­ściel­na nie prze­ry­wa roz­pacz­li­wej jed­no­staj­ność, pro­stej li­nii, za wy­jąt­kiem rze­ki, któ­rej oba ra­mio­na łą­czą się, dzie­lą mia­sto na trzy czę­ści, psu­jąc tym spo­so­bem tę geo­me­trycz­ną fi­gu­rę.

Ta rze­ka, do­syć głę­bo­ka, jest po­lem kom­mu­ni­ka­cyi dla mnóz­twa stat­ków ża­glo­wych, i pa­ro­wych; ty­siąc czte­ry­sta okrę­tów, prze­wo­żą co­rocz­nie oko­ło sied­miu mi­lio­nów tonn ła­dun­ku w róż­ne miej­sco­wo­ści wiel­kich ame­ry­kań­skich je­zior, na któ­rych spo­ty­ka­ją je czę­sto­kroć praw­dzi­we bu­rze. Obec­ność ich na­da­je mia­stu Chi­ca­go po­zór mor­skie­go por­tu.

Uli­ce bar­dzo dłu­gie, mają na­zwy tyl­ko w głę­bi mia­sta, na przed­mie­ściach są po­pro­stu nu­me­ro­wa­ne. Tram­wa­je prze­bie­ga­ją je od koń­ca do koń­ca, i jest to pra­wie je­dy­ny spo­sób lo­ko­mo­cyi, ja­kim się po­słu­gu­je pu­blicz­ność. Do­ro­żek nie­ma, a wie­czo­rem kup­cy i prze­my­słow­cy, wra­ca­ją temi tram­way­ami po za­ła­twie­niu swo­ich czyn­no­ści do ma­łych dom­ków, roz­rzu­co­nych wzdłuż tych ulic bez koń­ca.

Nikt nie miesz­ka w czę­ści naj­bar­dziej han­dlo­wej i oży­wio­nej; w sa­mem ser­cu mia­sta, grun­ta i lo­ka­le są ceny zbyt wy­gó­ro­wa­nej, a na­tło­czo­ne tam ob­szer­ne ce­gla­ne domy, dzie­lą się na małe lo­ka­li­ki, tak zwa­ne of­fi­ces. Wszy­scy Ame­ry­ka­nie, czem bądź się trud­nią, mają po­dob­ne biu­ra. Mar­mu­ro­wa ta­bli­ca, umiesz­czo­na na drzwiach od uli­cy, wska­zu­je na­zwi­ska! po­wo­ła­nie lo­ka­to­rów, oraz od­no­śne nu­me­ra ich po­ko­jów. Wszyst­kie te domy po­sia­da­ją win­dy, któ­re w Sta­nach Zjed­no­czo­nych do­się­gły moż­li­we­go stop­nia udo­sko­na­le­nia. Jed­na z nich na­wet, ide­ał tego ro­dza­ju wzno­si się z nad­zwy­czaj­ną szyb­ko­ścią, a pod­czas spusz­cza­nia się na dół, nic nie ła­go­dzi szyb­ko­ści na­by­tej, spa­da w próż­nię i klat­ka ude­rza o słu­pek ma­łe­go stę­pia ze ście­śnio­nem po­wie­trzem. Tym spo­so­bem win­da za­trzy­mu­je się bez żad­ne­go wstrzą­śnie­nia w prze­strze­ni od trzy­stu do czter­dzie­stu cen­ty­me­trów. Je­st­to jed­nak bar­dzo nie­przy­jem­na wę­drów­ka i pod­czas spa­da­nia, do­zna­je się uczu­cia po­dob­ne­go do mor­skiej cho­ro­by.

Chi­ca­go jest mia­stem na­wskróś han­dlo­wem; zbo­żo­wy han­del zwłasz­cza do­się­ga tam ba­jecz­nych roz­mia­rów. Od 1854 roku mia­sto to wy­da­ło w cią­gu roku ze swo­ich skła­dów prze­szło pięć mi­lio­nów hec­to­li­trów zbo­ża, co prze­nio­sło o jed­nę czwar­tą, po­łą­czo­ne wy­wo­zy Nev-Yor­ku, Ga­la­czu, Bra­ili i Ode­ssy. Tak więc, te za­pa­dłe ob­sza­ry Ame­ry­ki, za­le­d­wie wy­kar­czo­wa­ne uro­dzaj­niej­sze już były, niż wschod­nie pro­win­cye upraw­ne no­we­go świa­ta i cała ko­tli­na Czar­ne­go mo­rza. Dziś, ruch zbo­żo­wy na tar­gach w Chi­ca­go, oce­nia­ją na trzy­dzie­ści mi­lio­nów hec­to­li­trów rocz­nie. Drze­wo cie­siel­skie sta­no­wi tam przed­miot han­dlu nie­mal rów­nie znacz­ne­go.

Ale wiel­kie to mia­sto sły­nie głow­nie w ca­łym świe­cie, ze swo­ich by­dło­bój­ni, gdzie każ­de­go roku gi­nie z rzeź­ni­czej ręki nie­zli­czo­na ilość wo­łów i wie­przy.

Tak zwa­ne Stock-Yar­da, oto­czo­ne drew­nia­ną pa­li­sa­dą, miesz­czą w so­bie ogrom­ną moc by­dła i two­rzą, jak­by ro­dzaj osob­ne­go mia­sta. Do­ko­ła miesz­czą się pa­ro­we za­kła­dy, gdzie biją by­dło i przy­rzą­dza­ją wę­dli­ny, oraz kon­ser­wy mię­sne. Nie­któ­rzy z tych rzeź­ni­ków, wy­pra­wia­ją oko­ło dzie­się­ciu ty­się­cy wie­przy dzien­nie we wła­ści­wej ku temu po­rze.

We Wrze­śniu Stock Yar­dy, są pra­wie pu­ste; spo­tka­li­śmy tam prze­cież kil­ka stad wo­łów, prze­zna­czo­nych na za­spo­ko­je­nie co­dzien­nych po­trzeb mia­sta; pę­dzi­li je lu­dzie kon­ni, uzbro­je­ni rze­mien­ne­mi ba­to­ga­mi, a my od cza­su do oza­su mu­sie­li­śmy prze­ska­ki­wać pa­lis­sa­dy, aby się nie do­stać na rogi.

Siedm­na­ście li­nij ko­lei że­la­znych, krzy­żu­je się do koła Chi­ca­go. Kil­ka dwor­ców to­wa­ro­wych stoi w środ­ku mia­sta i wia­duk­ty, po któ­rych kur­su­ją po­cią­gi, nie są opa­trzo­ne żad­ną ba­ry­erą. Wiel­ki dzwon tyl­ko ostrze­ga o ich zbli­ża­niu się, i każ­dy chro­ni się, jak może. Nie jest to zresz­tą wła­ści­wo­ścią sa­me­go Chi­ca­go; zwy­czaj to po­wszech­ny w Sta­nach Zjed­no­czo­nych i zda­rza­ło nam się, mia­no­wi­cie w Sy­ra­ku­zie, prze­by­wać mia­sta ko­le­ją przez uli­ce po­mię­dzy po­wo­za­mi i pie­sze­mi?

W dwa dni po na­szym przy­jeź­dzie opu­ści­li­śmy Chi­ca­go po po­łu­dniu, ma­jąc przed sobą per­spek­ty­wę pię­ciu dni i pię­ciu nocy w wa­go­nie, dla do­sta­nia się do San Fran­ci­sco.

Wie­czo­rem przy­by­li­śmy do Bo­ur­ling­ton, nad brze­ga­mi Mis­sis­si­pi; wody tej ol­brzy­miej rze­ki osre­brzo­ne wspa­nia­łym księ­ży­cem w peł­ni, to­czy­ły się ma­je­sta­tycz­nie po­mię­dzy ła­wi­ca­mi pia­sku i le­si­ste­mi wy­brze­ża­mi, a ich ru­chli­we fale, oży­wia­ły ten pysz­ny kra­jo­braz o im­po­nu­ją­cych roz­mia­rach. Prze­byw­szy po że­la­znym, dłu­gim mo­ście, tę spo­koj­ną rze­kę, obu­dzi­li­śmy się na­za­jutrz w Con­cils Bluffs, nad Mis­su­ri i do­się­gli­śmy Oma­hy, le­żą­ej na jej pra­wym brze­gu. Znaj­do­wa­li­śmy się więc na krań­cu cy­wi­li­zo­wa­nych kra­jów, na gra­ni­cy pu­sty­ni, zna­nej pod na­zwę "Pre­ryi" i wsła­wio­nej opo­wia­da­nia­mi Fe­ni­mo­ra Co­ope­ra.

Sto­wa­rzy­sze­nia ko­lei że­la­znych nie mają mo­no­po­lu w Ame­ry­ce. Każ­dy może je bu­do­wać, to też nie­któ­re waż­niej­sze punk­ta, po­łą­czo­ne są ze sobą kil­ku rów­no­le­głe­mi li­nia­mi. Ta kon­ku­ren­cya zmu­sza nie­któ­re to­wa­rzy­stwa do ob­ni­ża­nia ceny prze­wo­zu, zwięk­sze­nia licz­by po­cią­gów i ich szyb­ko­ści, dla utwo­rze­nia, so­bie tym spo­so­bem klien­tel­li, a je­że­li po więk­szej czę­ści nie opła­ca się im to bar­dzo, prze­mysł i han­del ko­rzy­sta­ją na­tem. Z tego punk­tu wi­dze­nia, ad­mi­ni­stra­cya ame­ry­kań­ska ma wiel­ką wyż­szość nad eu­ro­pej­ską.

Nie­ma tu, jak po­wszech­nie mnie­ma­ją we Fran­cyi, jed­nej li­nii, prze­rzy­na­ją­cej ten kraj ol­brzy­mi, skła­da się ona bo­wiem z sze­re­gu li­nii, na­le­żą­cych do sze­ściu róż­nych kom­pa­nii. W sku­tek tego pas­sa­że­ro­wie mu­szą się czę­sto prze­sia­dać z jed­ne­go po­cią­gu do dru­gie­go.

Jest tu tyl­ko jed­na klas­sa wa­go­nów, oraz fur­go­ny do­da­wa­ne do po­cią­gów to­wa­ro­wych, dla prze­wo­zu emi­gran­tów. Po­wo­zy są bar­dzo dłu­gie i opa­trzo­ne plat­for­ma­mi po obu koń­cach. Każ­den z nich sta­no­wi je­den tyl­ko prze­dział opa­trzo­ny dwo­ma rzę­da­mi ła­wek na dwie oso­by po obu stro­nach ku­ry­ta­rza, idą­ce­go przez śro­dek ca­łe­go po­cią­gu. Każ­dy wa­gon opa­trzo­ny jest pie­cem że­la­znym w zi­mie, a fon­tan­ną wody mro­żo­nej w le­cie.

Jed­nak­że urzą­dze­nie tych wa­go­nów, po­zo­sta­wia wie­le do ży­cze­nia pod wzglę­dem wy­go­dy: nie­ma się gdzie swo­bod­nie wy­cią­gnąć i jest się w jak naj­nie­przy­jem­niej­szem ze­tknię­ciu z czter­dzie­stu to­wa­rzy­sza­mi po­dró­ży po więk­szej czę­ści źle wy­cho­wa­ny­me. To też oso­by za­moż­ne po­dró­żu­ją za­wsze w Sle­ep­nig-cars. Te są urzą­dzo­ne z wiel­kim wy­kwin­tem, opa­trzo­ne ob­szer­ne­mi gar­de­ro­ba­mi osob­no dla męż­czyzn, osob­no dla ko­biet, a na­wet "fiu­mu­arem. " W pew­nych czę­ściach dro­gi do­da­ją tu tak­że wa­go­ny re­stau­ra­cyj­ne i wa­go­ny sa­lo­no­we. Po­cią­gi mają kil­ka­set me­trów dłu­go­ści i cią­gnio­ne są przez ol­brzy­mie lo­ko­mo­ty­wy, któ­rych ko­mi­ny w gór­nej czę­ści ba­nia­ste opa­trzo­ne są kra­tą, a to dla tego, by iskry nie wy­do­by­wa­ły się na ze­wnątrz i nie nie­ci­ły po­ża­ru na łą­kach. Oprócz tego lo­ko­mo­ty­wy mają na przo­dzie ro­dzaj dzio­ba dla od­rzu­ca­nia z rel­sów zwie­rząt, któ­re­by się na nich znaj­do­wać mo­gły, gdyż, jak się po­wie­dzia­ło wy­żej, li­nie ko­le­jo­we nie są oba­ry­ero­wa­ne. Je­że­li w urzą­dze­niu we­wnętrz­nem po­wo­zów Ame­ry­ka­nie do­szli do za­do­wo­le­nia naj­wy­bred­niej­szych wy­ma­gań, nie moż­na tego po­wie­dzieć o sa­mej po­dró­ży; wa­go­ny przy­cze­pia­ją się au­to­ma­tycz­nie, a nie­do­sta­tecz­ność ich szpun­tów, po­łą­czo­na ze złem utrzy­ma­niem dro­gi, spra­wia, ie pas­sa­że­ro­wie do­zna­ją wciąż sil­nych wstrzą­snień.

Do­tych­czas prze­by­wa­li­śmy tyl­ko płasz­czy­zny, do­brze opraw­ne, mało le­si­ste, przy­po­mi­na­jąc wiej­skie oko­li­ce Nor­man­dyi. Lud­ność bar­dzo licz­na na wscho­dzie zmniej­sza się szyb­ko w mia­rę, jak się po­su­wa­my ku za­cho­do­wi.

Wła­ści­wa Pre­rya, za­czy­na się po dru­giej stro­nie Mis­su­ri i cią­gnie się po ła­god­nej po­chy­ło­ści, aż do szczy­tu gór ska­li­stych. Jest to ol­brzy­mia łąka po­ro­sła tra­wą, na któ­rej nig­dzie nie do­pa­trzy ani jed­nej kęp­ki drzew, ani jed­ne­go krzacz­ka. Tyl­ko w wy­schłych ło­ży­skach rzek, małe kar­ło­wa­te ro­ślin­ki, od­zna­cza­ją się zie­lo­ne­mi pla­ma­mi na­tem ol­brzy­miem żół­tem tle, któ­re­go fa­lo­wa­nia mniej lub wię­cej re­gu­lar­ne mają zu­peł­nie so­bie wła­ści­wy, ory­gi­nal­ny cha­rak­ter. Cza­sy, kie­dy ban­dy dzi­kich na­pa­da­ły na po­cią­gi lub, kie­dy sta­da ba­wo­łów za­trzy­my­wa­ły je w bie­gu, mi­nę­ły daw­no. Obec­nie daw­ni po­sia­da­cze tych prze­strze­ni, co­raz bar­dziej z nich ru­go­wy­wa­ni, są bar­dzo nie­licz­ni i wkrót­ce sta­ną się le­gen­dar­ny­mi.

Na­próż­no oczy na­sze błą­dząc na wszyst­kie stro­ny, szu­ka­ją owych ob­ra­zów, ja­kie tłum­nie sta­wa­ją nam w pa­mię­ci; na­próż­no szu­ka­my owych śmia­łych pio­nie­rów, po­su­wa­ją­oych się z tru­dem przy wo­zach cięż­ko ła­dow­nych ich do­byt­kiem i wio­zą­cych ich ro­dzi­ny, owych pio­nie­rów, co po raz pierw­szy stą­pi­li nogą na tę nie­tknię­tą eu­ro­pej­ską noga zie­mię i sta­cza­li krwa­we zwy­cięz­kie wal­ki z ustę­pu­ją­cy­mi przed nie­mi In­dy­ana­mi.

Znacz­na część Pre­ryi jest jesz­cze pu­stą; kil­ku ho­dow­ców by­dła po­za­kła­da­ło tam pszen­ne, od­osob­nio­ne fer­my wzdłuż li­nii ko­lei że­la­znej, ale wszel­ka kul­tu­ra jest tu jesz­cze nie­moż­li­wą. Ci od­waż­ni przed­się­bior­cy za­cho­wa­li dzi­kie oby­cza­je swo­ich po­przed­ni­ków.

Je­den z na­szych to­wa­rzy­szów po­dró­ży opo­wia­dał nam z tego po­wo­du na­stę­pu­ją­cy wy­pa­dek, któ­ry się zda­rzył nie­daw­no w po­bli­żu pier­wot­nej fer­my, ja­ką­śmy zda­le­ka spo­strze­gli:

Dwóch są­sia­du­ją­cych ze sobą ho­dow­ców, po­sia­da­ło licz­ne sta­da; je­den z nich ukradł dru­gie­mu pew­ną część by­dła, po­kłó­ci­li się więc i po­sta­no­wi­li się bić. Na­za­jutrz rano, do­sie­dli koni, każ­dy w to­wa­rzy­stwie swo­ich sy­nów i do­mow­ni­ków w licz­bie dwu­na­stu. Oba od­dzia­ły zbli­ży­ły się do sie­bie, za­raz z po­cząt­ku wal­ki, sze­ściu z jed­nej stro­ny po­le­gło, resz­ta ucie­kła, a zwy­cięz­ki fer­mer. ten wła­śnie, któ­ry był ukradł by­dło, przy­własz­czył so­bie resz­tę trzód i cały do­by­tek prze­ciw­ni­ka.

Po­ka­zu­je się ztąd, że w tej czę­ści no­we­go świa­ta oby­cza­je jesz­cze nie zła­god­nia­ły i nie moż­na się spo­dzie­wać, aby to na­stą­pi­ło wpręd­ce, gdyż zbrod­nie po­peł­nia­ne w Pre­ryi za­wsze pra­wie ucho­dzą bez­kar­nie, dla tej pro­stej przy­czy­ny, że nikt o nich… nie wie.

Po­mi­mo ca­łej cie­ka­wo­ści, jaką w pierw­szej chwi­li bu­dzi ta nie­skoń­czo­na płasz­czy­zna, któ­rej prze­by­cie trwa czter­dzie­ści ośm go­dzin, wi­dok jej sta­je się wkrót­ce nud­nym i mę­czą­cym, z po­wo­du swej jed­no­staj­no­śći. Po­cią­gi nie mają już wa­go­nów re­stau­ra­cyj­nych w tych stro­nach, gdzie wła­śnie by­ły­by one naj­po­trzeb­niej­sze. Dwa razy dzien­nie po­ciąg za­trzy­mu­je się przed nędz­ne­mi bu­da­mi, ochrzczo­ne­mi pom­pa­tycz­ną na­zwą sta­cyi i buf­fe­tu, gdzie dają jeść, tak obrzy­dli­wie, że się wy­cho­dzi z nich god­niej­szym, niż się we­szło.

W po­ło­wie Pre­ryi na­tra­fia­my na Chey­en­ne-City, mia­sto zbu­do­wa­ne od nie­daw­na na pu­sty­ni, a któ­re­go uli­ce acz­kol­wiek sta­ran­nie wy­cią­gnię­te, są jesz­cze nie bru­ko­wa­ne. Li­nia ko­lei że­la­znych sta­no­wi jego je­dy­ny do­chód; kil­ka ty­się­cy miesz­kań­ców po­wzno­si­ło tam so­bie dom­ki i żyją, jak mogą. Dru­ku­je się tam dzien­nik za po­śred­nic­twem de­pesz te­le­gra­ficz­nych.

Zwol­na po­wierzch­nia, jaką prze­by­wa­my, za­czy­na się pod­no­sić, zbli­ża­jąc się do szczy­tu gór ska­li­stych, fa­lo­wa­nia po­więk­sza­ją się, do­się­ga­jąc roz­mia­rów wzgórz, tra­wa sta­je się rzad­szą, ska­ły tu i ów­dzie prze­bi­ja­ją cien­ki po­kład ro­ślin­nej zie­mi i po­ciąg po­su­wa się pod drew­nia­ne­mi skle­pie­nia­mi, zbu­do­wa­ne­mi w wą­wo­zach dla ochro­nie­nia dro­gi od za­sy­pów pia­sku, gna­ne­go wia­trem lub od na­gro­ma­dze­nia śnie­gu w zi­mie.

Prze­by­wa­ny most praw­dzi­wie ame­ry­kań­ski, za­wie­szo­ny w po­wie­trzu na wiel­kich słu­pach z la­ne­go że­la­za, a tak po­zba­wio­ny rów­no­wa­gi, że lada po­dmuch wia­tru mógł­by go prze­wró­cić w prze­paść; to też że­la­zne łań­cu­chy prze­cze­pio­ne do grzbie­tów góry przy­trzy­mu­ją go, jako tako. Jest to cie­ka­wy okaz śmia­ło­ści in­ży­nie­rów ame­ry­kań­skich: we Fran­cyi Za­rząd dróg i mo­stów nie ścier­piał­by nic po­dob­ne­go; a prze­cież od wie­lu lat po­cią­gi krą­żą po tym mo­ście i ża­den wy­pa­dek do­tych­czas się nie zda­rzył.

Do­się­ga­my wkrót­ce wy­żyn; Pre­rya zu­peł­nie już zni­kła, ale gór wła­ści­wych jesz­cze nie wi­dać. Małe kęp­ki ziół aro­ma­tycz­nych, są ostat­nie­mi przed­sta­wi­ciel­ka­mi kró­le­stwa ro­ślin­no­ści na tych ska­li­stych grun­tach. Po­cząw­szy od Gre­enk-Ri­ver, je­dzie­my po­mię­dzy ist­ne­mi wzgó­rza­mi pia­sku, a w dali uka­zu­je się wkrót­ce sze­reg szczy­tów po­kry­tych śnie­giem, to góry ska­li­ste.

W Eva­ston spo­ty­ka­my po raz pierw­szy In­dy­an. Mają oni typ czer­wo­no-skór­ców, ale cy­wil­li­za­cya już się do nich prze­do­sta­ła; za­rzu­ci­li swo­je łuki, dzi­ry­ty, pió­ra róż­no­ko­lo­ro­we, a przy­wdzie­li odzież w ro­dza­ju eu­ro­pej­skiej i zwy­czaj­ne ka­pe­lu­sze z fil­cu. Zaś, jak­by przez iro­nią losu, ci daw­ni pa­no­wie no­we­go świa­ta, wy­cią­ga­ją rękę do po­dróż­nych, pro­sząc o jał­muż­nę.

Spo­tka­li­śmy tu tak­że wy­rob­ni­ków chiń­skich, a że po­cią­giem na­szym je­cha­li za­moż­ni Ja­poń­czy­cy z całą cze­re­dą słu­żą­cych mu­rzy­nów, daw­nych nie­wol­ni­ków, spro­wa­dzo­nych z wy­brze­ży Afry­ki, do pro­win­cyj po­łu­dnio­wych, a na­stęp­nie wy­zwo­lo­ny­eh, więc ten przy­sta­nek w ło­nie pu­sty­ni przed­sta­wiał w cią­gu kwa­dran­sa mie­sza­ni­nę wszyst­kich ras ludz­kich: Si­no­wie, ostat­ni przed­sta­wi­cie­le czer­wo­no-sko­rych po­trą­ca­li się tam o An­glo sak­soń­skich Ame­ry­ka­nów, swo­ich zwy­cięz­ców; bla­de gło­wy ras se­mic­kich, obok brud­no­żół­tych twa­rzy chiń­skich i ja­poń­skich, sta­no­wi­ły dziw­ne prze­ci­wień­stwo z mu­rzy­na­mi, któ­rzy od­ci­na­li się, jak wiel­kie czar­ne pla­my na tle tego róż­no­barw­ne­go tłu­mu.

Za­czy­na­my spusz­czać się ku za­cho­do­wi i oko­li­ca zmie­nia się zu­peł­nie. Po­chy­łość jest znacz­nie spa­dzi­stą, a kraj gó­rzy­stym. Dro­ga wie­dzie wą­wo­zem o ma­low­ni­czych ścia­nach, któ­ry za­cho­wał hisz­pań­ską swo­ję na­zwę "Ca­no­nu. " W głę­bi spie­nio­ny stru­mień to­czy się po­mię­dzy dwo­ma pa­ro­wa­mi z czer­wo­ne­go pia­skow­ca, kre­śląc licz­ne zyg­za­ki, w za­głę­bie­niach tych skał ol­brzy­mich.

Przy­by­wa­my do Ogden, nad brze­ga­mi wiel­kie­go je­zio­ra Salé, gdzie w po­bli­żu leży Salt-Lake-City, sto­li­cy Mor­mo­nów. Ża­łu­je­my bar­dzo, że czas nie po­zwa­la nam zbo­czyć z dro­gi, dla zwie­dze­nia tej Rze­czy­po­spo­li­tej, któ­rej gra­ni­ce mi­ja­my. Zresz­tą, z ob­ja­śnień, ja­kich nam udzie­lił po­dró­żu­ją­cy z nami Mor­mon, wy­ni­ka, że oby­cza­je pier­wot­ne jego współ­o­by­wa­te­li mo­dy­fi­ku­ją się z dniem każ­dym; licz­ba sek­cia­rzy się zmniej­sza i po­ly­ga­mia co­raz bar­dziej usta­je. Okrą­ża­my wiel­kie je­zio­ro Sale, któ­re­go zmarsz­czo­na po­wierzch­nia błysz­czy i lśni w słoń­cu, na po­do­bień­stwo dy­amen­tów, i któ­re­go brze­gi ob­ję­te po­kła­dem soli, za­ta­cza­ją się do­ko­ła nie­go, na kształt bia­łe­go koł­nie­rzy­ka. Cała ta oko­li­ca, w któ­rej do­li­nach drze­mią małe je­zior­ka i ka­łu­że wody sło­na­wej, czę­sto wy­sy­cha­ją­cej słusz­nie nosi na­zwę "Wiel­kiej Pu­sty­ni, " ma wie­le po­do­bień­stwa z po­łu­dnio­wą Al­gie­ryą.

Kra­jo­braz zmie­nia się zno­wu: jest to te­raz sze­reg pła­skich do­lin, ob­ra­mo­wa­nych dość wy­so­kie­mi gó­ra­mi, któ­rych szczy­ty gdzie­nieg­dzie upstrzo­ne są śnie­giem. Rów­ni­ny te po­kry­wa nad­zwy­czaj drob­ny pia­sek, któ­re­go tu­ma­ny uno­szo­ne wia­trem do znacz­nej do­syć wy­so­ko­ści, ro­bią wra­że­nie dymu z bi­wa­ko­wych.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: