- W empik go
Japończycy, ich kraj i obyczaje: (podróż na około świata) - ebook
Japończycy, ich kraj i obyczaje: (podróż na około świata) - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 382 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
ODJAZD. – CIRCASSIA. – OCEAN ATLANTYCKI. – ŁAWICA NOWEJ ZIEMI. – OBYCZAJE AMERYKAŃSKIE. – PRZYSTAŃ NEV-YORK. – MOST BROOKLYN. – NEV-YORK. – ELEVEBED. – SPADKI NIAGARY. – KANADA. –DETROIT-RIVER.
W końcu Sierpnia 1882 roku, podróżując po Pyreneyach, znajdowałem się w głębi tego olbrzymiego cembrowiska gór, w którem Cauterets zdaje się drzemać.
Pewnego poranku otrzymałem od jednego z moich przyjaciół, professora szkoły medycznej w Paryżu, następującą depeszę: "Jadę 1 Września do Ameryki, Japonii. Jedziesz zemną?"
Telegraficznie odpowiedziałem natychmiast: "Tak, przyjeżdżam" i nazajutrz spakowawszy manatki, siedziałem już w dyliżansie, który szybkością swoich czterech dzielnych koni unosił mnie przez ten dziki wąwóz, wiodący do Pierrefitte-Nostales.
Przybyłem do Paryża 25 Sierpnia. W tej porze roku liczni turyści amerykańscy opuszczają ląd stały, wracając na drugą półkulę i wszystkie parostatki odpływające do Stanów Zjednoczonych, były przepełnione. Po wielu poszukiwaniach wszakże udało się nam znaleźć nieszczególne miejsca na Steamerze, odpływającym 1 Września z Glasgowa do Nev-Yorku i we Czwartek rano 31 Sierpnia wylądowaliśmy na londyńskiem wybrzeżu. Spędzenie jednego dnia w stolicy Wielkiej Brytanii wystarcza, aby zrozumieć, jakim sposobem można się nabawić Spleenu, a gdy do tego przyłączy się jeszcze słota i mgła Londynu, robi się niemożliwie, śmiertelnie nudnym i przekonaliśmy się o tem nie po raz pierwszy.
Przybywszy wreszcie w dwadzieścia cztery godziny potem do Glasgowa, dowiedzieliśmy się ku wielkiemu naszemu niezadowoleniu, że statek, na którym mieliśmy odbyć podróż do Ameryki odpłynie dopiero w Poniedziałek, a to z powodu koniecznych jakichś reparacyj, jakie na nim poczynić musiano.
Poprzedniego roku spotkała nas takaż sama przeciwność w Edynburgu, gdzie przez długich dni pięć musieliśmy czekać na statek do Irlandyi. Kompania oszczędza podróżnym nieprzyjemnej przeprawy przez zatokę Klydyi, umyślny pociąg zawozi ich do Greenock, zkąd małym statkiem dostają się na pokład okrętu, stojącego na kotwicy w wielkiej zatoce. Zaledwie dostawszy się na "Circassią", ujrzeliśmy nie bez obawy, że nasze łóżka, były to po prostu dwie wązkie ławki, umieszczone w kurytarzu, okrążającym kajuty, w samym tyle okrętu.
Szwędano się tam bezprzestannie, a my, nie mieliśmy nawet jakich takich firanek, żeby się przed natrętnemi spojrzeniami zasłonić. Na dobitkę nie byliśmy sami i dość jeszcze nieszczęśliwców dzieliło ten ciasny kącik. Trzeba było jednak pogodzić się z losem, a ponieważ nasze posłania oprócz ważkości, odznaczały się krótkością, więc musieliśmy sypiać głową do głowy, aby uniknąć kopnięcia wrazie, gdyby sąsiadowi podobało się we śnie wyciągnąć nogi.
We Wtorek rano 5 Września Circassia, zaczęła się poruszać i pruć słoną wodę zatoki Klydyi. Wieczorem około ósmej zatrzymaliśmy się koło Mowillu w Irlandyi, dla zabrania nowych passażerów, poczem okręt zwróciwszy nieco na północ, aby okrążyć wyspę, skierował się w stronę Ameryki.
Nasza podróż zaczynała się więc nareszcie.
Pierwszy dzień poświęcony był zapoznaniu się z naszym pływającym domem. Circassia kompanii Anchortine, jest wspaniałym steamerem, długości stu trzydziestu metrów, objętości czterech tysięcy trzysta beczek. Około dwustu passażerów znajdowało się na pokładzie, a ponieważ statki angielskie nie mają drugiej klassy, więc reszta podróżnych przeważnie emigrantów mieściła się na pokładzie.
Początkowi przeprawy towarzyszyła burza, gwałtowny wiatr opóźniał drogę. Spienione fale niby wodniste góry, rzucały się z wściekłością na przód Circassii i wstrząsały tym kolosem niby lichą łupiną.
Był to wspaniały widok; ale mając nad głowami machynę parową, a pod sobą śrubę drgającą za każdem wynurzeniem się z wody, czuliśmy dotkliwie kołysanie się okrętu i bylibyśmy woleli więcej umiarkowania ze strony żywiołów.
Większa część podróżnych, zwłaszcza płci nadobnej nawiedzona morską chorobą, kryła się po kajutach. Czwartego dnia morze uspokoiło się trochę i kilka nowych twarzy zielonawo sinych ukazało się na pokładzie, próbując sił nadwątlonych.
Jedenastego Września niezbyt głęboko zapuszczone sondy sparły się o piasek ławicy Nowej Ziemi, której powierzchnia nie wystaje, lecz znajduje się o kilka sążni niżej poziomu morza, olbrzymie fale i szczególny kolor wody świadczyły jedynie, że nie jesteśmy już na pełnem morzu. Każdego roku tysiące statków zwłaszcza z francuzkich portów przybywa tu dla połowu stokfiszów , w jakie te strony obfitują. Obecnie, ponieważ nie była to pora połowu, horyzont był próżny; gromady morskich świń, urozmaicały jedynie te pustkowia, gdzieniegdzie wieloryby wynurzały się z fal, wyrzucając słupy wody w powietrze i zagłębiały się zwolna napowrót. Nastała pogoda; pootwierały się kajuty i pokład, tak niedawno przedstawiający szpitalną salę, ożywił się niezwykle. Mogliśmy poczynić ciekawe spostrzeżenia o Amerykanach pozostawionych samym sobie i przypatrzeć się z bliska ich obyczajom.
W Stanach Zjednoczonych młode panny najlepiej wychowane i należące do najszanowniejszych rodzin, używają bezwzględnej wolności, jedyną regułą ich postępowania jest maksyma: Honny soit qui mal y pense. Wychodzą same, kiedy im się podoba w dzień, czy w nocy, spędzają często wieczory w teatrze z młodymi ludźmi, którzy im tam towarzyszą i odprowadzają je potem do domu. W dnie świąteczne nie rzadko spotyka się gromadki młodzieży obojej płci, odbywające gremialne wycieczki za miasto, na których nieraz noc ich zaskoczy, że spędzają ją w hotelach przydrożnych i wracają dopiero nazajutrz rano, a moralność zgoła natem nie cierpi, przynajmniej według zapewnień samych Amerykanów.
Każdego roku podobne gromadki par puszczają się bez żadnego mentora na stały ląd. Te podróże we dwoje są zwykle wstępem do małżeństwa, które się za powrotem zawiera. Towarzystwa tego rodzaju znajdowały się i na pokładzie Cireassyi, a panująca pomiędzy obu płciami swoboda byłaby się mogła wydać bardzo szczególną, gdyby nie myśl, że po przyjeździe wszystko się prawidłowo załatwi. Przyglądaliśmy się jednak nie bez zdumienia gburowatości i zupełnemu brakowi wychowania tych ekscentrycznych pionierów; obejście się ich, było wprost nieprzyzwoitem: rozwalali się, zarzucali nogi na poręcze fotelów, pluli wszędzie, ucierali nos palcami, żuli tytuń i palili fajki, nawet flirtując z młodemi mięsami, które ze swojej strony były tak obrzydliwie bohaterskie, że pozwalały się całować pomiędzy jednem splunięciem czarnej śliny, a drugiem.
Ta swoboda niepojęta, te nawyknienia brudne i odpychające, są ogólne; w największych hotelach w Nev-Yorku, na ścianach salonów, w których przebywają mężczyzni, znajdują się wszędzie napisy: "Keep your feets down (trzymajcie nogi na ziemi).
14-go Września łódka podobna do czarnego punkcika, ukazuje się na horyzoncie, zbliża się szybko i wkrótce jej właściciel wskoczył na nasz pokład. Byliśmy jeszcze bardzo oddaleni od lądu, lecz konkurencya zmusza tych biedaków do przepędzania dni i nocy, nie zważając na pogodę, na ich wątłym stateczku w odległości jakich dwustu mil od ziemi, gdzie jak jastrzębie, czychające na łup, szukają okrętów, spadając na pierwszy, jaki zobaczą.
Następnego dnia widnokrąg zarysował się na północy ciemniejszą linią i wkrótce brzeg Long Ysland, stał się o tyle wyraźnym, żeśmy mogli dojrzeć jego nagie, jałowe wybrzeże upstrzone wielkiemi, odosobnionemi od siebie domami, których kontury odcinały się ostro nabiałem tle nieba. Widok licznych żagli, świecących w słońcu i podobnych do olbrzymich morskich ptaków zlekka muskających powierzchnią Oceanu, obwieszczał zbliżanie się do portu.
O piątej okrążamy szczyt Sandi-Hock i wypływ golfu, w głębi którego znajduje się zatoka Nev-Yorku.
Ziemia zbliża się coraz więcej z każdej strony, na prost nas zachodzące słońce, jak olbrzymia czerwona latarnia morska, ku której się kierujemy oświeca ukośnemi promieniami niezliczone statki różnej wielkości i kształtów, pośród których Circassya, majestatyczna olbrzymka toruje sobie drogę. Tu i ówdzie po za odnogą, na tle purpurowego widnokręgu, sterczą czarne i pogięte sylwety, nawpół zatopionych statków. Przebywszy wązki kanał, dzielący Long Ysland, od amerykańskiego lądu, spędzamy noc na morzu, zarzuciwszy kotwice, spóźniona bowiem pora nie dozwala nam załatwić formalności celnych i zdrowotnych, a następnego ranka 16 Września, wpływamy w zatokę Nev-Yorską, iedną z najpiękniejszych w świecie. Pośród wielkich, ożywiających ją "steamierów, " uwijają się skromne stateczki o rozwiniętych żaglach, czekające pomyślnego wiatru, żeby się na pełne morze wydostać i krzyżują się na wszystkie strony, tak zwane " ferry boats" bez masztów, dźwigające na sobie prawdziwy dom o trzech piętrach, opatrzone dwoma olbrzymiemi kołami wprawianemi w ruch przez machyny Watta, a których lewar umieszczony po nad wyższym pokładem robi wrażenie ogromnego wachadła.
Miasto Nev-York oddzielone od swoich dwóch przedmieść Nev-Yersey i Brooklyn ramionami morza łączy się z tem ostatniem (Brooklyn'em), za pośrednictwem wiszącego mostu, dostatecznie wzniesionego, aby statki wraz z masztami pod jego łukiem przepływać mogły. Ten most, nad którym już od trzynastu lat pracują, nie jest jeszcze wykończony. Długość jego wynosi dwa kilometry, a szerokość pięćset metrów. Ta olbrzymia budowa ukazuje się zdaleka, jakby spójnik rzucony ręką ludzkiego geniuszu pomiędzy dwoma miastami.
Circassia dosięga wreszcie wybrzeża; passażerowie zaczynają się tłoczyć na drabince. Załatwiwszy wszelkie przepisy celne, dostajemy się do tego sławnego Nev-Yorku, głowy cywilizacyi nowego świata. Zapuszczamy się w ulice proste, regularne przerznięte liniami tramwajów, pokryte wiaduktami napowietrznych kolei i zaciemnione istną chmurą drutów telegraficznych splątanych ze sobą i tworzących nierozerwalną siatkę, podtrzymywaną przez olbrzymie słupy.
Takie są ramy, w których porusza się bezprzestannie mrowisko ludzkie, z gorączkową jakąś czynnością.
Nev York zbudowany jest na wyspie podłużnej, mającej kształt elipsy. Od strony zatoki leży dawne miasto o ważkich, krętych ulicach, zabudowanych sześcio lub siedmiopiętrowemi domami. Jak londyńskie City, jest to część handlowa, pusta wieczór i rano, a w dzień tak ożywiona, że przecisnąć się tam trudno. W drugim końcu znajdują się domy mieszkalne; na parterze nie których z nich mieszczą się sklepy o wystawach pozbawionych gustu, nie mogących, ani zatrzymać, ani rozweselić oka Paryżanina.
Widok tego olbrzymiego miasta, nakreślonego wprzód, nim zostało zbudowane, przerżniętego od końca do końca szerokiemi prostemi alejami, przecinającemi prostopadle wszystkie przecznice, nasunął mi na pamięć ten żartobliwy ustęp z "Notre-Dame" Wiktora Hugo:
Nie rozpaczam zgoła, że Paryż widziany z góry, nie przedstawia oczom tego bogactwa linii, tej obfitości szczegółów, tej rozmaitości widoków, tego czegoś wspaniałego w prostem i niespodzianego w pięknem, co charakteryzuje szachownicę. – Oto doskonale opisany współczesny Nev-York.
Powozów prywatnych i dorożek, nie spotyka się tam prawie; piesi przechodnie, wozy, tramwaje i omnibusy, ożywiają wyłącznie ulice. Ani tramwaye, ani omnibusy nie mają konduktorów; liczba podróżnych nie jest ograniczoną, każdy wsiadając, składa w małem pudełeczku ad hoc pięć centów (25 centimów), cenę kursu i mieści się, jak może.
Sposób lokomocyi najbardziej w użyciu będący, jest l' elaveted, kolej żelazna nadpowietrzna, którą przez korespondencyą można się rozjeżdżać po całem mieście za skromną opłatą 10-ciu centów (50 ciu centymów). Pociągi pędzą bardzo szybko, zawracają z przerażającą prędkością na zakrętach 90-cio stopniowych, następują po sobie bez przerwy, zatrzymują się i… ruszają dalej natychmiast.
Składają się one z małej lokomotywy, ciągnącej za sobą, cztery do pięciu wagonów, bardzo długich, do których wchodzi się z obu końców przez platformy. Wiadukty oparte na słupach z lanego żelaza i sięgające wysokości pierwszego piętra, zakrywają całkowicie ulicę, jeżeli jest wązką, lub mieszczą się po nad każdym trotuarem, jeżeli jest szeroką.
Miasto samo przez się nie przedstawia nic ciekawego. Nie posiada żadnych odznaczających się pomników, żadnej promenady, a Broodway, ani się może równać z paryzkiemi bulwarami. Turysta zaś nie może nawet studyować jedynych zajmujących rzeczy, to jest obyczajów i cywilizacyi tej ludności nowej, złożonej wyłącznie z kupców i tuziemców, miotanych nieustanną gorączką i nie uznających innych bóstw, prócz Merkurego i Złotego Cielca.
Kilka godzin wystarczyło nam na zwiedzenie tego nudnego miasta, i żądni zwiedzić wodospady Niagary, udaliśmy się tam trzeciego dnia po naszym przyjeździe z wielkim pośpiechem, gdyż okręt, na którym mieliśmy wsiąść w San Francisco dla przebycia Oceanu Spokojnego odpływał, niezadługo tak, że zostawało nam tylko tyle czasu, ile potrzeba na jak najśpieszniejsze odbycie tej wycieczki.
Nie znalazłszy miejsc w Sleepinq-cars, musieliśmy spędzić pierwszą noc na tłoczeni, jak sardynki na skąpo wysłanych ławkach, o tak nizkich plecach, że nie było gdzie głowy oprzeć. Na tych słynnych kolejach tak wychwalanych u nas ze swych wygód podróżny na chwilę prawie oczu zmrużyć nie może, gdyż konduktor budzi go uprzejmie pomiędzy każdą stacyą dla skontrollowania biletu.
Przybyliśmy około trzeciej po południu na stacye Niagara Tells, zbici ośmnasto-godzinną drogą w śród tak nieprzyjaznych warunków odbytą i skierowaliśmy się natychmiast ku miejscu, z którego można widzieć owe wodospady, tak słusznie uważane za jednę z najpiękniejszych kart wielkiej księgi natury.
Spadki Niagary, znajdują się pomiędzy jeziorami Erié i Ontario. Wody jeziora Erie, utworzywszy tę olbrzymią kaskadę, płyną jeszcze kilka kilometrów pod nazwą rzeki Niagary, w głębokiem, krętem łożysku, które sobie żłobią w skale od wieków i wlewają się do jeziora Ontario, aby wypłynąć zeń znowu szeroką i spokojną rzeką, znaną pod nazwą Św. Wawrzeńca. Rzeka Niagara stanowi granicę Kanady i Stanów Zjednoczonych. Imponujący widok przedstawia to wielkie jezioro, a raczej, to wewnętrzne morze, (gdyż jezioro Erié, rywalizuje z morzem pod względem burz i nawałnic, a nawet rozmiarów), rzucające się ze spadzistości, przewalające się olbrzymiemi massami wody ze skały na skałę, aby, gdy grunt ustąpi nagle, spaść z wysokości pięćdziesięciu metrów i rozlać się na szerokość kilometra. Żaden opis nie może dać pojęcia o nieprzepartej sile tych fal spienionych, o szybkości ich pędu, o blasku i magicznej pstrociznie kolorów, o chmurach pary, wznoszącej się, jak okiem sięgnąć i skraplającej się w deszcz, gdzieś w górze, o przeraźliwym szumie, ryczeniu tych płynnych nawałnic, rzucających się w przepaść.
Niema niestety miejsca, z którego cudowną tę panoramę możnaby oglądać w całości.
Wyspa pokryta bujną roślinnością i otoczona małemi lesistemi kępkami, wznosi się na brzegu przepaści i dzieli wodospad na dwa ramiona. Drewniany most prowadzi na tę wyspę, ale nawet ztąd widok pozostawia wiele do życzenia, tamuje go bowiem woda, która spadając z takiej wysokości, rozpyla się, tworząc rodzaj zasłony z mikroskopijnych kropelek.
Po trzech godzinach strawionych na przypatrywaniu się temu majestatycznemu widokowi, znaleźliśmy się w Kanadzie, przebywszy rzekę Niagarę po moście, wiszącym o dwóch pokładach, z których wyższy służy za podstawę relsom kolejowym, a niższy przeznaczony jest na użytek pieszych i powozów.
Drzemaliśmy jeszcze, gdyśmy przybyli na brzeg Detroit-River, łączącej jezioro Hurona, z jeziorem Erié. Znajduje się tu miasto Detroit, którego francuzką nazwę Amerykanie okropnie przekręcają. W Stanach Zjednoczonych spotyka się często takich imienników miast Europejskich; przejeżdża się więc przez Rzym i Salamankę, przez Paryż i Rochester, Frankfurt i Genewę i wiele innych jeszcze, świadczącyoh o licznych koloniach emigrantów, którzy na wygnaniu chcieli w ten sposób upamiętnić sobie utraconą ojczyznę.
Duży statek przewozi passażerów pociągu na drugą stronę rzeki do Stanów Zjednoczonych, poczem po całodziennej nudnej podróży, dostajemy się o zmierzchu nad brzegi jeziora Michigan. Droga ciągnie się wzdłuż nich czas jakiś i słyszy się w dali szmer fal, liżących zlekka piasczyste wybrzeże.
O ósmej wieczorem stanęliśmy w Chicago.ROZDZIAŁ X. Z CHICAGO DO SAN FRANCISKO.
CHICAGO. – STOCK YARDS – MISSISSIPI. – KOLEJE W STANACH ZJEDNOCZONYCH. – PRERYE. – HODOWCY BYDŁA. – CHEYENUE CITY. – GÓRY SKALISTE. – INDYANIE. – PRZYSTANEK EVASTON. – JEZIORO SALEÉ. – OAZA W "WIELKIEJ PUSZCZY. – SIERRA-NEVADA. – SACRAMENTO.
Chicago przezwane "Królową Preryi. " leży w Stanie Illinois na Południo-Zaohód, od jeziora Michigan. Jest to jeden z najbardziej uderzających przykładów tych miast olbrzymich, wzniesionych w ciągu kilku lat w okolicach niegdyś dzikich i pustynnych.
W 1830 r. nie było go jeszcze śladu; a przez trzy lata była to tylko mała twierdza. Firma Astor z Nev Yorku, otworzyła tam pierwsza kantor dla zamiennego handlu futrami z Indyanami. W 1840 r. ludność wzrosła do pięciu tysięcy dusz; w dziesięć lat później do trzydziestu, a w 1871 r. Chicago liczyło przeszło trzykroć sto tysięcy mieszkańców. W tym czasie straszny pożar zniszczył znaczną część miasta i liczne ofiary pogrzebał w jego zgliszczach. Obecnie Chicago jest całkiem odbudowane, powiększone, upiększone, a liczba jego mieszkańców przenosi cyfrę siedmkroć sto tysięcy.
Miasto to bardziej jeszcze, niż Nev-York, przypomina warcabnicę. Jego ulice proste, równoległe pod sznur wyciągnięte, przecinają się wszystkie pod kątem prostym i nadają mu pozór chłodny i smutny. Żaden budynek nie nęci ku sobie oka, żaden wspanialszy fronton, żadna wieża kościelna nie przerywa rozpaczliwej jednostajność, prostej linii, za wyjątkiem rzeki, której oba ramiona łączą się, dzielą miasto na trzy części, psując tym sposobem tę geometryczną figurę.
Ta rzeka, dosyć głęboka, jest polem kommunikacyi dla mnóztwa statków żaglowych, i parowych; tysiąc czterysta okrętów, przewożą corocznie około siedmiu milionów tonn ładunku w różne miejscowości wielkich amerykańskich jezior, na których spotykają je częstokroć prawdziwe burze. Obecność ich nadaje miastu Chicago pozór morskiego portu.
Ulice bardzo długie, mają nazwy tylko w głębi miasta, na przedmieściach są poprostu numerowane. Tramwaje przebiegają je od końca do końca, i jest to prawie jedyny sposób lokomocyi, jakim się posługuje publiczność. Dorożek niema, a wieczorem kupcy i przemysłowcy, wracają temi tramwayami po załatwieniu swoich czynności do małych domków, rozrzuconych wzdłuż tych ulic bez końca.
Nikt nie mieszka w części najbardziej handlowej i ożywionej; w samem sercu miasta, grunta i lokale są ceny zbyt wygórowanej, a natłoczone tam obszerne ceglane domy, dzielą się na małe lokaliki, tak zwane offices. Wszyscy Amerykanie, czem bądź się trudnią, mają podobne biura. Marmurowa tablica, umieszczona na drzwiach od ulicy, wskazuje nazwiska! powołanie lokatorów, oraz odnośne numera ich pokojów. Wszystkie te domy posiadają windy, które w Stanach Zjednoczonych dosięgły możliwego stopnia udoskonalenia. Jedna z nich nawet, ideał tego rodzaju wznosi się z nadzwyczajną szybkością, a podczas spuszczania się na dół, nic nie łagodzi szybkości nabytej, spada w próżnię i klatka uderza o słupek małego stępia ze ścieśnionem powietrzem. Tym sposobem winda zatrzymuje się bez żadnego wstrząśnienia w przestrzeni od trzystu do czterdziestu centymetrów. Jestto jednak bardzo nieprzyjemna wędrówka i podczas spadania, doznaje się uczucia podobnego do morskiej choroby.
Chicago jest miastem nawskróś handlowem; zbożowy handel zwłaszcza dosięga tam bajecznych rozmiarów. Od 1854 roku miasto to wydało w ciągu roku ze swoich składów przeszło pięć milionów hectolitrów zboża, co przeniosło o jednę czwartą, połączone wywozy Nev-Yorku, Galaczu, Braili i Odessy. Tak więc, te zapadłe obszary Ameryki, zaledwie wykarczowane urodzajniejsze już były, niż wschodnie prowincye uprawne nowego świata i cała kotlina Czarnego morza. Dziś, ruch zbożowy na targach w Chicago, oceniają na trzydzieści milionów hectolitrów rocznie. Drzewo ciesielskie stanowi tam przedmiot handlu niemal równie znacznego.
Ale wielkie to miasto słynie głownie w całym świecie, ze swoich bydłobójni, gdzie każdego roku ginie z rzeźniczej ręki niezliczona ilość wołów i wieprzy.
Tak zwane Stock-Yarda, otoczone drewnianą palisadą, mieszczą w sobie ogromną moc bydła i tworzą, jakby rodzaj osobnego miasta. Dokoła mieszczą się parowe zakłady, gdzie biją bydło i przyrządzają wędliny, oraz konserwy mięsne. Niektórzy z tych rzeźników, wyprawiają około dziesięciu tysięcy wieprzy dziennie we właściwej ku temu porze.
We Wrześniu Stock Yardy, są prawie puste; spotkaliśmy tam przecież kilka stad wołów, przeznaczonych na zaspokojenie codziennych potrzeb miasta; pędzili je ludzie konni, uzbrojeni rzemiennemi batogami, a my od czasu do ozasu musieliśmy przeskakiwać palissady, aby się nie dostać na rogi.
Siedmnaście linij kolei żelaznych, krzyżuje się do koła Chicago. Kilka dworców towarowych stoi w środku miasta i wiadukty, po których kursują pociągi, nie są opatrzone żadną baryerą. Wielki dzwon tylko ostrzega o ich zbliżaniu się, i każdy chroni się, jak może. Nie jest to zresztą właściwością samego Chicago; zwyczaj to powszechny w Stanach Zjednoczonych i zdarzało nam się, mianowicie w Syrakuzie, przebywać miasta koleją przez ulice pomiędzy powozami i pieszemi?
W dwa dni po naszym przyjeździe opuściliśmy Chicago po południu, mając przed sobą perspektywę pięciu dni i pięciu nocy w wagonie, dla dostania się do San Francisco.
Wieczorem przybyliśmy do Bourlington, nad brzegami Mississipi; wody tej olbrzymiej rzeki osrebrzone wspaniałym księżycem w pełni, toczyły się majestatycznie pomiędzy ławicami piasku i lesistemi wybrzeżami, a ich ruchliwe fale, ożywiały ten pyszny krajobraz o imponujących rozmiarach. Przebywszy po żelaznym, długim moście, tę spokojną rzekę, obudziliśmy się nazajutrz w Concils Bluffs, nad Missuri i dosięgliśmy Omahy, leżąej na jej prawym brzegu. Znajdowaliśmy się więc na krańcu cywilizowanych krajów, na granicy pustyni, znanej pod nazwę "Preryi" i wsławionej opowiadaniami Fenimora Coopera.
Stowarzyszenia kolei żelaznych nie mają monopolu w Ameryce. Każdy może je budować, to też niektóre ważniejsze punkta, połączone są ze sobą kilku równoległemi liniami. Ta konkurencya zmusza niektóre towarzystwa do obniżania ceny przewozu, zwiększenia liczby pociągów i ich szybkości, dla utworzenia, sobie tym sposobem klientelli, a jeżeli po większej części nie opłaca się im to bardzo, przemysł i handel korzystają natem. Z tego punktu widzenia, administracya amerykańska ma wielką wyższość nad europejską.
Niema tu, jak powszechnie mniemają we Francyi, jednej linii, przerzynającej ten kraj olbrzymi, składa się ona bowiem z szeregu linii, należących do sześciu różnych kompanii. W skutek tego passażerowie muszą się często przesiadać z jednego pociągu do drugiego.
Jest tu tylko jedna klassa wagonów, oraz furgony dodawane do pociągów towarowych, dla przewozu emigrantów. Powozy są bardzo długie i opatrzone platformami po obu końcach. Każden z nich stanowi jeden tylko przedział opatrzony dwoma rzędami ławek na dwie osoby po obu stronach kurytarza, idącego przez środek całego pociągu. Każdy wagon opatrzony jest piecem żelaznym w zimie, a fontanną wody mrożonej w lecie.
Jednakże urządzenie tych wagonów, pozostawia wiele do życzenia pod względem wygody: niema się gdzie swobodnie wyciągnąć i jest się w jak najnieprzyjemniejszem zetknięciu z czterdziestu towarzyszami podróży po większej części źle wychowanyme. To też osoby zamożne podróżują zawsze w Sleepnig-cars. Te są urządzone z wielkim wykwintem, opatrzone obszernemi garderobami osobno dla mężczyzn, osobno dla kobiet, a nawet "fiumuarem. " W pewnych częściach drogi dodają tu także wagony restauracyjne i wagony salonowe. Pociągi mają kilkaset metrów długości i ciągnione są przez olbrzymie lokomotywy, których kominy w górnej części baniaste opatrzone są kratą, a to dla tego, by iskry nie wydobywały się na zewnątrz i nie nieciły pożaru na łąkach. Oprócz tego lokomotywy mają na przodzie rodzaj dzioba dla odrzucania z relsów zwierząt, któreby się na nich znajdować mogły, gdyż, jak się powiedziało wyżej, linie kolejowe nie są obaryerowane. Jeżeli w urządzeniu wewnętrznem powozów Amerykanie doszli do zadowolenia najwybredniejszych wymagań, nie można tego powiedzieć o samej podróży; wagony przyczepiają się automatycznie, a niedostateczność ich szpuntów, połączona ze złem utrzymaniem drogi, sprawia, ie passażerowie doznają wciąż silnych wstrząsnień.
Dotychczas przebywaliśmy tylko płaszczyzny, dobrze oprawne, mało lesiste, przypominając wiejskie okolice Normandyi. Ludność bardzo liczna na wschodzie zmniejsza się szybko w miarę, jak się posuwamy ku zachodowi.
Właściwa Prerya, zaczyna się po drugiej stronie Missuri i ciągnie się po łagodnej pochyłości, aż do szczytu gór skalistych. Jest to olbrzymia łąka porosła trawą, na której nigdzie nie dopatrzy ani jednej kępki drzew, ani jednego krzaczka. Tylko w wyschłych łożyskach rzek, małe karłowate roślinki, odznaczają się zielonemi plamami natem olbrzymiem żółtem tle, którego falowania mniej lub więcej regularne mają zupełnie sobie właściwy, oryginalny charakter. Czasy, kiedy bandy dzikich napadały na pociągi lub, kiedy stada bawołów zatrzymywały je w biegu, minęły dawno. Obecnie dawni posiadacze tych przestrzeni, coraz bardziej z nich rugowywani, są bardzo nieliczni i wkrótce staną się legendarnymi.
Napróżno oczy nasze błądząc na wszystkie strony, szukają owych obrazów, jakie tłumnie stawają nam w pamięci; napróżno szukamy owych śmiałych pionierów, posuwająoych się z trudem przy wozach ciężko ładownych ich dobytkiem i wiozących ich rodziny, owych pionierów, co po raz pierwszy stąpili nogą na tę nietkniętą europejską noga ziemię i staczali krwawe zwycięzkie walki z ustępującymi przed niemi Indyanami.
Znaczna część Preryi jest jeszcze pustą; kilku hodowców bydła pozakładało tam pszenne, odosobnione fermy wzdłuż linii kolei żelaznej, ale wszelka kultura jest tu jeszcze niemożliwą. Ci odważni przedsiębiorcy zachowali dzikie obyczaje swoich poprzedników.
Jeden z naszych towarzyszów podróży opowiadał nam z tego powodu następujący wypadek, który się zdarzył niedawno w pobliżu pierwotnej fermy, jakąśmy zdaleka spostrzegli:
Dwóch sąsiadujących ze sobą hodowców, posiadało liczne stada; jeden z nich ukradł drugiemu pewną część bydła, pokłócili się więc i postanowili się bić. Nazajutrz rano, dosiedli koni, każdy w towarzystwie swoich synów i domowników w liczbie dwunastu. Oba oddziały zbliżyły się do siebie, zaraz z początku walki, sześciu z jednej strony poległo, reszta uciekła, a zwycięzki fermer. ten właśnie, który był ukradł bydło, przywłaszczył sobie resztę trzód i cały dobytek przeciwnika.
Pokazuje się ztąd, że w tej części nowego świata obyczaje jeszcze nie złagodniały i nie można się spodziewać, aby to nastąpiło wprędce, gdyż zbrodnie popełniane w Preryi zawsze prawie uchodzą bezkarnie, dla tej prostej przyczyny, że nikt o nich… nie wie.
Pomimo całej ciekawości, jaką w pierwszej chwili budzi ta nieskończona płaszczyzna, której przebycie trwa czterdzieści ośm godzin, widok jej staje się wkrótce nudnym i męczącym, z powodu swej jednostajnośći. Pociągi nie mają już wagonów restauracyjnych w tych stronach, gdzie właśnie byłyby one najpotrzebniejsze. Dwa razy dziennie pociąg zatrzymuje się przed nędznemi budami, ochrzczonemi pompatyczną nazwą stacyi i buffetu, gdzie dają jeść, tak obrzydliwie, że się wychodzi z nich godniejszym, niż się weszło.
W połowie Preryi natrafiamy na Cheyenne-City, miasto zbudowane od niedawna na pustyni, a którego ulice aczkolwiek starannie wyciągnięte, są jeszcze nie brukowane. Linia kolei żelaznych stanowi jego jedyny dochód; kilka tysięcy mieszkańców powznosiło tam sobie domki i żyją, jak mogą. Drukuje się tam dziennik za pośrednictwem depesz telegraficznych.
Zwolna powierzchnia, jaką przebywamy, zaczyna się podnosić, zbliżając się do szczytu gór skalistych, falowania powiększają się, dosięgając rozmiarów wzgórz, trawa staje się rzadszą, skały tu i ówdzie przebijają cienki pokład roślinnej ziemi i pociąg posuwa się pod drewnianemi sklepieniami, zbudowanemi w wąwozach dla ochronienia drogi od zasypów piasku, gnanego wiatrem lub od nagromadzenia śniegu w zimie.
Przebywany most prawdziwie amerykański, zawieszony w powietrzu na wielkich słupach z lanego żelaza, a tak pozbawiony równowagi, że lada podmuch wiatru mógłby go przewrócić w przepaść; to też żelazne łańcuchy przeczepione do grzbietów góry przytrzymują go, jako tako. Jest to ciekawy okaz śmiałości inżynierów amerykańskich: we Francyi Zarząd dróg i mostów nie ścierpiałby nic podobnego; a przecież od wielu lat pociągi krążą po tym moście i żaden wypadek dotychczas się nie zdarzył.
Dosięgamy wkrótce wyżyn; Prerya zupełnie już znikła, ale gór właściwych jeszcze nie widać. Małe kępki ziół aromatycznych, są ostatniemi przedstawicielkami królestwa roślinności na tych skalistych gruntach. Począwszy od Greenk-River, jedziemy pomiędzy istnemi wzgórzami piasku, a w dali ukazuje się wkrótce szereg szczytów pokrytych śniegiem, to góry skaliste.
W Evaston spotykamy po raz pierwszy Indyan. Mają oni typ czerwono-skórców, ale cywillizacya już się do nich przedostała; zarzucili swoje łuki, dziryty, pióra różnokolorowe, a przywdzieli odzież w rodzaju europejskiej i zwyczajne kapelusze z filcu. Zaś, jakby przez ironią losu, ci dawni panowie nowego świata, wyciągają rękę do podróżnych, prosząc o jałmużnę.
Spotkaliśmy tu także wyrobników chińskich, a że pociągiem naszym jechali zamożni Japończycy z całą czeredą służących murzynów, dawnych niewolników, sprowadzonych z wybrzeży Afryki, do prowincyj południowych, a następnie wyzwolonyeh, więc ten przystanek w łonie pustyni przedstawiał w ciągu kwadransa mieszaninę wszystkich ras ludzkich: Sinowie, ostatni przedstawiciele czerwono-skorych potrącali się tam o Anglo saksońskich Amerykanów, swoich zwycięzców; blade głowy ras semickich, obok brudnożółtych twarzy chińskich i japońskich, stanowiły dziwne przeciwieństwo z murzynami, którzy odcinali się, jak wielkie czarne plamy na tle tego różnobarwnego tłumu.
Zaczynamy spuszczać się ku zachodowi i okolica zmienia się zupełnie. Pochyłość jest znacznie spadzistą, a kraj górzystym. Droga wiedzie wąwozem o malowniczych ścianach, który zachował hiszpańską swoję nazwę "Canonu. " W głębi spieniony strumień toczy się pomiędzy dwoma parowami z czerwonego piaskowca, kreśląc liczne zygzaki, w zagłębieniach tych skał olbrzymich.
Przybywamy do Ogden, nad brzegami wielkiego jeziora Salé, gdzie w pobliżu leży Salt-Lake-City, stolicy Mormonów. Żałujemy bardzo, że czas nie pozwala nam zboczyć z drogi, dla zwiedzenia tej Rzeczypospolitej, której granice mijamy. Zresztą, z objaśnień, jakich nam udzielił podróżujący z nami Mormon, wynika, że obyczaje pierwotne jego współobywateli modyfikują się z dniem każdym; liczba sekciarzy się zmniejsza i polygamia coraz bardziej ustaje. Okrążamy wielkie jezioro Sale, którego zmarszczona powierzchnia błyszczy i lśni w słońcu, na podobieństwo dyamentów, i którego brzegi objęte pokładem soli, zataczają się dokoła niego, na kształt białego kołnierzyka. Cała ta okolica, w której dolinach drzemią małe jeziorka i kałuże wody słonawej, często wysychającej słusznie nosi nazwę "Wielkiej Pustyni, " ma wiele podobieństwa z południową Algieryą.
Krajobraz zmienia się znowu: jest to teraz szereg płaskich dolin, obramowanych dość wysokiemi górami, których szczyty gdzieniegdzie upstrzone są śniegiem. Równiny te pokrywa nadzwyczaj drobny piasek, którego tumany unoszone wiatrem do znacznej dosyć wysokości, robią wrażenie dymu z biwakowych.