Japonia, Chiny i Korea. O ludziach skłóconych na śmierć i życie - ebook
Japonia, Chiny i Korea. O ludziach skłóconych na śmierć i życie - ebook
Kolejna książka autora bestsellera Skandynawski raj
Japończycy, Koreańczycy i Chińczycy nie tylko ze sobą sąsiadują, ale też należą do jednej wielkiej konfucjańskiej rodziny. W sferze kulturowej łączy ich bardzo wiele, a przyjazne stosunki mogą im przynieść mnóstwo korzyści. Dlaczego więc pałają do siebie taką nienawiścią?
Michael Booth, dziennikarz i autor wielu bestsellerów, rusza w podróż po Azji Wschodniej, by zbadać przyczyny wzajemnej wrogości trzech azjatyckich tygrysów. Okazuje się, że wszystko może być źródłem konfliktu: przynależność terytorialna wysp, wojenna historia, kontrowersyjne pomniki, eskalacja zbrojeń, a nawet… zła dekoracja deseru.
Japonia, Chiny i Korea… to barwna, sugestywna i niezwykle zabawna książka, będąca połączeniem relacji z podróży z zarysem historii i polityki tamtego regionu. „Dwa tygrysy nie mogą mieszkać na tej samej górze” – mówi wschodnie przysłowie. I okazuje się, że jest w nim sporo prawdy.
„Polityka historyczna jest w Azji Wschodniej najsilniejszą bronią masowego rażenia. Nie trzeba nowoczesnych rakiet, żeby trzymać się w szachu. Nienawiść do sąsiadów można włączać i wyłączać, jeżeli rządy tego potrzebują. Booth rzuca światło na ten skomplikowany, zerojedynkowy świat”.
Rafał Tomański, autor kanału „Środek od środka” (TikTok/YouTube/podcast), były korespondent Polskiej Agencji Prasowej w Pekinie
To zabawny, barwny i pełny ciekawych informacji dziennik podróży… [Booth] jest wspaniałym obserwatorem rzeczywistości a jego podsumowania spornej historii są uderzająco trafne.
Michael Sheridan, „Sunday Times”
Doskonałe zwięzłe studium kultur i konfliktów w Azji Wschodniej, z którego emanują życzliwość, empatia i głębokie zainteresowanie autora (…). Frapująca lektura, pełna ciekawych informacji i przystępnie napisana.
Mike Cormack, „Spectator”
W tej dowcipnej książce podróżniczej… [Booth] staje się naszym przewodnikiem podczas wycieczki po Japonii, Korei Południowej, Tajwanie i Chinach… to źródło zarówno rozrywki jak i wiedzy dla czytelników.
Jasper Becker, „Literary Review”
Obiektywna, rzetelna, przenikliwa i przystępnie napisana książka o historii i aktualnych wydarzeniach w Azji.
„Kirkus Reviews”
Michael Booth to uhonorowany wieloma nagrodami autor siedmiu bestsellerowych książek z gatunku literatury faktu, a także dziennikarz prasowy i radiowy. W Polsce ukazało się kilka jego książek, w tym Skandynawski raj. O ludziach prawie idealnych. Booth regularnie publikuje w „The Guardian”, „The Independent”, „The Times”, „The Telegraph”, w magazynie podróżniczym „Condé Nast Traveller” i innych czasopismach o zasięgu globalnym. Jest korespondentem magazynu „Monocle” oraz radia Monocle 24, często podróżuje też po krajach nordyckich z cyklami pogadanek i wykładów. Jako dziennikarz zajmuje się tematyką krajów skandynawskich i Azji Wschodniej oraz pisze teksty o gotowaniu i podróżach.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-233-7157-1 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Źródłem problemu były dwie maleńkie kropeczki z błękitnego lukru, każda o średnicy niespełna milimetra. Stanowiły one element dekoracji deseru, wyglądającego całkiem apetycznie musu z mango o dźwięcznej nazwie Wiosna Narodów, który – jak zapowiedziano – miał być podany podczas uroczystego obiadu na cześć przywódców Korei Północnej i Południowej. Kropeczki były ledwie widoczne, ale Japończycy je wypatrzyli i nie kryli niezadowolenia.
„Jest to wysoce niefortunne i nie do przyjęcia” – stwierdził rzecznik japońskiego Ministerstwa Spraw Zagranicznych, kiedy informacja o nieszczęsnych kropeczkach wyciekła do mediów przed historycznym spotkaniem w kwietniu 2018 roku. „Poprosiliśmy, aby nie podawano tego deseru”.
Japończycy złożyli oficjalną skargę i domagali się usunięcia musu z menu, lecz ich starania nie zdały się na nic. Podczas uroczystego obiadu prezydent Republiki Korei Mun Jae-in (Mun Dzae-in) i przywódca Koreańskiej Republiki Ludowo-Demokratycznej Kim Jŏng-ŭn (Kim Dzong Un, Kim Dzong-yn) powitali deser gorącymi oklaskami.
Przyczyną oburzenia Japończyków było to, że kropki, stanowiące element czekoladowej mapy Półwyspu Koreańskiego, wyobrażały grupę spornych wysp, a raczej kilka wystających z wody skał położonych w odległości 280 kilometrów od wschodniego wybrzeża Korei Południowej. W Korei noszą one nazwę Tokdo, w Japonii – Takeshima, w krajach anglojęzycznych zaś znane są jako Liancourt Rocks. Japonia i Korea Południowa od dawna toczą zaciekły spór o ich przynależność terytorialną. Koreańczycy opierają swoje roszczenia na wzmiankach w dwunastowiecznej kronice Epoki Trzech Królestw – Samguk sagi. Japończycy natomiast utrzymują, że wysepki od stuleci stanowią bazę japońskich rybaków, i podkreślają, że roszczenia Korei Południowej zostały odrzucone przez Amerykanów podczas konferencji pokojowej w San Francisco w 1951 roku.
Chociaż w czasie gdy wydawano uroczysty obiad dla przywódców obydwu Korei, to ich kraje, praktycznie rzecz biorąc, znajdowały się w stanie wojny i choć jeden z owych przywódców był despotą, który zagrażał bezpieczeństwu w Azji Wschodniej oraz odpowiadał za śmierć tysięcy obywateli swego kraju, co do jednej kwestii byli całkowicie zgodni.
Japończycy mogą się wypchać.
Dla Koreańczyków, zarówno tych z Północy, jak i z Południa, dwie kropeczki z lukru były symbolem buntu przeciwko ich dawnemu ciemięzcy, dla Japończyków zaś niepotrzebną prowokacją; dla Chińczyków, którzy z całą pewnością pilnie śledzili przebieg wydarzeń, stanowiły zapewne krzepiącą oznakę nieustającej wrogości między ich dwoma sąsiadami, jako że silne przymierze japońsko-koreańskie stanowiłoby poważne zagrożenie dla Pekinu (chiń. Běijīng)1.
Śledziłem rozwój wydarzeń, siedząc przed telewizorem w pokoju hotelowym na Tajwanie, pod koniec mojej podróży po tym wstrząsanym konfliktami regionie. Dzięki temu, co zobaczyłem i czego się dowiedziałem o jego historii, rozumiałem całkiem dobrze symboliczne znaczenie owego deseru. Kiedy myślałem o dwóch kropelkach lukru, widziałem dziesiątki milionów martwych, niewinnych ludzi, widziałem zniszczenie miast i upadki imperiów, widziałem ucisk, okupację, wyzysk i, przede wszystkim, jątrzącą się nienawiść, która w każdej chwili mogła wybuchnąć i przekształcić się w niszczycielską wojnę regionalną o trudnych do przewidzenia konsekwencjach dla całego świata.
Czemu więc narody Azji Wschodniej nie mogą żyć w zgodzie? Jak głęboko sięgają korzenie wrogości między Japonią, Koreą i Chinami i co ją nadal podsyca? Czyim interesom służy sabotowanie pokoju między trzema azjatyckimi tygrysami? Oto zaledwie kilka spośród mnóstwa pytań, które skłoniły mnie do odbycia tej wyprawy do regionu świata, który fascynuje mnie przez całe moje dorosłe życie.
Mogłoby się wydawać, że harmonijne relacje przyniosłyby Chinom, Korei, Japonii, a także czwartemu tygrysowi – Tajwanowi – same korzyści: rozkwit gospodarczy, wymianę kulturalną i technologiczną, wszechstronny postęp i pokój, a jednak kraje te nieustannie balansują na granicy poważnego konfliktu. Zdaniem wielu obserwatorów, jeżeli dojdzie do wybuchu trzeciej wojny światowej, najprawdopodobniej rozpocznie się ona tutaj, być może poprzedzona rozruchami w Korei Północnej albo konfrontacją czy też jakimś incydentem w Cieśninie Tajwańskiej, która od dawna jest uznawana za najgroźniejszy punkt zapalny na świecie. Choć równie dobrze konflikt może się rozpocząć od jakiegoś głupstwa, które ktoś zrobi na Tokdo/Takeshima.
Co kilka miesięcy dochodzi do sporów dyplomatycznych między tymi krajami, protestów społecznych na ulicach Seulu, Pekinu, Taipei (Tajpej, w transkrypcji pīnyīn: Taiběi) albo Tōkyō, nakładania sankcji gospodarczych, przepychanek militarnych. Przywódcy polityczni i dyplomaci, pozornie nie licząc się z konsekwencjami, sięgają po coraz ostrzejszą retorykę, co wywołuje adekwatne reakcje ich wyborców, reszta świata zaś reaguje pobłażliwym westchnieniem, przewidując, że wszystko jak zwykle rozejdzie się po kościach. A tymczasem napięcie stale narasta. Chiny szybko organizują największe na świecie siły zbrojne, a ich marynarka wojenna dominuje na oceanach regionu; rządzący Japonią dążą do obalenia jej pacyfistycznej konstytucji, co umożliwiłoby temu krajowi budowanie agresywnego potencjału militarnego; jednostronna deklaracja niepodległości Tajwanu niemal na pewno sprowokuje Chiny do inwazji, co teoretycznie może doprowadzić do zaangażowania w ów konflikt Stanów Zjednoczonych, jako że w tamtym regionie stacjonują dziesiątki tysięcy amerykańskiego personelu wojskowego. Nie wolno także zapominać o Małym Rocket Manie z Phyŏngyang (także Pjŏngyang), który ponoć stale trzyma swoje tłuste paluchy niepokojąco blisko nuklearnego guzika. Wzajemne animozje we wschodniej Azji nie ograniczają się jednak tylko do rządów i przywódców wojskowych. Nienawiść – prawdziwa, instynktowna, ślepa nienawiść – nieprzerwanie tli się w ludziach, eksplodując od czasu do czasu aktami przemocy.
W 2012 roku w chińskim mieście Xi’an w prowincji Shaanxi pięćdziesięciojednoletni Li Jianli został wywleczony ze swego samochodu i pobity niemal na śmierć przez rozwścieczony tłum, który wyległ na ulice, aby protestować przeciwko znacjonalizowaniu przez rząd Japonii kilku innych spornych skalistych wysepek, w tym wypadku Wysp Senkaku – nazywanych w Chinach, które roszczą sobie do nich prawo, Wyspami Diaoyu – położonych między Tajwanem a Okinawą.
Pan Li nie był nawet Japończykiem – wystarczyło, że jechał japońskim samochodem. Ambasador Japonii w Chinach miał więcej szczęścia, salwował się bowiem ucieczką, kiedy w tym samym tygodniu jego samochód został zaatakowany na ulicy w Pekinie.
Niektóre protesty ludności są organizowane co tydzień. Podczas mojej podróży spędziłem nieco czasu w towarzystwie kilkuset osób, które zgromadziły się przed ambasadą Japonii w Seulu, aby demonstrować przeciwko seksualnemu wykorzystywaniu kobiet przez japońskich żołnierzy w czasie drugiej wojny światowej; demonstracje te odbywają się w każdą środę od 1992 roku. Znaczną część uczestników stanowili uczniowie. Można się spodziewać kwiecistej antyjapońskiej retoryki ze strony reżimu Korei Północnej, ale jakim cudem gniew wywołany wydarzeniami sprzed ponad siedemdziesięciu lat jest nadal żywy wśród młodych Koreańczyków z Południa? Kto go podsyca i dlaczego? Nienawiść Koreańczyków do Japończyków jest odwzajemniana, przynajmniej przez część obywateli Japonii. Kiedy na wcześniejszym etapie podróży odwiedziłem Yokohama (Jokohama), natknąłem się na konwój czarnych miniwanów wyposażonych w megafony, z których wylewały się potoki obrzydliwych inwektyw pod adresem Koreańczyków. Nie był to bynajmniej pierwszy raz, kiedy zdarzyło mi się obserwować coś takiego w Japonii. Od wielu lat najrozmaitsze frakcje prawicowe wychodzą na ulice, aby grozić i obrażać mniejszości etniczne, przede wszystkim w Ōsaka, gdzie żyje najliczniejsza społeczność koreańska. Cóż takiego Japończycy mieli do zarzucenia Koreańczykom? Czy były to tylko demonstracje zorganizowane w odwecie, czy też naprawdę nienawiść jest głęboka po obu stronach Morza Japońskiego?
Japonia nie jest zaangażowana we wszystkie spory, mają one bowiem różnorodne konfiguracje. Przykładowo instalacja amerykańskiego systemu obrony przeciwrakietowej na polu golfowym pod Seulem w 2017 roku rozdrażniła Pekin i w konsekwencji doprowadziła do natychmiastowego, gwałtownego i katastrofalnego dla południowokoreańskiej gospodarki spadku ruchu turystycznego z Chin do Seulu. Chociaż pociski rakietowe miały stanowić odpowiedź na agresywną postawę Korei Północnej, to Chiny poczuły się zagrożone obecnością amerykańskiej technologii militarnej w jeszcze jednym miejscu w bezpośrednim sąsiedztwie swoich granic i zemściły się na sąsiedzie, wprowadzając nieoficjalne, dotkliwe sankcje gospodarcze.
Korzenie owej nienawiści i konfliktów tkwią w historii tego regionu, która od schyłku XIX wieku jest pasmem najpaskudniejszych okropności, jakie ludzie mogą sobie zgotować nawzajem: wojen, masakr, masowych gwałtów, ataków z użyciem broni chemicznej albo bomb zapalających, totalitaryzmu, głodu, zniszczenia, prześladowań politycznych, tortur i atomowej hekatomby. Pamięć o nich wszystkich jest wciąż żywa w świadomości zbiorowej.
W tej części świata – poza oficjalnymi obchodami i uroczystościami upamiętniającymi w rodzaju tych, które odbywają się w Hiroshima – pamięć historyczna przybiera wiele innych, nierzadko kontrowersyjnych i pogłębiających podziały form. Zanim wyruszyłem w podróż, wiedziałem na przykład, że w samym sercu Tōkyō znajduje się świątynia Yasukuni, w której obywatele Japonii, w tym także, od czasu do czasu, premierzy jej rządu, oddają hołd zbrodniarzom wojennym na równi z tysiącami innych Japończyków, którzy zginęli za ojczyznę. Wydawało mi się to dziwne i niesmaczne, nie dawało jednak większego pojęcia o całej złożoności destrukcyjnych relacji w tamtym regionie. Wiedziałem również, że ponad siedemdziesiąt lat po zakończeniu drugiej wojny światowej Chiny i Korea Południowa nadal domagają się od Japonii przeprosin za zbrodnie wojenne. A przecież zarówno japońscy premierzy, jak i sam cesarz wielokrotnie przepraszali swoich byłych wrogów, nie szczędząc wyrazów „skruchy” i „głębokiego żalu”. Czyżby w owych deklaracjach pobrzmiewała nuta nieszczerości, słyszalna tylko dla Koreańczyków i Chińczyków, która sprawiała, że nigdy nie brali skruchy Japończyków za dobrą monetę?
Zewnętrzny obserwator może się czuć skonfundowany. Większości z nas, mieszkańców reszty świata, Azja Wschodnia kojarzy się przede wszystkim z nieprzebranym bogactwem jego cudownych, fascynujących kultur: skarbami sztuki starożytnych cywilizacji, wspaniałą kuchnią, barwnym wachlarzem współczesnych pokus, od kimchi po Hello Kitty i od Gangnam Style po smartfony. W naszej opinii mieszkańcy tego regionu to ludzie pracowici, pomysłowi, sumienni, szanujący tradycyjne wartości rodzinne i dumni z dziedzictwa kulturowego, nieporównanie starszego od naszej zachodniej cywilizacji. Dziś żaden kraj Azji Wschodniej, naturalnie z wyjątkiem „szalonej sąsiadki” – Korei Północnej, nie przejawia skłonności do religijnego ani ideologicznego ekstremizmu. Jest to region ze wszech miar godny podziwu: Chiny staną się niebawem najpotężniejszą gospodarką świata; Korea Południowa zmieniła się z ekonomicznego Kopciuszka w czołowego producenta naszych ulubionych gadżetów technologicznych, a w 2017 roku, gdy Mun Jae-in zwyciężył w wyborach prezydenckich, okazała się wzorcowym przykładem społeczeństwa obywatelskiego; japońskie społeczeństwo wciąż uchodzi za najbardziej cywilizowane i uprzejme na ziemi, a jego wytwory – zarówno materialne, jak i niematerialne – cieszą się ogromną popularnością na całym świecie. Nie można też zapominać o Tajwanie, wysepce, która wbrew wszelkim przeciwnościom dynamicznie się rozwija.
Korea Południowa, Tajwan i Japonia powinny być najwierniejszymi sojusznikami. Wszystkie trzy kraje są demokracjami o wysoko rozwiniętych gospodarkach i prowadzą intensywną wymianę handlową; wszystkie są także sojusznikami Stanów Zjednoczonych, uzależnionymi militarnie od tego mocarstwa i głęboko zaniepokojonymi zagrożeniem ze strony Chin. Mimo to nienawiść Koreańczyków z Południa do Japończyków chwilami wydaje się graniczyć z obłędem. Wielu obserwatorów jest zdania, że gdyby nie Amerykanie, Koreańczycy najchętniej sprzymierzyliby się z Pekinem przeciwko Tōkyō. Jednocześnie mimo oczywistych ideologicznych i politycznych różnic między komunistycznymi Chinami a ich sąsiadami obie strony są ze sobą ściśle powiązane pod względem kulturowym, genetycznym oraz historycznym i przez tysiąclecia czerpały z tych powiązań wzajemne korzyści. Chiny ofiarowały swym sąsiadom filozofię konfucjańską, technikę uprawy ryżu, buddyzm, porcelanę i herbatę, a także tajniki metalurgii, język pisany i sztukę kaligrafii.
W mniej odległej przeszłości Korea i Japonia oddały przysługę swemu potężnemu sąsiadowi. Z Korei pochodzą k-pop, przesadnie melodramatyczne seriale telewizyjne i filmy ociekające przemocą, które cieszą się niesamowitą wręcz popularnością w Chinach, Japonii, ale także poza nimi (zjawisko to nosi nazwę Hallyu – „koreańskiej fali”). W ciągu ostatnich siedemdziesięciu lat Japonia dostarczyła Korei Południowej, Tajwanowi, a później także Chinom model gospodarczy (łącznie ze wsparciem finansowym i know-how), dzięki któremu rozwinęły produkcję i eksport. Niezależnie od tego, do którego kraju wschodniej Azji się udamy, wszędzie znajdziemy japońskie restauracje, a w sklepach produkty takich marek, jak Uniqlo, Hello Kitty i Muji. Odkąd dwadzieścia lat temu zacząłem jeździć do Japonii, mam okazję obserwować, jak ulice Tōkyō wypełniają się tłumami chińskich i koreańskich turystów, który przyjeżdżają tam, aby stołować się w tamtejszych restauracjach i robić zakupy. Podczas ostatniej wizyty w Japonii siedziałem w pewnej restauracji w Ōsaka obok dwojga młodych Chińczyków. Oznajmili mi, że przyjechali do Japonii, ponieważ chcieli kupić obrączki tamtejszej produkcji. W Japonii wszystko jest lepszej jakości. Szacuje się, że obecnie mieszka w Japonii około miliona Chińczyków, co czyni ich najliczniejszą mniejszością etniczną w tym kraju. Drugie miejsce zajmują Koreańczycy.
Gdy zapytamy, kto ponosi największą odpowiedzialność za ową niezmiernie szkodliwą waśń rodzinną, większość obserwatorów wskaże, nie bez solidnego uzasadnienia, Japończyków i ich zbrodniczy ekspansjonizm z początku XX stulecia, choć dziś żaden inny naród nie wydaje mi się równie pokojowo nastawiony, uprzejmy, pełen szacunku i godzien zaufania. Zdaję sobie sprawę, że ekstrapolując moje własne, z definicji ograniczone doświadczenie na cały 127-milionowy naród, wpadam w solipsystyczną pułapkę, ale Japończycy są naprawdę tacy mili. Szczerze. Są wręcz absurdalnie mili. Jak ktokolwiek mógłby ich nie lubić? Jestem głęboko zmartwiony, że ich sąsiedzi tak ich nie znoszą.
Przed wyjazdem byłem pewien, że mam całkiem dobre pojęcie na temat listy zarzutów wobec Japonii. Okazało się, że nie miałem; było znacznie gorzej, niż mi się zdawało. Skoro jednak Europa i Izrael mogły dojść do porozumienia z Niemcami w kwestii zbrodni wojennych, a Filipiny, Indonezja i inne kraje okupowane niegdyś przez Japonię nie żywią już głębokiej niechęci do Japończyków, skoro Indie dobrze żyją z Wielką Brytanią, a Indonezja uważa Holendrów za swoich przyjaciół, czemu Korea i Chiny uparcie trwają w swej niechęci? Sporne wyspy to niewątpliwie śliska sprawa, a przecież Korea Południowa toczy jeszcze spór z Chinami o inną grupkę ledwie wystających z wody skał, nie wspominając już o sporze z Koreą Północną o wyspę Yeonpyeong na Morzu Żółtym, ale skoro Hiszpania toleruje rządy Brytyjczyków w Gibraltarze, a obie społeczności Cypryjczyków potrafią ze sobą koegzystować, to z pewnością jakaś niezależna, międzynarodowa komisja mogłaby rozstrzygnąć także te sporne kwestie.
Czyim interesom służy utrwalanie nienawiści? Czy jej źródłem są autentyczne nastroje społeczne, czy też ów geopolityczny impas to skutek manipulacji elit z Seulu, Phyŏngyang, Tōkyō i Pekinu? Masowa wymiana turystyczna, handlowa i kulturalna wskazywałyby na drugą przyczynę, ale wyniki sondażu Pew Research Center przeprowadzonego w 2016 roku sugerują raczej tę pierwszą. Jak się bowiem okazuje, 81 procent Chińczyków ma niepochlebną opinię o Japończykach, 86 procent Japończyków żywi podobne odczucia wobec Chińczyków, a 77 procent Koreańczyków z Południa nie przepada za Japończykami.
Muszę jeszcze wspomnieć o dodatkowym toksycznym składniku tej mieszanki: pojęciu wyższości rasowej. Japończycy wierzą, że są wyjątkowi, ponieważ ich cesarz pochodzi w prostej linii od bogini słońca.
Na początku XX wieku japońskie elity pod wodzą cesarza Hirohito posłużyły się tym narodowym mitem założycielskim, aby uzasadnić swoje boskie prawo do kolonizowania siłą „gorszych” sąsiadów. Koreańczycy natomiast są przekonani, że to oni są wyjątkowi ze względu na swoją niespotykaną czystość rasową czy też czystość krwi, o której ma świadczyć to, że ponad połowa z nich nosi jedno z pięciu nazwisk – Kim, Pak, Yi, Sŏk (Sok) i Ch’oe (Ch’ ö, Choi, Chey, Czhwö). Chińczycy uważają się za pępek świata i są uczeni od wczesnego dzieciństwa, że ich kultura ma pięć tysięcy lat. A przywódcy Tajwanu wierzyli kiedyś, że są prawowitymi władcami Chin. Dziś nie są już o tym przekonani.
Śledziłem przebieg awantury wokół deseru na szczycie w Korei na ekranie telewizora w pokoju hotelowym na Tajwanie, pod koniec mojej podróży po tym pięknym, oszałamiającym, toksycznym regionie. Sytuacja wydała mi się paradoksalna, ponieważ Tajwańczycy naprawdę podziwiają Japończyków. Stawiają pomniki ku czci swoich byłych władców kolonialnych, ale nie po to, by ich zawstydzić, jak to czynią Koreańczycy z Południa. Jak to możliwe? Niestety, ku memu przygnębieniu, przebywając w Taipei, odkryłem jeszcze jeden regionalny antagonizm, o którym wcześniej nie miałem pojęcia. Nie chcę zdradzać zbyt wiele, żeby nie popsuć Czytelnikowi niespodzianki, ale okazuje się, że Tajwańczycy szczerze nienawidzą Koreańczyków. Jakby nie wystarczało im zmartwień z Chińczykami, którzy mieszają się do ich wyborów, próbują sabotować ich gospodarkę i bez przerwy grożą im inwazją, Tajwańczycy znajdują w sobie jeszcze dość energii, aby żywić głęboką urazę do sąsiadów z Północy, chociaż jak dotąd nawet się z nimi porządnie nie pokłócili.
Wyruszając z Tōkyō w podróż po tym zakątku świata z piekła rodem, mam wiele wątpliwości i obaw, ale pokładam wiarę w ciekawości, otwartym umyśle i braku oporów przed zadawaniem głupich pytań ludziom lepiej zorientowanym ode mnie. Przede wszystkim jednak jestem podekscytowany tym, że już niebawem znajdę się w samym środku tego niewiarygodnego regionu i zetknę się z tamtejszymi kulturami, choć także nieco zdenerwowany perspektywą przepraw promami i festiwalem błota, który oczekuje mnie w Korei Południowej.
Zamierzam przejechać samochodem przez Japonię aż do Fukuoka, a następnie wsiąść na prom do Korei Południowej, przemierzyć ją zygzakiem aż do granicy z Koreą Północną, a potem udać się drogą morską do Chin. W Chinach pojadę pociągiem z Pekinu do Harbinu na północy, skąd udam się na południe do Hongkongu, odwiedzając po drodze miasta na wschodnim wybrzeżu, które były głównymi celami japońskiej inwazji w latach 1937–1945. Stamtąd przeprawię się na Tajwan, aby zakończyć podróż w stolicy Japonii. Nie mogę się już doczekać tej wyprawy, choć zapewne nie raz przyjdzie mi żeglować po mrocznych wodach. Zdaję sobie sprawę, że czasami będę musiał spojrzeć w samo jądro owego wschodzącego słońca, które tak mnie urzekło w przeszłości, i że być może na końcu tej podróży będę postrzegać Japończyków zupełnie inaczej niż na początku.
Rozpoczynam moją wyprawę nie w określonym punkcie w przestrzeni, lecz w czasie – w roku 1853. Wyruszam w drogę, mając niezachwianą pewność co do jednego: wystarczy cofnąć się wystarczająco daleko w przeszłość, żeby się przekonać, że wszystkiemu są winni Amerykanie.Japonia
------------------------------------------------------------------------
1 Koreańczycy z Południa, którzy są mistrzami tego rodzaju przebiegłej „obiadowej” dyplomacji, z premedytacją ujawnili nazwę deseru i udostępnili profesjonalnie wykonane zdjęcia, wiedząc doskonale, że rozsierdzi to Japończyków. Kilka miesięcy wcześniej podczas oficjalnej wizyty w Seulu Donald Trump zajadał się przystawką z krewetek wyhodowanych na Tokdo/Takeshima. Trump nie zdawał sobie sprawy z symboliki owych krewetek, ale Japończycy byli jej w pełni świadomi. I nieźle się wkurzyli.1
Kurihama
Licznie zgromadzeni, zafascynowani samurajowie i urzędnicy siogunatu (od jap. shōgun – generał), dworzanie cesarza Kōmei, obserwowali w wielkim skupieniu amerykańskich inżynierów Gaya i Danby’ego, którzy przez cały ranek układali kolisty tor kolejowy na nabrzeżu portowym w Yokohama i doglądali miniaturowej lokomotywy Norris Works z troską ogrodników przycinających bonzai. Kiedy wreszcie rozpalono ogień pod kotłem, a para – osiągnąwszy wymagane ciśnienie – wprawiła koła w ruch, oczom obserwatorów ukazał się zupełnie nowy i ekscytujący widok lokomotywy jadącej po szynach i wyrzucającej z komina kłęby pary. Japończycy „nie potrafili powstrzymać okrzyków zachwytu po każdym przenikliwym odgłosie gwizdka”.
Pociąg był modelem oryginalnego składu w zmniejszonej skali, a wagony były tak małe, że nie zmieściłoby się w nich nawet dziecko, nic jednak nie mogło pozbawić samurajów przyjemności przejażdżki. W swoich paradnych strojach panów feudalnych „rozsiedli się na dachach” wagonów, starannie przyciskając miecze do boków i przytrzymując pomięte szaty, by doświadczyć owego cudu zachodniej technologii, który krążył po szynach o rozstawie 46 centymetrów i długości 107 metrów z prędkością 32 kilometrów na godzinę.
Była to słynna wymiana darów między komandorem Matthew Calbraithem Perrym, wysłannikiem prezydenta Stanów Zjednoczonych Fillmore’a, a przedstawicielami siogunatu Tokugawa, sprawującego realną władzę w Japonii, której nominalnym władcą był cesarz Kōmei. Oprócz raportu Perry’ego, z którego zaczerpnąłem cytaty, istnieje niezwykle sugestywny obraz autorstwa Japończyka, naocznego świadka wydarzeń z marca 1854 roku. Jest to panel złożony z dwunastu scen ukazujących owo spektakularne zderzenie cywilizacji, moment, w którym Japonia rozpoczęła swój burzliwy marsz ku nowoczesności.
Podczas pierwszej wizyty, latem 1853 roku, flota „czarnych okrętów” Perry’ego rzuciła kotwicę w Kurihama, nieco na południe od Yokohama, tuż za cyplem zamykającym wejście do Zatoki Tokijskiej. Perry i jego ludzie przybyli z nadzwyczajną misją otwarcia kraju, który izolował się od świata, począwszy od lat trzydziestych XVII wieku, kiedy to rozpoczęła się epoka znana jako sakoku, okres „zamkniętego kraju”. Czytałem o tym wydarzeniu wielokrotnie i za każdym razem kojarzyło mi się ono z wyważaniem zablokowanej kuchennej szuflady albo otwieraniem wyjątkowo opornej ostrygi. Dlaczego jednak i w jaki sposób marynarz z odległego kraju zdołał jednostronnie narzucić suwerennemu krajowi epokowy zwrot w polityce zagranicznej bez jednego wystrzału?
Aby się dowiedzieć dlaczego, musimy się cofnąć do roku 1848. Meksyk właśnie przegrał dwuletnią wojnę ze Stanami Zjednoczonymi i miał za to zapłacić utratą Kalifornii, ostatniego brakującego elementu amerykańskiej układanki na zachodnim wybrzeżu, odkąd kilka lat wcześniej Amerykanie wykurzyli Anglików z Oregonu. Stany Zjednoczone spoglądały teraz chciwie na Pacyfik. W jego głębinach żyło mnóstwo wielorybów. Zyski ze sprzedaży ich tłuszczu – wykorzystywanego na całym świecie jako smar oraz paliwo do lamp – stanowiły w tamtym okresie około 20 procent dochodów całej amerykańskiej gospodarki. Jednakże im więcej tych stworzeń ginęło od harpunów wielorybników – w połowie XIX wieku nawet do 3 tysięcy rocznie – tym dalej w głąb Pacyfiku musieli się oni zapuszczać. Gdyby Amerykanie pożeglowali wystarczająco daleko, dotarliby do Chin, gdzie czekały na nich tamtejsze bogactwa: herbata, jedwab i porcelana. Ich najwięksi rywale Brytyjczycy, posiadający kolonie od Indii po Singapur i Hongkong, wzbogacili się na handlu z Chinami. Ameryka potrzebowała więc pilnie punktu zaczepienia w tej części świata.
Amerykanie mieli ważny atut – trasa przez kontynent północnoamerykański na wschód była najkrótszym połączeniem między Chinami a Europą, „szosą do świata”, jak stwierdzono w jednym z ówczesnych raportów. Realizację zamierzeń utrudniała im jednak pewna poważna przeszkoda. Drogę do Chin i ich bogactw zagradzała bowiem nieprzenikniona jak dotąd bariera o długości ponad 3 tysięcy kilometrów: Wyspy Japońskie, położone na tej samej szerokości geograficznej co baza wielorybnicza w San Francisco. Japonia była zamknięta dla świata, odkąd portugalscy misjonarze podburzyli miejscową ludność swoimi radykalnymi ideami, zagroziwszy w ten sposób militarno-feudalnemu siogunatowi Tokugawa Chrześcijaństwo zostało zakazane, odmawiano także wstępu do kraju wszystkim cudzoziemcom z obawy, że mogliby się mieszać w jego wewnętrzne sprawy. Wyjątek stanowiła garstka potulnych kupców holenderskich, którym pozwolono prowadzić interesy na paru hektarach sztucznego lądu w porcie Nagasaki – oraz naturalnie Chińczycy. Zaniechanie wymiany handlowej z Chinami było nie do pomyślenia. Japończyka, który opuszczał wyspy bez oficjalnego zezwolenia, po powrocie czekała kara śmierci. Każdy cudzoziemiec, który próbował wylądować na terytorium Japonii, był natychmiast odprawiany, o ile mu się poszczęściło i nie spotkał go gorszy los.
W 1846 roku komodor James Biddle, stojący na czele oficjalnej amerykańskiej ekspedycji, przypłynął w pobliże wejścia do Zatoki Tokijskiej, aby ubiegać się o zezwolenie na uzupełnianie zapasów paliwa oraz wykonywanie niezbędnych napraw w japońskich portach przez amerykańskie statki wielorybnicze. Przeżył jednak nie lada upokorzenie, kiedy jego okręty zostały bezceremonialnie odholowane przez Japończyków z powrotem na pełne morze. Podobne próby nawiązania stosunków podejmowane przez Rosjan spotkały się z równie stanowczą odmową. Pozostałe mocarstwa zachodnie – Francja i Niemcy – także zdawały sobie sprawę, że ten, kto ma dostęp do japońskich portów, kontroluje Pacyfik.
Wody otaczające skaliste wybrzeża Japonii były jednak słabo zbadane i wyjątkowo niebezpieczne, pełne zdradliwych prądów i wirów. W 1848 roku amerykański statek wielorybniczy Lagoda zatonął u wybrzeży Hokkaidō, jednej z czterech głównych wysp Japonii, wysuniętej najdalej na północ, a rozbitkowie zostali uwięzieni. Część załogi zmarła w więzieniu, a pozostałych jej członków zmuszono do podeptania krzyża na dowód, że wyrzekają się chrześcijaństwa. Dowódca amerykańskiego okrętu wojennego, który przypłynął do Japonii jakiś czas po katastrofie, zdołał nakłonić Japończyków do uwolnienia ocalałych marynarzy, lecz amerykańska prasa komentowała z oburzeniem sposób, w jaki ich potraktowano.
Reakcja Ameryki na incydent z Lagodą oraz znieważenie komodora Biddle’a nie tylko zmieniły na zawsze stosunki Japonii z Zachodem, ale także przyczyniły się do destabilizacji utrwalonego ładu we wschodniej Azji. Katastrofalne skutki tego procesu są odczuwalne do dziś. W lipcu 1853 roku cztery silnie uzbrojone okręty wojenne pod dowództwem komodora Perry’ego wpłynęły do zatoki Kurihama na wschodnim wybrzeżu Japonii, by raz na zawsze rozwiązać problem japoński. Warto dodać, że Japonię uważano za kraj posiadający bogate złoża surowców mineralnych, przede wszystkim złota i miedzi, a także zasoby węgla, niezmiernie istotne dla nowoczesnych statków napędzanych silnikami parowymi.
*