Japonia utracona - ebook
Japonia utracona - ebook
Jedyne w swoim rodzaju wprowadzenie do kultury japońskiej.
Autor miał dwanaście lat, gdy w 1964 roku zamieszkał z rodzicami w Japonii i spędził tam niemal całe swoje życie. Jak się okazało, rok ten był punktem zwrotnym w historii kraju organizującego właśnie letnie igrzyska olimpijskie. Rozpoczął się wtedy okres boomu ekonomicznego i gwałtownej modernizacji. Kerr, zafascynowany tradycyjną kulturą japońską, próbuje w książce pokazać to, co na jego oczach ulegało głębokim przeobrażeniom. Z zaangażowaniem opowiada o dawnej architekturze i wnętrzach, obyczajach, religii, teatrze kabuki, kolekcjonerstwie i kaligrafii. Książkę pisał po japońsku, dla Japończyków i jako pierwszy obcokrajowiec otrzymał za nią nagrodę literacką Shincho Gakugei.
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66147-12-6 |
Rozmiar pliku: | 6,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Minęły już dwadzieścia cztery lata od napisania, w styczniu 1991 roku, pierwszego z artykułów, które potem złożyły się na książkę Japonia utracona. Od tego czasu wiele się nauczyłem i teraz widzę wszystko z innej perspektywy. A jednak, kiedy patrzę wstecz, nic się nie zmieniło.
Ciągle jestem tam, gdzie byłem, kiedy spacerowałem po wzgórzach doliny Iya w 1973 roku, otworzyłem drzwi do domu Chiiori i zobaczyłem zakurzone czarne podłogi i wiszące nad nimi olbrzymie stare belki stropowe. Ale to było czterdzieści dwa lata wcześniej.
Znalazłem Chiiori w odpowiednim czasie. W następnych latach byłem świadkiem stopniowego zanikania delikatnego naturalnego krajobrazu Japonii i starych drewnianych i bambusowych miasteczek z domami krytymi strzechą. Zmiany te przyspieszyły około 2000 roku; dom Chiiori zachował się jako pozostałość ginącego świata. Ciągle jestem jego właścicielem i po tylu latach, gdy wchodzę do tej starej siedziby i czuję dymny zapach paleniska irori, moje serce bije z radości tak samo, jak biło zawsze. W minionych latach widziałem tuziny i setki starych domów, ale żaden nie był taki jak ten.
Japonia utracona wciąż żyje. Wydanie oryginalne z 1993 roku w języku japońskim (noszące tytuł „Ostatni rzut oka na piękną Japonię”), z wyjątkiem ostatniego roku, kiedy zmienił się wydawca, wciąż jest dostępne, podobnie wersja angielska. Jeśli idzie o tłumaczenie, mam dług wdzięczności wobec Bodhiego Fishmana. Kiedy w 1994 roku sam się do tego zabrałem, zorientowałem się, że żaden akapit nie brzmi odpowiednio po angielsku. Pisząc te artykuły, myślałem jedynie o japońskich czytelnikach. Dla czytelników spoza Japonii tekst należało radykalnie zmienić. Dla kogoś, kto spędził dziesiątki lat, tłumacząc to, co napisali inni, było to otrzeźwiające doświadczenie. Zawiedziony swoją niezdolnością do przetłumaczenia własnego tekstu, odłożyłem książkę na prawie dwa lata. Wreszcie w 1996 roku z pomocą przyszedł mi Bodhi, a jego przekład oddawał nastrój oryginału. Przejrzałem go, odrzucając niektóre rozdziały i rozszerzając inne, Bodhi dokonał korekty i tak powstała Japonia utracona.
Książka sprowadziła do Iya tysiące gości, a mnie przysporzyła wielu przyjaciół. Dwie dekady i kilka książek później świat opisany w Japonii utraconej nadal jest dla mnie punktem wyjścia.
Jeśli cokolwiek uległo zmianie, to fakt, że w ostatnich czasach udało mi się wprowadzić w życie to, o czym nieśmiało myślałem i mówiłem w latach dziewięćdziesiątych. Stało się to możliwe dzięki doświadczeniu, które zdobyłem, gdy Trammell Crow zaangażował mnie do pomocy przy handlu nieruchomościami w Bubble Era w późnych latach osiemdziesiątych. Ten krótki czas, jaki spędziłem, pracując w rzeczywistym świecie, pozwolił mi znaleźć równowagę, o której pisze Tamasaburō w swoim posłowiu.
Poczynając od 2004 roku, zacząłem restaurować stare machiya – domy w Kioto – nie jako historyczne przybytki do oglądania, ale wyposażając je we wszelkie nowoczesne urządzenia: ogrzewanie, klimatyzację, piękne łazienki i toalety itd., tak aby ludzie mogli się nimi dzisiaj cieszyć i zaznać w nich komfortu. Wynajmowaliśmy je tym, którzy przyjeżdżali do Kioto. Potem zacząłem restaurować domy w rolniczych regionach Japonii, a wreszcie w 2012 roku samo Chiiori.
Dzisiaj Chiiori wygląda identycznie jak w 1973 roku. Do restauracji domu użyliśmy starych czarnych desek, ponumerowaliśmy je i po wzmocnieniu fundamentów i zainstalowaniu hydrauliki, gazu, elektryczności, izolacji i ogrzewania pod podłogą położyliśmy deski tam, gdzie się znajdowały pierwotnie. W korytarzu za domem znajduje się łazienka wyposażona we wszelkie zdobycze japońskiej technologii toaletowej, z piękną cedrową wanną, jakiej nie spodziewalibyśmy się w Iya. Chiiori, pokryty nowym dachem i starannie zmodernizowany, wkraczając w swe czwarte stulecie, wita nową generację gości.
W 2004 roku stworzyliśmy organizację non profit nazwaną Chiiori Trust. Działa w niej wielu młodych ludzi z Tokio i innych dużych miast: chcą coś zrobić dla Iya, które wyludnia się i starzeje. Mój stary sąsiad i przyjaciel Omo zmarł w 2012 roku. Naszym celem jest znalezienie nowych mieszkańców doliny.
Opisane w Japonii utraconej światy – kabuki, kaligrafia, Kioto, Nara, Tenmangū, kolekcjonerstwo dzieł sztuki – funkcjonują mniej więcej tak jak kiedyś. Ja ciągle mieszkam na terenach świątyni Tenmangū w Kameoce koło Kioto, a maleńkie szmaragdowe żabki w dalszym ciągu skaczą tam w czerwcu.
Jeśli idzie o kolekcjonerstwo, to ceny dzieł sztuki japońskiej spadły po 2000 roku. Za tą zmianą stoi wzrost potęgi Chin i fakt, że w Japonii wymarło ostatnie pokolenie, które znało wartość rzeczy starych. Właśnie kiedy myślałem, że mogę zakończyć swoje kompulsywne kolekcjonerstwo, nadarzyła się nieoczekiwana okazja. Jak mógłbym zrezygnować z pary zwojów wykonanych przez ważnego osiemnastowiecznego kaligrafa, które nie znalazły kupca na aukcji i teraz sprzedawano je za grosze?
Tamasoburō, onnagata z kabuki, teraz już pod sześćdziesiątkę, został okrzyknięty Żywym Skarbem Narodowym, jakimś cudem pozostał równie rozrzewniająco piękny jak wtedy, kiedy, dawno temu, widziałem go po raz pierwszy. Powoli jednak usuwa ze swojego repertuaru bardziej energiczne kawałki i nie tańczy już Dziewczęcia-Czapli (Heron Maiden).
Tamasoburō i ja przyrzekliśmy sobie kiedyś, że będąc w podeszłym wieku, nie zmienimy się w stare zrzędy. Dla mnie kimś takim stał się amerykański krytyk teatralny Faubion Bowers, „zbawca kabuki”, a dla Tamasaburō – ceniony starszy już onnagata Nakamuro Utaemon VI. Faubion i Utaemon spędzili swe stare lata, narzekając na nowe pokolenie.
Nie udało mi się jednak dotrzymać tego przyrzeczenia. Najpierw dotyczyło to książki Psy i demony wydanej w 2000 roku, a później innych publikacji (niektórych tylko po japońsku). W dalszym ciągu piszę i mówię o zniszczeniu cennych miejsc i rzeczy, które dostrzegam wokół. Pocieszeniem są dla mnie słowa Shirasu Masako, „ostatniej z letterati”. Spytana, dlaczego podniosła rękę na artystę Rasanjin’a za zły wzór na kimonie, skarciła mnie: „Jeśli naprawdę coś kochasz, powinieneś się rozzłościć”.
Japonia utracona kończy się metaforą z kabuki, która przyciąga mnie do Japonii w taki sam sposób, w jaki bohater sztuki Kasane jest wciągany na scenę przez długie, kościste palce ducha martwego Kasane.
Dzisiaj mam już nową metaforę. Pochodzi ze sztuki zatytułowanej Yashagaike („Staw demona”), w której grał kiedyś Tamasoburō. Młody etnolog przyjeżdża do leżącego na uboczu miasteczka, gdzie ludzie wierzą w legendę mówiącą, że jeśli dzwon świątyni nie zabije każdego wieczoru o zachodzie słońca, to żyjąca w stawie księżniczka-smok uniesie się i powódź zniszczy miasteczko. Do starego dzwonnika wprowadza się młody uczony, by z czasem poślubić jego córkę. Któregoś dnia dzwonnik umiera. Jest późne popołudnie. Wkrótce ktoś musi uderzyć w dzwon. I robi to uczony, choć pochodzi z miasta i nie wierzy w przesądy. Zostaje dzwonnikiem.
Jest jedna ważna rzecz, która uległa zmianie, odkąd napisałem Japonię utraconą. Przeminął czas, a wraz z nim ludzie, którzy znali i przekazywali wiedzę o starej Japonii, tacy jak esteta David Kidd, Naohi Bogini Matka Oomoto, Faubien Bowers, onngata Kabuki Jakuemon, Shirasu Masako, Omo, kolekcjoner sztuki Hosomi Minoru, Kusaka oprawiający zwoje i parawany – wszyscy oni odeszli. I w ten sposób ja, cudzoziemiec niebędący częścią tradycji, tak jak uczony w Yashagaike, muszę uderzać w stary dzwon.
Kiedy się coś kocha, chciałoby się przekazać tę miłość innym. I dlatego Japonia utracona jest dla mnie taka ważna. Cieszę się, że nowe pokolenie czytelników poczuje mgłę Iya w chwili wejścia do Chiiori, zobaczy po raz pierwszy młodego Tamasaburō na scenie, zetknie się z poczuciem humoru Davida Kidda, odczuje „moment przed chwałą”.
Alex Kerr, 2015Rozdział 1
W poszukiwaniu zamku
Jajo w wieży
Kiedy miałem sześć lat, chciałem mieszkać w zamku. To częste marzenie, ale na ogół dzieci, kiedy podrosną, zapominają o nim. Ja przestałem o tym marzyć dopiero wówczas, gdy stałem się dorosły. Mój ojciec był prawnikiem i oficerem marynarki Stanów Zjednoczonych; mieszkaliśmy jakiś czas we Włoszech, w Neapolu. Na pobliskiej wyspie znajdował się zamek zwany Castel dell’Ovo (Zamek Jaja). Legenda mówi, że Wirgiliusz podarował właścicielom zamku jajo i przepowiedział, że jeśli się zbije, zamek ulegnie zniszczeniu. Minęło jednak kilkaset lat, a jajo, nienaruszone, nadal znajdowało się w wieży, Castel dell’Ovo ciągle stał, ja zaś chciałem w nim zamieszkać.
Niemal codziennie, kiedy ojciec wracał z pracy do domu, mówiłem mu: „Chcę mieszkać w zamku”. Obstawałem przy tym tak uporczywie, że wreszcie ojciec – nie wiedząc, co robić – powiedział mi: „Wielki właściciel ziemski, pan Nussbaum, ma w swoim posiadaniu wszystkie zamki na świecie, więc kiedy dorośniesz, możesz od niego któryś wynająć”. Od tamtej pory niecierpliwie czekałem okazji do spotkania z panem Nussbaumem.
Jak to zwykle bywa w przypadku typowej rodziny oficerskiej, nieustannie się przeprowadzaliśmy. Z Neapolu ojca przeniesiono na Hawaje, gdzie mieszkaliśmy przy plaży na Oahu. Czasami fale przypływu przynosiły duże, zielone, oblepione skorupiakami szklane kule. Ojciec wytłumaczył mi, że używają ich japońscy rybacy do utrzymania sieci na wodzie. Kule, oderwane od sieci przez burzę, dopływają przez cały Ocean Spokojny aż do Hawajów. To było moje pierwsze zetknięcie z „Japonią”.
Kiedy miałem dziewięć lat, przeprowadziliśmy się do Waszyngtonu. Chodziłem do prywatnej szkoły, gdzie uczono łaciny i chińskiego. Program był bardzo konserwatywny i bardzo awangardowy jednocześnie. Surowa pani Wang, nasza nauczycielka, pilnowała, byśmy poprawnie, całymi stronicami, kopiowali chińskie pismo. Nudziło to większość uczniów, ale mnie się podobało. Pani Wang pokazywała nam obrazki z Pekinu i przedstawiające świątynie na szczytach wzgórz i powoli wspomnienie Włoch oddalało się, a ich miejsce w marzeniach zajęły Chiny.
Po trzech latach spędzonych w Pentagonie ojciec został przeniesiony do Japonii. W 1964 roku zamieszkaliśmy w bazie marynarki wojennej w Jokohamie, miałem wtedy dwanaście lat. W Japonii odbywała się właśnie Olimpiada. Teraz widzę, że rok 1964 był punktem zwrotnym dla Japonii. Poprzednich dwadzieścia lat zajęła odbudowa kraju zniszczonego przez drugą wojnę światową. Następnych trzydzieści to okres niespotykanego w historii boomu ekonomicznego, który zmienił Japonię w najbogatszy kraj świata.
Choć okupacja amerykańska skończyła się w 1952 roku, w całej Jokohamie widać było ślady obecności armii amerykańskiej: od specjalnej waluty, którą wprowadzono, by zlikwidować czarny rynek (w miejsce podobizn prezydentów wydrukowano na banknotach portrety gwiazd filmowych), po wszędobylską policję wojskową. Oprócz mieszkańców bazy wojskowej była w Jokohamie mała grupka zasiedziałych Amerykanów; niektórzy z nich mieszkali tu od dziesiątków lat. Ówczesny kurs dolara wynosił 360 jenów, czyli czterokrotnie więcej niż dzisiaj, cudzoziemcom powodziło się więc dobrze. Koleżanka mojej matki z czasów dzieciństwa Linda Beech, która mieszkała w Tokio, zdobyła popularność, prowadząc telewizyjne lekcje angielskiego. Pokazywała się na ekranie w stroju nurka i krzyczała: „Tonę. I am drowning! To znaczy d-R-(a nie L)-o-w-n-i-n-g!”. Linda była pierwszą cudzoziemką występującą w telewizji, w której teraz jest ich całe mnóstwo. Cudzoziemcy obecnie żyjący w Tokio mają ciasne mieszkania – Linda, i cała amerykańska kolonia, posiadała wille na wybrzeżu w Misaki.
Szalenie mnie ucieszyło, że pismo chińskie, którego uczyłem się w Waszyngtonie, było również używane w Japonii. W ciągu kilku tygodni sam opanowałem hiraganę i katakanę (dwa sylabariusze japońskie) i kiedy mogłem już czytać znaki na pociągach i autobusach, zacząłem samodzielnie zwiedzać Jokohamę i Tokio. Gdy nadchodził weekend, Tsuru-san, nasza gosposia, pakowała mi do pudełka drugie śniadanie i wyruszałem pociągiem na południe do zamku Odawara i na północ do Nikkō. Ludzie odnosili się przyjaźnie do amerykańskiego chłopca pytającego o drogę po japońsku. Powoli moje zainteresowanie Japonią wyparło zainteresowanie Chinami.
W kraju zaczynał się właśnie ogromny boom ekonomiczny, ale stara Japonia była jeszcze wyraźnie widoczna. Wokół Jokohamy, a nawet w środku miasta, wznosiły się zielone wzgórza, wiele dzielnic i ulic wciąż miało tradycyjnie japoński charakter. Szczególnie zachwycało mnie morze dachów pokrytych dachówkami. Jesienią i zimą większość kobiet po czterdziestce chodziła w kimonach. Zachodni typ obuwia był ciągle nowością; lubiłem przyglądać się butom pasażerów autobusu – zwykle była to mieszanina sandałów, geta (drewnianych chodaków na koturnach) i prawdziwie zdumiewających szkarłatnych plastikowych klapek. Po zapadnięciu zmroku słychać było stukanie geta, odbijające się echem w uliczkach.
Ogromnie podobały mi się japońskie domy. Wtedy w Jokohamie i Tokio było jeszcze dużo wspaniałych starych japońskich domów. Linda Beech wprowadziła moją matkę do stowarzyszenia kobiet, które nazywało się Nadeshiko-Kai (Stowarzyszenie Goździków); kobiety japońskie uważa się za tak piękne jak kwiat nadeshiko (polny goździk). Zadawanie się z cudzoziemcami było wówczas w Japonii czymś wyjątkowym, a członkinie Nadeshiko-Kai wywodziły się z elity. Raz na miesiąc panie wzajemnie odwiedzały swoje domy, a ponieważ mama zabierała mnie z sobą, miałem znakomitą okazję obejrzenia tych wspaniałych siedzib.
Pamiętam dużą posiadłość w Hayamie, uzdrowiskowym mieście w pobliżu Misaki, mniej więcej godzinę drogi na południe od Jokohamy. Powiedziano mi, że dom należał do rodziny cesarskiej, ale dzisiaj wydaje mi się niemożliwe, by wpuszczono do cesarskiego domu kogoś z personelu armii Stanów Zjednoczonych, nawet już po okupacji. Posiadłość musiała leżeć gdzieś w sąsiedztwie cesarskiego domu. W tej willi w Hayamie po raz pierwszy zobaczyłem maty tatami, a z okien słonecznych pokoi na drugim piętrze widać było w oddali górę Fudżi.
W pamięci utkwiła mi też wspaniała rezydencja byłego premiera Shigeru Yoshidy w Tokio. W olbrzymim salonie z kasetonowym plafonem podłogę pokrywał tuzin mat tatami. Ale moim ulubionym miejscem był zespół japońskich wiejskich domów należących do Lindy Beech i jej przyjaciół. Jeszcze teraz wyraźnie widzę na urwiskach Misaki rzędy sosen miotane morskim wiatrem.
Wspaniałe stare japońskie domy nie były zwykłymi domami. Każdy z nich miał „program” – zaprojektowano je tak, by ukazywały się etapami, jak rozwijany zwój. Pamiętam pierwszą wizytę w domu jednej z pań z Nadeshiko-Kai. Wysokie zewnętrzne mury przesłaniały wszystko. Weszliśmy przez bramę, przeszliśmy przez ogród, dalej natrafiliśmy na drugą bramę i następny ogród i dopiero tam znajdował się ganek – genkan (dosłownie: ukryta bariera).
Dochodząc do genkanu, ze zdziwieniem zobaczyliśmy panią domu witającą nas na klęczkach, a głową dotykającą tatami. Było to powitanie godne rodziny królewskiej, poczułem, że wejście do tego domu jest wielkim wydarzeniem. Następnie przeszliśmy korytarzem, za nim mieścił się mały pokój i jeszcze jeden korytarz. Wreszcie znaleźliśmy się w przestronnym, absolutnie pustym salonie – jedynie w tokonomie (alkowie) stały kwiaty. Było lato i drzwi z korytarza i salonu zostały zdjęte; powiew powietrza z ogrodu rozchodził się po całym domu, światło z ogrodu dobiegało jednak tylko do niektórych miejsc, tak że w dużym pokoju wyłożonym tatami było ciemno. Tajemnicza przestrzeń, daleka od świata zewnętrznego, spowodowała, że odniosłem wrażenie, jak gdyby przeniesiono mnie do dawnych czasów, kiedy jeszcze nie było mnie na świecie. Ten dom stał się moim zamkiem: zrozumiałem, że Japonia jest miejscem, w którym chciałbym spędzić życie.
W 1966 roku wróciliśmy do Waszyngtonu. Po maturze w 1969 zacząłem studia japonistyczne na Uniwersytecie Yale. Niestety program mnie rozczarował. Dotyczył przede wszystkim rozwoju ekonomicznego, rządów po przełomie Meiji, teorii „japońskości” (znanej jako Nihonjinron) itd., itd.; pytałem sam siebie, czy rzeczywiście Japonia jest miejscem, w którym pragnę żyć. Aby rozwiać te wątpliwości, latem 1971 roku objechałem autostopem cały Kraj Kwitnącej Wiśni: od północnej wyspy Hokkaido do południowego krańca Kiusiu.
Zajęło mi to dwa miesiące i przez cały ten okres traktowano mnie wspaniale. To były dobre czasy dla turystów. Japończycy zawsze obchodzili się z cudzoziemcami jak z przybyszami z innej planety. W miarę jak Japonia otwierała się na świat, stosunek do cudzoziemców stawał się bardziej, a nie mniej, skomplikowany. Ale wtedy napotykałem wyłącznie szaloną ciekawość: zasypywano mnie pytaniami na temat systemu szkolnictwa w Ameryce, rodziców, rodziny, ubrania – wszystkiego. Starsze panie pociągały mnie za włosy na rękach, żeby się przekonać, czy są prawdziwe, ojcowie rodzin prowadzili mnie do publicznych łaźni, by zobaczyć, czy to, co słyszeli o cudzoziemcach, jest prawdą. W ciągu dwóch miesięcy tylko trzy noce spędziłem w hotelu – pozostałe w domach ludzi poznanych w drodze.
Byłem pod wrażeniem uprzejmości Japończyków, odniosłem też inne korzyści. Odkryłem japońską przyrodę. W 1971 roku nieustępliwy atak modernizacji zbliżał się już do wsi, ale w porównaniu z miastami wiejskie okolice zachowały jeszcze pierwotny wygląd. Dróg było mało, a góry porastały starymi lasami. Nad dolinami unosiły się czarodziejskie mgły, wysmukłe i delikatne gałęzie drzew poruszały się w powiewach wiatru, to ukazując, to przesłaniając skały.
Geograficznie Japonia należy do strefy umiarkowanej, ale jej roślinność jest bardziej charakterystyczna dla strefy tropikalnej. Każdy, kto wędrował przez góry Sikoku i Kiusiu, wie, że japońskie góry to rodzaj dżungli. Gdziekolwiek spojrzeć, wilgotne, zarośnięte zbocza pokryte są paprociami, mchem i opadłymi liśćmi. Idąc krętą górską drogą, nagle doznawałem wrażenia, że cofnąłem się w czasie o setki milionów lat. Czułem, że w każdej chwili z mgły może wyfrunąć pterodaktyl.
Kiedy teraz myślę o naturalnym pięknie Japonii w tamtych czasach, zbiera mi się na płacz. Wulkaniczne góry, „tropikalna” roślinność i delikatność tamtejszej rodzimej flory sprawiały, że Japonia była chyba jednym z najpiękniejszych krajów świata. W ciągu następnych dwudziestu dziwnych lat jej naturalne środowisko kompletnie się zmieniło. Stare lasy wycięto i zastąpiono równymi rzędami drzew cedrowych; między tymi cedrowymi „sadami” panuje śmiertelna cisza. Stały się pustynią, w której nie ma roślin ani zwierząt. Głęboko w górach pobudowano drogi, a zbocza gór pokryto zabezpieczającym przed erozją cementem, ukrywając ich piękno. Nawet mgły nie wznoszą się już nad wąwozami.
Niedawno zapanowała na świecie moda na studia japonistyczne i wielu studentów odwiedza Japonię. Widzą ogrody Kioto i odjeżdżają, myśląc, że te twory z zagrabionego piasku i poprzycinanych żywopłotów to „natura”. Tymczasem natura była kiedyś w Japonii czymś niewyobrażalnym i mistycznym, świętą przestrzenią zamieszkaną z pewnością przez bogów. W sinto istnieje tradycja Kami-no yo, „ery bogów”, kiedy człowiek był czysty, a bogowie mieszkali wśród drzew i wzgórz. Dzisiaj ta tradycja jest komentarzem historycznym do studiów nad poezją japońską lub czytamy o niej w broszurce na temat świątyń sinto. Ale jeszcze w 1971 roku istniały dziewicze puszcze. Czuło się w nich obecność bóstw. Taka natura należy już do przeszłości, wątpię, by utracone piękno japońskich lasów i gór kiedykolwiek zatarło się w mojej pamięci.
Sikoku, najmniejsza z czterech głównych japońskich wysp, jest najrzadziej odwiedzana przez turystów i nie było jej też w moich planach podróżniczych. Kiedy jako chłopiec mieszkałem w Jokohamie, Tsuru-san śpiewała mi piosenkę o Kompirze – świątyni sinto na Sikoku. Przypadkiem pierwsza osoba, która mnie podwiozła samochodem, podarowała mi amulet z tej świątyni. Uznałem to za znak, że powinienem się udać z pielgrzymką do Kompiry, i pod koniec lata pojechałem na Sikoku. Jakiś czas spędziłem z grupą kolegów w Kompirze i pobliskiej świątyni buddyjskiej Zentsū-ji. Ostatniego dnia pobytu ktoś, kogo dopiero co poznałem, zaproponował, że pokaże mi miejsce, w którym, jak twierdził, z pewnością się zakocham.
Wsiedliśmy na motor i z Zentsū-ji wyruszyliśmy do Ikedy, małego miasteczka leżącego niemal w samym środku Sikoku. Droga biegła w górę wzdłuż rzeki Yoshino. Zbocza doliny po obu stronach stawały się coraz bardziej strome i kiedy zadawałem sobie pytanie, dokąd jedziemy, właśnie stanęliśmy u ujścia doliny Iya. Myślałem, że dotarliśmy do celu, ale usłyszałem, że „to dopiero początek”. Zaczęliśmy się wspinać wąską, krętą górską drogą.
Usytuowana na granicy pomiędzy prefekturami Tokushima i Kōchi, dolina Iya jest najgłębszym wąwozem w Japonii. Pejzaż, jaki ujrzałem tego dnia, był najbardziej spektakularny spośród wszystkich widzianych w tym kraju; przypominał mi chińskie góry, w których zakochałem się jako dziecko. Wyglądał dokładnie tak, jak górski pejzaż malowany tuszem w okresie dynastii Song.
Dzięki zielonemu łupkowi ilastemu, charakterystycznemu dla rejonu Tokushima, rzeki miały szmaragdowe zabarwienie, a wysokie ściany urwisk wyglądały jak z rzeźbionego nefrytu. Z gór leżących po drugiej stronie doliny spadały w dół białe kaskady – nazywane przez Japończyków taki no shiraito (dosłownie: białe nici wodospadu) – jak gdyby namalowane jednym pociągnięciem pędzla. Na tle tej dekoracji rozrzucone gdzieniegdzie w górach pokryte strzechą domki sprawiały wrażenie chatek pustelników.
Wydaje mi się, że każdy kraj ma swój szczególny rys krajobrazu. W Anglii jest nim trawa – na miejskich placach, na pastwiskach i na trawnikach uniwersyteckich. W Japonii są to miasteczka o zwartej zabudowie. Domy w japońskim miasteczku na ogół są zgrupowane na płaskim terenie – albo na dnie doliny, albo u stóp wzgórza – i otoczone poletkami ryżowymi. Ludzie nie mieszkają w górach, które dawnymi czasy były siedzibą bogów, uznawaną za tabu. Nawet dzisiaj góry w Japonii są prawie całkowicie bezludne.
Iya jest inna. Później, podczas studiów w Yale, badałem dolinę Iya na potrzeby swojej pracy magisterskiej. Okazało się, że umiejscowienie tej osady jest w Japonii wyjątkowe. W Iya unika się bowiem stawiania domów na nisko położonych terenach nadrzecznych, buduje się je na zboczach gór. Jedną z przyczyn jest to, że ocienione tereny u brzegów rzeki nie nadają się dla rolnictwa. Ponadto liczne źródła wytryskujące w górach powodują, że wysoko położone tereny lepiej zaspokajają ludzkie potrzeby. A ponieważ kamienista Iya nie nadaje się do uprawy ryżu i poletek jest bardzo niewiele, ludzie nie muszą mieszkać razem, by ich doglądać. Rezultatem są niezależne, wolno stojące domostwa rozrzucone po górach.
Malarz Ni Zan z okresu dynastii Yuan malował góry w sposób niezrównany. Kompozycje jego prac są zawsze takie same: nigdy nie pojawia się postać człowieka; widać jedynie pojedynczy kryty strzechą dom wśród bezkresnych gór. Tam, w górach Iya, odczułem ludzką samotność i wielkość natury wyrażoną w malarstwie Ni Zana.