- promocja
- W empik go
Japonka - ebook
Japonka - ebook
Ona jako jedyna nie bała się japońskich najeźdźców…
Opowieść o Polce, którą los rzucił na ogarnięty wojną Daleki Wschód
Barbara Prażmowska, polska studentka, zostaje pierwszą kobietą na japonistyce w Londyńskiej Szkole Studiów Orientalnych i Afrykańskich – SOAS. Wkrótce poznaje Davida Fitzroya, potomka arystokratycznego rodu angielskiego, a on popełnia dla niej mezalians. Gdy rozpoczyna się bombardowanie Londynu w 1940 roku, David postanawia udać się z żoną do Singapuru, wielkiej bazy brytyjskiej floty na Indo-Pacyfiku. Kiedy w lutym 1942 roku wojska japońskie zdobywają twierdzę, urywają się wszelkie ślady po Basi i jej mężu.
W 1959 do Karaczi w Pakistanie przybywa cyngiel CIA, były pracownik polskiego wywiadu w czasie wojny – Antoni Mokrzycki. To właśnie on podejmuje się misji odnalezienia zaginionej w 1942 roku młodej Polki. Nie ma jednak pojęcia, dokąd – przez czas, różne kultury i koszmar światowej wojny – zaprowadzi go to śledztwo…
Wojciech Dutka, autor bestsellerowych powieści o tematyce wojennej – „Amerykanka” i „Niemka” – tym razem opowiada o losie kobiety, którą wojna rzuciła na Daleki Wschód. W tej porywającej historii ukazuje także zderzenie kultur oraz determinację jednostki chcącej za wszelką cenę przetrwać.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-68101-63-8 |
Rozmiar pliku: | 1,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Pewna dziewczyna śniła dziwny sen, w którym podróżowała ogromnym statkiem — a może płynęła nim w powietrzu, sny są przecież amorficzne — do dalekowschodniej krainy. Gdy tam dotarła i wędrowała już uliczkami wielkiego miasta portowego, napotkała śpiącego w pozycji siedzącej buddyjskiego mnicha. Patrzyła na niego i coś do niego mówiła, ale on nie reagował. Próbowała go szturchnąć, ale bez skutku. Wtedy jedna z dziwnych postaci — pół ludzkich, pół zwierzęcych — które ją otaczały, powiedziała do niej:
— Nie budź go. On śni ciebie.
— To niemożliwe.
— Jeśli on się zbudzi, umrzesz.
— Dlaczego?
— Ty i całe twoje życie jesteście tylko snem.
Dziewczyna próbowała się oczywiście kłócić z postaciami, które obok niej przechodziły. Nie zgadzała się z tym, że ona i jej życie mogą być czyimś snem. Jednak w ferworze dyskusji, poszturchiwań, wśród padającego ulewnego deszczu — który jednak nie był deszczem, ponieważ nie był mokry, a składał się z kwiatów — spostrzegła w pewnej chwili, że mnich się poruszył. Dopiero wtedy zrozumiała, że to, co jej powiedziano, to prawda. On rzeczywiście śnił ją i jej życie, o którym zapewne nic nie wiedział, gdyż światy niemające ze sobą kontaktu w istocie są dla siebie na zawsze zamknięte. Dziewczyna wpadła w autentyczne przerażenie. Nie chciała, aby buddyjski mnich się zbudził. Chciała żyć, krzyczała więc, żeby spał, choć było to kontrfaktyczne — ale we śnie logika nie istnieje lub jest pozorna.
Właśnie wtedy buddyjski mnich zaczął otwierać oczy…Rozdział I
Pod niebem Pakistanu
Karaczi, 1959
Samolot pasażerski z Istambułu wylądował na lotnisku międzynarodowym w Karaczi o czasie. Podróżowali nim do stolicy nowego islamskiego kraju, utworzonego po rozpadzie brytyjskich Indii, wojskowi, biznesmeni, ale niewielu turystów. Na pokładzie znalazł się także mężczyzna, który przyleciał tu z Paryża z międzylądowaniem w największym mieście Turcji — Istambule. Nosił on sportową marynarkę w kolorze brązowym, amerykańskie dżinsy i lekkie mokasyny. Przybył do Pakistanu na amerykańskim paszporcie. Na lotnisku odebrali go wojskowi z pakistańskich sił powietrznych. Upewnili się co do jego tożsamości, ale nie zadawali zbędnych pytań, a on też nie był zbyt wylewny. Amerykanie stawiali na Pakistan w gorącym starciu z Indiami, gdyż za republiką Indii i jej energicznym premierem Nehru stali Sowieci. Wszystko było podporządkowane zimnej wojnie, która od czasu do czasu stawała się gorącą wojną proxy. Eskortujący mężczyznę żołnierze nie wiedzieli, kim jest ten Amerykanin. Zapewne jakiś ważniak. Zawieźli go pod Karaczi, do wielkiego obozu wojskowego, gdzie znajdowały się kwatery generalicji. W jednym z budynków kompleksu mieściło się dowództwo lotnictwa pakistańskiego.
— Generał czeka na pana — powiedział po angielsku jeden z oficerów.
— Dziękuję — odparł lakonicznie Jankes.
Poszedł za prowadzącym go strażnikiem. Gdyby to był dziennikarz, zostałby przeszukany. Tymczasem on przyjechał do Karaczi z jedną walizką. To wszystko było dziwne. Jak gdyby nie zamierzał zostawać zbyt długo. Może Pakistan był jedynie punktem na trasie jego podroży? Pakistańczycy tego nie wiedzieli, ale bez dyskusji zaprowadzili go do generała lotnictwa, z którym ów tajemniczy człowiek miał się spotkać.
Szli długim korytarzem, na którego końcu znajdował się gabinet dowódcy. Amerykanin wszedł do środka. Na ścianach widniały szerokoformatowe zdjęcia najnowszych pakistańskich myśliwców, pośrodku znajdował się stół konferencyjny do odpraw, zawalony mapami i projektami. Obok okna, w wielkiej donicy rosła jakaś tropikalna roślina o długich liściach pokrytych czymś jakby wosk. Za biurkiem siedział mężczyzna. Był wysoki, ciemne szatynowe włosy miał pociągnięte brylantyną. Pisał coś na kartce. Gdy skończył, spojrzał na przybysza.
— Nie wygląda pan na Amerykanina, ale poprzedza pana w branży spora sława — rzekł po polsku generał pakistańskich sił zbrojnych.
— A pan nie wygląda na zadziornego Pakistańczyka — odparł Jankes w tym samym języku.
Po akcencie, bezbłędnie polskim, choć w przypadku Amerykanina zabarwionym jakąś nutą wschodnią, niespotykaną już w Polsce po zakończeniu II wojny światowej, można było poznać dwóch Polaków. W istocie — byli oni obywatelami nieistniejącego państwa, Rzeczypospolitej Polskiej, pierwszej ofiary hitlerowskich Niemiec i Związku Radzieckiego. Obydwaj po wojnie nie wrócili do kraju rządzonego przez komunistów. PRL to nie był ich kraj. Nie mieli już ojczyzny.
Przywitali się serdecznie.
Polak w mundurze pakistańskiego generała uśmiechnął się. Miał świadomość, że ten drugi pracuje dla CIA — Centralnej Agencji Wywiadowczej, i jest agentem do specjalnych spraw. Dowiedział się o nim od znajomych w wywiadzie pakistańskim. Był to ponoć fachowiec od brudnej roboty, nadzorował jakieś operacje w Europie Wschodniej. Od czasów II wojny światowej nosił pseudonim Hrabia i niewiele osób wiedziało, jak naprawdę się nazywa. Generał pakistański — Polak — nie wiedział nawet, jak jego gość ma na imię. Ale z wszystkich ludzi na świecie tylko jego mógł prosić o pomoc w sprawie delikatnej i niebezpiecznej.
— Nazywam się Władysław Turowicz¹. Przepraszam, że tak pana tutaj ściągnąłem — zaczął. — Wiem, że ma pan swoje zadania. Niemniej dziękuję, że zgodził się pan poświęcić mi swój czas w Karaczi.
— To przyjemność pomóc lotnikowi z 303 — odparł „Hrabia”. — Choć nie ukrywam, że pana list mnie zdziwił.
— Wykorzystałem służby pakistańskie, które mają sprawy z Centralną Agencją Wywiadowczą — rzekł pakistański generał. — W zasadzie nie byłem lotnikiem, ponieważ z powodu słabego wzroku nie pozwolili mi latać. Odpowiadałem za techniczną stronę funkcjonowania naszych dwóch dywizjonów: 302 i 303.
— Ale był pan w tej samej armii, w której i ja byłem. Obaj przegraliśmy. Kraj, za który walczyliśmy, nie istnieje — zauważył agent CIA.
Słowa gorzkie jak piołun. Taki był los polskich żołnierzy, którzy nie chcieli się pogodzić z panowaniem komunistycznym w kraju nad Wisłą. Teraz spotykali się na krańcu świata i znów doświadczali tej samej samotności, tej samej bezradności i tej samej pustki, której nikt i nic nie mogło zapełnić.
— To prawda — zgodził się generał. — Jesteśmy oficerami przegranej armii nieistniejącego państwa.
Zdawało mu się, że zna tego dziwnego gościa, choć widział go tak naprawdę pierwszy raz w życiu.
— Nie przedstawił się pan — rzekł.
— Jestem znany w branży jako „Hrabia”. To na razie wystarczy. Charakter mojej pracy i moje zobowiązania wymuszają ograniczone zaufanie do nowo poznanych osób. Proszę mi wybaczyć — odparł amerykański agent.
— A rzeczywiście jest nim pan — hrabią?
— O, to długa historia².
— Zapraszam pana do mnie. Moja żona Zofia świetnie gotuje. Myślę, że w zaciszu domowym będzie mi łatwiej wyrazić, o co chciałbym pana prosić. Pozna pan też moje dzieci.
— Ma pan dzieci? — zainteresował się „Hrabia”.
— Tak, czworo. Chodzą do szkoły tutaj, w Pakistanie. Najstarszy syn już studiuje.
— Zazdroszczę rodziny. Mnie się nie poszczęściło — powiedział oficer CIA.
Przełamali pierwsze lody. Spotykało się dwóch wybitnych Polaków. Teraz czekał ich polski wieczór pod pakistańskim niebem.
*
Generał Turowicz mieszkał skromnie w Karaczi, w bloku, na siódmym piętrze, w obszernym pięciopokojowym lokalu z ładnym widokiem na miasto. To był najzwyklejszy polski dom, z krzyżem na ścianie i wydaniem Pisma Świętego w przekładzie księdza Wujka na półce regału, ale w Pakistanie — egzotyka, gdyż przecież do niedawna były to muzułmańskie Indie. Przez otwarte okno w ten jakże ciepły wieczór dochodziła ich wszystkich modlitwa muezzina, wzywająca wiernych muzułmanów na modlitwę do meczetu. Byli przeszczepionym drzewem, które — o dziwo — znalazło żyzną glebę w państwie tak odległym i tak odmiennym kulturowo od ich starego kraju. „Hrabia” wciąż się nie przedstawił, ale Turowicz, znając się na ludziach, wiedział, że lody ustąpią. On jest nadzwyczaj ostrożny, pomyślał. Pewnie na palcach obu rąk można policzyć ludzi, którzy wiedzą, jak naprawdę się nazywa. Bo nie było wątpliwości, że to Polak. Zofia Turowiczowa podała na kolację fantastyczne pierogi — z nadzieniem z pikantnej soczewicy, ulubionego pożywienia Pakistańczyków. Potem napili się nadzwyczaj dobrej, tutejszej herbaty o wielkich liściach, delikatnie palonej, o wspaniałym aromacie, nieporównywalnym z niczym dostępnym w Europie.
— Muszę przyznać, że to wyśmienita kolacja. Bardzo polska, co dla mnie jest niezwykłe. Odzwyczaiłem się żyć i jeść po polsku — odezwał się „Hrabia”.
— Kim pan jest? — zapytał generał Turowicz, wyciągając z barku butelkę szkockiej, single malta z 1939 roku.
Polski cyngiel CIA postanowił zaufać gospodarzowi.
— Muszę przyznać, że zaskoczył mnie pana list. Nazywam się Antoni Mokrzycki, choć rzadko używam tego nazwiska. Pracowałem przed wojną w Oddziale Drugim Sztabu Generalnego Wojska Polskiego. Jako pracownik wywiadu w sekcji Zachód byłem w Hiszpanii podczas wojny domowej, w czasie kampanii wrześniowej broniłem Kut nad Czeremoszem przed Sowietami, a potem trafiłem do obozu w Starobielsku.
— Pan widział Katyń? — zapytała przejęta żona generała Turowicza.
— Tak i nie, gdyż na stacji Gniezdowo oddzielili mnie od transportu. Pojechałem jako szpieg na proces do Moskwy. Potem trafiłem do Andersa, ale zostałem kurierem, cichociemnym. Zrzucali mnie do kraju, a potem kilka razy przemierzałem świat. Pierwszy dowiedziałem się o decyzjach dotyczących Polski w Teheranie, ale to nic nie dało. Nikt mi nie uwierzył, że sprzedano nas na konferencji w listopadzie czterdziestego trzeciego roku.
— Rzeczywiście, my się tego dowiedzieliśmy dopiero po wojnie — zauważyła pani Zofia.
Mokrzycki kontynuował opowieść:
— Generał Anders wysłał mnie do kraju, zdążyłem przed powstaniem w Warszawie, ale sztab AK mnie nie wysłuchał. Potem… Sami wiecie, stolica została zniszczona. Generał „Monter” skierował mnie przez Wisłę do czerwonych. Zostałem szeregowym i razem z moim podwładnym z trzydziestego dziewiątego roku czmychnęliśmy z Drugiej Armii ludowego wojska do chłopców w lesie. Walczyliśmy z czerwonymi do czterdziestego siódmego. Musiałem zabić moją byłą kobietę, chciała mnie wydać ubekom. Dostałem wyrok śmierci za zdradę komunistycznego państwa. I mam to w dupie, za przeproszeniem. Mojej Polski już nie ma, a z tym tworem nie chcę mieć nic wspólnego.
Turowiczowie słuchali go z przejęciem. Jakież skomplikowane były polskie losy. Polacy lubią swoje rany — lubią je rozpamiętywać, otwierać na nowo i posypywać solą, rzucać najlepszych ludzi jak kamienie na szaniec i na koniec nic z tego nie mieć, nic nie zyskać, nie cieszyć się dobrobytem, ale wielbić swoich zmarłych i przepijać czystą wódką do ich cieni. Dokładnie jak oni. Wrośli w inną ziemię i podłączyli się do innego krwiobiegu. Czy jednak II wojnę światową i polską klęskę — bo była to klęska największa z możliwych — można było ot tak zapomnieć, przejść nad nią do porządku dziennego? Ci ludzie właśnie, wybierając życie na obczyźnie, dowiedli, że nie można.
Generał Turowicz po takim dictum musiał im trojgu nalać szkockiej. A potem opowiedział swoje dzieje — od kampanii września trzydziestego dziewiątego, przez dywizjony 302 oraz 303, aż po rok czterdziesty piąty, gdy Brytyjczycy powiedzieli mu, że sprawdza się jako technik, ale już go nie chcą, bo jest Polakiem. Cóż miał zrobić? Do Polski wrócić nie chciał pod żadnym pozorem. Wiedział, że czekałyby go komunistyczne więzienie albo wyrok śmierci. Wybrał więc pracę. W 1947 trafiła się oferta z nowo powstającego Pakistanu, czyli dawnej części muzułmańskiej brytyjskich Indii. Dlaczegóż jej nie przyjąć? Ponoć koledzy z 303 latali w Afryce jako kondotierzy — najmowali się do każdej nowej wojenki, która tam wybuchała.
— Dlaczego pan mnie zaprosił? — Antoni Mokrzycki spoglądał pytająco.
Turowicz wstał, podszedł do kredensu i otworzył szufladę, zamkniętą do tej pory na kluczyk. Wyjął skórzany klaser, zapewne pamiątkę rodzinną. Podszedł do Mokrzyckiego. Otworzył album. Były w nim zdjęcia z innego świata — zakonserwowane, stare, obstrzępione kawałki czasu.
— To ona. Moja kuzynka Barbara Prażmowska. A teraz wiem, że ten facet obok niej to pan.
Antoni zaniemówił. Nie spodziewał się, że pod niebem Pakistanu odkryje jakiś zapomniany odprysk prawdy o swoim życiu, jakiś dawno zapomniany epizod, który zdążył wyparować w miarę trzeźwienia. Spojrzał na zdjęcie, zrobione może w latach trzydziestych, na jakiejś imprezie, zapewne noworocznej. Zupełnie mu to wyleciało z głowy — ostatni sylwester jego próżniaczego życia, kiedy był zaręczony z kobietą, której nie kochał, i pragnął innego życia, które nie było mu dane.
Na twarzy tego starego agenta zagościł na chwilę uśmiech. Przez to wydał się Turowiczom odrobinę bardziej ludzki.
— Z którego roku pochodzi to zdjęcie?
— To sylwester trzydziestego czwartego — odparł Turowicz. — Nie wiem, jak ono się znalazło u mnie. Może kuzynka mi je posłała? Piękna kobieta, prawda?
Rzeczywiście, była pięknością, Mokrzycki nie mógł zaprzeczyć — kasztanowe włosy, piękne oczy. Ile ona mogła mieć wtedy lat? Wyglądała na nastolatkę.
— Miała wtedy dwadzieścia lat — rzekł Turowicz.
Mokrzycki musiał sobie przypomnieć to miejsce i tę scenę. Tak, przebywał w Warszawie na przełomie grudnia 1934 i stycznia 1935. Z racji konfliktu rodzinnego nie pojechał do dworu w Mokrzycach, kiedy ojciec już bardzo chorował, ale celowo przeciągał swój pobyt w stolicy. Był wówczas u narzeczonej Moniki, swojej późniejszej żony, ale w istocie szalał na zabawach noworocznych (teraz uważał swoje zachowanie w tamtym czasie za niepoważne i mało dojrzałe). I wtedy spotkał tę dziewczynę. To musiało być jakieś przyjęcie w noc sylwestrową — miał wielu znajomych i jako łazęga noworoczna szwendał się od jednego przyjęcia do drugiego. Ta dziewczyna musiała być na którymś z nich. Ktoś zrobił zdjęcie. Niesamowite — kompletnie o tym zapomniał!
— Tak więc mamy zaczepienie — ciągnął Turowicz. — Potem Basia zaczęła studia orientalistyczne na Uniwersytecie Warszawskim, jedynym, który proponował taki kierunek. Fascynowała ją kultura japońska. To była taka idée fixe tej niesamowitej dziewczyny. Potem dostała stypendium Rothschildów w Wielkiej Brytanii, co — jak może pan przypuszczać — nie było łatwe. Rodzice nie chcieli jej puścić, ale koniec końców zgodzili się, żeby wyjechała na rok do Londynu. Chciała tam pracować nad dysertacją o kulturze japońskiej i kobietach gejszach. Wróciła z narzeczonym, Davidem Fitzroyem, porucznikiem brytyjskiej floty. Zdołali wyjechać z Polski jeszcze przed pierwszym września.
— I co było dalej?
— Zobaczyłem się z nimi, ale dopiero po jakimś czasie, gdy przybyłem do Anglii po klęsce Francji latem tysiąc dziewięćset czterdziestego. Odwiedziłem ich w Krainie Jezior. Warunki były wówczas bardzo ciężkie. Szwankowało zaopatrzenie, prawie wszystko było na kartki.
— To naturalne. Działała blokada Anglii przez niemieckie U-Booty — zauważył Mokrzycki.
— Tak, ale David Fitzroy w pewnym momencie dostał możliwość wyjazdu do Singapuru. Ich statek dołączył do floty brytyjskiej, która udawała się na Daleki Wschód.
— Kiedy dokładnie to było? — zapytał Mokrzycki.
— W czerwcu czterdziestego pierwszego roku, po zatopieniu „Bismarcka” i po tym, jak „Prince of Wales”, w owym czasie najpotężniejszy brytyjski okręt, wraz z drugim krążownikiem — „HMS Repulse” — w asyście okrętów eskorty wraz z tysiącami angielskich żołnierzy wyruszył do Azji, żeby wzmocnić garnizon brytyjski w Singapurze — wyjaśnił Turowicz.
— Miał pan od kuzynki jakieś wiadomości?
Turowicz wyjął z szafy pocztówkę. Jedną. Miała datę „24 grudnia 1941 roku” — w przeddzień zdobycia przez Japończyków Hongkongu. Basia pisała wówczas do swego kuzyna, że Singapur jest wspaniały i że nic jej nie grozi. Dodawała, że o nim pamięta i że pozdrawia gorąco w imieniu swoim i Davida.
— Co pan sądzi o ich małżeństwie? Mieli dzieci?
— Syna. Wie pan, wojna była czasem trudnych decyzji. To i tak cud, że Basi pozwolono wyjechać razem z mężem. Ich syn został chyba w Brytanii u dziadka, ojca Fitzroya, człowieka starej daty. Basia służyła w formacji pomocniczej kobiet. Zresztą jej mąż był chyba jakimś trochę zdeklasowanym szkockim lordem, skoligaconym z dynastią. Tak czy owak, Basia na Wschód pojechała i tam zniknęła.
Teraz Mokrzycki naprawdę się zdziwił.
— Jak to — zniknęła? Szukał pan po wojnie?
— Oczywiście, napisałem do Międzynarodowego Czerwonego Krzyża, Czerwonego Półksiężyca, brytyjskich misji na Malajach, wszędzie, gdzie tylko mogłem. Nie udało mi się nic ustalić. Nie wiem, co jej się przydarzyło. Po wojnie nie wróciła. Czy pomoże mi pan ją odnaleźć lub dowiedzieć się, co się z nią stało?
Zadanie wydało się Mokrzyckiemu szalone. Równie dobrze mogła zginąć podczas bombardowania Singapuru przez Japończyków, jak tysiące ludzi. Podjąć się takiego zadania to jak zgodzić się na szukanie igły w stogu siana. Co się stało z tą kobietą?
— Czy miał pan jakiekolwiek wiadomości o niej?
Turowicz westchnął.
— Plotki. Jeden z naszych pilotów, Witold Urbanowicz, as Dywizjonu 303, w tysiąc dziewięćset czterdziestym trzecim roku był w Chinach i tam służył w amerykańskim dywizjonie Latające Tygrysy. To chyba jedyny polski żołnierz, który walczył z Japończykami podczas ostatniej wojny. Widziałem się z nim w brytyjskiej strefie w okupowanych Niemczech w czterdziestym siódmym roku. Powiedział mi coś, co mnie zastanowiło, ale i zirytowało. Uznałem to wtedy za nieistotne. Popełniłem błąd. — Turowicz znów westchnął.
— To może być bardzo ważne — odparł Mokrzycki niecierpliwie. — Proszę mówić.
— Urbanowicz opowiedział historię, o której się dowiedział od wziętych do niewoli Japończyków. Przesłuchiwał ich i kiedy się zorientowali, że nie jest Amerykaninem, ale Polakiem, uznali, że powinienem wiedzieć, że w cesarskiej armii jest jeden oficer, chyba major czy kapitan, który ma polską gejszę.
— To niedorzeczne — powiedział Mokrzycki. — Gejszami mogą być tylko Japonki.
— No właśnie! Dlatego wydawało mi się to dziwne. Miała ona być oficjalnie kobietą jakiegoś wysoko postawionego japońskiego oficera. Polka! Na pytanie, skąd Japończycy ją wytrzasnęli, tamci odparli, że widzieli ją w Singapurze. Umiała ponoć mówić po japońsku i przeszła na ich stronę. Wyrażali się o niej z szacunkiem.
Mokrzycki głęboko się zastanowił.
— Od lat nie daje mi to spokoju — rzekł Turowicz. — Nie wiem, czy to prawda. Nie znali jej nazwiska, ale upierali się podobno, że to na pewno była Polka. To jedyny trop, jaki mam. Myślę dziś, że to mogła być moja kuzynka. To jedyna Polka, która mogła się znajdować w Singapurze w lutym czterdziestego drugiego roku, kiedy miasto zdobyła cesarska armia japońska.
Wyglądało to naprawdę beznadziejnie. Ale Mokrzycki lubił takie sprawy. Przecież całe jego życie było jedną wielką niemożliwą i nierealną opowieścią.
— W takim razie zgadzam się — oznajmił. — Ale śledztwo będę prowadzić nieregularnie. Nie wiem, kiedy uda mi się przylecieć do Pakistanu. Będę się odzywał, jeśli czegoś się dowiem. Zostawię numer skrzynki kontaktowej, na którą może pan pisać do Langley³.
Turowicz domyślał się, że Mokrzycki wykonuje wyroki jak podczas wojny — CIA potrafiła działać skrycie, choć nie udało się zabić na przykład Fidela Castro. Wiedział, że ten niesamowity człowiek, agent bez twarzy, bez tożsamości, odnajdzie jego Basię, która zaginęła i o której losie nie było żadnej pewnej wiadomości. Żaden z nich nie przypuszczał, jak daleko zaprowadzi ich ta tajemnica.
Mokrzycki spędził u Turowiczów dwa dni, potem odjechał na lotnisko i amerykańskim samolotem wojskowym poleciał z Karaczi do Sajgonu. Był jednym z doradców CIA w południowym Wietnamie, który znajdował się wtedy w przedsionku piekła długiej wojny z komunistami.Rozdział II
Stypendium barona Rothschilda
Barbara Prażmowska pochodziła z polskiej rodziny, która w czasie wielkiej wojny i wojny domowej w Rosji miała zostawić za sobą w miarę wygodne życie, jakie ułożyła sobie w dawnym państwie carów. Od powstania styczniowego najpierw zesłańcy, a potem najbardziej przedsiębiorczy Polacy robili interesy daleko na Syberii. Z różnym skutkiem. Prażmowscy herbu Ciołek byli rodziną podzieloną, ale wytrwale dążącą do zdobycia wpływów w Rosji. Basia urodziła się jeszcze w carskiej Rosji w Czelabińsku wiosną 1914 roku. Wobec groźby bolszewików, wywracających do góry nogami cały porządek tego wielkiego wszechświata w roku 1917, już po upadku caratu, głowa rodziny i ojciec Basi, Romuald Prażmowski, syn zesłańca (imię dostał po ostatnim dowódcy powstania styczniowego — Traugutcie), zdecydował się na karkołomną podróż przez Azję i Bliski Wschód. Wprawdzie nie opowiadał legend o szklanych domach, ale Polska była mitem, na którym rodzina zbudowała swoją tożsamość — była Edenem bez ogrodów rajskich, Ziemią Obiecaną płynącą nie mlekiem i miodem, ale tym, co ojciec opowiadał w długie niedzielne syberyjskie wieczory — biedą wsi, ciasnym antysemityzmem ulicy, wszechwładzą duchową Kościoła.
Gdy rodzina odbywała tę szaloną podróż przez Azję, Basia miała cztery latka. Nie potrafiła przywołać oczywiście żadnych szczegółów, ale jako mała dziewczynka chłonęła muzykę każdego kraju, przez jaki przejeżdżali lub przepływali, zapamiętywała zapach ulicy w Sajgonie, pełnym francuskich żołnierzy kolonialnych w lipcu 1918 roku. Z Indii z kolei zachowała wspomnienie smaku dojrzałego mango. Rodzina Prażmowskich, podróżując ze Wschodu, zatrzymała się w Bombaju w czasie, kiedy akurat był sezon na te owoce. Nigdy nie zapomniała tego doznania.
Gdy trafili w końcu po bardzo długiej i krętej drodze do Polski, Romuald Prażmowski z miejsca zapisał się do Pepeesu — uważał się zawsze za socjalistę, ale nie komunistę. Naczelnik państwa Józef Piłsudski zachęcał przedsiębiorczych ludzi do tego, by angażowali się w sprawy kraju. Prażmowscy osiedli więc we Lwowie, ledwo co odzyskanym z rąk ukraińskich, a ojciec rodziny z miejsca zajął się biznesem. Sprowadzał z Azji różne towary — kawę, przyprawy, tytoń i inne luksusowe dobra. Interes się kręcił. Żona Romualda, Cecylia z Turowiczów, w wolnej Polsce urodziła jeszcze czworo dzieci — czterech chłopaków w ciągu pięciu lat. Basia była już duża i starała się pomagać matce. Kończyła szkołę jako prymuska z rzadkim talentem do języków. Któregoś dnia ojciec zauważył, że córka rozmawia z sąsiadem Ormianinem w jego języku. Zapytał ją potem w domu:
— Jak ty mówiłaś z Artemem Pakosjanem?
— Jak to: jak? Normalnie, po ormiańsku — odparła.
— To niezwykłe, moja córko. Jak ty się tego nauczyłaś?
— Artem to mój przyjaciel. W jego domu są różne książki, pokazał mi alfabet, to sobie poczytałam, a potem nauczył mnie mówić.
Ojciec nie mógł się temu nadziwić. Rozmawiał często z żoną o tym, że ich córka jest niezwykle uzdolniona, znacznie mądrzejsza od dziecinnych jeszcze synów. Świetnie radziła sobie też z chłopakami z ulicy, gdy wołali za nią coś w stylu: „Hej, dziunia, pokaż nogi”. Nie była dla nich żadną „dziunią”! To słowo doprowadzało ją do pasji. Zawsze ich goniła i jak którego dopadła, to tłukła bez litości. Z tego powodu wszyscy chłopcy z ulicy kochali się w niej na zabój. Rodzice patrzyli na te szaleństwa przez palce, ale chcieli ją wydać dobrze za mąż.
— A co, mężu, jeśli nasza córka będzie chciała iść na studia? — zapytała raz matka Basi. — Zdumiewa mnie to, mój drogi, że dziś dziewczęta pragną iść na studia. W moich czasach znalezienie męża to był cel dziewczyny.
— Z tym nie będzie problemu. Basia pobiła już wszystkich synów sąsiadów, więc każdy z nich chciałby ją za żonę — zauważył Romuald Prażmowski.
— Co ty opowiadasz, Romualdzie! Moja córka?!
— Nie musimy być staromodni — skwitował ojciec.
— Tylko żeby nie była drugą Rodziewiczówną! — żachnęła się pani Prażmowska.
Romuald uwielbiał córkę. Nie potrafił jej niczego odmówić. Jednak Basia musiała jeszcze przez jakiś czas zostać w domu ze względu na gwałtowny opór matki. „Najpierw szkoła średnia dla dziewcząt we Lwowie, potem ze dwa lata w domu i może wówczas zgodzę się na studia” — mówiła Cecylia. Basia tymczasem nie miała nic do powiedzenia. Ale wróciła do tego tematu w pewną niedzielę pod koniec września 1933 roku. Była obecna cała rodzina, więc wieczór idealnie nadawał się na bitwę o niezależność, jak wmówiła sobie Basia.
— Chciałabym pójść na studia. Zdałam świetnie maturę w maju. I tak zbyt długo czekam na wasze pozwolenie — zwróciła się do rodziców.
— Romualdzie, nie mogę! Powiedz coś swojej córce! — zaczęła histeryzować matka.
— Mamo, znowu będzie ci trzeba podać sole trzeźwiące — upomniała ją Basia.
Nagle przy stole zrobiło się cicho.
— Basiu, porozmawiamy o tym potem. Teraz barszcz twojej mamy. Przyznasz, że jest niezrównany.
— Jak zawsze nie chcesz zabrać głosu, kiedy trzeba — skwitowała córka.
Romualda wciąż zaskakiwały jej niepodporządkowanie, brak cnoty milczenia, hardość charakteru.
— A jakie konkretnie studia chciałabyś podjąć?
— Jak to: jakie? Chciałabym studiować orientalistykę na Uniwersytecie Warszawskim.
Matka upuściła srebrną łyżkę wazową do zupy. Czerwień barszczu zabarwiła śnieżnobiały obrus. Co za nieszczęście! Wszyscy zaniemówili. Nie bardzo wiedzieli, jak ugryźć marzenie ambitnej dziewczyny, w której głowie nie było miejsca na polską literaturę romantyczną (po prawdzie — uważała ją za nieskończenie nudną i pretensjonalną). Natomiast rzeczywiście — orientalistyka na Uniwersytecie Warszawskim była nowym pomysłem, pierwszych studentów zdołała przyjąć dopiero w tym roku. Basia uparła się, żeby zacząć owe studia na specjalizacji indologicznej. Cóż to za dziwactwo! Jeśli się jednak zastanowić — przejeżdżała przecież przed laty przez Indie z rodzicami, dla niej to był powrót do tej podróży. Dziewczyna się uparła. Kobiety bywały już lekarzami, nauczycielkami, pisały doktoraty i broniły ich — argumentowała. Mimo dąsań matki, oblanego obrusa rodzina w końcu zaakceptowała jej decyzję.
Warszawa, jesień 1935
Po dwóch latach Barbara Prażmowska była najlepszą studentką i jedyną kobietą w Instytucie. Orientalistyka wystartowała w Warszawie dwa lata wcześniej z czterema specjalizacjami: egiptologiczną, indologiczną, sinologiczną i turkologiczną. Nie było jej najbardziej wymarzonego kierunku — japonistyki. Studiowała zatem Indie i uczyła się sanskrytu. Jej dobrym kolegą na wydziale został Jakub Lebenstein, syn aptekarzy ze Lwowa, pochodzący z dobrego, zamożnego żydowskiego domu, w pełni jednak zasymilowanego z polską kulturą.
Basia lubiła rozmowy z nim. Jednak tego dnia Kuba siedział długo w zakładowej bibliotece w Pałacu Staszica, w jakiś dziwny sposób przybity i zrezygnowany.
— Kuba, co się stało?
— Ty nic nie wiesz, Basiu? — Lebenstein odparł pytaniem na pytanie.
Basia lubiła tembr jego głosu — zupełnie jak gdyby czytał jedną z baśni tysiąca i jednej nocy.
— Otóż, moja droga, w Szkole Głównej Gospodarstwa Wiejskiego studenci narodowcy zażądali numerus clausus. Boję się, że i na naszym uniwersytecie ta smutna praktyka będzie mieć miejsce.
— Nie wierzę! — zaoponowała stanowczo Basia. Nie wyobrażała sobie takiej nikczemności.
— Ruch narodowy nie cofnie się przed wykluczeniem nas z życia społecznego — zauważył smutno Lebenstein.
Rozumiała go. We Lwowie ponoć już się odbywały takie ekscesy antysemickie przed gmachem politechniki, a w Wilnie przypadkową ofiarą podobnych zdarzeń był student Stanisław Wacławski. Rok później, już w jej ukochanym mieście, zginął w ulicznej bijatyce z Żydami student Jan Grotkowski. To się mogło powtórzyć w Warszawie.
— Nie wiesz, jak bardzo jest mi przykro — powiedziała i usiadła koło niego. — Duszna zrobiła się atmosfera w kraju. Nie uważasz, od śmierci Marszałka w maju osuwamy się w najciemniejszą dyktaturę?
— Nie mam co do tego wątpliwości.
— Skoro się zgadzamy — rzekła Basia — to logiczne jest, że muszę zadać pytanie o to, czy ty i ja zamierzamy zostać w Polsce. To mój kraj, wychowałam się tutaj, przetrawiłam romantyzm, od którego jeszcze boli mnie brzuch, ale nie chcę żyć w ciasnej przestrzeni, gdzie mówią nam, jak mamy oddychać i co czytać.
— Ostra jesteś wobec sanacji — zauważył Lebenstein. — Zapraszamy do koła lewicowego.
— Dziękuję. Socjalizm jest mi równie obojętny jak myśl endecka czy sanacyjna.
— To jakie masz poglądy polityczne? Przecież jakieś musisz mieć.
Basia westchnęła.
— Jestem osobą środka. Nie chcę nikomu niczego narzucać. Każdy ma prawo do życia wedle swego uznania.
— Liberałka z ciebie.
Uśmiechnęła się.
— Przede wszystkim nie wiem, czy chcę kończyć u nas, w Polsce, indologię. Sanskryt i znajomość kultury czy historii to nie wszystko. Chciałabym móc wyjechać do tego kraju i tam studiować i poznać język jeszcze lepiej.
— Ciągnie cię gdzieś dalej? — zapytał Lebenstein, który żałował, że Basia nie chce zostać w Polsce dla… niego.
Po krótkim namyśle dziewczyna postanowiła mu zaufać.
— Tak naprawdę chciałabym studiować japonistykę i wyjechać do Kraju Kwitnącej Wiśni.
Lebenstein pomyślał, że to jakaś fanaberia, chwilowa zachcianka kobieca. Nie był wolny od myślenia takimi kategoriami. Religijne środowisko żydowskie zamykało przecież kobietę w domu z dziećmi. To, że miał teraz poglądy socjalistyczne, nie wykluczało przecież tego, że wyszedł z takiego właśnie świata.
— Naprawdę?
— To największa fascynacja mojego życia. Czytam wszystko, co dotyczy Japonii. Zgromadziłam w domu we Lwowie pokaźną bibliotekę. Mam nawet dedykację, którą wpisał dla mnie w Historii Japonii poseł japoński, pan Kawai — pochwaliła się Basia. — Ojciec spotkał się z nim w sprawach handlowych ze dwa lata temu.
— To ten poseł, który zmarł w Polsce? — zapytał Lebenstein.
Rzeczywiście — w roku 1933, w sierpniu, zmarł w Otwocku, gdzie leczył się na gruźlicę, poseł cesarski przy rządzie Rzeczypospolitej Polskiej Hiroyuki Kawai. Była to osobowość niezwykle popularna w Polsce, znana z odczytów i działalności w Towarzystwie Polsko-Japońskim.
— Tak. To bardzo smutne. Ale nie wiem, czy mnie zrozumiałeś. Ja nie chcę jechać do Japonii teraz, kiedy nie znam języka. Chciałabym się go nauczyć, zarówno w mowie, jak i piśmie, ale gdzieś na Zachodzie. Choćby we Francji.
— Najlepsza japonistyka, jak słyszałem, jest w Anglii. Masz niezłe wyniki, ale czy będą chcieli kobietę? Do tego z takiego kraju jak Polska? — zapytał przytomnie Lebenstein. — Dla Anglików to jak kraj niedźwiedzi. Albo Eskimosów.
Basia musiała przyznać, że to było nazbyt górnolotne pragnienie.
— Napiszę podanie do Anglii o stypendium. Rodzice mi pomogą.
— To za mało. — Lebenstein pokręcił głową. — Musiałabyś mieć ponad tysiąc funtów na semestr, to gigantyczne pieniądze nawet dla Anglików.
Po chwili jednak zaczął mamrotać pod nosem, jak gdyby sobie coś przypominał.
— Co ci tam szepcze do ucha dybuk? — zapytała Basia.
— Jest pewna teoretyczna możliwość. Ale tylko teoretyczna — zastrzegł Jakub. — Mój ojciec ma kilka aptek w Krakowie, Lwowie, Rzeszowie, w Bielsku oraz w Wiedniu, choć teraz w Austrii same problemy. Nie dalej jak rok temu naziści próbowali przejąć rządy i zabili Engelberta Dollfussa. Ojciec wówczas chciał sprzedać kamienicę oraz interes w Wiedniu, w czwartej dzielnicy. Wyperswadował mu to jego stary znajomy, baron Rothschild. I to jest twoja szansa.
— Twój ojciec czy baron Rothschild?
— Ja. Musisz się ze mną umówić na randkę.
Basia przypatrzyła się swemu koledze. Doprawdy, nie poznawała go.
— Czyżby pan, panie Lebenstein, próbował mnie zaciągnąć do łóżka?
— Skłamałbym, mówiąc, że tego nie chcę — odparł bez żenady Lebenstein. — Ale szanuję cię i chcę ci pomóc.
— Czy to komplement?
— Oczywiście. Najwyższe wyróżnienie — dodał. — Napiszę do ojca. Być może będziesz musiała się udać osobiście do Wiednia. Baron lubi wiedzieć, komu funduje stypendia. Może akurat ma jakiś interes w Japonii? Oni teraz potrzebują pieniędzy, napadli przecież na Mandżurię przed dwoma laty.
Basia nie zareagowała. Co miałoby ją poruszyć? Że perspektywa wojny drzemała na horyzoncie jak burza w upalny letni dzień i ona jej nie dostrzegała? Dziewczyna zajęta była przede wszystkim sobą. W jej wieku miała do tego prawo.
*
Stało się tak, jak ustalili. Lebenstein napisał do ojca, aby ten zwrócił się pilnie o stypendium dla bardzo zdolnej studentki zafascynowanej Japonią. To wciąż była duża nowość. Umiejętność rozmawiania z mieszkańcami Kraju Kwitnącej Wiśni w ich języku stanowiła niezwykle rzadką i pożądaną cechę. Basia w tym okresie swojego życia snuła śmiałe marzenia. Musiała czekać na spełnienie obietnicy przez Lebensteina kilka tygodni. W międzyczasie ojciec kolegi chorował, więc nie było jak prosić go o przysługę. Wreszcie, w styczniu 1936 roku, przyszło zaproszenie do rozmowy o stypendium Rothschildów, ale wtedy Jakub oświadczył jej, że nie ma mowy, aby pojechała sama do Wiednia. Basia nie powiedziała o tym rodzicom, chcąc postawić ich przed faktem dokonanym. Wiedziała, że prędzej czy później udobrucha ojca, który miał do niej słabość, ale zdawała sobie też sprawę z nieprzejednania matki.
Do Wiednia rzeczywiście udali się razem, ale Basia stanowczo powiedziała, że Lebenstein nie może liczyć na żadną wdzięczność wyrażającą się w zmianie charakteru ich relacji. Młody człowiek poczuł się urażony. Zachował się jednak jak należy.
— Wolałbym mieć jakąś nadzieję, ale cóż… Znam cię i nie mogę wymagać od ciebie niczego, jeśli w twoim sercu jest miejsce tylko dla Japonii.
Basia uśmiechnęła się na to wyznanie.
Dotarli pociągiem do Krakowa, a stamtąd odchodził pociąg jadący po dawnej linii warszawsko-wiedeńskiej. Nazajutrz zameldowali się w Wiedniu. Spotkania z szefami fundacji naukowej znanej rodziny bankierów miały się odbyć za dwa dni. Jak się okazało, o takie stypendium ubiegało się sporo osób z Austrii, Czechosłowacji i nawet jedna dziewczyna z Węgier, ponoć bardzo uzdolniona malarka — ona akurat starała się o wyjazd do Paryża. Mimo to Basia pozostała spokojna. Bardziej denerwował się Lebenstein. Ta dziewczyna naprawdę mu się podobała i chciał, żeby właśnie ona dostała to stypendium. Gdyby tylko mógł coś jeszcze zrobić… Jednak obowiązywała kolejka na komisję. Rothschildowie, konstruując program stypendialny, czerpali z brytyjskich wzorców — jak fundacja Wellcome Trust.
W dniu spotkań jako pierwsza na rozmowę weszła malarka. Po półgodzinie była już po. Z nikim nie chciała rozmawiać. Potem był młody skrzypek. I jemu też się nie powiodło. Basia szalenie się tym zdenerwowała. Wreszcie przyszedł czas na nią. Wstała z krzesła i z lekkością gazeli wkroczyła na salę.
— Skąd pani jest? — zapytano ją po francusku.
Nie wiedziała, że rozmowa kwalifikacyjna odbędzie się w tym języku, ale może było to sprawdzenie, czy osoba, która ubiega się o stypendium, zna pierwszy podstawowy kod zachodniej kultury, funkcjonujący od czasów Króla Słońce. Na szczęście Basia miała w domu dobrych nauczycieli, najlepszych we Lwowie.
— Z Polski.
— Proszę siadać. Czy gdyby pani miała do wyboru: spędzić całe życie, pisząc jedną powieść o Japonii, ale nigdy tam nie pojechać albo pojechać tam na krótko, zatracić się w całości, ale nigdy nie wrócić do domu, to co by pani wybrała?
— Bez wahania to drugie.
— Dlaczego? — padło pytanie.
— Bo chcę żyć szybko, wspaniale, doświadczając wielkiej miłości i wielkiego cierpienia. Chcę zobaczyć Japonię i jej kwitnące wiśnie, nawet gdyby były mitem, bo nie ma przecież niczego wspanialszego ponad mit.
— Wygłasza pani nazbyt śmiałe poglądy jak na osobę mającą tak niewiele lat — rzekł przewodniczący komisji.
Był to sam baron Rothschild — lub ktoś przez niego upoważniony. Basia nie była tego pewna.
— Pochodzę z kraju, gdzie kobiety mogą odważnie wygłaszać poglądy. Kobiety w Polsce mają prawa wyborcze od listopada tysiąc dziewięćset osiemnastego roku, podczas gdy w takiej Belgii czy Szwajcarii, które uchodzą ponoć za bardziej cywilizowane od mojego kraju — nie. Jestem córką szlachcica i mogę mówić to, co jest logiczne, spójne i nieodbiegające od prawdy.
W oczach rozmówcy na ułamek sekundy błysnął uśmiech, szybko stłumiony.
— Dlaczego takie stypendium powinniśmy dać Polce?
— Bo w moim kraju nie mam możliwości nauczenia się języka japońskiego.
— To dość osobliwe, przyzna pani.
— Nie mniej osobliwe byłoby udzielenie stypendium na naukę języka inuickiego. Mój pomysł na wyjazd do Anglii jest spójny i logiczny. Opanowałam sanskryt w ramach studiów w Polsce, ale nauczenie się japońskiego i zostanie tłumaczką kultury japońskiej dla Polaków byłoby możliwe tylko dzięki temu stypendium. Chciałabym przekładać dzieła japońskiej poezji i nowożytnej od czasu panowania cesarza Meiji⁴. To byłoby coś nowego i wspaniałego.
Ta wypowiedź otworzyła dyskusję z dwoma innymi powołanymi do komisji osobami. Jak się dziewczyna mogła przekonać, byli to byli dyplomaci austriaccy, których poproszono o ocenę jej aplikacji. Musiała odpowiedzieć na wiele pytań. Wydawało się Basi, że uczyniła to wedle swojej najlepszej wiedzy.
— Co fundacja barona Rothschilda będzie miała z pani stypendium?
Bez wahania odpowiedziała.
— Baron Rothschild będzie miał pewność, że dobrze wydał pieniądze i Hitler już mu ich nie ukradnie, kiedy tu wkroczy, bo chyba nie mają panowie wątpliwości co do losu Austrii, prawda?
Komisję zamurowało. Jej członkowie popatrzyli po sobie. Nikt dotąd nie śmiał do nich tak mówić. Nie przywykli do czegoś takiego. A już na pewno nie do tego, by takie słowa pochodziły od kobiety.
— Dziękujemy pani. Informacja o przyznaniu stypendium lub odmowie zostanie wysłana do pani pocztą w terminie trzech miesięcy.
Basia wyszła i dopiero przy Lebensteinie, który czekał na nią przed drzwiami, rozpłakała się z wrażenia. Podczas rozmowy cały czas tłumiła w sobie emocje.
— Zawaliłam, na pewno — powiedziała w końcu, śmiejąc się przez łzy.
Cieszyła się, że ma to już za sobą.------------------------------------------------------------------------
¹ To postać historyczna — niezwykła i zapomniana. Władysław Turowicz jest bohaterem filmu dokumentalnego Polskie orlęta na pakistańskim niebie (TVP, 2008). Wszystkie okoliczności rodzinne Turowicza w powieści Japonka są fikcją literacką — licentia poetica. Chcę polskiej pamięci przywrócić za pośrednictwem kultury popularnej wiedzę o tym wspaniałym człowieku (przyp. autora).
² Patrz: moja trylogia Kurier z Toledo (wyd. Lira, 2019), Kurier z Teheranu (wyd. Lira, 2020), Kurier z Tivoli (Lira, 2021).
³ Siedziba CIA w Wirginii.
⁴ (jap.) Oświecone rządy; Meiji to pośmiertne imię cesarza Mutsuhito (1868-1912) i jednocześnie nazwa okresu jego panowania. Zerwał on z rządami szogunów z rodu Tokugawa i zainicjował proces otwierania się Japonii na Europę. Za jego rządów Cesarstwo Japonii stało się potęgą światową.