- promocja
Japoński wachlarz - ebook
Japoński wachlarz - ebook
Najważniejsza podróż Joanny Bator
W 2002 roku kulturoznawczyni Joanna Bator przyjeżdża do Japonii na swoje pierwsze stypendium w Tokyo Institute of Technology. Po kilku powrotach w 2011 z Japonii wyjeżdża Joanna Bator – pisarka. To właśnie w Tokio powstaje jej debiutancka Piaskowa góra, powieść przełomowa dla samej autorki i współczesnej polskiej literatury, a także Ciemno, prawie noc, książka nagrodzona Literacką Nagrodą Nike.
Ale pierwszy był Japoński wachlarz, zbiór reportaży uhonorowanych Nagrodą im. Beaty Pawlak. To zapis spotkań, zachwytów i olśnień, ale też próba odpowiedzi na pytania, które rodzą się w codziennych spotkaniach z Innym. Książka – niezwykły osobisty przewodnik bez którego nie sposób zrozumieć współczesnej Japonii.
Oddaję w ręce Czytelników kolejne wydanie książki, która jest zapisem największej i najważniejszej podróży mojego życia. W sumie spędziłam w Japonii cztery lata, ale pierwsze dwa, podczas których pisałam Japoński wachlarz, miały szczególny urok nowości i pozostały w mojej pamięci jak świetlisty prezent.
fragment Wstępu
Joanna Bator – laureatka Nagrody Literackiej Nike, Nagrody im. Beaty Pawlak, Nagrody Literackiej im. Hermana Hessego, Nagrody Literackiej im. Stefana Heima, Nagrody Literackiej Usdomer, szwajcarskiej Spycher Literaturpreis. Autorka bestsellerów tłumaczonych na wiele języków, w tym zekranizowanego niedawno Ciemno, prawie noc.
Kategoria: | Podróże |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-240-6369-7 |
Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Oddaję w ręce Czytelników kolejne wydanie książki, która jest zapisem największej i najważniejszej podróży mojego życia. W sumie spędziłam w Japonii cztery lata, ale pierwsze dwa, podczas których pisałam _Japoński wachlarz_, miały szczególny urok nowości i pozostały w mojej pamięci jak świetlisty prezent. Dowód na to, że nie przeoczyłam łutu szczęścia, o którym dyskutują bohaterowie dużo później napisanego _Purezento_. Tamta podróż do Japonii, zaskakująca, spontaniczna, nie tylko obdarzyła mnie miłością i tęsknotą na całe życie, ale też dała oddech od polskiej codzienności i zawodowych przymusów. W Tokio napisałam swoją pierwszą powieść, _Piaskową Górę_, i przypieczętowałam swój los, porzucając wkrótce potem pracę akademicką.
Od czasu, gdy po raz pierwszy wylądowałam na lotnisku Narita, wiele wody upłynęło w rzeczce Nomi i wiele razy opadły płatki wiśni na kampusie Tokyo Institute of Technology. Niektórych miejsc już nie ma, a inne zmieniły się równie bardzo jak ludzie, których znałam. Ostatnio, dzięki mediom społecznościowym, zobaczyłam po latach córkę swojej tokijskiej przyjaciółki. Ayaki niektórzy z Państwa mogą pamiętać ze zdjęcia w pierwszym wydaniu _Japońskiego wachlarza_ – to ta mała dziewczynka, która robi śmieszną minę z zadartym noskiem. Dziś jest dorosłą kobietą i po latach międzynarodowej profesjonalnej kariery sportowej w futbolu wróciła do Japonii. Zajmuje się tradycyjnym barwieniem tkanin za pomocą indygo w reaktywowanej rodzinnej farbiarni. Jej brat Akimi, wykształcony w Anglii, został antropologiem i reżyserem – niedawno polecałam jego świetny dokument pt. _Kanarta_. Inne kontakty urwały się, więzi wygasły, ale pozostała nostalgia, ta słodko-gorzka nostalgia, wynikająca z rosnącej z wiekiem zgody na przemijanie.
Myślę, że jeszcze przynajmniej raz wrócę do Japonii i czekam od lat na znak – temat, zahaczkę, przeczucie. Nie chcę tam jechać jako turystka, lecz pobyć i wyznaczyć nowe ścieżki. Pociągają mnie już inne rzeczy i o ile w młodości szukałam etnograficznej niezwykłości, wstrząsu, ekscytacji, to teraz bardziej intersujące są dla mnie wewnętrzne podróże w poszukiwaniu piękna, harmonii i szlachetnego smutku. Wiem, że wielu moich Czytelników pojechało do Japonii po przeczytaniu _Japońskiego wachlarza_ i wielu marzy, by tam wrócić. Może więc spotkamy się kiedyś w Hasederze w porze deszczowej, gdy kwitną hortensje we wszystkich odcieniach niebieskości i fioletu, o kwiatostanach dużych jak ludzkie głowy, albo ramię w ramię stracimy dech z zachwytu, patrząc jesienią na ogród zen w Ryoan-ji.Inne ciała: „ja” i „oni”
Moja japońska przygoda zaczęła się na frankfurckim lotnisku przed wejściem numer trzydzieści trzy, gdzie wraz z resztą podróżnych czekałam na samolot do Tokio. Oprócz mnie byli tam niemal wyłącznie Japończycy, co sprawiło, że nagle znalazłam się pośród ludzi, od których różniłam się wyglądem w sposób wyraźny i niemożliwy do zignorowania. _Gaijin_, czyli „obca”, „cudzoziemka”, dosłownie „osoba z zewnątrz”, jedno z nielicznych japońskich słów, jakie znałam, przyszło mi do głowy i rozbłysło na moim europejskim czole jak neon. W ramach obejmującego również Japonię dyskursu politycznej poprawności Japończycy starają się odejść od tego określenia, ale jest ono nadal w powszechnym użyciu. Oto więc ja, gaijinka. Zabawa w wyszukiwanie w tłumie azjatyckich twarzy, której oddawałam się z obsesyjnym upodobaniem od czasu, gdy zapadła decyzja o moim wyjeździe do Japonii, straciła sens. Teraz to „ja” byłam inna, a „oni” stanowili odniesienie.
Niestety żadne subtelne i wyrafinowane wrażenie nie dodało blasku początkowi mojej podróży. Płaskie skośnookie twarze Japończyków wydawały mi się po prostu bardzo do siebie podobne. Ta boleśnie banalna refleksja nie sprawiła mi żadnej satysfakcji poznawczej, ale japońscy podróżni byli po prostu czarnowłosi, żółtawi i skośnoocy. Wiadomo, że przeciętnemu Europejczykowi łatwiej odróżnić trzy japońskie samochody na parkingu niż trzech wczoraj poznanych Japończyków; tacy jesteśmy ograniczeni i co za szczęście, że umiemy z siebie żartować, bo przecież, broń Boże, nie ma to nic wspólnego z naszym poczuciem wyższości. Po jakimś czasie przeciętny Europejczyk zaczyna rozpoznawać w Japonii odmienne typy antropologiczne, ale są to nadal różnice subtelne – kilka centymetrów wzrostu, kształt kości policzkowych, pieprzyk na policzku, odróżniający dla potrzeb naszej percepcji jakąś czarnowłosą i czarnooką Mariko z Hokkaido od jej równie czarnowłosej i czarnookiej koleżanki z Kiusiu. Wizualne doświadczenie „bujnej różnorodności”, w jaką – według Rolanda Barthesa, autora _Imperium znaku _– przekształca się z czasem przywożony przez nas do Japonii stereotyp Japończyka, w moim przypadku było w oczywisty sposób kwestią przyszłości. Wytężyłam więc wzrok w pierwszej próbie przeniknięcia tajemnicy, jaką ukrywa cielesna obecność Innego.
Japońskie ciała siedzące w poczekalni numer trzydzieści trzy były drobne i ładnie wpasowane w przestrzeń. Na ich szczupłych kolanach spoczywały szczupłe dłonie o podłużnych wąskich paznokciach. Bardzo zadbanych i czystych. Jedno obok drugiego siedziały w większości starsze ciała: delikatne kobiety o nienagannym makijażu i świeżych fryzurach sprawiających wrażenie, jakby przed godziną rozjaśnił je na identyczny odcień brązu ten sam fryzjer, starsi panowie wyszykowani na podróż z nieco przesadną pedanterią. Wszystkie ciała, niezależnie od płci, były jakby ubrane „za bardzo”. Przebrane w uniformy „prawdziwych japońskich turystów”, jakich zwarte grupy można zobaczyć w najatrakcyjniejszych miejscach starego kontynentu – na placu św. Marka, w Luwrze, pod krzywą wieżą w Pizie. Drobne ciała opakowane zostały starannie, elegancko i schludnie, bardzo dokładnie, a ich stroje uzupełniała zbyt duża ilość detali: pasujących do siebie chusteczek, pasków, szali i torebek, z rozmysłem skompletowanych czapeczek i kapeluszy, lornetek i aparatów fotograficznych w wymyślnych futerałach. Ciała te miały w sobie coś roślinno-morskiego raczej niż ssaczego. Nie szpeciły ich żadne fałdy i nawisy tłuszczu. Nie wylewały się na boki ze swoich eleganckich form i siedziały tak, jakby starały się nie zajmować więcej miejsca, niż jest to absolutnie niezbędne. Francuski filozof Jean-Luc Nancy pisze, że w odróżnieniu od zachodnich ciał błonowatych, zamkniętych w sobie, monadycznych (a więc potencjalnie agresywnych), ciała japońskie są czułkowate; przyzwyczajone do ścisku, wypuszczają na boki czułki, badając przestrzeń, ale nie wchodząc pochopnie w kontakt z innymi ciałami. Za pomocą niewidzialnych radarów namierzają zbliżające się inne ciało i odginają się w bok jak ukwiały. Średnią wieku wśród tych czułkowatych ciał obniżały trzy młode dziewczyny (albo trzy klony dla mojego niewprawnego i niepoprawnego politycznie oka), które ukryły się w kącie, jeszcze idealnie gładkie, śliczne jak z reklamy azjatyckiego biura podróży. Jedna powiedziała coś do koleżanek, na co te zachichotały, zasłaniając usta dłonią w potrojonym geście. Coś w ich wyglądzie, świeżym, promiennym, erotycznym, odbiegało od normy, którą znam, i dopiero spojrzawszy na ich stopy, zrozumiałam, w czym rzecz. Dziewczęta trzymały je zwrócone czubkami do środka, tak jak czasem robią małe dziewczynki; trzy pary małych japońskich stópek obutych w najmodniejsze w tym sezonie klapeczki z nosami w szpic stały pod identycznym kątem utworzonym przez połączone palce i rozsunięte pięty. Klapeczki niby bardzo podobne do tych, którym i ja się nie oparłam, ale bardziej ozdobne, przesadne w modnym kroju, przerysowane. Bardziej znak buta niż but. Bucik bonsai. Niewinne lolitki, nieświadome (nie chcąc być świadome?) swojej dorosłej już kobiecości, zachichotały ponownie, trzy wąskie dłonie uniosły się jeszcze raz, by przykryć troje ust starannie pokrytych błyszczykiem. Siedzący najbliżej mnie mężczyzna zaszeleścił gazetą i spojrzał dyskretnie na zegarek. Potem przeniósł wzrok w tym samym kierunku, w którym ja patrzyłam, na promieniejące urodą dziewczęta. Jego towarzyszka ani drgnęła, może drzemała i tylko opal wielkości przepiórczego jajka zadrgał na jej palcu płomiennym blaskiem. Japońskie ciała z czułkami: „Ostrożne”? „Nieśmiałe”? „Przebiegłe”? Przycupnęłam obok jednego z nich, a ono odsunęło się leciutko. Siedzieliśmy jak w zamkniętej kapsule. Gotowi do podróży na inną planetę. Po chwili najpierw niemiecki, a potem japoński głos powiadomił nas, że samolot jest gotowy do odlotu. Informacja wypowiedziana po japońsku była o wiele dłuższa, wygłoszona kobiecym głosem o oktawę wyższym od normalnego. Brzmiał tak, jakby jego właścicielka zapraszała nas do uczestnictwa w czymś wyjątkowo przyjemnym i niezwykłym, z góry przepraszając jednak, jeśli nam się nie spodoba, i biorąc całą winę na siebie. Cieniutkim głosem wydobywającym się z głębi ściśniętej krtani informowała nas być może, że jeśli będziemy mieć jakieś zastrzeżenia co do obsługi pokładowej, gotowa jest osobiście zadośćuczynić naszym krzywdom, natychmiast popełniając rytualne samobójstwo. W porównaniu z tą kwintesencją grzeczności powtórzona właśnie niemiecka informacja przypominała ponaglenie więziennej strażniczki i to ona dopiero skłoniła mnie do ruchu. Pochodzę z tej części Europy, gdzie niemieckie komendy są mocno wrośnięte w podświadomość i niektórym nadal śnią się w koszmarach. Gdy wstaliśmy, by ustawić się w wyjątkowo porządnej kolejce do samolotu, poczułam kolejny przypływ niesprecyzowanego cielesnego dyskomfortu. Nagle coś zaczęło być ze mną nie tak. Dziwnie. Z pewnością inaczej niż zwykle. Po chwili dopiero zdałam sobie sprawę, że – o cudzie – należę do najwyższych kobiet w poczekalni i góruję wzrostem nad wieloma mężczyznami. Nie do wiary – nad większością mężczyzn! Nigdy jeszcze nie patrzyłam na świat z tej perspektywy, a trzydzieści parę przeżytych lat pozwoliło mi przyzwyczaić się do pożytków i wad związanych z faktem, że jestem raczej nieduża. Drobna, filigranowa, subtelna i delikatna – jakże nie cierpiałam tych określeń i świadomości, że osoba tej postury jest potencjalną ofiarą. Od dzieciństwa marzyłam, że pewnego dnia stanę się wysoka, postawna i silna jak boksująca Hilary Swank w _Million Dolar Baby_ (_Za wszelką cenę_).
Podobno Japończycy są coraz wyżsi. Statystyki podają, że niestroniące od mięsa i nabiału młode pokolenie przerosło rodziców i dziadków, ale średnia jest nadal niezbyt imponująca. Europejczycy i Amerykanie, którzy tak jak ja w ojczyźnie z trudem uchodzili za najwyżej średnich, w Japonii pierwszy raz w życiu cieszą się wysokim wzrostem. Szczupli zaś, z przyzwyczajenia kupując ubrania rozmiaru „S”, ze zdumieniem spostrzegają, że spodnie udaje się wciągnąć tylko do kolan, a nagle spotężniała klatka piersiowa rozsadza sweterek o przykrótkich i zbyt wąskich rękawach. Przekraczając granicę Japonii, niepostrzeżenie zmienili się bowiem w grubasów w rozmiarze „XL”. Ja sama z osoby nie wyróżniającej się niczym szczególnym wyrosłam niespodzianie na kogoś, komu japońskie dziecko o buzi jak z kreskówki przygląda się zogromniałymi ze zdumienia oczami.
W pewnym sensie przestałam być dawną sobą. Cudzoziemka, gaijinka – to kluczowe słowo odtąd ma otwierać, a niekiedy i wyczerpywać charakterystykę mojej osoby. W ten sposób Japonia pozbawiła mnie pewności. Stałam się nagle kobietą innego rozmiaru, dużą blondynką w tłumie drobnych, ciemnowłosych osób. Ta nagła translokacja „ja” uświadomiła mi, że podróż do Japonii będzie się różniła od wszystkich innych.Pod słońce
Ktoś kiedyś powiedział, że między Polską a Japonią jest tylko wielki las. Zaczyna się on wkrótce potem, jak samolot przeleci nad Uralem oddzielającym malutką Europę od potężnej Azji i skręci na północ. Zamknięci w hermetycznej kapsule, lecieliśmy, wygrywając zawody z czasem, i dzień zszarzał w mgnieniu oka. W ten sposób wieczór w Europie zamienił się nagle w głęboką noc, która pędząc na łeb na szyję, ścigała się ze swoim cieniem nad Syberią.
Obok mnie siedział starszy mężczyzna, drobny i maleńki. Jego czułkowate ciało odgięło się delikatnie w stronę okna, by ograniczyć do minimum ewentualny kontakt fizyczny z moim łokciem lub ramieniem. Od chwili wejścia do samolotu nie zamieniliśmy ani słowa. Raz tylko Japończyk uśmiechnął się do mnie niemal nieuchwytnym półuśmiechem, gdy – podobnie jak on – sięgnęłam po pałeczki, a nie widelec, by zjeść międzykontynentalny posiłek złożony z europejskich i azjatyckich dań. Słysząc, jak rozłamuję ich połączone końce, staruszek odwrócił się w moją stronę, popatrzył na stojący przede mną makaron i sos sojowy jak nauczyciel do zeszytu uczennicy, z uwagą niepozbawioną poczucia wyższości. Pokiwał głową, przyjrzał się jeszcze raz i uniósł w dwóch palcach maleńką plastikową torebkę z suszonymi wodorostami nori, których nie zauważyłam, a które powinnam dodać do swojej potrawy, aby wszystko odbyło się według zasad. Była to pierwsza instrukcja związana z jedzeniem, jakich potem moi japońscy znajomi udzielą mi mnóstwo. Przeciętny Polak przez całe życie nie wypowie bowiem tylu zdań na temat bigosu, ile Japończyk może wyprodukować na temat ulubionej potrawy podczas codziennej kolacji. Moja edukacja kulinarna zaczęła się od podanej w samolocie _zaru-soba,_ czyli zimnego makaronu z gryczanej mąki posypanego pokrojonymi w cienkie paseczki, sprasowanymi wodorostami nori. To lekkie danie jest szczególnie popularne latem. Makaron je się, mocząc każdy kęs w sosie sojowym zmieszanym z kilkoma piórkami szczypiorku i odrobiną wasabi, zielonej ostrej przyprawy, która jest japońską odmianą chrzanu. _Soba_ ma formę cienkiego spaghetti i jedzenie jej pałeczkami wymaga nieco praktyki, koniecznej, by trafić zwisającym makaronem do miseczki z sosem, a potem to wszystko wpakować do ust. Japończyk poczekał, aż połknę pierwszy kęs, pokiwał głową jeszcze raz i potem już w milczeniu zjedliśmy swoją _zaru-soba. „_W milczeniu” nie znaczy jednak „w ciszy”. Japończycy siorbią, wciągając kluski tak, jak robią to u nas dzieci, dopóki nie dostosują się do kulturowego wymogu eliminowania cielesnych odgłosów i bezgłośnego jedzenia, jak każe zachodni zwyczaj. Dla Japończyka jednak jeść bezgłośnie to tak, jakby pozbawić się połowy przyjemności. Mężczyźni siorbią głośniej i swobodniej niż kobiety i gdyby męskość po japońsku miała coś wspólnego z głośnością siorbania, mój malutki sąsiad byłby prawdziwym macho. Kolejne porcje makaronu znikały w jego ustach w rytmie miarowych higienicznych wessań wyróżniających się nawet na tle wielkiego „siorb-koncertu”, jakim stał się nasz samolot. Po kolacji popitej zieloną herbatą Japończyk zasnął jak dziecko, tak spokojnie, jakby lotniczy fotel był najwygodniejszym posłaniem. Jedna z hipotez na temat łatwości, z jaką Japończycy potrafią zasnąć w każdych okolicznościach, łączy tę umiejętność z faktem, iż dzieci są tam karmione piersią dłużej niż na Zachodzie. Dorośli Japończycy mają ponoć, w przeciwieństwie do nas, pamięć tej bliskości z matką i dzięki niej mogą nieświadomie powrócić do poczucia bezpieczeństwa, jakie ma osesek, zasypiający – zwłaszcza po posiłku – w każdych warunkach. Mój sąsiad rzeczywiście wyglądał na spokojnego i miarowo pochrapywał, uśmiechając się przez sen. Być może śnił piękny sen o ssaniu matczynej piersi, którego mogłam mu tylko zazdrościć.
Po dziesięciu godzinach lotu, podczas których bezsenna dla mnie noc trwała krótko i minęła nagle jak ucięta nożem, rozbłysła pozioma kreska słońca, znów dzieląc horyzont na dwoje. Zaczynał się nowy dzień, starszy brat tego, który jeszcze nie narodził się w Europie. Zdałam sobie sprawę, że to już naprawdę blisko; Kraina Wschodzącego Słońca. Miejsce, gdzie Słońce mieszka. _Nihon_ (albo _Nippon),_ oryginalna nazwa kraju znanego nam jako Japonia, składa się z dwóch elementów tworzących _kanji,_ czyli chiński znak: _nichi_ to „słońce”, a _hon_ to „podstawa”, „źródło” lub „początek”. Dla Chińczyków Japonia była „domem Słońca”, miejscem, gdzie Słońce „mieszka”, bo codziennie mogli obserwować, jak wstaje ono na horyzoncie Pacyfiku, za którym leżał wąski pasek wulkanicznych wysp. Amaterasu, bogini ognistej planety, zajmuje uprzywilejowaną pozycję w panteonie religii sintoistycznej i według japońskiej mitologii jest protoplastką cesarskiego rodu. Fakt, iż główne bóstwo jest rodzaju żeńskiego, rzecz raczej wyjątkowa wśród solarnych przedstawień, interpretuje się jako ślad japońskiej kultury matriarchalnej, której dawny splendor przepadł w mrokach historii zdominowanej przez wojowniczych samurajów. Amaterasu to z całą pewnością ona, chociaż jej mitologiczne narodziny wymagały obecności pierwiastka męskiego. Na samym początku świata z niebytu wyłoniła się para rodzeństwa, Izanami (ona) oraz Izanagi (on), i zanim zachowanie ptaków (które najwidoczniej z jakichś kosmologicznych powodów już istniały) podpowiedziało im, co mają robić, snuli się bez żadnego zajęcia po bezludnym krajobrazie. Od momentu jednak, gdy poznali radość seksu, zaczęli płodzić boskie potomstwo w dużej ilości. Przy jednych z narodzin zdarzyła się jednak tragedia: bóg ognia, przychodząc na świat, okrutnie poparzył Izanami, i ta w bólu odeszła do krainy umarłych. Izanagi, nie mogąc znieść rozpaczy po utracie żony/siostry, udał się w ślad za nią, i mimo iż błagała, by na nią nie patrzył, nie wytrzymał, podniósł wzrok. Izanami z krainy umarłych nie była już jednak tą, której pragnął brat/kochanek, i zobaczywszy jej skalane śmiercią ciało, zapomniał o swojej miłości. Izanagi od tej chwili myślał już tylko o tym, by się oczyścić z brudu śmierci, i pognał z powrotem do świata żywych. Zanurzył się w wodzie aż po czubek głowy, dając początek nie tylko tradycji rytualnych oczyszczeń charakterystycznych dla japońskiej religii sinto, lecz także ze wszech miar godnemu naśladowania świeckiemu zwyczajowi codziennych kąpieli. Gdy Izanagi dokonywał ablucji, z jego ciała narodzili się następni bogowie: z nosa – bóg wiatru, panujący nad morzami, a wcześniej z lewego oka – właśnie Amaterasu, bogini słońca, władająca niebem. Tak powstał panteon sinto, religii, która zna pojęcie nieczystości i wstydu, ale nie zna pojęcia grzechu.
Jeszcze chwila lotu i czerwona kreska światła eksplodowała w kulę oślepiającego blasku, który wypełnił niebo po oszukanej nocy; Amaterasu wyłoniła się z ciemności, byliśmy już w Japonii. Stewardesy zaczęły poranną krzątaninę, mój sąsiad obudził się rześki i wyspany, złożył koc tak precyzyjnie, jakby miał zamiar wyciąć z niego origami, a pilot poinformował nas, że wkrótce wylądujemy na lotnisku w Tokio, gdzie „panują bardzo dobre warunki atmosferyczne”. Była jesień, jedyna pora roku, gdy na zachodnim wybrzeżu Honsiu można przez parę cudownych tygodni cieszyć się suchą słoneczną pogodą i błękitnym niebem, które przez większość czasu jest białawe, wzdęte od wilgoci, w każdej chwili grożące pęknięciem. Ten świetlisty, jasny październik to po japońsku _kaminazuki_, czyli „miesiąc, gdy bogowie są nieobecni”. Wybierają się wówczas na wielkie spotkanie do świątyni Izumo, a ludzkość zostaje pozostawiona samej sobie. Pewnie dotyczy to również cudzoziemców odwiedzających Japonię, bo nasz zachodni bóg nigdy się tam na dobre nie osiedlił. Zobaczyłam, że wielki las się skończył, a skręcający na południe samolot pochylił się, sprawiając, że tafla oceanu uniosła się jak połyskliwa zasłona, za którą po chwili w perłowej mgiełce poranka wyrosła góra Fudżi, święte miejsce Domu Słońca, cel corocznych pielgrzymek setek tysięcy Japończyków, którzy w długiej kolejce wdrapują się na szczyt, by tam oczekiwać codziennego cudu światła i pokłonić się Amaterasu wschodzącej znad morza chmur. Sąsiad zerknął przez moje ramię w kierunku okna i jego pomarszczona twarz rozjaśniła się w uśmiechu na widok Fudżi, góry gór.
– _Welcome to Japan very much _– przemówił do mnie wtedy po raz pierwszy i ostatni.Japoński goździk
Narita wyglądało jak wszystkie inne lotniska cywilizowanego świata. Z tym może wyjątkiem, że pracownicy fizyczni ubrani byli w schludne uniformy, bardziej przypominające garnitury niż kombinezony robocze, oraz w śnieżnobiałe rękawiczki, a młode urzędniczki kłaniały się nam, wskazując drogę teatralnie pięknymi ruchami rąk i nie przestając mówić wysokim, przepraszającym tonem, choć nikt nie zwracał na nie uwagi. Dziarscy i wyspani Japończycy ustawili się w swojej kolejce, a ja wraz z grupką kilkunastu śmiertelnie zmęczonych, wymiętych cudzoziemców powlokłam się do okienka dla _Aliens_, „Obcych”, ósmych pasażerów „Nostromo”, którzy nielegalnie załapali się na ten lot.
Czekając na odprawę, jeszcze raz przyjrzałam się wydrukowanemu e-mailowi od Japonki imieniem Chizuko, która pomagała mi na odległość załatwić wszystkie formalności. Informowała mnie w nim, że pogoda w Tokio jest piękna (bo wzmianka o pogodzie to obowiązkowa część wszystkich japońskich listów), że będzie pełnić rolę mojej sekretarki (co było prawdą) i że perspektywa ta „napełnia jej serce prawdziwą radością” (czego jeszcze nie mogłam być pewna). Poza tym precyzyjna, złożona z licznych punktów i podpunktów instrukcja dotycząca początku mojego pobytu w Japonii pełna była imion i nazw stacji brzmiących na przykład Shinagawa i Ishikawa-dai, które mnie napełniały prawdziwym niepokojem raczej niż radością. „Shinagawa – Sina-gała”, „Ishikawa-dai – Idź-i-kawa-dai”, utrwalałam sobie, oswajając obce brzmienie na wypadek, gdybym musiała tych miejsc szukać sama. „W przypadku, który nie może być prawdą, gdybym nie była tam, gdzie mi przeznaczone zostało, aby cię miło zaprowadzić na miejsce ostateczne, postępuj zgodnie z instrukcją, jak cię proszę i przepraszam z respektem”, pisała Chizuko zabawną, ale wystarczająco komunikatywną angielszczyzną, „Ja znać drogę, a ty sama zgubiona lub zakłopotana z bagażem na zawsze, a przeto ja cię wezmę samochodem z przyjemnością”. Jeden znak _kanji,_ wyglądający jak haczyk, zaplatał jej się w rzymskie litery pomiędzy „s” a „t” w słowie „instrukcja”, a ja mimo wszystko miałam nadzieję, że nie będę musiała sama szukać „miejsca ostatecznego” i że ten znak nie jest na przykład jakąś ważną wskazówką, którą powinnam wziąć wówczas pod uwagę.
– Profesor – powiedział urzędnik imigracyjny o szlachetnej twarzy aktora Toshiro Mifune, oglądając mój paszport chyba z lekkim niedowierzaniem, a ja odpowiedziałam: _hai,_ czyli „tak”, bo niewiele więcej potrafiłam.
– _Daijōbu –_ odparł w końcu, co brzmiało jak „daj dzioba”, a znaczyło „w porządku”.
Wpuścili mnie, już nie było odwrotu.
Zobaczywszy mnie, młoda kobieta w stroju odpowiedniejszym dla pięćdziesięciolatki energicznie pomachała tabliczką z wypisanym moim imieniem i nazwiskiem. Odmachałam więc, a ona zrobiła kilka drobnych kroczków w moją stronę z głową wysuniętą do przodu i ramionami przyciśniętymi do tułowia jak złożone skrzydła. Na twarzy miała wyraz radosnego oczekiwania, jakby spotkanie ze mną było czymś niezwykle atrakcyjnym. Przyszli mi na myśl _onnagata,_ aktorzy teatru kabuki grający żeńskie role w spektaklu, który widziałam na krótko przed wyjazdem do Japonii. Ten wcielający się w postać dzielnej małżonki wodza w podobny sposób przemieszczał się po scenie, wyrzucając z siebie przy tym całe kaskady kobiecych ochów i achów, na których urok część zachodniej publiczności pozostaje na zawsze nieczuła. „Czy ktoś mógłby zabić ją jeszcze raz?”, spytał mój amerykański znajomy, gdy bohaterka wspomnianego przedstawienia nawet po okrutnej śmierci długo nie przestawała ubolewać wysokim przejmującym głosem. Chizuko tymczasem zrobiła kilka kolejnych drobnych kroczków w moim kierunku i zastygła jak _onnagata_ grający rolę wiernej żony, która właśnie zobaczyła, że po dwudziestu latach jej małżonek wrócił do domu. W Japonii, gdzie kostiumy i opakowania ważniejsze są na ogół niż zawartość, kategorie kobiecości i męskości definiuje się o wiele dokładniej niż w równościowych krajach Zachodu. Płeć kulturowa (_gender_) mocno zakorzeniona jest już w strukturze japońskiego języka, który podobnie jak niektóre inne języki azjatyckie, ma swoją wyraźną żeńską i męską formę. Zróżnicowany według płci język stanowi podstawę systemu precyzyjnie określającego, co jest właściwe dla kobiet i mężczyzn. Zachowanie Chizuko, z mojej perspektywy odrobinę przerysowane, o krok od przesady, wydawało mi się jednak pełne wdzięku. Była żywym wcieleniem „japońskiego goździka”, czyli skromności i delikatnego uroku, jakie powinny cechować młodą damę z dobrej rodziny. Przeciętna przedstawicielka krajów Zachodu ma co najwyżej maturę w dziedzinie tradycyjnych kobiecych gestów i zachowań, podczas gdy dziewczyny takie jak Chizuko mają doktorat. Po pewnym czasie spędzonym w Japonii niektóre gaijinki (nawet te, które były dotąd mało „kwiatowate”) zaczynają dostrzegać pewną zmianę we własnym sposobie bycia; nieświadomie upodabniają się do otoczenia, nigdy jednak nie osiągając perfekcji swoich japońskich sióstr. Z całą feministyczną świadomością tego, co znaczą różnice w teatrze kobiecości i męskości, nie mogłam pohamować podziwu dla miękkich, gładkich, krągłych gestów, jakimi zostałam otoczona. Po życiu w Nowym Jorku, gdzie czasem po dwóch godzinach rozmowy nie miałam pewności, jakiej płci jest nowo poznana osoba, a bywało, że w miarę rozwoju znajomości sprawa jeszcze bardziej się zaciemniała, Chizuko stanowiła ciekawą odmianę.
– _Joanna-sensei! _– przemówiła, ukłoniła się i powtórzyła, że będzie moją sekretarką, o czym od dawna obie wiedziałyśmy. Ukłonu, podczas którego długie czarne włosy Chizuko wykonały taneczne pas, nie byłaby w stanie podrobić żadna cudzoziemka. Dopiero potem przekonałam się, jaką ekstrawagancją w Japonii było obstawanie Chizuko, kobiety po trzydziestce, przy tej pięknej, choć zupełnie niemodnej fryzurze wyróżniającej ją na tle krótko ostrzyżonych pań w jej wieku. Stała dwa kroki ode mnie, lekko pochylona do przodu, z twarzą wysuniętą w moją stronę jak w teatralnej etiudzie. Teraz niewątpliwie pora była na moją kwestię. I może po prostu bardzo potrzebowałam dobrego znaku, ale przysięgłabym, że w oczach Chizuko czaiła się jeśli już nie sympatia, to z całą pewnością – żywa, błyskająca czarnymi ognikami źrenic – ciekawość. Skoncentrowałam się więc na wydobyciu z siebie japońskiej formułki, której nauczyłam się na pamięć, wiedząc, że Japończycy z sympatią traktują nasze starania, by choć w małym stopniu opanować ich język. Gdy prezentacji stało się zadość, Chizuko niespodzianie wyciągnęła do mnie rękę, chcąc japońskie powitanie uzupełnić zachodnim, i potrząsnęła moją dłonią jak biznesmen ubijający interes.
– Byłoby bardzo miło, gdybyś mogła przyjechać do Japonii – powiedziała. Niezamierzona ambiwalencja tych miłych słów kazała mi poszukać ukrytego w nich znaczenia. Niewłaściwa konstrukcja gramatyczna, jakiej Chizuko użyła, witając mnie swoim niedoskonałym angielskim, była bez wątpienia przypadkowa, ale czaił się w niej przewrotny sens. Ta czarnowłosa kobieta, wyglądająca jak personifikacja zachodnich marzeń erotycznych na temat Wschodu, w pierwszym zdaniu powiedziała mi bowiem, że tak naprawdę nigdy nie uda mi się przyjechać do Japonii, mimo iż byłoby miło, gdybym mogła; że jestem obca i cokolwiek zrobię, taka pozostanę. Gaijinka na zawsze „nie stąd”, skazana na niespełnialne marzenie o kraju, w którym mieszka Słońce.Gejsza i Barbie
Zupełnie zbita z tropu zatrzymywałam się na ulicy gdzieś w Ginzie. A może to była Hibiya. Albo Shimbashi. Jak mogłam być pewna, skoro stacja metra, którą – przysięgłabym – widziałam tuż za kawiarnią Starbuck’s, w ciągu godziny znikła jak kamfora. Na jej miejscu wyłoniona z niebytu restauracja zachęcała witryną z plastikowymi atrapami potraw; hiperrealny makaron w jednym z talerzy unosiły pałeczki trzymane niewidzialną dłonią. Stanęłam tam, by pomyśleć, co dalej. Śliczne plastikowe potrawy, doskonalsze niż prawdziwe, zaczęły wzbudzać we mnie głód. Minęły mnie dwie kobiety w kimonach; na twarzach miały białe chirurgiczne maseczki i rozmawiały przez telefony komórkowe. Po nich przemaszerował oddział uczniów w wojskowych mundurkach i żółtych kapelusikach, tak równym krokiem, jakby zaczęła się mobilizacja. Dziewczyna w różowym kostiumie i białych rękawiczkach wręczyła mi opakowanie chusteczek higienicznych, krzycząc coś z uśmiechem. Dwaj podchmieleni starsi panowie wytoczyli się z restauracji, zatrzymali się nieopodal i unieśli w górę telefony komórkowe, by zrobić sobie nawzajem zdjęcie na jej tle, a potem się pożegnali, kłaniając się chwiejnie, lecz z uporem. Po wiadukcie tuż nad moją głową przetoczył się srebrny pociąg kolejki Yamanote; stłoczone twarze w jego oknach mignęły i znikły jak fatamorgana. Na wielkim billboardzie reklamowano kelnera robota, który serwował kawę dwojgu zielonym kosmitom śpiewającym po angielsku: _Coffee, Coffee, lalala_. Przypomniała mi się absurdalna, wyrwana z kontekstu rozmowa z japońskiego filmu, którego tytuł i cała reszta umknęły z mojej pamięci.
– Tokio jest jak Mars – mówi bohater w jednej ze scen.
– Ta daleka planeta? – upewnia się bohaterka.
– Nie, jak batonik Mars.
– Dlaczego? – pyta dziewczyna.
– Nie wiem – odpowiada jej rozmówca.
Właśnie. Jak opisać miasto niemożliwe? To pytanie, z którym musi się zmierzyć każdy gaijin, któremu przyjdzie do głowy szalony pomysł uchwycenia w słowa czegoś, co z każdej sieci opisu wymyka się szybciej niż rtęć.
Szłam dalej, szukając stacji, która znikła, i pocieszając się, że na jej odnalezienie mam dwa lata, znajdowałam inną, równie dobrą dla kogoś, kto nie wie za bardzo, dokąd chce jechać. W ręce ściskałam zupełnie nieprzydatny na początku atlas Tokio. Na moje oko każda strona wyglądała tak, jakby mapę europejskiego miasta ktoś pociął w niszczarce do dokumentów i posklejał na chybił trafił. Raz po raz próbowałam bez powodzenia zlokalizować swoje „ja”, coraz głębiej wsysane w tokijski labirynt bez wejścia i wyjścia. Przez cały czas towarzyszyło mi wrażenie, że płynę pod prąd tłumu poruszającego się według jakichś innych zasad niż te, które znam. Nie tyle chodziło przy tym o konieczność trzymania się lewej strony, łatwą do opanowania, co o jakąś subtelniejszą właściwość japońskich ciał przyzwyczajonych do mniejszej przestrzeni osobistej, zgrabniej i w innym rytmie poruszających się w tłumie. Zarzucając szal na ramię, powodowałam więc małe katastrofy wśród ludzi zachowujących się tak, by nie wadzić innym. Traciłam poczucie czasu i przestrzeni; rezygnowałam z przygotowanej wcześniej marszruty i dawałam się nieść miastu jak papierowa łódka rzece.
W któryś z pierwszych tokijskich dni, dryfujących ku pogodnemu wieczorowi, trafiłam w ten sposób do Asakusy, wyrzucona na jej brzeg z zatłoczonego pociągu. Ta położona w północno-wschodniej części Tokio dzielnica kiedyś była kipiącym życiem centrum shitamachi, tradycyjnego „dolnego miasta”, a dziś kurczy się pod naporem nowoczesności, duszona wielkimi budynkami ze stali i szkła. Turyści i tokijczycy ciągle jednak tłumnie tu przyjeżdżają ze względu na słynną świątynię Sensōji, poświęconą Kannon, bogini miłosierdzia. Dla wielu prowadząca do niej majestatyczna i zdobna w wielkie czerwone latarnie Kaminarimon, czyli Brama Boga Burzy, pozostała symbolicznym wejściem do shitamachi. Legenda mówi, że pod fundamentami świątyni ukryto złoty wizerunek bogini, który w VI wieku dwaj bracia rybacy wyłowili z wód pobliskiej Sumidy. Główny budynek Sensōji wybudowano całkiem niedawno, ale dla wiernych nie on jest ważny, lecz świętość miejsca, na którym stoi. Tak jak w całym Tokio przestrzeń sacrum, przynależną bóstwom, dzieli tu od profanum mniej niż krok, a jedna sfera niepostrzeżenie przenika drugą. W okresie Edo (1600-1867) w tych właśnie okolicach powstała Yoshiwara, jedna z najsłynniejszych na świecie dzielnic rozpusty, teraz zredukowana do kilkudziesięciu erotycznych przybytków. Pozbawione są wprawdzie splendoru i wyrafinowanego wdzięku ze starych drzeworytów, lecz obdarzone za to w nadmiarze szemranym czarem rodem z filmów o japońskich gangsterach. Okolica ta nawet nie nosi już dawnej nazwy, a przynajmniej nie oficjalnie. Używają jej nadal zatrudnione tam osoby, ale na współczesnych mapach Tokio Yoshiwara to prozaiczne Senzoku 4-Chōme, położone nieco na północ od centrum Asakusy, skupisko domów publicznych o pretensjonalnych nazwach typu „Versailles” lub „Scarlett” i kiczowatej architekturze jakichś zwariowanych zameczków, francuskich pałacyków, meksykańskich burdeli, statków kosmicznych, ozdobionych plastikową głową sfinksa. Te zbudowane w ostatnich dziesięcioleciach budynki z betonu, plastiku i bóg wie czego jeszcze, byle jakie, sprawiające wrażenie skleconych naprędce i tymczasowych, oblepione są szyldami i reklamami ze zdjęciami półnagich dziewcząt. Egipskie, japońskie i europejskie motywy zdobnicze tworzą niesamowity miszmasz stylów i kolorów; wszystko jest tu nowe, lecz lekko nadpsute, z obłażącymi płatami farby, pełne zacieków wilgoci i rudawych plam rdzy. Trudno sobie wyobrazić, że w tej okolicy znajdowała się tylekroć opisywana, malowana i filmowana enklawa płatnej miłości, labirynt drewnianych domów, do których samuraje zakradali się, by w ramionach wyrafinowanych mistrzyń sztuki erotycznej zażyć zabronionych im uciech. Teraz Yoshiwara to betonowa kraina sarariimanów. _Sarariiman,_ słowo _made in Japan,_ nieistniejące w języku angielskim, pochodzi od angielskiego _salary_ (pensja) i _man_ (człowiek, mężczyzna) i określa się nim etatowych pracowników biurowych, tych – tak charakterystycznych dla Tokio – ponurych panów w identycznych garniturach, którzy dopiero pod wpływem wieczornej czarki sake zaczynają się uśmiechać.
Zapalały się kolejne neony, grupy rozochoconych mężczyzn znikały w barach i klubach, roześmiane dziewczyny z rozjaśnionymi włosami, ekstrawagancko ubrani chłopcy, ciekawi, co przyniesie noc, krążyli jak ćmy w gęstniejącym mroku, by dać się pochłonąć przez plamy światła w otwieranych drzwiach. Niebo zmieniło barwę z seledynoworóżowej na perłowoszarą, w świetle neonów miękły betonowe kontury domów, a ja znów na chybił trafił skręciłam w jakąś uliczkę wsysającą w swoją gardziel ciemność nocy. Była spokojniejsza niż pozostałe, a wejścia do lokali dyskretniejsze, pozbawione krzykliwych ozdób. Brak sztucznych kwiatów, porcelanowych „witających kotów” _maneki neko_ czy zwierzątek _tanuki –_ śmiesznych kuno-psów eksponujących piwne brzuszki i wielkie jądra, oznaczał, że w głębi znajdują się przybytki niepotrzebujące reklamy, bo zarezerwowane dla uprzywilejowanych. Pod jedną z bram podjechał właśnie ciemny mercedes, wypełniając uliczkę niemal od krawędzi do krawędzi swoim metalowym cielskiem, które niemal przygniotło mnie do muru. Uchyliły się automatycznie otwierane tylne drzwi i wysiadła z nich gejsza. Spieszyła się zapewne na przyjęcie urządzane przez kogoś bogatego na tyle, by sobie pozwolić na jej towarzystwo, i należącego do kurczącej się grupy koneserów tradycji, dla których jest ono nadal pożądane i atrakcyjne. Z wdziękiem wysunęła się z wnętrza samochodu, a jej malutkie stópki w śnieżnobiałych skarpetach _tabi_ i sandałach jednocześnie dotknęły chodnika. Kiedyś stały element w pejzażu miasta, dziś gejsza jest widokiem tak rzadkim, że można spędzić w Tokio całe lata i nie spotkać żadnej. Co robiła w Yoshiwara? Jeśli w ogóle, bardziej prawdopodobne, że można by ją zobaczyć w eleganckiej Akasace, a nie tu. Potraktowałam ten niespodziewany obraz jak prezent od losu dla gaijinki szukającej jakichkolwiek drogowskazów. Dla nas gejsza nadal ucieleśnia Tajemnicę Wschodu, podczas gdy większość Japończyków widzi w niej anachronizm, czasem wręcz trochę śmieszny, a na pewno mający niewiele wspólnego ze współczesnym życiem. Przez moment widziałam jej alabastrową twarz, wysoką fryzurę, rękaw złotawego kimona z właściwym dla jesieni motywem liści klonu. W dłoni trzymała pakunek zawinięty w jedwabną chustkę _furoshiki_; nie oglądając się, znikła w oszklonych drzwiach. Czy ta chwila zdarzyła się naprawdę? W tym samym momencie odbiła się w szybie twarz przechodzącej nieopodal blond Japonki w minispódniczce.
Takie właśnie jest Tokio: jak Barbie i jak gejsza. Nie można jednak ufać swoim oczom, bo może się okazać, że piękność kusząca nasz wzrok to tak naprawdę mężczyzna w przebraniu kobiety. Albo kobieta udająca mężczyznę w przebraniu kobiety. Albo zupełnie odwrotnie._Imēji cheinji_ i czytanie na stojaka
Miasto gęste, prawdziwa semiotyczna dżungla, miasto wspaniałe, miasto pandemonium. Międzynarodowe i hipernowoczesne. Ale pełne szczelin, przez które sączy się przeszłość. Wielkomiejskie jak Manhattan i krok dalej małomiasteczkowe niczym Radomsko, z futonami wietrzącymi się na ramach rowerów. Pozbawione „starówki” z prawdziwego zdarzenia, a pełne śladów przeszłości wpisanej w pejzaż, który jednak prawie w całości jest dziełem ostatniego półwiecza. Betonowa nowoczesność i ciągle żywa przeszłość to dwie twarze Tokio, nierozdzielne i tak samo prawdziwe. Nakładają się na siebie i przedrzeźniają. Kokietują i uwodzą. Sprawiają, że bledną i odchodzą w niepamięć uroki innych miast, które kiedyś się lubiło. Nowy Jork wydaje się przewidywalny, Paryż wręcz nudny. Zmiana, fluidalna właściwość wody, trwałość w nietrwałości
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej.