- W empik go
Jaryna - ebook
Jaryna - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 250 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Piękny był wieczór wiosenny!
Wiosna u nas zawsze piękna i w żadnym kraju tak miłą i tak wdzięczną być nie może. Gdzie indziej zima nie tak sroga, jesień nie tak smutna i rozbudzenie ziemi do nowego życia przychodzi powolniej, nieznacznie, a ludzie nie widzą go prawie, nie mogą poczuć silnie. U nas cudny widok wiosny odsłania się jakby skinieniem czarodziejskiej laski; dziś płyną z góry strumienie, już trawka zazieleniała nad ciepłymi źródliskami, jutro ruszyły się ziółka na polach, krzewy wzbierają na pączki; oto już wierzby się złocą, brzozy rozczesują warkocze i dęby poważne okrywają się liśćmi, których barwa z daleka widoczna cechuje pana lasów.
Człowiek, choć przywykły do tego widowiska, musi uczuć bicie serca, gdy mu ta młodość świata własną jego przypomni; musi, spiesząc do pracy, przypatrzeć się z bliska rozwinięciu życia we wszystkim, co go otacza, i w tajemniczym związku z naturą odmłodnieć, orzeźwieć na chwilę. Nigdzie, zdaje się, nie ma takiej wiosny jak u nas, tak wonnej, tak barwnej, tak dźwięcznej i wesołej, tak do serca przemawiającej. Może też taką się nam wydaje, bo jej często tak długo zza śniegów wyglądamy, oczekujem…
Cóż dopiero ta wiosna, gdy się ujrzym w miejscu pięknym z siebie, w oczach swych z obumarłego szkieletu przeistaczającym się w obrazek życia pełen? Jakżebyś nie uśmiechnął się, nie zadumał, patrząc, jak nagle suche, bezkształtne drzewa oblekają sukienki zielone, jak pod nogami twymi czarna ziemia się mai, z nie dostrzeżonych korzonków wystrzelają kwiatki, z niedojrzałych pyłków wyrastają liście, jak powietrze zaludnia się ptastwem gwarliwym, wody nieme i zastygłe rozpływają w mrukliwe i błyskotne fale; – jakżebyś nie uradował się tym cudem, który po raz tysiączny powtarza się ciągle, zawsze nowy, zawsze dziwny i niespodziewany!
Biada temu, kto nie czuje wiosny! Albo mu już życia zanadto, albo on światu niepotrzebny. Litować się nad nim trzeba albo go obawiać. Nie chciałbym ani kraju ciągłej wiosny bez zimy, ani towarzystwa człowieka, na którym powrót tej pory nie czyni już wrażenia.
W pięknym parowie podolskim siedział młody człowiek otoczony wiosennym wieczorem, zadumany spokojnie, zadumany głęboko. Wiosna, co powoduje do życia drzewa i kwiaty, ma tę szczególną własność dla człowieka, że budzi w nim wspomnienia już tylko, ale tych lat, w których on najsilniej czuł, najmocniej żył. Któż nie doświadczył tego, że rozkwitłych bzów wonie, że śpiew słowików, świergot ptastwa, ryk daleki trzód, wypuszczonych na paszę, najwięcej na wiosnę wspomnień obudza i młodociane w pamięci odtwarza c hwile!
Odżyć nie możemy jak drzewa nowymi liśćmi i kwiatem; odżywamy pamiątkami.
Okolica stroiła się jak piękne dziewczę do kościoła, jaśniała świeżością, wiała zapachami, rozlegała się pieśnią ludzi i ptaków. Głęboki jar podolski wszędzie bujna zalegała roślinność, osłoniona od chłodnych wiatrów, ogrzana słońcem południa; pomykając się ku niebu, zdawała wyrywać z ciasnych ziem, zamykających ją w sobie. Do boków jaru czepiały się krępe dębczaki, kształtnie powyginane brzozy, wysmukłe brzosty wyprostowane i strojne; pod nimi tarń zazdrośnik, zmówiwszy się z leszczyną, nie chcieli między siebie dopuścić nikogo; rzadki głóg, rzadka kalina lub dzika wisienka wymknęły się z ich poplątanych gałęzi trochę wyżej, na wolniejsze powietrze.
Niżej, na bujnej ziemi, pod cieniem kolczastej tarniny rozkładały się zioła i kwiaty, przez szczupłe tylko między gałęźmi okienka przypatrując się słoneczku. Tu skromna a wonna melisa, czerwony groszek, chmiel obwijający się przyjacielsko, dopóki uściskiem nie wysuszy drzewa, które objął – maleńki, lecz silną swą wonią dający się czuć daleko, i tysiące nie znanych a pięknych roślin cisnęły się jedna przy drugiej, jak boży lud ciśnie się na bożym świecie.
W głębi jaru stał skromny domek, okryty drzewami, osłoniony ścianą parowu. Dwa krzywe odwieczne dęby z pniami mszystymi, jakby aksamitem powleczonymi, roztaczały nad nim opiekuńcze swe gałęzie. Od północy szare złomy skał, tu i ówdzie wystające, pokrywały się także mchami, a wśród nich strzelały młode drzewek i krzewów latorośle, których ziarno zaniosły wiatry na urwisko i których podrosły pniaczek wiatry też wyrwać groziły.
Strumyk, z między skał sączący się cieniuchną strugą srebrzystą, spadał w wymyte łożysko, które przed kilką tygodniami znać szersze było niż teraz, bo jeszcze poobrywane jego gliniaste boki trawami nie miały czasu porosnąć. Na prawo przy domku stał drugi także budyneczek pod strzechą słomianą; oba otaczał sadek i pasieka obrzucona płotem z pni i gałęzi, odżywających z wiosną na próżno i daremnie zielone puszczających liście.
W głębi, poza domkiem, u skały, w której głęboką widać było pieczarę, chmielem u wnijścia obrosłą, stał dąb rozłożysty samotny; pod nim jakby umyślnie rzucona skała, na kształt ławy szarej, wygodnym była siedzeniem.
Wyżej na górze, z dwóch dębowych prostych kloców zbity, świecił od promieni zachodzącego słońca krzyż, suchym ustrojony tarnem, znamię boże, znamię, zwiastujące na pustym obejmującego ją w imię społeczeństwa człowieka. Pod tym krzyżem, poza dębem, na skalistym złomie, niedaleko strumienia siedział ów młody człowiek w zamyśleniu poglądając na ściany zieleniejącego parowu, w którym zamieszkał. Twarz jego, jasną brodą strojona, męska, poważna, piękna, smutną była razem; ale smutek jej nie przypadkowy, nie chwilowy, nie gwałtowny, zdawał się już życia warunkiem. Niebieskie oczy przywykły już były we łzie pływać, ze łzą się zamykać, otwierać łzą codzienną i usta uśmiechnięte łagodnie mówiły swym milczeniem: nie dla mnie świat, a przecież ja go tak kocham! Na czole wisiała chmura, zasłona dawnej a nie zgojonej boleści. Ubranie tego człowieka było proste, a w nim mu przecie było pięknie i do twarzy: miał na sobie letnią siermiężkę, koszulę szarą, pas czerwony, a spod czapeczki płóciennej wymykały się przerzadłe trochę jasne jego włosy. Pierś ogorzałą, źle osłonioną koszulą, chłodził wiatr wieczorny; on nie czuł go przecie: zadumany, patrzał, patrzał widać na inny świat, na inny czas, w daleką stronę niedojrzaną, patrzał sercem, a oczy na nic mu nie służyły. I w zamyśleniu od godziny nie poruszył się, nie zadrżał, nie zmrużył oka; siedział posągiem; tak gdzieś dusza od ciała odbiegła. Myślał, jak się myśli na wiosnę, wśród samotności pięknego wieczora, o młodszych latach, o niedogonionej ubiegłej przeszłości, której tylko cień migał mu z daleka, żegnając go – na wieki.
– Te resztki życia – myślał w duchu – nie do mnie już należą, do ludzi; moich było tylko chwilek kilka; na co mi po nich zdała się reszta? Przy tamtych wszystko szare, kamienne, chłodne jak ten kamień, na którym siedzę! Jestem jak zgłodniały biesiadnik, co mu podadzą przysmak w początku, a potem omijają go z każdym daniem. On patrzy, czeka, wygląda na próżno; teraz już kolej na drugich. Zwodne bo też życie człowieka: tyle obiecuje, a te obietnice kwiaty pierwszy mrozek zwarzy i po nich nie ma zawiązek. Bądźmy więc drzewem, co nie dając owocu, służyć choć może na coś wyrastając: na budowę dla człowieka, na schronienie gniazdom ptasim. Żyjmy dla drugich, tak, żyjmy dla ludzi!
Dziwne są losy, dziwne – mówił dalej – jest w ich plątaninie niedocieczona tajemnica boża; są przecie szczęśliwsi, są drudzy jakby od kolebki napiętnowani i naznaczeni na rzeź nieszczęściu, zawodom. Jednym żywot wstążką różową, drugim strugą krwawą. Dlaczego? Tajemnica! Tajemnica! Lecz Bóg, co wszystko urządzał swym tchnieniem, musiał mieć w tym cel, musiał uczynić to dobrym. I my może kiedyś, z góry ujrzym to jaśniej, przekonamy się, że tak jest lepiej. A może pobłogosławim męczarni i cieszyć się będziem boleściom naszym! Któż wie, czy szczęśliwi przelotnie tutaj nie są nieszczęśliwymi w przyszłości, gdy ich to szczęście tutejsze odurzy, zatwierdzi, przywiąże do ziemi, a potem w chwili wyzwolenia skrzydeł nie znajdą, by w niebo podlecieć? Moje życie ciężkie, lecz mogęż na nie płakać, mogęż się uskarżać na nie? Nie wiem… Urodziłem się w nędzy, wyrosłem sierotą, przypadek błogosławioną ręką wyrwał mnie, ze stanu zwierzęcia do godności człowieka podnosząc; otworzyła się dusza moja, ujrzałem światło; mogęż się skarżyć, gdy tylu braci moich walczy w ciemnościach? Nie! Nie! – Bądźcie błogosławieni i wy, coście mi nie chleb i suknię, ale naukę dali drogą i myśl nieopłaconą! I ty… Alfredzie, coś swą przyjaźnią duszę moją stworzył, i ty… której imienia sam przed sobą powiedzieć nie śmiem, i ty… coś spojrzała na chłopa, jak na człowieka… i ty nawet, coś równie karząc, odpychając, wywiódł ze mnie uczucie własnej godności, poznanie mojego położenia, i wy wszyscy, których spotkałem w życiu, tak, wszyscy, bo i zazdrość wasza i nienawiść płodne były dla mnie! Błogosławieni bądźcie ludzie życzliwi i nieprzyjaźni – i błogosławioną bądź boleści moja! W szczęściu zapomniałbym może o obowiązkach, byłbym znienawidził i upadł; cierpienie okryło mnie zbroją, dało siły i podźwignęło myśli.
Z zapałem płynęły dumy młodego człowieka, lecz tu się wstrzymał ich potok, westchnął – i łza, z którą walczył, potoczyła się po ogorzałej twarzy.
– Dlaczegóż – rzekł – serce mi bije do młodszych lat? Do wspomnienia nędzy, do tego życia sierocego, które dla mnie prawdziwsze poprzedziło życie? Dlaczego ryk tej trzody poruszył mi serce do głębi, wywołując pamięć pastuszych moich swawoli? Dlaczego płaczę do mojego sieroctwa pierwszego, do złotej nędzy mojej? Nie wiem! A! – zawołał – nie ma bo innego szczęścia na ziemi nad nadzieję i widzenie szczęścia; potem wspomnienie widzenia, mara wiary i nic więcej… nie ma innego. Szczęście wielkie, marzone, nie byłoby trwałe, i któż wie, może byśmy jak w bajce o Meluzynie ujrzeli wdzięczną jego postać, przeistaczającą się w potwór ohydny, może byśmy za życia nawet wspomnienie stracili. Więc tak lepiej, lepiej, tak być musiało; skłońmy głowę przed koniecznością żelazną.
I to mówiąc podniósł czoło, a zdrętwiały długim siedzeniem bez ruchu, otrząsł się, chciał powstać, lecz szelest bliski go zatrzymał.
Ścieżynką od parowu, która stromo biegła w jar ocieniony drzewami, spuszczała się biała postać dziewczyny, jasne zjawisko na tle ciemnych liści; piosnka, coraz ciszej nucona, towarzyszyła mu. To jedną, to drugą ręką dziewczę chwytało za głogi, za dębczaki, za brzeźniak, żeby się nie ośliznąć i nie upaść, i coraz chyżej, coraz prędzej rozbiegłszy się, mimo woli skoczyła wreszcie w dolinę, zatrzymując się prawie u dębu, pod którym siedział młody człowiek.
Spojrzała, postrzegła go, krzyknęła niby przelękniona, zarumieniła się, roześmiała się i, pogładziwszy swe czarne włosy, poczęła się oglądać dokoła jakby szukała jeszcze kogo, jeszcze czego; przecież nie zgubiła nic w drodze, ale skłopotana oglądała się tak udając, że jej czegoś braknie.
Młody człowiek – był to Ostap Bondarczuk, którego pierwszych przygód możeście nie zapomnieli jeszcze – zobaczywszy dziewczynę, z litością i zajęciem spojrzał na nią i w języku ludu powitał ją "dobrym wieczorem".
– A! Dobry wieczór wam! – odpowiedziała ciągle się rumieniąc i oglądając. – Wy jeszcze pod swoim dębem?
– Cóż chcecie? Wieczór taki piękny, nie można się w chacie zamknąć.
– Tak i mnie – podchwyciła. – Przybiegłam dowiedzieć się do was, czy nie potrzebujecie mnie… do waszych krówek?
– Dziękuję ci, Jaryno – odpowiedział Ostap. – Stara Lepicha już je zapewne podoić musiała.
– To już tak – zawołała dziewczyna z prostotą, plaskając w ręce – wy już zamówiliście sobie, jak widzę, starą Lepichę! No, to bywajcie zdrowi, kiedy już tak! O! jakiż ty niedobry, mój Ostapie! – dodała mieniając coraz: i wy, i ty a nie mogąc na żadne się odważyć – nawet nie chcecie, żebym wam się wywdzięczyła za to, coście mi matkę wyzdrowili.
– Dziękuję ci, Jaryno, ale ty sama jedna jesteś przy niej, czasu nie masz; w chacie wszystko w twoich rękach; jakżebym ja mógł pozwolić, żebyś jeszcze mnie posługiwała biegając tak daleko?
– A co to za daleko? – żywo odpowiedziała Jaryna – czyż to daleko? Zaraz za parowem przez pole, przez łąkę, przez dębniak, kawałek grobelki i wioska.
– A jednego z drugim będzie dobre pół mili.
– Gdzie tam! Wam to się tak zdaje, że daleko, bo nie wiem od czasu, jak matka pozdrowiała, czyście byli trzy razy u nas, ale dla mnie to blisko. No, powiedzcie prawdę – dodała zbliżając się – czy wasze krowy podojone?
– Nie wiem – rzekł Ostap – ale, moja Jaryno, tobie za tym nie biegać i nie łatwo i - dodał ciszej jeszcze – ludzie na ciebie spleść co gotowi.
Jaryna roześmiała się i poczerwieniała razem, i plasnęła w ręce znowu.
– Mój ty Boże! Czy nie na mnie i nie na was! Alboż myślicie, że was nie szanują jak potrzeba, żeby kto śmiał co złego o was pomyśleć?… Porzućcie! ot, lepiej mówcie prawdę… Wam się uprzykrzyło i wolicie Lepichę, bo Lepisze dacie mleka, powiecie: "Dobry wieczór" i koniec, a ja wam pokoju nie daję; muszę gadać, muszę zaczepić, muszę choć popatrzeć, a to was może i nudzi?
Ostap się zarumienił i ruszył ramionami.
– Co tobie w głowie, Jaryno? – rzekł powoli. – Jużciż mnie, co tu tak sam jeden siedzę jak na puszczy, miło z kim pomówić, miło do kogo się odezwać.
– Tak, ze starym jakim, ze znachorem, albo z takim, co to dawne rzeczy pamięta, ale ze mną? – Ruszyła także ramionami. – No, ale powiedzcie mi, czy krowy wasze podojone? Pójdę ja sama zobaczyć do obórki. Tylko jeśli tam już Lepicha jest? E! To nic! Mogę jej pomóc!
I żwawo pobiegła, mijając Ostapa, ku ogródkowi, który osłaniał obórkę. Ostap pozostał pod dębem, zwolna, zamyślony przechodząc się po murawie i poglądając na piękną Jarynę, która nie jeden raz obejrzała się z uśmiechem ku niemu.
Jaryna w istocie piękna, choć trzeba było niezepsutych oczu, żeby dojrzeć jej niepospolitej piękności, bo ją okrywał strój niewdzięczny i zaniedbanie pracowitych ludzi.
Ale pięknemu we wszystkim pięknie i zawsze do twarzy: Jaryna pomimo obcisłej podolskiej zapaski, która bogate kształty jej kibici wydatnymi czyniła, pomimo grubej swej koszuli, pomimo opalenia, była oryginalnie i istotnie piękną. Twarz jej doskonale owalna, choć smagława, ale cery pełnej krwi i ognia, rumieniła się żywo, oczy czarne pałały; nosek mały, prosty, kształtny z rozdętymi nozdrzami jak u kona araba, spuszczał się na usta wąskie, malinowe, maleńkie, których strój, ząbki białe, przy ciemnym licu bielszymi się jeszcze wydawały.
Gęsty, bujny jak podolskie zboże warkocz, okręcony dokoła głowy, strojny w zieloność i kwiatki, koronował ją na kształt popiersi starych greckich modelów. Szczególnym zapewne, ale nie jedynym przykładem, rękę i nogę miała małą i kształtną, choć zaniedbaną, ramiona jak utoczone, a silna i wysoka, w pasie, który czerwony włóczkowy obejmował pojas, gibka była i cienka jak niedorosła dzieweczka. Wyraz jej twarzy zapowiadał uczucia gwałtowne, wolę niezłomną i bystre pojęcie.
Jaryna znikła za krzewami sadząc przez płoty jak sarna, a Ostap, znowu zamyślony, siadł pod swoim dębem.
– Otóż – myślał – jeden z tych pięknych dzikich kwiatów, które trochę słońca tak by wspaniale rozwinęło! Lecz zaledwie od piersi macierzyńskiej, z kolan matki skoczyć musiała do pracy; pełzając jeszcze – już służyć się uczyła. Promyk myśli, jeśli zaświtał, w jej główce, to go tam Pan Bóg chyba zesłał przez anioła-stróża, bo nikt z ludzi nie pomyślał, że nie dość jej pokarmu, odzieży i snu, że potrzeba myśli, światła, uczucia, co by wewnątrz jak w lampie zapłonęły…
A dusza wyrywa się ku temu światłu, którego pragnie, jak drzewa tego parowu podnoszą gałęzie i spieszą rosnąć, by się wydobyć ku słońcu. Jak ona słucha, jak chwyta, jak pamięta każde słowo, jak w niej ziarenko rozrasta się i rozkwita! Ileż to razy zdumiałem się, gdy po dniach kilku powtarzała mi moje własne wyrazy, przez nią przerobione, silniejsze, zdaje się, i ognistsze! Lecz jakiż ją los czeka? Szumne wesele, mąż obojętny, dzieci piskliwe, niedostatek, praca nad siły, wczesna starość, smętna, zimna, swarliwa…
Domawiał w głębi piersi tych wyrazów, gdy Jaryna szybko z krzaków wybiegła i zastanowiła się przed nim ze skopkiem w ręku.
– Nie ma i nie było Lepichy – zawołała wesoło, patrząc mu w oczy. – Nawet stary Iwan mi się przyznał, bo to taki poczciwy człowiek, że Lepicha tu ani razu nie była. Dajcie pokój i nie zamawiajcie jej. Co to wam szkodzi, że ja sobie co dzień przebiegnę i parę tych krów udoję? Mnie to miło!
– Ale taki kawał drogi iść co dzień!
– Co to wam do tego? Toć za to posłucham was, a ja tak lubię słuchać, gdy mówicie.
I zasłoniła się, i spuściła oczy – A ludzie? – rzekł Ostap.
– No! Jeśli wola, niechaj sobie plotą; mnie to wszystko jedno.
– I za mąż nie pójdziesz?
– Dajcie mi pokój! Sto razy poszłabym, gdybym chciała, bo starego Kuźmę ludzie znają, że zapomogi nie potrzebuje, a ja u niego jedynaczka. Ale ja nie chcę.
– Dlaczego?
– O! to… chcecie wiedzieć? No to powiem… bo drugiego Ostapa we wsi nie ma! – zawołała prędko i uciekła.
Ostap na to niespodziewane oświadczenie osłupiał i pozostał w miejscu przybity, zasmucony na długo. Kto wie, co się w tej chwili w sercu jego działo! – tak przykro miłość odepchnąć, ten najdroższy dar na ziemi.
Już słońce skryło się i chłód, często ostry w dolinach, dojmować zaczynał, gdy powolnymi kroki przeszedł ku domkowi, ale nie wchodząc do izby, zrzucił tylko czapkę i siadł na progu. Jaryna nie postrzeżona przesunęła się mrokiem już przez ogródek, wdrapała się na strome wzgórza po ścieżce ledwie znacznej, i spojrzawszy raz jeszcze na Ostapa z góry, szybko pobiegła do wioski.
Nazajutrz znowu pogodny wiosenny wieczór ozłacał parów Bondarczukowego chutoru żywymi blaskami zachodzącego słońca, a Ostap powróciwszy z wędrówki po wsiach sąsiednich, w których miał chorych, bo febry, zwykle z wiosną najczęstsze, pokazywać się zaczynały, otarłszy pot z czoła, postawiwszy kij w kącie sieni, szedł pod dąb usiąść, spocząć i dumać, wedle zwyczaju. Kilka razy oczy jego zwróciły się na ścieżkę, którą zwykła była przechodzić Jaryna i zasmucił się, jakby pragnął, żeby więcej nie przyszła, jakby jej wesołość ściskała mu serce, jakby jej widok go męczył.
Po wczorajszym wyznaniu tak dziwnym, sądził, że przynajmniej kilka dni się nie pokaże, ale nie znał serca kobiety i zapomniał wychowaniec miasta obyczajów wieśniaczych. Jaryna zjawiła się znowu o swojej godzinie, wesoła, jak była wczoraj, spokojna, i powitała go pierwsza zwykłym: "Dobry wieczór!" Oczy jej nawet śmielej dzisiaj powtarzały to, co usta powiedziały wczoraj. Ostap smutniejszy był i zafrasowany.
W jego sercu był chłód wspomnień tylko; nie mogło być i nie było namiętnego przywiązania, bo wszystkie, jakie miał, zwrócił ku jednej kobiecie; najognistsze uczucie nie mogło rozpłomienić tych ostygłych popiołów. Pomimo to, czuł jakąś wdzięczność, czuł przyjaźń i życzliwość dla kobiety, która się do niego przywiązała.
Widział on od dawna, jak ze drżeniem poszanowania, z uwielbieniem jakimś cichym nieraz przysłuchiwała się jego słowom; dostrzegł nieraz płomyka w jej źrenicy, drżenia w głosie, rumieńca na twarzy, ale tłumaczył to sobie – poszanowaniem, bojaźnią, wdzięcznością. Miłość, zjawiająca się niespodzianie na drodze jego życia, już zamkniętej w ciasne szranki, choć ją witał mile, była dla niego frasunkiem i niepotrzebnym ciężarem. Jak się za nią wypłacić? Co z nią począć było?
Sumienie kazało odepchnąć, litość broniła. Chwilę walczył, wreszcie pomyślał jak wielu:
– To tylko upodobanie chwilowe; wielkie namiętności są rzadkie, u ludzi niższego stanu rzadsze jeszcze niż gdzie indziej; nie mają czasu myśleć, ani podmuchiwać ognia; praca ciężka broni ich od wielkiego cierpienia. To minie.
I podniósł głowę odpowiadając na powitanie pięknej Jaryny uśmiechniętym:
– Dobry wieczór!
Jaryna jak zawsze, ubrana w kwiatki polne, wyświeżona, prawie strojna, spoglądała na niego gorąco, zalotnie i, oparłszy się o pień dębu, pod którym siedział, poczęła rozmowę.
– Widzicie, jakem się uwinęła: skopałam kawałek ogrodu, wysadziłam i podlałam rozsadę, nastawiłam wieczerzę, i matce ją poleciwszy, pośpieszyłam do waszych krówek. Dowiadywałam się od Lepichy, czy to prawda, żeście ją zamówili, ale jako żywo ani słyszała o tym. Ona już nawet nie zduża.
– Dziękuję ci, Jaryno, ale tobie to także za ciężko.
– Ciężko, widzicie, tylko to, co niemiło – odpowiedziała śmiało dziewczyna.
– Tyś taka poczciwa, moja Jaryno, że tobie miło zawsze każdemu dobrze zrobić.
– Każdemu, myślicie? O! nie, nie jestem już ja taka dobra. Jednemu się robi, aby zrobić, drugiemu robi się z całego serca.
– Daj Boże zawdzięczyć ci twoje dobre serce…
Dziewczyna westchnęła.
– Albo to ja potrzebuję waszej wdzięczności?
Podniosła głowę, dwie łzy zakręciły się w jej czarnych oczach, ale je wstrzymała, nim upadły, i uśmiechnęła się znowu.
– Jak mi się zechcecie wywdzięczyć, pamiętajcie, zawołajcie Jaryny i pozwólcie jej słuchać, gdy będziecie mówić o czym długo, długo, długo.
– O czym?
– A! O czym sobie zechcecie. Lubię was słuchać nawet, kiedy nie rozumiem; jeśli słów nie pojmę, to wasz głos dźwięczy mi w uszach jak najpiękniejszy śpiew ptaszka.
– Dziękuję ci – rzekł z przymuszonym uśmiechem Ostap – to twoje poczciwe serce tak mi się wywdzięcza za matkę.
– Za matkę! – cicho szepnęła Jaryna – niechaj i za matkę! Ale mnie się zdaje, że i bez tego ja bym czuła, co i teraz; to jakoś Bóg wie, skąd przyszło. Wprzódym się bała, bardzo bała; myślałam sobie: taki rozumny człowiek, to musi być bardzo straszny; a jakem się przekonała, że wasz rozum potulny i cichy, i dobry, ciekawam była tego rozumu i ot, tak, powoli, powoli… a teraz jakbym was długo nie widziała, czuję, że byłoby mi bardzo tęskno, a gdyby mi kto powiedział, że nigdy nie zobaczę…
– Cóż wówczas, Jaryno? Wszak to być może; jam nie tutejszy i kiedykolwiek oddalić się mogę.
– O! nie mówcie! Na co to mówić! – zawołała z zapałem i suchymi już oczyma – to być nie może! No! A gdybyś poszedł gdzie od nas daleko… to ja za tobą.
– Żartujesz, Jaryna! – rzekł Ostap z przykrym uczuciem w sercu. – A matka, a ojciec? – dodał łagodniej.
– Matka… ojciec… to prawda! Ciągnęła dalej smutnie – Matka, ojciec, chata nasza, pólko nasze, to ciężko porzucić; a co by oni bez swojej jedynaczki poradzili?… No… to gdybym za tobą pójść nie mogła… to bym… ot… ja nie wiem.
Odskoczyła od drzewa, porwała skopek i zakrywając oczy, pobiegła ku obórce.
Ostap wstał zamyślony, smutny, zniecierpliwiony prawie i zamknął się w swojej izdebce. W godzinę potem Jaryna go szukała, powracając, pod dębem, w ogródku, na progu, podkradała się pod okienko, zobaczyła siedzącego nad stołem i widząc zamkniętego w tej porze, którą był zwykł przepędzać na podwórzu, domyśliła się, że jej unika.
– To tak! – szepnęła po cichu do siebie. – Chce? Nie zobaczy mnie więcej… ale ja widzieć go będę!
I żywszym krokiem pospieszyła do wioski.
Ostap przemęczył się w zamknięciu do późna, pewien dopiero, że Jaryna już do wsi odejść musiała, wyszedł swoim zwyczajem na próg, bo do późnej nocy zwykł był siadywać na kamieniu u drzwi, w myślach i modlitwie.
On może jeden ze wszystkiej młodzieży, co się pod te czasy w Berlinie uczyła, on może jeden się modlił. Nadto był rozumny, żeby miał stracić wiarę; nadto wierzył, by chciał najwyższe dobro człowieka dumnym a czczym rozumowaniom poświęcić: I zdawało mu się, jak wielu innym, że rozum nie kłóci się z wiarą, a wiara nie może przeklinać rozumu.
Księżyc wszedł na niebo i blade jego światło ubieliło przed chwilą złociste drzewa; ślicznie teraz wydawał się jar, osuty gąszczami, tajemniczy, pełen cienia, wśród którego drżały porozrzucane światła księżycowe. Cienki strumyk błyskotał w ciemnościach chwytając promyki i bawiąc się nimi. Ostap przedumał długo a długo, modlił się także, ale po prostu, po swojemu, modlitwę, ten wyskok duszy ku niebu, przerywając zamyśleniem nad sobą. Północ się zbliżała, głęboka cisza nocy wiosennej, tajemnicza, urocza, niepokojąca rozlewała się dokoła, przerażając swą niezbadaną wielkością. Bóg przeznaczył tan czas na sen dla wszelkiego stworzenia, aby mu oszczędzić dum, jakie obudza milczenie głuche, milczenie potężne. Ostap słuchał myśli własnych; wtem zdało mu się, że dochodzą go z daleka tętent koni i głosy ludzi.
Nie byli to nocleżanie, bo w tej stronie nie zbierali się nigdy parobcy z końmi i wołami, wypasów brakło.
– Może kto jedzie wezwać mnie do chorego – pomyślał sobie i poszedł ku domowi.
Tętent i głosy zbliżały się powolnie. Lekki wietrzyk wiejący od strony, z której przychodziły głosy, donosił je wyraźnie wśród ciszy; Ostap usłyszał urywane słowa:
– A nie mylicie się bracie?
– Nie, panie; ot już jesteśmy pod jarem.
– A jest w domu?
– Zdaje się, że jest.
Resztę tętent koni zagłuszył. Zapytania czynione były po polsku, odpowiedzi w języku ludu.
– To do mnie ktoś jedzie; chwała Bogu, żem gotów.
Stał w progu; otwarły się wrota skrzypiące i jeden konny wjechał, drugi wszedł pieszo, prowadząc za sobą konia. Księżyc oświecił wjeżdżającego mężczyznę, który był okryty płaszczem ciemnym. Zatrzymał się on pod gankiem, zsiadł i milczący wchodził, gdy u drzwi postrzegł Ostapa, popatrzał, poznał go i rzucił mu się na szyję.
– To Alfred!
– Ostapie, to ty! – zawołały razem dwa głosy.
– Co za gość! co za gość niespodziany, kochany! – rzekł gospodarz wiodąc go do ciemnej jeszcze izby…- Przybyłeś do znajomych, do krewnych i nie zapomniałeś o mnie. Ale dlaczegóż tak późno?
Już byli w izbie – i drzwi zamknęły się za nimi.
– Jakżem ci wdzięczny!
– Nie dziwuj się, ani dziękuj – rzekł przybyły smutnym głosem. – Przyjechałem do ciebie umyślnie i przywiozłem ci nie pozdrowienie przyjaciela, ale ciężar na barki twoje.
– Ciężar, Alfredzie? Ty dla mnie ciężarem? Niewdzięczny jesteś, niewdzięczny!
– O! nie o mnie to mowa!… ale poczekaj, nie mam siły mówić ci wszystkiego zaraz; niech odetchnę, niech spocznę. Odprawmy człowieka, który mnie ty przyprowadził; nakaż mu milczenie: mogą mnie szukać; niech nikomu nie mówi, że mnie tu przyprowadził.
– Jak to? Cóż to jest? Chowasz się?
– Uciekam!
– Ty?
– Ja! Zobacz go; ty go znasz; uproś od siebie. Oto pieniądze. Oni cię wszyscy kochają; dla ciebie milczeć będzie. Nie pytaj mnie; uczyń tak!
Ostap stał niemy, nie mogąc zrozumieć, o co chodziło; ale choć dotąd nic prawie nie wiedział, domyślał się głównego, że Alfred chce się ukryć; wyszedł więc i przewodnika, dobrze sobie znajomego, odprawiwszy dla spoczynku i posiłku, opłaciwszy go, nakazał mu, żeby nikomu a nikomu nie mówił, iż do chutoru kogoś nieznajomego przeprowadzał.
– Mnie byś tym mógł zaszkodzić – dodał rachując na przywiązanie ludu do siebie.
– Bądźcie spokojni, żywa dusza wiedzieć nie będzie – szepnął przewodnik i odszedł po cichu.
Gdy wniesiono światło, zdumiał się Ostap, spojrzawszy na Alfreda, tak dziwnie znalazł go zmienionym. Przedwczesna starość zmarszczyła i wysuszyła niegdyś piękne delikatnością rysy twarzy, które się stały ostre i suchą, zżółkłą skórą były pokryte. Na głowie Alfreda przerzedły włos już się posrebrzać zaczynał, policzki wpadły głęboko, oczy zagasły, a schylone ramiona zmniejszały go jeszcze – Co to jest? – spytał prędko Ostap, objąwszy go wejrzeniem szybkim i siadając przy nim – mów, proszę cię, co to jest, co ci się stało? Nie mogę znieść tej niepewności. Cokolwiek cię spotkało, musisz mi powiedzieć; zlituj że się, mów prędzej. Tobie i mnie zbywszy się tego ciężaru, lżej będzie.
– Mnie, może – tobie, nie wiem – rzekł Alfred smutno – i nam obu podobno nierychło lżej będzie, poczciwy mój przyjacielu. Ale powiedzieć muszę, potrzeba… słuchaj więc. Jesteśmy sami; będzie to szczera spowiedź. Widzisz, mnie trudno poznać, takem się odmienił. Spojrzyj na mnie: to moje szczęście tak się wypiętnowało na twarzy!
– Alfredzie, nie bluźń! – rzekł cicho Ostap cisnąc jego rękę – jeśli nie jesteś szczęśliwy, sam temu jesteś winien.
– Ja nie szydzę, nie bluźnię – poważnie podchwycił hrabia – nie, nie; mówię ci szczerze, mówię ci prawdę; byłem i jestem szczęśliwy i szczęście moje mnie dręczy. Michalina jest najlepszą w świecie żoną, aniołem dobroci; ale co dzień patrząc na to, co ją moje szczęście kosztuje, widzisz, w co mnie zgryzoty przemieniły! Gryzę się i truję poświęceniem tej kobiety – Ona cię kocha!