Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Jaryna - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Jaryna - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 250 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

CZĘŚĆ I

Pięk­ny był wie­czór wio­sen­ny!

Wio­sna u nas za­wsze pięk­na i w żad­nym kra­ju tak miłą i tak wdzięcz­ną być nie może. Gdzie in­dziej zima nie tak sro­ga, je­sień nie tak smut­na i roz­bu­dze­nie zie­mi do no­we­go ży­cia przy­cho­dzi po­wol­niej, nie­znacz­nie, a lu­dzie nie wi­dzą go pra­wie, nie mogą po­czuć sil­nie. U nas cud­ny wi­dok wio­sny od­sła­nia się jak­by ski­nie­niem cza­ro­dziej­skiej la­ski; dziś pły­ną z góry stru­mie­nie, już traw­ka za­zie­le­nia­ła nad cie­pły­mi źró­dli­ska­mi, ju­tro ru­szy­ły się ziół­ka na po­lach, krze­wy wzbie­ra­ją na pącz­ki; oto już wierz­by się zło­cą, brzo­zy roz­cze­su­ją war­ko­cze i dęby po­waż­ne okry­wa­ją się li­ść­mi, któ­rych bar­wa z da­le­ka wi­docz­na ce­chu­je pana la­sów.

Czło­wiek, choć przy­wy­kły do tego wi­do­wi­ska, musi uczuć bi­cie ser­ca, gdy mu ta mło­dość świa­ta wła­sną jego przy­po­mni; musi, spie­sząc do pra­cy, przy­pa­trzeć się z bli­ska roz­wi­nię­ciu ży­cia we wszyst­kim, co go ota­cza, i w ta­jem­ni­czym związ­ku z na­tu­rą od­młod­nieć, orzeź­wieć na chwi­lę. Nig­dzie, zda­je się, nie ma ta­kiej wio­sny jak u nas, tak won­nej, tak barw­nej, tak dźwięcz­nej i we­so­łej, tak do ser­ca prze­ma­wia­ją­cej. Może też taką się nam wy­da­je, bo jej czę­sto tak dłu­go zza śnie­gów wy­glą­da­my, ocze­ku­jem…

Cóż do­pie­ro ta wio­sna, gdy się uj­rzym w miej­scu pięk­nym z sie­bie, w oczach swych z ob­umar­łe­go szkie­le­tu prze­ista­cza­ją­cym się w ob­ra­zek ży­cia pe­łen? Jak­że­byś nie uśmiech­nął się, nie za­du­mał, pa­trząc, jak na­gle su­che, bez­kształt­ne drze­wa ob­le­ka­ją su­kien­ki zie­lo­ne, jak pod no­ga­mi twy­mi czar­na zie­mia się mai, z nie do­strze­żo­nych ko­rzon­ków wy­strze­la­ją kwiat­ki, z nie­doj­rza­łych pył­ków wy­ra­sta­ją li­ście, jak po­wie­trze za­lud­nia się pta­stwem gwar­li­wym, wody nie­me i za­sty­głe roz­pły­wa­ją w mru­kli­we i bły­skot­ne fale; – jak­że­byś nie ura­do­wał się tym cu­dem, któ­ry po raz ty­sią­cz­ny po­wta­rza się cią­gle, za­wsze nowy, za­wsze dziw­ny i nie­spo­dzie­wa­ny!

Bia­da temu, kto nie czu­je wio­sny! Albo mu już ży­cia za­nad­to, albo on świa­tu nie­po­trzeb­ny. Li­to­wać się nad nim trze­ba albo go oba­wiać. Nie chciał­bym ani kra­ju cią­głej wio­sny bez zimy, ani to­wa­rzy­stwa czło­wie­ka, na któ­rym po­wrót tej pory nie czy­ni już wra­że­nia.

W pięk­nym pa­ro­wie po­dol­skim sie­dział mło­dy czło­wiek oto­czo­ny wio­sen­nym wie­czo­rem, za­du­ma­ny spo­koj­nie, za­du­ma­ny głę­bo­ko. Wio­sna, co po­wo­du­je do ży­cia drze­wa i kwia­ty, ma tę szcze­gól­ną wła­sność dla czło­wie­ka, że bu­dzi w nim wspo­mnie­nia już tyl­ko, ale tych lat, w któ­rych on naj­sil­niej czuł, naj­moc­niej żył. Któż nie do­świad­czył tego, że roz­kwi­tłych bzów wo­nie, że śpiew sło­wi­ków, świer­got pta­stwa, ryk da­le­ki trzód, wy­pusz­czo­nych na pa­szę, naj­wię­cej na wio­snę wspo­mnień obu­dza i mło­do­cia­ne w pa­mię­ci od­twa­rza c hwi­le!

Od­żyć nie mo­że­my jak drze­wa no­wy­mi li­ść­mi i kwia­tem; od­ży­wa­my pa­miąt­ka­mi.

Oko­li­ca stro­iła się jak pięk­ne dziew­czę do ko­ścio­ła, ja­śnia­ła świe­żo­ścią, wia­ła za­pa­cha­mi, roz­le­ga­ła się pie­śnią lu­dzi i pta­ków. Głę­bo­ki jar po­dol­ski wszę­dzie buj­na za­le­ga­ła ro­ślin­ność, osło­nio­na od chłod­nych wia­trów, ogrza­na słoń­cem po­łu­dnia; po­my­ka­jąc się ku nie­bu, zda­wa­ła wy­ry­wać z cia­snych ziem, za­my­ka­ją­cych ją w so­bie. Do bo­ków jaru cze­pia­ły się krę­pe dęb­cza­ki, kształt­nie po­wy­gi­na­ne brzo­zy, wy­smu­kłe brzo­sty wy­pro­sto­wa­ne i stroj­ne; pod nimi tarń za­zdro­śnik, zmó­wiw­szy się z lesz­czy­ną, nie chcie­li mię­dzy sie­bie do­pu­ścić ni­ko­go; rzad­ki głóg, rzad­ka ka­li­na lub dzi­ka wi­sien­ka wy­mknę­ły się z ich po­plą­ta­nych ga­łę­zi tro­chę wy­żej, na wol­niej­sze po­wie­trze.

Ni­żej, na buj­nej zie­mi, pod cie­niem kol­cza­stej tar­ni­ny roz­kła­da­ły się zio­ła i kwia­ty, przez szczu­płe tyl­ko mię­dzy ga­łęź­mi okien­ka przy­pa­tru­jąc się sło­necz­ku. Tu skrom­na a won­na me­li­sa, czer­wo­ny gro­szek, chmiel ob­wi­ja­ją­cy się przy­ja­ciel­sko, do­pó­ki uści­skiem nie wy­su­szy drze­wa, któ­re ob­jął – ma­leń­ki, lecz sil­ną swą wo­nią da­ją­cy się czuć da­le­ko, i ty­sią­ce nie zna­nych a pięk­nych ro­ślin ci­snę­ły się jed­na przy dru­giej, jak boży lud ci­śnie się na bo­żym świe­cie.

W głę­bi jaru stał skrom­ny do­mek, okry­ty drze­wa­mi, osło­nio­ny ścia­ną pa­ro­wu. Dwa krzy­we od­wiecz­ne dęby z pnia­mi mszy­sty­mi, jak­by ak­sa­mi­tem po­wle­czo­ny­mi, roz­ta­cza­ły nad nim opie­kuń­cze swe ga­łę­zie. Od pół­no­cy sza­re zło­my skał, tu i ów­dzie wy­sta­ją­ce, po­kry­wa­ły się tak­że mcha­mi, a wśród nich strze­la­ły mło­de drze­wek i krze­wów la­to­ro­śle, któ­rych ziar­no za­nio­sły wia­try na urwi­sko i któ­rych pod­ro­sły pnia­czek wia­try też wy­rwać gro­zi­ły.

Stru­myk, z mię­dzy skał są­czą­cy się cie­niuch­ną stru­gą sre­brzy­stą, spa­dał w wy­my­te ło­ży­sko, któ­re przed kil­ką ty­go­dnia­mi znać szer­sze było niż te­raz, bo jesz­cze po­obry­wa­ne jego gli­nia­ste boki tra­wa­mi nie mia­ły cza­su po­ro­snąć. Na pra­wo przy dom­ku stał dru­gi tak­że bu­dy­ne­czek pod strze­chą sło­mia­ną; oba ota­czał sa­dek i pa­sie­ka ob­rzu­co­na pło­tem z pni i ga­łę­zi, od­ży­wa­ją­cych z wio­sną na próż­no i da­rem­nie zie­lo­ne pusz­cza­ją­cych li­ście.

W głę­bi, poza dom­kiem, u ska­ły, w któ­rej głę­bo­ką wi­dać było pie­cza­rę, chmie­lem u wnij­ścia ob­ro­słą, stał dąb roz­ło­ży­sty sa­mot­ny; pod nim jak­by umyśl­nie rzu­co­na ska­ła, na kształt ławy sza­rej, wy­god­nym była sie­dze­niem.

Wy­żej na gó­rze, z dwóch dę­bo­wych pro­stych klo­ców zbi­ty, świe­cił od pro­mie­ni za­cho­dzą­ce­go słoń­ca krzyż, su­chym ustro­jo­ny tar­nem, zna­mię boże, zna­mię, zwia­stu­ją­ce na pu­stym obej­mu­ją­ce­go ją w imię spo­łe­czeń­stwa czło­wie­ka. Pod tym krzy­żem, poza dę­bem, na ska­li­stym zło­mie, nie­da­le­ko stru­mie­nia sie­dział ów mło­dy czło­wiek w za­my­śle­niu po­glą­da­jąc na ścia­ny zie­le­nie­ją­ce­go pa­ro­wu, w któ­rym za­miesz­kał. Twarz jego, ja­sną bro­dą stro­jo­na, mę­ska, po­waż­na, pięk­na, smut­ną była ra­zem; ale smu­tek jej nie przy­pad­ko­wy, nie chwi­lo­wy, nie gwał­tow­ny, zda­wał się już ży­cia wa­run­kiem. Nie­bie­skie oczy przy­wy­kły już były we łzie pły­wać, ze łzą się za­my­kać, otwie­rać łzą co­dzien­ną i usta uśmiech­nię­te ła­god­nie mó­wi­ły swym mil­cze­niem: nie dla mnie świat, a prze­cież ja go tak ko­cham! Na czo­le wi­sia­ła chmu­ra, za­sło­na daw­nej a nie zgo­jo­nej bo­le­ści. Ubra­nie tego czło­wie­ka było pro­ste, a w nim mu prze­cie było pięk­nie i do twa­rzy: miał na so­bie let­nią sier­mięż­kę, ko­szu­lę sza­rą, pas czer­wo­ny, a spod cza­pecz­ki płó­cien­nej wy­my­ka­ły się prze­rza­dłe tro­chę ja­sne jego wło­sy. Pierś ogo­rza­łą, źle osło­nio­ną ko­szu­lą, chło­dził wiatr wie­czor­ny; on nie czuł go prze­cie: za­du­ma­ny, pa­trzał, pa­trzał wi­dać na inny świat, na inny czas, w da­le­ką stro­nę nie­doj­rza­ną, pa­trzał ser­cem, a oczy na nic mu nie słu­ży­ły. I w za­my­śle­niu od go­dzi­ny nie po­ru­szył się, nie za­drżał, nie zmru­żył oka; sie­dział po­są­giem; tak gdzieś du­sza od cia­ła od­bie­gła. My­ślał, jak się my­śli na wio­snę, wśród sa­mot­no­ści pięk­ne­go wie­czo­ra, o młod­szych la­tach, o nie­do­go­nio­nej ubie­głej prze­szło­ści, któ­rej tyl­ko cień mi­gał mu z da­le­ka, że­gna­jąc go – na wie­ki.

– Te reszt­ki ży­cia – my­ślał w du­chu – nie do mnie już na­le­żą, do lu­dzi; mo­ich było tyl­ko chwi­lek kil­ka; na co mi po nich zda­ła się resz­ta? Przy tam­tych wszyst­ko sza­re, ka­mien­ne, chłod­ne jak ten ka­mień, na któ­rym sie­dzę! Je­stem jak zgłod­nia­ły bie­siad­nik, co mu po­da­dzą przy­smak w po­cząt­ku, a po­tem omi­ja­ją go z każ­dym da­niem. On pa­trzy, cze­ka, wy­glą­da na próż­no; te­raz już ko­lej na dru­gich. Zwod­ne bo też ży­cie czło­wie­ka: tyle obie­cu­je, a te obiet­ni­ce kwia­ty pierw­szy mro­zek zwa­rzy i po nich nie ma za­wią­zek. Bądź­my więc drze­wem, co nie da­jąc owo­cu, słu­żyć choć może na coś wy­ra­sta­jąc: na bu­do­wę dla czło­wie­ka, na schro­nie­nie gniaz­dom pta­sim. Żyj­my dla dru­gich, tak, żyj­my dla lu­dzi!

Dziw­ne są losy, dziw­ne – mó­wił da­lej – jest w ich plą­ta­ni­nie nie­do­cie­czo­na ta­jem­ni­ca boża; są prze­cie szczę­śliw­si, są dru­dzy jak­by od ko­leb­ki na­pięt­no­wa­ni i na­zna­cze­ni na rzeź nie­szczę­ściu, za­wo­dom. Jed­nym ży­wot wstąż­ką ró­żo­wą, dru­gim stru­gą krwa­wą. Dla­cze­go? Ta­jem­ni­ca! Ta­jem­ni­ca! Lecz Bóg, co wszyst­ko urzą­dzał swym tchnie­niem, mu­siał mieć w tym cel, mu­siał uczy­nić to do­brym. I my może kie­dyś, z góry uj­rzym to ja­śniej, prze­ko­na­my się, że tak jest le­piej. A może po­bło­go­sła­wim mę­czar­ni i cie­szyć się bę­dziem bo­le­ściom na­szym! Któż wie, czy szczę­śli­wi prze­lot­nie tu­taj nie są nie­szczę­śli­wy­mi w przy­szło­ści, gdy ich to szczę­ście tu­tej­sze odu­rzy, za­twier­dzi, przy­wią­że do zie­mi, a po­tem w chwi­li wy­zwo­le­nia skrzy­deł nie znaj­dą, by w nie­bo pod­le­cieć? Moje ży­cie cięż­kie, lecz mo­gęż na nie pła­kać, mo­gęż się uskar­żać na nie? Nie wiem… Uro­dzi­łem się w nę­dzy, wy­ro­słem sie­ro­tą, przy­pa­dek bło­go­sła­wio­ną ręką wy­rwał mnie, ze sta­nu zwie­rzę­cia do god­no­ści czło­wie­ka pod­no­sząc; otwo­rzy­ła się du­sza moja, uj­rza­łem świa­tło; mo­gęż się skar­żyć, gdy tylu bra­ci mo­ich wal­czy w ciem­no­ściach? Nie! Nie! – Bądź­cie bło­go­sła­wie­ni i wy, co­ście mi nie chleb i suk­nię, ale na­ukę dali dro­gą i myśl nie­opła­co­ną! I ty… Al­fre­dzie, coś swą przy­jaź­nią du­szę moją stwo­rzył, i ty… któ­rej imie­nia sam przed sobą po­wie­dzieć nie śmiem, i ty… coś spoj­rza­ła na chło­pa, jak na czło­wie­ka… i ty na­wet, coś rów­nie ka­rząc, od­py­cha­jąc, wy­wiódł ze mnie uczu­cie wła­snej god­no­ści, po­zna­nie mo­je­go po­ło­że­nia, i wy wszy­scy, któ­rych spo­tka­łem w ży­ciu, tak, wszy­scy, bo i za­zdrość wa­sza i nie­na­wiść płod­ne były dla mnie! Bło­go­sła­wie­ni bądź­cie lu­dzie życz­li­wi i nie­przy­jaź­ni – i bło­go­sła­wio­ną bądź bo­le­ści moja! W szczę­ściu za­po­mniał­bym może o obo­wiąz­kach, był­bym znie­na­wi­dził i upadł; cier­pie­nie okry­ło mnie zbro­ją, dało siły i po­dźwi­gnę­ło my­śli.

Z za­pa­łem pły­nę­ły dumy mło­de­go czło­wie­ka, lecz tu się wstrzy­mał ich po­tok, wes­tchnął – i łza, z któ­rą wal­czył, po­to­czy­ła się po ogo­rza­łej twa­rzy.

– Dla­cze­góż – rzekł – ser­ce mi bije do młod­szych lat? Do wspo­mnie­nia nę­dzy, do tego ży­cia sie­ro­ce­go, któ­re dla mnie praw­dziw­sze po­prze­dzi­ło ży­cie? Dla­cze­go ryk tej trzo­dy po­ru­szył mi ser­ce do głę­bi, wy­wo­łu­jąc pa­mięć pa­stu­szych mo­ich swa­wo­li? Dla­cze­go pła­czę do mo­je­go sie­roc­twa pierw­sze­go, do zło­tej nę­dzy mo­jej? Nie wiem! A! – za­wo­łał – nie ma bo in­ne­go szczę­ścia na zie­mi nad na­dzie­ję i wi­dze­nie szczę­ścia; po­tem wspo­mnie­nie wi­dze­nia, mara wia­ry i nic wię­cej… nie ma in­ne­go. Szczę­ście wiel­kie, ma­rzo­ne, nie by­ło­by trwa­łe, i któż wie, może by­śmy jak w baj­ce o Me­lu­zy­nie uj­rze­li wdzięcz­ną jego po­stać, prze­ista­cza­ją­cą się w po­twór ohyd­ny, może by­śmy za ży­cia na­wet wspo­mnie­nie stra­ci­li. Więc tak le­piej, le­piej, tak być mu­sia­ło; skłoń­my gło­wę przed ko­niecz­no­ścią że­la­zną.

I to mó­wiąc pod­niósł czo­ło, a zdrę­twia­ły dłu­gim sie­dze­niem bez ru­chu, otrząsł się, chciał po­wstać, lecz sze­lest bli­ski go za­trzy­mał.

Ście­żyn­ką od pa­ro­wu, któ­ra stro­mo bie­gła w jar ocie­nio­ny drze­wa­mi, spusz­cza­ła się bia­ła po­stać dziew­czy­ny, ja­sne zja­wi­sko na tle ciem­nych li­ści; piosn­ka, co­raz ci­szej nu­co­na, to­wa­rzy­szy­ła mu. To jed­ną, to dru­gą ręką dziew­czę chwy­ta­ło za gło­gi, za dęb­cza­ki, za brzeź­niak, żeby się nie ośli­znąć i nie upaść, i co­raz chy­żej, co­raz prę­dzej roz­bie­gł­szy się, mimo woli sko­czy­ła wresz­cie w do­li­nę, za­trzy­mu­jąc się pra­wie u dębu, pod któ­rym sie­dział mło­dy czło­wiek.

Spoj­rza­ła, po­strze­gła go, krzyk­nę­ła niby prze­lęk­nio­na, za­ru­mie­ni­ła się, ro­ze­śmia­ła się i, po­gła­dziw­szy swe czar­ne wło­sy, po­czę­ła się oglą­dać do­ko­ła jak­by szu­ka­ła jesz­cze kogo, jesz­cze cze­go; prze­cież nie zgu­bi­ła nic w dro­dze, ale skło­po­ta­na oglą­da­ła się tak uda­jąc, że jej cze­goś brak­nie.

Mło­dy czło­wiek – był to Ostap Bon­dar­czuk, któ­re­go pierw­szych przy­gód mo­że­ście nie za­po­mnie­li jesz­cze – zo­ba­czyw­szy dziew­czy­nę, z li­to­ścią i za­ję­ciem spoj­rzał na nią i w ję­zy­ku ludu po­wi­tał ją "do­brym wie­czo­rem".

– A! Do­bry wie­czór wam! – od­po­wie­dzia­ła cią­gle się ru­mie­niąc i oglą­da­jąc. – Wy jesz­cze pod swo­im dę­bem?

– Cóż chce­cie? Wie­czór taki pięk­ny, nie moż­na się w cha­cie za­mknąć.

– Tak i mnie – pod­chwy­ci­ła. – Przy­bie­głam do­wie­dzieć się do was, czy nie po­trze­bu­je­cie mnie… do wa­szych kró­wek?

– Dzię­ku­ję ci, Ja­ry­no – od­po­wie­dział Ostap. – Sta­ra Le­pi­cha już je za­pew­ne po­do­ić mu­sia­ła.

– To już tak – za­wo­ła­ła dziew­czy­na z pro­sto­tą, pla­ska­jąc w ręce – wy już za­mó­wi­li­ście so­bie, jak wi­dzę, sta­rą Le­pi­chę! No, to by­waj­cie zdro­wi, kie­dy już tak! O! ja­kiż ty nie­do­bry, mój Osta­pie! – do­da­ła mie­nia­jąc co­raz: i wy, i ty a nie mo­gąc na żad­ne się od­wa­żyć – na­wet nie chce­cie, że­bym wam się wy­wdzię­czy­ła za to, co­ście mi mat­kę wy­zdro­wi­li.

– Dzię­ku­ję ci, Ja­ry­no, ale ty sama jed­na je­steś przy niej, cza­su nie masz; w cha­cie wszyst­ko w two­ich rę­kach; jak­że­bym ja mógł po­zwo­lić, że­byś jesz­cze mnie po­słu­gi­wa­ła bie­ga­jąc tak da­le­ko?

– A co to za da­le­ko? – żywo od­po­wie­dzia­ła Ja­ry­na – czyż to da­le­ko? Za­raz za pa­ro­wem przez pole, przez łąkę, przez dęb­niak, ka­wa­łek gro­bel­ki i wio­ska.

– A jed­ne­go z dru­gim bę­dzie do­bre pół mili.

– Gdzie tam! Wam to się tak zda­je, że da­le­ko, bo nie wiem od cza­su, jak mat­ka po­zdro­wia­ła, czy­ście byli trzy razy u nas, ale dla mnie to bli­sko. No, po­wiedz­cie praw­dę – do­da­ła zbli­ża­jąc się – czy wa­sze kro­wy po­do­jo­ne?

– Nie wiem – rzekł Ostap – ale, moja Ja­ry­no, to­bie za tym nie bie­gać i nie ła­two i - do­dał ci­szej jesz­cze – lu­dzie na cie­bie spleść co go­to­wi.

Ja­ry­na ro­ze­śmia­ła się i po­czer­wie­nia­ła ra­zem, i pla­snę­ła w ręce zno­wu.

– Mój ty Boże! Czy nie na mnie i nie na was! Al­boż my­śli­cie, że was nie sza­nu­ją jak po­trze­ba, żeby kto śmiał co złe­go o was po­my­śleć?… Po­rzuć­cie! ot, le­piej mów­cie praw­dę… Wam się uprzy­krzy­ło i wo­li­cie Le­pi­chę, bo Le­pi­sze da­cie mle­ka, po­wie­cie: "Do­bry wie­czór" i ko­niec, a ja wam po­ko­ju nie daję; mu­szę ga­dać, mu­szę za­cze­pić, mu­szę choć po­pa­trzeć, a to was może i nu­dzi?

Ostap się za­ru­mie­nił i ru­szył ra­mio­na­mi.

– Co to­bie w gło­wie, Ja­ry­no? – rzekł po­wo­li. – Już­ciż mnie, co tu tak sam je­den sie­dzę jak na pusz­czy, miło z kim po­mó­wić, miło do kogo się ode­zwać.

– Tak, ze sta­rym ja­kim, ze zna­cho­rem, albo z ta­kim, co to daw­ne rze­czy pa­mię­ta, ale ze mną? – Ru­szy­ła tak­że ra­mio­na­mi. – No, ale po­wiedz­cie mi, czy kro­wy wa­sze po­do­jo­ne? Pój­dę ja sama zo­ba­czyć do obór­ki. Tyl­ko je­śli tam już Le­pi­cha jest? E! To nic! Mogę jej po­móc!

I żwa­wo po­bie­gła, mi­ja­jąc Osta­pa, ku ogród­ko­wi, któ­ry osła­niał obór­kę. Ostap po­zo­stał pod dę­bem, zwol­na, za­my­ślo­ny prze­cho­dząc się po mu­ra­wie i po­glą­da­jąc na pięk­ną Ja­ry­nę, któ­ra nie je­den raz obej­rza­ła się z uśmie­chem ku nie­mu.

Ja­ry­na w isto­cie pięk­na, choć trze­ba było nie­zep­su­tych oczu, żeby doj­rzeć jej nie­po­spo­li­tej pięk­no­ści, bo ją okry­wał strój nie­wdzięcz­ny i za­nie­dba­nie pra­co­wi­tych lu­dzi.

Ale pięk­ne­mu we wszyst­kim pięk­nie i za­wsze do twa­rzy: Ja­ry­na po­mi­mo ob­ci­słej po­dol­skiej za­pa­ski, któ­ra bo­ga­te kształ­ty jej ki­bi­ci wy­dat­ny­mi czy­ni­ła, po­mi­mo gru­bej swej ko­szu­li, po­mi­mo opa­le­nia, była ory­gi­nal­nie i istot­nie pięk­ną. Twarz jej do­sko­na­le owal­na, choć sma­gła­wa, ale cery peł­nej krwi i ognia, ru­mie­ni­ła się żywo, oczy czar­ne pa­ła­ły; no­sek mały, pro­sty, kształt­ny z roz­dę­ty­mi noz­drza­mi jak u kona ara­ba, spusz­czał się na usta wą­skie, ma­li­no­we, ma­leń­kie, któ­rych strój, ząb­ki bia­łe, przy ciem­nym licu biel­szy­mi się jesz­cze wy­da­wa­ły.

Gę­sty, buj­ny jak po­dol­skie zbo­że war­kocz, okrę­co­ny do­ko­ła gło­wy, stroj­ny w zie­lo­ność i kwiat­ki, ko­ro­no­wał ją na kształt po­pier­si sta­rych grec­kich mo­de­lów. Szcze­gól­nym za­pew­ne, ale nie je­dy­nym przy­kła­dem, rękę i nogę mia­ła małą i kształt­ną, choć za­nie­dba­ną, ra­mio­na jak uto­czo­ne, a sil­na i wy­so­ka, w pa­sie, któ­ry czer­wo­ny włócz­ko­wy obej­mo­wał po­jas, gib­ka była i cien­ka jak nie­do­ro­sła dzie­wecz­ka. Wy­raz jej twa­rzy za­po­wia­dał uczu­cia gwał­tow­ne, wolę nie­złom­ną i by­stre po­ję­cie.

Ja­ry­na zni­kła za krze­wa­mi sa­dząc przez pło­ty jak sar­na, a Ostap, zno­wu za­my­ślo­ny, siadł pod swo­im dę­bem.

– Otóż – my­ślał – je­den z tych pięk­nych dzi­kich kwia­tów, któ­re tro­chę słoń­ca tak by wspa­nia­le roz­wi­nę­ło! Lecz za­le­d­wie od pier­si ma­cie­rzyń­skiej, z ko­lan mat­ki sko­czyć mu­sia­ła do pra­cy; peł­za­jąc jesz­cze – już słu­żyć się uczy­ła. Pro­myk my­śli, je­śli za­świ­tał, w jej głów­ce, to go tam Pan Bóg chy­ba ze­słał przez anio­ła-stró­ża, bo nikt z lu­dzi nie po­my­ślał, że nie dość jej po­kar­mu, odzie­ży i snu, że po­trze­ba my­śli, świa­tła, uczu­cia, co by we­wnątrz jak w lam­pie za­pło­nę­ły…

A du­sza wy­ry­wa się ku temu świa­tłu, któ­re­go pra­gnie, jak drze­wa tego pa­ro­wu pod­no­szą ga­łę­zie i spie­szą ro­snąć, by się wy­do­być ku słoń­cu. Jak ona słu­cha, jak chwy­ta, jak pa­mię­ta każ­de sło­wo, jak w niej zia­ren­ko roz­ra­sta się i roz­kwi­ta! Ileż to razy zdu­mia­łem się, gdy po dniach kil­ku po­wta­rza­ła mi moje wła­sne wy­ra­zy, przez nią prze­ro­bio­ne, sil­niej­sze, zda­je się, i ognist­sze! Lecz ja­kiż ją los cze­ka? Szum­ne we­se­le, mąż obo­jęt­ny, dzie­ci pi­skli­we, nie­do­sta­tek, pra­ca nad siły, wcze­sna sta­rość, smęt­na, zim­na, swar­li­wa…

Do­ma­wiał w głę­bi pier­si tych wy­ra­zów, gdy Ja­ry­na szyb­ko z krza­ków wy­bie­gła i za­sta­no­wi­ła się przed nim ze skop­kiem w ręku.

– Nie ma i nie było Le­pi­chy – za­wo­ła­ła we­so­ło, pa­trząc mu w oczy. – Na­wet sta­ry Iwan mi się przy­znał, bo to taki po­czci­wy czło­wiek, że Le­pi­cha tu ani razu nie była. Daj­cie po­kój i nie za­ma­wiaj­cie jej. Co to wam szko­dzi, że ja so­bie co dzień prze­bie­gnę i parę tych krów udo­ję? Mnie to miło!

– Ale taki ka­wał dro­gi iść co dzień!

– Co to wam do tego? Toć za to po­słu­cham was, a ja tak lu­bię słu­chać, gdy mó­wi­cie.

I za­sło­ni­ła się, i spu­ści­ła oczy – A lu­dzie? – rzekł Ostap.

– No! Je­śli wola, nie­chaj so­bie plo­tą; mnie to wszyst­ko jed­no.

– I za mąż nie pój­dziesz?

– Daj­cie mi po­kój! Sto razy po­szła­bym, gdy­bym chcia­ła, bo sta­re­go Kuź­mę lu­dzie zna­ją, że za­po­mo­gi nie po­trze­bu­je, a ja u nie­go je­dy­nacz­ka. Ale ja nie chcę.

– Dla­cze­go?

– O! to… chce­cie wie­dzieć? No to po­wiem… bo dru­gie­go Osta­pa we wsi nie ma! – za­wo­ła­ła pręd­ko i ucie­kła.

Ostap na to nie­spo­dzie­wa­ne oświad­cze­nie osłu­piał i po­zo­stał w miej­scu przy­bi­ty, za­smu­co­ny na dłu­go. Kto wie, co się w tej chwi­li w ser­cu jego dzia­ło! – tak przy­kro mi­łość ode­pchnąć, ten naj­droż­szy dar na zie­mi.

Już słoń­ce skry­ło się i chłód, czę­sto ostry w do­li­nach, doj­mo­wać za­czy­nał, gdy po­wol­ny­mi kro­ki prze­szedł ku dom­ko­wi, ale nie wcho­dząc do izby, zrzu­cił tyl­ko czap­kę i siadł na pro­gu. Ja­ry­na nie po­strze­żo­na prze­su­nę­ła się mro­kiem już przez ogró­dek, wdra­pa­ła się na stro­me wzgó­rza po ścież­ce le­d­wie znacz­nej, i spoj­rzaw­szy raz jesz­cze na Osta­pa z góry, szyb­ko po­bie­gła do wio­ski.

Na­za­jutrz zno­wu po­god­ny wio­sen­ny wie­czór ozła­cał pa­rów Bon­dar­czu­ko­we­go chu­to­ru ży­wy­mi bla­ska­mi za­cho­dzą­ce­go słoń­ca, a Ostap po­wró­ciw­szy z wę­drów­ki po wsiach są­sied­nich, w któ­rych miał cho­rych, bo fe­bry, zwy­kle z wio­sną naj­częst­sze, po­ka­zy­wać się za­czy­na­ły, otarł­szy pot z czo­ła, po­sta­wiw­szy kij w ką­cie sie­ni, szedł pod dąb usiąść, spo­cząć i du­mać, we­dle zwy­cza­ju. Kil­ka razy oczy jego zwró­ci­ły się na ścież­kę, któ­rą zwy­kła była prze­cho­dzić Ja­ry­na i za­smu­cił się, jak­by pra­gnął, żeby wię­cej nie przy­szła, jak­by jej we­so­łość ści­ska­ła mu ser­ce, jak­by jej wi­dok go mę­czył.

Po wczo­raj­szym wy­zna­niu tak dziw­nym, są­dził, że przy­najm­niej kil­ka dni się nie po­ka­że, ale nie znał ser­ca ko­bie­ty i za­po­mniał wy­cho­wa­niec mia­sta oby­cza­jów wie­śnia­czych. Ja­ry­na zja­wi­ła się zno­wu o swo­jej go­dzi­nie, we­so­ła, jak była wczo­raj, spo­koj­na, i po­wi­ta­ła go pierw­sza zwy­kłym: "Do­bry wie­czór!" Oczy jej na­wet śmie­lej dzi­siaj po­wta­rza­ły to, co usta po­wie­dzia­ły wczo­raj. Ostap smut­niej­szy był i za­fra­so­wa­ny.

W jego ser­cu był chłód wspo­mnień tyl­ko; nie mo­gło być i nie było na­mięt­ne­go przy­wią­za­nia, bo wszyst­kie, ja­kie miał, zwró­cił ku jed­nej ko­bie­cie; naj­ognist­sze uczu­cie nie mo­gło roz­pło­mie­nić tych osty­głych po­pio­łów. Po­mi­mo to, czuł ja­kąś wdzięcz­ność, czuł przy­jaźń i życz­li­wość dla ko­bie­ty, któ­ra się do nie­go przy­wią­za­ła.

Wi­dział on od daw­na, jak ze drże­niem po­sza­no­wa­nia, z uwiel­bie­niem ja­kimś ci­chym nie­raz przy­słu­chi­wa­ła się jego sło­wom; do­strzegł nie­raz pło­my­ka w jej źre­ni­cy, drże­nia w gło­sie, ru­mień­ca na twa­rzy, ale tłu­ma­czył to so­bie – po­sza­no­wa­niem, bo­jaź­nią, wdzięcz­no­ścią. Mi­łość, zja­wia­ją­ca się nie­spo­dzia­nie na dro­dze jego ży­cia, już za­mknię­tej w cia­sne szran­ki, choć ją wi­tał mile, była dla nie­go fra­sun­kiem i nie­po­trzeb­nym cię­ża­rem. Jak się za nią wy­pła­cić? Co z nią po­cząć było?

Su­mie­nie ka­za­ło ode­pchnąć, li­tość bro­ni­ła. Chwi­lę wal­czył, wresz­cie po­my­ślał jak wie­lu:

– To tyl­ko upodo­ba­nie chwi­lo­we; wiel­kie na­mięt­no­ści są rzad­kie, u lu­dzi niż­sze­go sta­nu rzad­sze jesz­cze niż gdzie in­dziej; nie mają cza­su my­śleć, ani po­dmu­chi­wać ognia; pra­ca cięż­ka bro­ni ich od wiel­kie­go cier­pie­nia. To mi­nie.

I pod­niósł gło­wę od­po­wia­da­jąc na po­wi­ta­nie pięk­nej Ja­ry­ny uśmiech­nię­tym:

– Do­bry wie­czór!

Ja­ry­na jak za­wsze, ubra­na w kwiat­ki po­lne, wy­świe­żo­na, pra­wie stroj­na, spo­glą­da­ła na nie­go go­rą­co, za­lot­nie i, oparł­szy się o pień dębu, pod któ­rym sie­dział, po­czę­ła roz­mo­wę.

– Wi­dzi­cie, ja­kem się uwi­nę­ła: sko­pa­łam ka­wa­łek ogro­du, wy­sa­dzi­łam i pod­la­łam roz­sa­dę, na­sta­wi­łam wie­cze­rzę, i mat­ce ją po­le­ciw­szy, po­śpie­szy­łam do wa­szych kró­wek. Do­wia­dy­wa­łam się od Le­pi­chy, czy to praw­da, że­ście ją za­mó­wi­li, ale jako żywo ani sły­sza­ła o tym. Ona już na­wet nie zdu­ża.

– Dzię­ku­ję ci, Ja­ry­no, ale to­bie to tak­że za cięż­ko.

– Cięż­ko, wi­dzi­cie, tyl­ko to, co nie­mi­ło – od­po­wie­dzia­ła śmia­ło dziew­czy­na.

– Tyś taka po­czci­wa, moja Ja­ry­no, że to­bie miło za­wsze każ­de­mu do­brze zro­bić.

– Każ­de­mu, my­śli­cie? O! nie, nie je­stem już ja taka do­bra. Jed­ne­mu się robi, aby zro­bić, dru­gie­mu robi się z ca­łe­go ser­ca.

– Daj Boże za­wdzię­czyć ci two­je do­bre ser­ce…

Dziew­czy­na wes­tchnę­ła.

– Albo to ja po­trze­bu­ję wa­szej wdzięcz­no­ści?

Pod­nio­sła gło­wę, dwie łzy za­krę­ci­ły się w jej czar­nych oczach, ale je wstrzy­ma­ła, nim upa­dły, i uśmiech­nę­ła się zno­wu.

– Jak mi się ze­chce­cie wy­wdzię­czyć, pa­mię­taj­cie, za­wo­łaj­cie Ja­ry­ny i po­zwól­cie jej słu­chać, gdy bę­dzie­cie mó­wić o czym dłu­go, dłu­go, dłu­go.

– O czym?

– A! O czym so­bie ze­chce­cie. Lu­bię was słu­chać na­wet, kie­dy nie ro­zu­miem; je­śli słów nie poj­mę, to wasz głos dźwię­czy mi w uszach jak naj­pięk­niej­szy śpiew ptasz­ka.

– Dzię­ku­ję ci – rzekł z przy­mu­szo­nym uśmie­chem Ostap – to two­je po­czci­we ser­ce tak mi się wy­wdzię­cza za mat­kę.

– Za mat­kę! – ci­cho szep­nę­ła Ja­ry­na – nie­chaj i za mat­kę! Ale mnie się zda­je, że i bez tego ja bym czu­ła, co i te­raz; to ja­koś Bóg wie, skąd przy­szło. Wprzó­dym się bała, bar­dzo bała; my­śla­łam so­bie: taki ro­zum­ny czło­wiek, to musi być bar­dzo strasz­ny; a ja­kem się prze­ko­na­ła, że wasz ro­zum po­tul­ny i ci­chy, i do­bry, cie­ka­wam była tego ro­zu­mu i ot, tak, po­wo­li, po­wo­li… a te­raz jak­bym was dłu­go nie wi­dzia­ła, czu­ję, że by­ło­by mi bar­dzo tę­sk­no, a gdy­by mi kto po­wie­dział, że nig­dy nie zo­ba­czę…

– Cóż wów­czas, Ja­ry­no? Wszak to być może; jam nie tu­tej­szy i kie­dy­kol­wiek od­da­lić się mogę.

– O! nie mów­cie! Na co to mó­wić! – za­wo­ła­ła z za­pa­łem i su­chy­mi już oczy­ma – to być nie może! No! A gdy­byś po­szedł gdzie od nas da­le­ko… to ja za tobą.

– Żar­tu­jesz, Ja­ry­na! – rzekł Ostap z przy­krym uczu­ciem w ser­cu. – A mat­ka, a oj­ciec? – do­dał ła­god­niej.

– Mat­ka… oj­ciec… to praw­da! Cią­gnę­ła da­lej smut­nie – Mat­ka, oj­ciec, cha­ta na­sza, pól­ko na­sze, to cięż­ko po­rzu­cić; a co by oni bez swo­jej je­dy­nacz­ki po­ra­dzi­li?… No… to gdy­bym za tobą pójść nie mo­gła… to bym… ot… ja nie wiem.

Od­sko­czy­ła od drze­wa, po­rwa­ła sko­pek i za­kry­wa­jąc oczy, po­bie­gła ku obór­ce.

Ostap wstał za­my­ślo­ny, smut­ny, znie­cier­pli­wio­ny pra­wie i za­mknął się w swo­jej iz­deb­ce. W go­dzi­nę po­tem Ja­ry­na go szu­ka­ła, po­wra­ca­jąc, pod dę­bem, w ogród­ku, na pro­gu, pod­kra­da­ła się pod okien­ko, zo­ba­czy­ła sie­dzą­ce­go nad sto­łem i wi­dząc za­mknię­te­go w tej po­rze, któ­rą był zwykł prze­pę­dzać na po­dwó­rzu, do­my­śli­ła się, że jej uni­ka.

– To tak! – szep­nę­ła po ci­chu do sie­bie. – Chce? Nie zo­ba­czy mnie wię­cej… ale ja wi­dzieć go będę!

I żyw­szym kro­kiem po­spie­szy­ła do wio­ski.

Ostap prze­mę­czył się w za­mknię­ciu do póź­na, pe­wien do­pie­ro, że Ja­ry­na już do wsi odejść mu­sia­ła, wy­szedł swo­im zwy­cza­jem na próg, bo do póź­nej nocy zwykł był sia­dy­wać na ka­mie­niu u drzwi, w my­ślach i mo­dli­twie.

On może je­den ze wszyst­kiej mło­dzie­ży, co się pod te cza­sy w Ber­li­nie uczy­ła, on może je­den się mo­dlił. Nad­to był ro­zum­ny, żeby miał stra­cić wia­rę; nad­to wie­rzył, by chciał naj­wyż­sze do­bro czło­wie­ka dum­nym a czczym ro­zu­mo­wa­niom po­świę­cić: I zda­wa­ło mu się, jak wie­lu in­nym, że ro­zum nie kłó­ci się z wia­rą, a wia­ra nie może prze­kli­nać ro­zu­mu.

Księ­życ wszedł na nie­bo i bla­de jego świa­tło ubie­li­ło przed chwi­lą zło­ci­ste drze­wa; ślicz­nie te­raz wy­da­wał się jar, osu­ty gąsz­cza­mi, ta­jem­ni­czy, pe­łen cie­nia, wśród któ­re­go drża­ły po­roz­rzu­ca­ne świa­tła księ­ży­co­we. Cien­ki stru­myk bły­sko­tał w ciem­no­ściach chwy­ta­jąc pro­my­ki i ba­wiąc się nimi. Ostap prze­dumał dłu­go a dłu­go, mo­dlił się tak­że, ale po pro­stu, po swo­je­mu, mo­dli­twę, ten wy­skok du­szy ku nie­bu, prze­ry­wa­jąc za­my­śle­niem nad sobą. Pół­noc się zbli­ża­ła, głę­bo­ka ci­sza nocy wio­sen­nej, ta­jem­ni­cza, uro­cza, nie­po­ko­ją­ca roz­le­wa­ła się do­ko­ła, prze­ra­ża­jąc swą nie­zba­da­ną wiel­ko­ścią. Bóg prze­zna­czył tan czas na sen dla wszel­kie­go stwo­rze­nia, aby mu oszczę­dzić dum, ja­kie obu­dza mil­cze­nie głu­che, mil­cze­nie po­tęż­ne. Ostap słu­chał my­śli wła­snych; wtem zda­ło mu się, że do­cho­dzą go z da­le­ka tę­tent koni i gło­sy lu­dzi.

Nie byli to noc­le­ża­nie, bo w tej stro­nie nie zbie­ra­li się nig­dy pa­rob­cy z koń­mi i wo­ła­mi, wy­pa­sów bra­kło.

– Może kto je­dzie we­zwać mnie do cho­re­go – po­my­ślał so­bie i po­szedł ku do­mo­wi.

Tę­tent i gło­sy zbli­ża­ły się po­wol­nie. Lek­ki wie­trzyk wie­ją­cy od stro­ny, z któ­rej przy­cho­dzi­ły gło­sy, do­no­sił je wy­raź­nie wśród ci­szy; Ostap usły­szał ury­wa­ne sło­wa:

– A nie my­li­cie się bra­cie?

– Nie, pa­nie; ot już je­ste­śmy pod ja­rem.

– A jest w domu?

– Zda­je się, że jest.

Resz­tę tę­tent koni za­głu­szył. Za­py­ta­nia czy­nio­ne były po pol­sku, od­po­wie­dzi w ję­zy­ku ludu.

– To do mnie ktoś je­dzie; chwa­ła Bogu, żem go­tów.

Stał w pro­gu; otwar­ły się wro­ta skrzy­pią­ce i je­den kon­ny wje­chał, dru­gi wszedł pie­szo, pro­wa­dząc za sobą ko­nia. Księ­życ oświe­cił wjeż­dża­ją­ce­go męż­czy­znę, któ­ry był okry­ty płasz­czem ciem­nym. Za­trzy­mał się on pod gan­kiem, zsiadł i mil­czą­cy wcho­dził, gdy u drzwi po­strzegł Osta­pa, po­pa­trzał, po­znał go i rzu­cił mu się na szy­ję.

– To Al­fred!

– Osta­pie, to ty! – za­wo­ła­ły ra­zem dwa gło­sy.

– Co za gość! co za gość nie­spo­dzia­ny, ko­cha­ny! – rzekł go­spo­darz wio­dąc go do ciem­nej jesz­cze izby…- Przy­by­łeś do zna­jo­mych, do krew­nych i nie za­po­mnia­łeś o mnie. Ale dla­cze­góż tak póź­no?

Już byli w izbie – i drzwi za­mknę­ły się za nimi.

– Jak­żem ci wdzięcz­ny!

– Nie dzi­wuj się, ani dzię­kuj – rzekł przy­by­ły smut­nym gło­sem. – Przy­je­cha­łem do cie­bie umyśl­nie i przy­wio­złem ci nie po­zdro­wie­nie przy­ja­cie­la, ale cię­żar na bar­ki two­je.

– Cię­żar, Al­fre­dzie? Ty dla mnie cię­ża­rem? Nie­wdzięcz­ny je­steś, nie­wdzięcz­ny!

– O! nie o mnie to mowa!… ale po­cze­kaj, nie mam siły mó­wić ci wszyst­kie­go za­raz; niech ode­tchnę, niech spo­cznę. Od­praw­my czło­wie­ka, któ­ry mnie ty przy­pro­wa­dził; na­każ mu mil­cze­nie: mogą mnie szu­kać; niech ni­ko­mu nie mówi, że mnie tu przy­pro­wa­dził.

– Jak to? Cóż to jest? Cho­wasz się?

– Ucie­kam!

– Ty?

– Ja! Zo­bacz go; ty go znasz; uproś od sie­bie. Oto pie­nią­dze. Oni cię wszy­scy ko­cha­ją; dla cie­bie mil­czeć bę­dzie. Nie py­taj mnie; uczyń tak!

Ostap stał nie­my, nie mo­gąc zro­zu­mieć, o co cho­dzi­ło; ale choć do­tąd nic pra­wie nie wie­dział, do­my­ślał się głów­ne­go, że Al­fred chce się ukryć; wy­szedł więc i prze­wod­ni­ka, do­brze so­bie zna­jo­me­go, od­pra­wiw­szy dla spo­czyn­ku i po­sił­ku, opła­ciw­szy go, na­ka­zał mu, żeby ni­ko­mu a ni­ko­mu nie mó­wił, iż do chu­to­ru ko­goś nie­zna­jo­me­go prze­pro­wa­dzał.

– Mnie byś tym mógł za­szko­dzić – do­dał ra­chu­jąc na przy­wią­za­nie ludu do sie­bie.

– Bądź­cie spo­koj­ni, żywa du­sza wie­dzieć nie bę­dzie – szep­nął prze­wod­nik i od­szedł po ci­chu.

Gdy wnie­sio­no świa­tło, zdu­miał się Ostap, spoj­rzaw­szy na Al­fre­da, tak dziw­nie zna­lazł go zmie­nio­nym. Przed­wcze­sna sta­rość zmarsz­czy­ła i wy­su­szy­ła nie­gdyś pięk­ne de­li­kat­no­ścią rysy twa­rzy, któ­re się sta­ły ostre i su­chą, zżół­kłą skó­rą były po­kry­te. Na gło­wie Al­fre­da prze­rze­dły włos już się po­sre­brzać za­czy­nał, po­licz­ki wpa­dły głę­bo­ko, oczy za­ga­sły, a schy­lo­ne ra­mio­na zmniej­sza­ły go jesz­cze – Co to jest? – spy­tał pręd­ko Ostap, ob­jąw­szy go wej­rze­niem szyb­kim i sia­da­jąc przy nim – mów, pro­szę cię, co to jest, co ci się sta­ło? Nie mogę znieść tej nie­pew­no­ści. Co­kol­wiek cię spo­tka­ło, mu­sisz mi po­wie­dzieć; zli­tuj że się, mów prę­dzej. To­bie i mnie zbyw­szy się tego cię­ża­ru, lżej bę­dzie.

– Mnie, może – to­bie, nie wiem – rzekł Al­fred smut­no – i nam obu po­dob­no nie­ry­chło lżej bę­dzie, po­czci­wy mój przy­ja­cie­lu. Ale po­wie­dzieć mu­szę, po­trze­ba… słu­chaj więc. Je­ste­śmy sami; bę­dzie to szcze­ra spo­wiedź. Wi­dzisz, mnie trud­no po­znać, ta­kem się od­mie­nił. Spoj­rzyj na mnie: to moje szczę­ście tak się wy­pięt­no­wa­ło na twa­rzy!

– Al­fre­dzie, nie bluźń! – rzekł ci­cho Ostap ci­snąc jego rękę – je­śli nie je­steś szczę­śli­wy, sam temu je­steś wi­nien.

– Ja nie szy­dzę, nie bluź­nię – po­waż­nie pod­chwy­cił hra­bia – nie, nie; mó­wię ci szcze­rze, mó­wię ci praw­dę; by­łem i je­stem szczę­śli­wy i szczę­ście moje mnie drę­czy. Mi­cha­li­na jest naj­lep­szą w świe­cie żoną, anio­łem do­bro­ci; ale co dzień pa­trząc na to, co ją moje szczę­ście kosz­tu­je, wi­dzisz, w co mnie zgry­zo­ty prze­mie­ni­ły! Gry­zę się i tru­ję po­świę­ce­niem tej ko­bie­ty – Ona cię ko­cha!
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: