- W empik go
Jasełka. Tom 2: wyciąg z pamiętników Ktosia - ebook
Jasełka. Tom 2: wyciąg z pamiętników Ktosia - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 300 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Za młodu odumarła go matka, jedynakiem pozostał u ojca, który go bardzo kochał. Więc choć to był szlachcic niezamożny na kilkunastu chatach z małym kapitalikiem żyjący, ale gospodarz doskonały, oszczędny i zapaśny, potrafił dać synowi wychowanie jak tylko mógł najstaranniejsze. Traf chciał że i Otto był bardzo pojętny i ludzie go uczyli dobrej woli, tak, że młody chłopak wykwitł prześlicznie, wielkie ojcu robiąc nadzieje. Jedno tylko było nieszczęście, że skłonność miał do poezyi, do sztuki, a nic stateczniejszego, jak ojciec mawiał, przedsiębrać nie chciał. Uczył się dobrze, ale nauki do życia zastosowywać nie myślał.
– Czemże ty będziesz? – pytał go nieraz staruszek – bo ty możesz być czem zechcesz.
– A to Bóg wie – odpowiadał zawsze Otto – chciałbym spokojnie żyć na wsi w małym dworku, pod zielonemi drzew gałęźmi, z tobą ojcze, ze wspomnieniami matki, z muzyką.
– To dobrze; ależ potrzeba coś robić, pracować.
Na to Otto odpowiadał ruszając ramionami:
– Ale cóż ja potrafię? do niczego tak wielkiej nie mam ochoty.
– Bóg da, że to z czasem przyjdzie – mówił pocieszając się ojciec – Człowiek tak zawsze, błądzi, szuka, aż trafi na coś do czego jest stworzony.
I urywali rozmowę, a Otto grał na skrzypcach do dnia białego, lub porwawszy książkę zaczytywał się do drugiego wieczora, nie mogąc jej porzucić.
Nie był to jednak miękki sobie artysta, coby chorował na wyobraźnią, śnił i czekał aż go marzenia przyjdą opleść same białemi rękami. Pracował nad sobą i nad ulubioną swą muzyką. Niepokój duszy u niego popychał do zastanowienia i zajęcia, a zastanowienie krążyło w sferze idei niedostępnych zwykle jego wiekowi; pracą najulubieńszą było myślenie i sztuka, bez zastosowania do życia. Otto jednak powoli wyrobił sobie teoryą do swojego postępowania i upodobań stosowną. Zdało mu się, że człowiekowi bardzo mało wystarczyć może, byle duszną potrzebę zaspokoił. Sprzeczali się o to zawsze z ojcem, który majątek uważał po staremu za wielką dźwignię do szczęścia, Otto za wielką do niego przeszkodę.
– Na co mi wiele – mówił mu – kątek cichy, spokój święty, trochę melodyi prostej, dużo snów o drugim świecie, ot i życie. Życie nasze trwa tak krótko, że pracować na to wiek, aby się potem cieszyć godzinę, że się coś ma – nie warto.
– Ale kiedy to daje niezależność? – powiadał ojciec.
– Jak komu: ja zawsze będę niezależnym – mówił Otto – bo na małem poprzestanę, bo o tych co więcej mają nie dbam, bo o suknią, nie stoję, bo mi tytuł niepotrzebny, bo przekonany jestem, że tylko przesądy czynią nas zależnemi.
– Ale świata nie przemienisz.
– Więc siebie zrobię takim, jakim świat mieć bym chciał.
Ojciec nadto kochał syna, żeby go miał zmuszać do czegokolwiekbądź, szło więc dalej po dawnemu; Otto śnił, czytał, muzykował i śmiało w życie spoglądał, ojciec się trochę niepokojąc czekał.
Skończywszy szkoły świetnie, bo mu nauka szła łatwo, pojechał do uniwersytetu, wziął stopień, powrócił do domu z doskonałemi skrzypcami Guarnarego i siadł przy ojcu z książkami i nutami.
Stary ojciec za niego i za siebie gospodarzył, ale przekonawszy się o nieprzepartej naturze syna, nie chciał go nawracać i namawiać dłużej: pozostawił jakim był, myśląc przynajmniej, że się stanie wielkim i głośnym artystą, jednym z tych wirtuozów, co jeżdżą zbierając smyczkiem grosze i wianki po drodze. I w tem się stary – omylił, bo Otto brzydził się sztuką jak kuglarstwo jakieś pokazywaną za pieniądze, koncertami, występami, a gdy najbardziej był natchniony, zamykał się sam, uciekał, aby go nic nie odrywało od jego myśli i uczucia. Mawiał zawsze, że artysta co gra dla popisu, nigdy w pełni idei dźwiękiem wydać nie może, bo słuchacze na których się ogląda, których się lęka, kradną mu ciepło z piersi, odejmują z rąk siłę.
Ilekroć go proszono o muzykę, odmawiał.
– Tylko szejne katarynkę nakręcić można, kiedy się zechce i postawiwszy grać kazać; artysta czeka aż nań % nieba powieje natchnienie. Ale o danej godzinie kazać mu grać, być natchnionym, zachwycającym, jest to świętokradztwo, zeń szydzić lub zmuszać go do kłamstwa.
Brzydził się Otto wszelkiemi popisy, ale miał swoje dziwactwa. Czasem wśród nabożeństwa w kościołku, odpychał organistę i siadał grać, gwałtowną czując tego potrzebę, i grał naówczas cudownie; niekiedy mimo przytomnych ludzi obojętnych i nie znawców, chwytał swe skrzypce, zapominając o tych co go słuchali, jakby ich na świecie nie było: śpiewał co mu w duszy grało.
Takim był ów dziwak Otto, który, wyznajmy to ze smutkiem, wcale nie wyrobił się na wirtuoza; myśli w nim kipiały, wrzały, wylewały się z niego, ale ich z ta artystyczną doskonałością formy, którą posiadają zimniejsi grajkowie, nie mógł wypowiedzieć, chyba gdy był natchniony. Bóg odmówił mu tego daru wyrzeczenia pięknie i silnie zawsze i wszystkiego, który często spływa na tych, co nie mając co powiedzieć, ślicznie prawią drobnostki. Grał szorstko, gwałtownie, jakby walczył z narzędziem, które duszy jego pragnieniom odpowiedzieć nie mogło; często łamał smyczek lub od fortepianu odpychając go wstawał.
Naówczas oczy napełniały mu się łzami, siadał z założonemi rękami, milczący jak człowiek, którego gniecie w piersi zawarte słowo, niemogące się usty wypowiedzieć.
Ojciec był z wielkiem dla niego uwielbieniem; choć prosty człowiek, całą jednak wyższość syna rozumiał, przeczuwał, i bolał ciężkie dlań przewidując życie.
Tak się staruszek pochylił, zawiądł, i choć się trzymał uparcie swoich zajęć, bo czuł się potrzebnym Ottonowi, sił mu na końcu niestało.
Ale gdy przyszło umierać, spokojniejszy jakoś zamknął powieki, bo przysposobił na miejsce swoje zastępcę, co gospodarstwo i kuchnią życia miał dźwignąć za jego syna.
Uznawszy Ottona zbyt wielkim, by się mógł zajmować drobnostkami powszedniemi, stary marzył tylko o tem w ostatnich latach, by miał się kim zastąpić przy synu. Była to jego myśl ciągła, nieodstępna, jego nieustanne zaprzątnienie; nie mówił nic, ale krzątał się bardzo. Wybierał ludzi, uczył ich, układał, mylił się i zawodził, aż w końcu trafił na jednego, którego mu się udało tak wyrobić, jak sobie życzył.
Był to daleki jego krewny, człek lat średnich, który całe życie na cudzem pracował a nic dorobić się nie mógł, gdyż do zbytku poczciwy, a nie bardzo przebiegły, zawsze padał ofiarą mniej skrupulatnych a chytrzejszych od siebie.
Tego człowieka, nie wielkich talentów, ale dobrego serca, stary Marzycki postanowił przerobić zupełnie, wdrożyć w tryb zajęć swoich, aby go po sobie zostawić zastępcą. Była to natura miękka, bierna, powolna, a serce złote.
Pan Zacharyasz niepozorny, mały, suchy, chudzieńki, niewielkiego o sobie mniemania, nic dla siebie też nie wymagający, byleby mu modlić się nie przeszkadzano pocichu, bo po całych dniach szeptał chodząc z nieodstępną, koronką i książeczką; dał się staremu Marzyckiemu urobić jak tamten chciał.
Marzycki prowadził go wszędzie za sobą jak cień po gospodarstwie, na wszystko zostawiał przepisy, na wszelki możliwy przypadek radę, wszystkie mu swe przelał teorye, doświadczenie całe, i zrobił z niego odbicie siebie samego. Zacharyaszek pozbył się własnych myśli, tak mu stary nieużyteczność ich dowieść potrafił, a razem nabił mu głowę wielkiem posłannictwem, jakie spełnia.
– Widzisz kochany braciszku – mówił doń – Ottonek to marzyciel i człek z innego świata, chlebaby kawałka nie miał, gdyby się sam rządził; jemu potrzeba takiego, coby jak ja pocichu dlań pracował i gotowe mu podawał. To twoja rzecz być musi, ja ci wszystko zostawię, tylko mnie słuchaj.
I Zacharyasz jak posłuszna papuga wyuczył się co ojciec przykazał, a tak dobrze i wiernie spełniał przepisy, że już za życia, pod koniec puściwszy go na próbę stary Marzycki, mógł się przekonać z pociechą, że go nie zawiedzie zastępca. Gospodarstwo, interesa, kłopoty przejął pan Zacharyasz, którego w domu nie widać było nigdzie, ale który wszystkiem władał pocichu.
Przy wielkiej pracowitości był to człek znowu tak bezinteresowny, tak małych potrzeb dla siebie, że nic prawie nie kosztował. Nie brał pensyi, nie zbierał sobie nic, wszystko nazywał swojem; ale gdy mu przyszło guziki u starej kapoty odnowić, szedł po dwa złote do Marzyckiego, i tłumaczył się z tego wydatku jak z największej rozpusty. Przejęty tem, że wszystko potrzeba było dla Ottonka poświęcić, obojętny na wygody dla siebie, na przyszłość swoją, prosty ten człowiek był wcielonem poświęceniem. W dodatku nie tylko nie przeceniał swej ofiary, ale miał się za szczęśliwego, że znalazł kąt i opiekę, i czuł się jeszcze obowiązanym.
Pan Zacharyasz mały i skulony, z głową trochę przekrzywioną na karku, przesuwał się jak cień ukradkiem po domu i gospodarstwie, nie mówił prawie lub mówił tylko pocichu, chodził na palcach i ukrywał z sobą. Otto kochał go jak brata, on jak dziecię własne Ottona, ale się spotykali rzadko, a spotkawszy tak daleko od siebie znajdowali pojęciami i myślami, że nigdy pogadać nawet dłużej nie mogli. Żyli wcale w różnych od siebie sferach.
Takiego zastępcę długą lat pracą przysposobiwszy na swe miejsce stary, zasnął spokojny, zostawując Ottona na jego opiece. Mogiła tego poczciwego ojca niedaleko Robowa, wioseczki Marzyckich, usypana na cmentarzu, była jednem z miejsc, w których Otto najchętniej długie godziny przepędzał. Chadzał tam codzień prawie, siadywał przy niej, i jakby jeszcze z ojcem duszą rozmawiał, powracał uspokojony i weselszy. Po śmierci tego przyjaciela, Otto długo cierpiał bardzo, dom mu opustoszał, wszystko poszło nie w smak, nudził się, tęsknił, płakał. A że za życia ojca jeszcze bywał często w sąsiedniej wiosce u Ma – łowickich, którzy z Marzyckiemi żyli w przyjaznych stosunkach, tam i później chronił się i przesiadywał, gdy mu w domu było ciasno i duszno.
Małowiccy mieli część w blizkiej osadzie znaczniejszą, od Robowa, dobrze zagospodarowaną" a byli to ludzie wedle serca Ottona. Sam stary, szlachcic prosty, wiejskiem wykarmiony powietrzem, poczciwy, otwarty, serdeczny, jeszcze pamięcią, i obyczajem dawniejszych sięgał czasów. Wesoły, pracowity hreczkosiej, stworzony na żołnierza choć nim nie był, Małowicki ujmował każdego sercem, które biło tak, że chyba ślepy go nie widział, chyba kamienny nie uczuł. Wąsaty, barczysty, typem był tych naszych dawnych gospodarzy, którzy nic w świecie nie widzą, nad stan swój, nad życie swoje.
Miasta niecierpiał, mieszczanami się brzydził, a gdy mu przyszło wyjechać na czas do miasteczka, uciekał z niego pierwszej wolnej godziny, jako od powietrza. Wesół był z natury i lubił śmiać się, smutek przepędzał jednem, tem naszem:
– Jakoś to będzie.
Była to w nim nie zdająca sobie sprawy z siebie wiara w Opatrzność niezwalczona. Małowicki ożenił się był z miłości z ubogą panienką, która przez lat kilka była nauczycielką przy dzieciach w sąsiedztwie, sierotą, ale bardzo starannie wychowaną, i jak wszystkie sieroty trochę wyegzaltowaną.
Małżenstwo to było idealne, pełne przywiązania ku sobie, kochające się jak para gołębi, śmieszne trochę dla świata, ale dla siebie dziwnie do szczęścia dobrane. Ludzie już nie zbyt młodzi, przeżyli lat dwadzieścia bez chmurki, bez ostygnienia, a wyprobowana ich miłość zdawała się wzmacniać jeszcze i rosnąć.
Mieli tylko córkę i syna.
Natalka dziecię ich ukochane, śliczne było jak aniołek, a wyuczone czułości, wykołysane w tem gniazdku, gdzie nigdy sporu nie słyszało i nic nie widziało prócz pieszczot i uśmiechów, wyrosło na ptaszynę serdeczną.
Atmosfera w której oddycha człowiek, niestety, mimo sił jego wewnętrznych, niezmiernie wielki wpływ nań wywiera. Są takie ro – baczki, co żyjąc liśćmi zielonemi stają się zielone, rosnąc na różowych kwiatkach, czerwonego nabierają koloru: trochę to tak i z ludźmi, mimo ich samoistności. Potrzeba wiedzieć o wpływie który nas może zepsuć i przekształcić, aby mu się oprzeć; trzeba by on był całkiem przeciwny naturze naszej, aby opór wyrodził: inaczej powoli mu się ulega.
Przy kochających się rodzicach, Natalka z taką czułością w sercu, gotową świat cały pokochać, wyrosła, że spojrzawszy tylko na nią, człek stawał się lepszym i wierzył we wszystko dobre.
Piękna jak aniołek, z blond włosami, z oczyma niebieskiemi, z rumianą twarzyczką, nie była ona dzieweczką rozdziwaczoną chorobliwą czułością, ale wesołą istotą, która tylko dobre widzi, dobre czuje i w dobre wierzy, a goryczy i zawodów nie kosztowała. Wesele uśmiechało się z jej oczów, promieniało na jej czole. Jeżeli czasem od świata walki i nędzy echo dalekie obiło się o jej uszy, trzeba ją było widzieć zdumioną, niedowierzającą, niemogącą pojąć, co ten akord dysharmonijny oznaczał.
Wychowanie Natalki było staranne, a umysłowi jej dodawać się zdawało to wewnętrzne usposobienie sił nowych. Czyściej dalej, lepiej widziała od drugich, szczególniej dobre strony, jasne życia oblicza. Dziecię pieszczone, w cichym kątku zamknięte, miało pojęcie o świecie tylko z tego zielonego listka, którym się karmiło.
Już dorastającą Natalkę poznał Otto Marzycki, a dwie te dusze krewne odrazu poczuły się dla siebie stworzone. Rzadko, może raz w lat seciny trafi się na świecie podobna miłość jak ich dwojga, czysta, dziecinna, rozmarzona, poetyczna, a nie płaczliwa i łzawa, ale anielsko-wesoła. Temu świętemu uczuciu nic nie stało na przeszkodzie: poznali się, pokochali serdecznie, a rodzice patrzali na nich z tą pociechą serdeczną, z jaką się pogląda napiękny szczęścia obrazek.
Wioska Robów od Małowickich tak była blizką, że Otto i Natalka codzień się niemal widywali. Na tę miłość dwojga kochanków i z niebios anioły mogły się patrzeć nie rumieniąc, tak była czysta i święta. Otto napawał ją muzyką, ona go wesołą poezyą młodych uśmiechów i słówek skrzydlatych. Namiętność ich nie rozdrażniona niczem, nie rozgwałtowniona, płynęła spokojnie bez burzy i porywów, jak pieśń uroczysta; a kiedy się z sobą spotkali, kiedy podali sobie ręce, kiedy jej lekki rumieniec, jego łzawe oko świadczyły, że tęsknili za sobą: wnet uspokojeni po chwili, znowu żeglowali po czystem zwierciadle, którego wody zawsze jasny błękit pokrywał.
Ich miłość zdawała się im spełnieniem odwiecznego wyroku.
Był to widok cudowny – wesela, szczęścia niezamąconego niczem, przyszłości jasnej i pogodnej. Otto ani się spieszył przeciwko nowemu życiu, ani chciał ją wyrwać z tej dziewiczej swobody, w której jak ptaszek ulatywała. Nie było mowy o jutrze, nie było jutra.
Rodzice Natalii zostawili im zupełną swobodę, pewni charakteru Ottona, powierzali mu ją jak bratu; niewinne dziecię nie kryło się wcale z przywiązaniem: dni bez chmur otaczały ich ciszą, uroczystą.
Ale świat nie ma długich dni wesela; w naturze i życiu człowieka, wszystko przerywa burza, kończy noc ciemna. W chwili kiedy już Otto marzył o swym domku z Natalią, co go sama powoli urządzała, kiedy drożynę między Robowem a Jeziorka wysadzali różami, aby nią… chodzić do rodziców; gdy się cieszyli tem pewnem szczęściem, jakby ono tylko przedłużeniem tego co mieli być musiało, oboje czyści, oboje spokojni i pewni, że żadna siła bicia ich serc wstrzymać nie może: Natalia zachorowała. Niespodzianie z tej pełnej zdrowia twarzyczki znikł rumieniec, kaszel odezwał się w piersi, i nierychło dopatrzono się niebezpieczeństwa, gdy już wstało widmem groźnem, gdy przeciw niemu nie było ratunku. Śliczne dziecię dostało suchot, ale nie cierpiało wiele, nie poczuło się chorem: marząc o zdrowiu i szczęściu, zagasło tak powoli jak lampka wieczorna. Nie śmiano jej truć tych chwil ostatnich, ukrywając chorobę śmiertelną. Do ostatka uśmiechały się jej twarze rodziców i twarz Ottona, który czuł, że życie jego z ostatnim tchem jej pójść powinno.
Ale gdy białe ciało aniołka złożono wśród kwiatów na ostatniej pościółce, gdy Otto przy niem uklęknął, zapragnąwszy z nią umrzeć: Bóg skazał go na życie. W niemej i milczącej rozpaczy wyglądał śmierci i doprosić się jej nie mógł.
Uczucia w tej piersi marmurowej były potężne, ale życie silniejsze od nich jeszcze; chłonęły je jak morze zalewa skały, nie mogąc roztopić w sobie. Ani skargi, ani jęku nie wydał Otto po śmierci tej, która dlań zamknęła życie; najstraszniejszą w nim była ta niemota boleści, to oko bez łzy, ten stan napozór nieczułego kamienia, który jednak ożywiała jakaś wola i rezygnacya potężna. On sam zajmował się pogrzebem, on sam grób jej budował, mogiłę sypał, kwiatami ją obsadzał, i jak wprzódy grób ojca, tak potem jej i ojca mogiła stała się dlań celem codziennych wycieczek. Z rozpaczy milczącej a zamkniętej w sobie, która się nigdy nie skarżyła przed obcymi i kryć dumnie zdawała z sobą, czas powoli zrobił poważną boleść człowieka, który nie narzeka, bo wie, że toby nie pomogło, ani porządku świata nie zmieniło. Otto pozostał wierny temu uczuciu, które ze stanu gwałtownego przeszło i skrystalizowało się na wieki. Wspomnienie dlań pozostało tak żywem, jakby wczoraj dopiero zebrał je z błoni życia; owszem, wyobraźnia jak obrazek święty stroiła je i upiękniała, z wizerunków przeszłości czyniąc ideały coraz promienistsze i piękniejsze. Wszystko ziemskie z nich opadło, jaśniały żywemi barwami ideałów i poezyi.
Z tym bólem w sercu, z czcią mogił kochanych, Otto pozostał do siwych włosów. Zabiegła mu drogę niejedna twarz uśmiechnięta, nie jedno oczko łzawe, wabiąc weselem i smutkiem; nie jedno serce poczciwe zabiło dlań więcej niż litością: ale Otto był wierny żałobie swej i miłości. Któraż zresztą kobieta mogła stanąć w sercu jego obok tej istoty anielskiej, powietrznej, smętnej, jaką pamiętał witającą go uśmiechem przy skonaniu, w trumience ze złożonemi rękami modlącą się za niego po śmierci….
Muzyka, która była jego namiętnością i powołaniem dawniej, stała się teraz pocieszycielką i tłumaczem nieokreślonych żalów, wspomnień, nadziei. Natura jej czyni ją właśnie najlepsza powiernicą boleści.
Otto znajdował, że żadne słowo, żaden język nie mógł tak wypowiedzieć uczucia jak dźwięk, który w nieokreślonym swym wyrazie jest hieroglifem dla jednych, dla drugich całe życie w drgnieniu i jęku spowiada.
Otto cały się oddał muzyce.
Pan Zacharyasz chodził, krzątał się, gospodarzył, utrzymywał porządek, myślał o chlebie powszednim; Marzycki nic się w to nie wdając, żył jak był już przywykł w rozmarzeniu i dźwiękach: samotna codzień przechadzka do grobu ojca i Natalki, u których często godzinami modlił się i dumał, czasem odwiedziny starego przyjaciela Żółtowskiego, którego kochał za poświęcenie, prostotę serca i milczenie nawet; reszta dnia w domu przy fortepianie i skrzypcach.
Dom Ottona, stare dworzysko pod słomą, z wysokim dachem, pochylone, w cienisty sad zasunięte, miało fizyognomią owych szlacheckich dawnych, które codzień dziś ustępują miejsca wykwintnym a kruchym lepiankom. Dziad jeszcze pobudował je, dzisiejszy dziedzic jak mógł życie swe starał się w niem pomieścić. W jednym pokoiku od ogrodu, do którego mało kto był przypuszczany, mieszkał otoczony pamiątkami Otto. Obawiał się on śmieszności, i krył się ze skarbami, które składały listki zeschłe, wstążki zbladłe, kartki pożółkłe. Były… to dzieje lat młodości, którą przedłużał, starając się jej być wiernym. Tam wisiał portret ojca, matki i Natalki w białej sukience, z pączkiem białego jaśminu w ręku. Ostatni brzydko dosyć malowany przez naiwnego nieuka, miał przecie ten cudem pochwycony wyraz anielski dziewiczej twarzy, którego często uczeńsze dzieła nie mają. Pod nim stały dwie daty: pierwszego poznania dziewczęcia i jej śmierci.
Reszta domu składała się z pokojów, które w ciągu roku zajmowali nieustannie goście ubodzy, artyści różni, a wielka sala jadalna służyła do muzyki. Fortepian, nuty, mały organek, skrzypce, wiolonczele, różne narzędzia muzyczne w nieładzie rozrzucone, cały ten, pokój zajmowały.
Tu niemal cały dzień schodził Ottonowi i jego towarzyszom, a Robów nigdy nie był pusty.
Zawsze jakaś bieda, talent, młodość marząca, garnęły się pod skrzydła ubogiego człowieka, który ostatni grosz dzielił z biedniejszym, a nadewszystko umiał wlać siłę, nadzieję i zdrową zasilić radą.
Szumne owe błyskotliwe talenta, którym dobrze na świecie, bo się z sobą popisywać umieją i do popisu tylko są stworzone, nigdy prawie nie garnęły się pod strzechę Ottona, bo Otto jak kochał muzykę, tak znowu wirtuozów pełnych samolubstwa i zepsutych oklaskami niecierpiał.
Zbolałe dusze i nieuznane talenta mieniały sie tu ciągle: nieraz przychodził człowiek odarty, bojaźliwy, po naukę, którą cierpliwie dawał mu przytulając litościwie Otto. Muzykalne zresztą kształcenie było jednym z mniejszych darów jego; więcej daleko znaczyło nasienie poczciwe, które rzucał pełną dłonią w dusze młodych ludzi, cześć sztuki, którą ich umiał natchnąć, jej powołania i godności, za – miłowanie ubóstwa, które podnosił do wyżyn męczeństwa.
Sam czysty i prawy, gdy tylko postrzegł i poczuł w zbliżającym się do siebie skrzywione pojęcia, a co gorzej serce już zepsute, żądzę i pragnienie chluby, oklasków, zazdrość zjadliwą; cofał dłoń swą i zimno żegnał przybysza. W tej atmosferze zdrowej, istoty tylko zdrowe mieszkać i żyć mogły; inni wytrzymać nie umieli: zarażony musiał się wyleczyć lub uciekać.
Dom jego był zawsze pełen, nigdy mu gości nie brakło: bo jest wielu co cierpią i łakną… prawdy. Otto mało pytał o przeszłość i przyszłość, nie narzucał się z radą; czuł, że ona wytrysnąć była powinna nie z ust chłodnych, ale z gorącego serca, z przykładu, z życia.
W chwili właśnie gdyśmy go spotkali u Żółtowskiego, Marzycki nie był sam jeden. W Robowie było aż trzech biedaków, którzy chlebem jego razowym tuczyli swą młodość i krzepili wesele. Życie tam było niezmiernie proste, nie wytworniejsze w święto jak w dni powszednie; obyczaj prawie ubogi, tak jak bywało za ojca: ale choć chleb był czarny i krupnik prosty na stole, najświeższe utwory geniuszu, najdroższe płody wielkich mistrzów, w zbytkowne] liczbie się tu rozlegały. Kosztem zbytku ciała, kupowano konieczny dla duszy zbytek.
Na dni kilkanaście przed odwiedzinami hrabiego Hermana w Zarubińcach, do jednego już tylko pozostałego od lat trzech towarzysza Ottona, który się stał prawie domowym, przybyli dwaj jeszcze.
Dawniejszy ów wychowaniec Ottona był niejaki Martynko, syn ekonoma, którego gospodarz sam wykształcił i miał zeń nadzieję znakomitego zrobić muzyka. Biedne chłopczysko ledwie było szkoły nie źle skończyło, gdy go muzyka pochwyciła; a że rodzice ubodzy, tej passyi przezwyciężyć nie mogli i kształcić go nie mieli za co, oddali Ottonowi, który wychowanie jego muzykalne począł od a, b, c, a teraz kończył je rozwijając duszę, która przez palce już wprawne, grać miała.
Otto mawiał zawsze:
– Co mi z tego, że kto gra pięknie? cóż on zagrać potrafi, jeśli w nim samym gra namiętność, gra dziwactwo, a żadna myśl wielka i święta nie mieszka? Co mi z artysty, który kalligrafuje pięknie a trzech wierszy nie wymyśli? Wielki artysta musi to posiać w swej duszy, co ma w niej później grać dźwiękiem. Kwiat ten nim wykwitnie, powinien rosnąć i zielenić się wprzódy.
Martynko nadał mu się dobrze do takiego wychowania: był to chłopak cichy, skromny, pobożny, bojaźliwy, chorowity, ale w duszy czysty i z organizacyą artysty: nie tego co ula wiecznie grać, czego nie rozumie, ale takiego co czuje więcej niż przez całe życie wygrać potrafi. Otto wpłynął nań potężnie i zrobił z niego fenomenalnego muzyka co do wprawy i umiejętności, jak on sam nie lubiącego się popisywać i profanować swej sztuki lada przed kim, grającego sobie i Bogu. Olbrzymie też na nim pokładał nadzieje.
Od niejakiego czasu dziwnym składem rzeczy, sam Martynko tylko gościł w Robowie, gdy jednego wieczora, wózek z blizkiego miasteczka przywiózł naraz dwóch młodych chłopaków..
Jeden z nich był, co zresztą łacno na pierwszy rzut oka poznać było można, wirtuoz z rodzaju długowłosych, których trocha łatwości i talentu, a wczesne w czternastym lub piętnastym roku oklaski, psują i usposabiają na kuglarzy. Max Fermer, już od lat kilku dawał koncerta po większych i mniejszych miastach, już zbierał wieńce wawrzynów, już pełen miał pugilares gazeciarskich pochwał, a album pełne wierszy i sonetów parafialnych, zaczynających się od:
Mistrzu, któryś….
a kończących niezrównany, boski!
W tem wszystkiem wiele było o kraju, narodzie, o sztuce i geniuszu… ale sensu mało.
Max Fermer grał na wiolonczeli, grał fantastycznie, żywo, z nadrobionem uczuciem; ale taki był z niego muzyk jak bywają poeci, co sześć wierszy gotowi zawsze zrodzić przy kieliszku. Muzyki nie uczył się, nie umiał wcale: grał po większej części swoje własne kompozycye dość niezdarne i nie bardzo logiczne, ale bardzo efektowe, i zdawało mu się, że jeśli nie przeszedł Servais'go i Romberga, to dlatego tylko, że się jeszcze na nim niepoznano.
A że był ładnym chłopcem i pierwsze swe popisy prowincyonalne odbywał w tych szczęśliwych miejscowościach, które łakome były na wirtuozów, zasłyszawszy coś o Lisztowskich entuzyazmach i spazmach jakie się z nich rodziły, chciały dać dowód, że i one spazmy i wieńce sypać potrafią – odrazu okrzyczany został genialnym. Dla tego rodzaju znawców dość, żeby nic było sensu, a będzie geniusz.
Jak grał to grał Max, ale śmiało umiał wynijść, skłonić się, świat traktował z góry, z tą pewnością siebie, która zawsze zwycięża; miał czarne oczy tryumfujące i zrazu mu się po małych miasteczkach szczególniej, niesłychanie wiodło. Był już pewniusieńki, że z tryumfu w tryumf pójdzie ad sidera!
Pojechał więc dalej i ogłosił koncert, ale wpadł w atmosferę oziębioną przez skrzypków, wiolonczelistów i dwunastu cudownych pianistów, którzy wszelki zapał i dwuzłotówki wyczerpali; grał więc przed prawie pustemi ławkami, i odtąd po kilkakrotnych próbach zawsze nieszczęśliwych, z pustą kieszenią i zakrwawionem sercem wyrzekłszy na świat anathema, jak zapoznany geniusz oddał się narzekaniu na głupotę kraju, brak cywilizacyi, uczucia, na barbarzyństwo i t… d. Wybierał się nawet za granicę, gdyż tam dopiero miał być ocenionym, ale fundusze nie dozwoliły mu jeszcze do skutku przyprowadzić tego zamiaru. Rola jego teraźniejsza dość smutna, miała dla z boku patrzących wiele komiczności; słysząc go wzgardliwie plującego na wszystko i pokręcającego wąsik do góry, niepodobna się było utrzymać od śmiechu, zwłaszcza kto wiedział, że kilka pustych koncertów spowodowały tę mizantropią tak gwałtowną.
Jak ludzi i świat, tak arcydzieła i mistrzów, Max lekce sobie ważył, należąc (choć sam o tem nie wiedział) do muzyków przyszłości, radykalistów, którzy nie spojrzawszy nawet w to, co po za niemi zostało, śmiało jak plewę, całe skarby dawne odrzucają.
Ostatkiem goniąc, Fermer znajdował się właśnie w miasteczku sąsiedniem, gdy w cukierni, w której go garstka pseudo-miłośników muzyki otaczała, spotkał się z drugim takim oryginałem jak sam, ale daleko szlachetniejszym i szczerszym.
Był to młodzieniec pięknej twarzy, wysokiego wzrostu, blondyn, którego twarz jaśniała jakąś dumą i nieukróconą swobodą; ubrany w kożuszek prosty, opalony: zdziczały, ale śmiały jak dziki człowiek.
Poznali się z nim przy szklance ponczu i razem sobie poczęli na świat, którego ledwie koniec nosa widzieli, narzekać, przeklinać go i wyśmiewać.
Nastąpiła serdeczna przyjaźń, wyznania, ułamkowe biografie bohaterów, i liga potężna, wiekuista. Młody ów lew nazywał się Janko Zbój i powiadał, że był szlachcicem z Podola, ubogim sierotą, który w świat się puścił szukać czego nie zgubił, bo mu tam w domu było nie dobrze.
Janko Zbój osobliwsze wykładał teorye, które wszakże Maxowi przypadły do smaku swą, oryginalnością. Utrzymywał on, że cywilizacya psuła ludzi, że stan napół dziki był najszczęśliwszym, bo dawał hart duszy; śmiał się z salonów i ich obyczajów i dodawał, że choć go los i urodzenie do nich przeznaczyło, dobrowolnie się wyrzekł. W Janku znać było chłopca nie zepsutego jeszcze, ale dziwnie rozbujanego, niecierpliwego na wszelkie powagi i przymus moralny, potrzebującego się wyszumieć pianą młodości gorącej, niepohamowanej. Na pięknej jego twarzy, której rysy uwagę każdego zwracały, płonęła jakby wzgarda przeciwko bezsilnym rozpieszczeńcom co go otaczali; hardy, mocen sobą, zdawał się wyzywać do boju choćby całe zastępy.
Nie było w nim wykształcenia wielkiego, ale jakby resztki starannego wychowania, które umysł zbuntowany po swojemu użył, rozniósł i rozrzucił. Poezyą młodości i siły złociły się jego usta, oko płonęło.
Obok Maxa, który miał się za żywego Apollona belwederskiego, z powodu że dwie guwernantki rozkochał i od jednej wdowy dostał pierścionek na pamiątkę, Janko Zbój wyglądał jak Herkules, ale Herkules młody jeszcze z całym życia zasobem wziętym z kolebki, w której dusił węże.
Zasiadłszy nad ponczem, całą… noc gwarzyli młodzi. Janko szydził, Max mu potakiwał i rzucał na kraj przekleństwa; podpiwszy trochę, poprzyjaźnili się serdecznie, a gdy się jeszcze okazało, że Janko był trochę fortepianistą, ułożyli naprędce projekt jechania razem. Zbój był gotowym akompaniatorem dla Maxa, który go wspaniałomyślnie do trzeciej' części z koncertów przypuścił. Janko warował sobie tylko, żeby mu fraka pożyczał do sali, bo tego nie miał i jako piętnem niewoli się nim brzydził.
Ogłosił tedy zaraz koncert wielki, który dał im czystego dochodu złotych czterdzieści. Drugi nieco liczniejszy, gdyż Janko tłukł fortepian bez litości, a Max piłował wiolonczelę aż się skry sypały, zrobił sto kilkadziesiąt. Ktoś rzucił bukiet Maxowi, ale było silne podejrzenie, że on go sobie sam kupił i tę owacyą niezręcznie spreparował. Żyli z tych dwóchset złotych w miasteczku dwa tygodnie, zapraszani do wielu domów, ugaszczani, noszeni na rękach, ale się im w końcu sprzykrzyło, gdy Max postrzegł, że się w nim nikt nie ko – cha, a Jankowi kładzenie fraka było nieznośnem.
Zasłyszawszy o Ottonie, i nająwszy ostatkiem grosza furmankę, przyjechali wreszcie do Robowa.
Max pewien był, że tu przynajmniej przyjęty zostanie z zapałem i uznał słusznem przybrać minę zrażonego geniuszu, który lada chwilę może świat pozbawić swych promieni; z goryczą i szyderstwem przedstawił się Ottonowi, na którym tyle tylko widomego zrobił wrażenia, że ramionami ruszył. Janko przyjechał w kożuszku, i w nim pozostał, grając rolę podrzędną.
Zbój choć grał na fortepianie, nie miał żadnej do artyzmu i muzyki pretensyi; ucho miał dobre, ręce twarde, wprawy mało: znać było, że się bardzo zaniedbał, i choć miał talent, nie przypuszczał go w sobie, śmiejąc się sam z tych co na koncertach brali go za coś.
W tym względzie był on przeciwnym Maxowi biegunem, który o sobie żywił pojęcie potężne. Zadziwił się nieco Fermer, że go zaraz nie proszono grać, a jeszcze bardziej, gdy potem gra jego żadnego nie wzbudziła entuzyazmu. Otto wysłuchał go z jakąś poważnie litościwą fizyognomią i usiadł wzdychając; Martynko spuścił głowę i zarumienił się, nie śmiejąc w oczy spojrzeć wirtuozowi, który sam uczuł się jakoś śmiesznym i mocno go to zabolało.
Grał bowiem dla otrzymania odrazu stanowczego zwycięztwa, swą wielką fantazyą pod tytułem: Niebo i Piekło, w której nagromadził mnóstwo figlów i efektów, ale sensu w niej nie było ani za grosz, a logiki za szeląg. Była to łatanina przypomnianych tematów, waryacye bez związku z sobą, sztuczki i foremki różnego kalibru.
Max uważał to za arcydzieło, chociaż i dziełem nawet nazwać się nie mogło. Otto nieprzywykły do takiej kociej muzyki, pisanej bez znajomości sztuki i natchnienia, milczał.
Wreszcie spytany przez autora, rzekł otwarcie:
– Nie zrozumiałem.
– W istocie – odparł Max – nie jest to łatwe do zrozumienia, jest to pierwszy zarys olbrzymiej epopei muzycznej.
Martynko, który znał się z wielkim stylem i prostotą Haydnowskiego Stworzenia Świata i Siedmiu słów boleści, uciekł do drugiego pokoju, obawiając się parsknąć.
Max mimo dość zimne przyjęcie pozostał w Robowie, bo nie miał co nadal począć z sobą. Jankowi tu dobrze było, choć w wielu rzeczach nie zgadzali się z Ottonem, bo Zbój był apostołem dzikości i swobody nieukróconej, a Otto nadto znał świat, by się mógł podobnemi teoryami zabawiać; coś było w tem rozbujałem dziecku sympatycznego, w jego sile miłego i dobrego, szlachetnego w instynktach. Zresztą., jako muzyk śmiał się sam z siebie i głośno mówił, że nic nie umiał i tem sobie ujął Ottona.
– Co ty chcesz z sobą robić? – spytał go w kilka dni potem Otto.
– Ja? – odparł Janko – albo ja wiem?
– Przecież musisz jeść, trzeba coś robić.
– A no, to będę konie pasał – rzekł Janko – jeśli nic innego nie potrafię; jeszcze to może jedno z najlepszych… powietrze, słońce, lasy, i w kożuszku chodzić można a nikomu się nie kłaniać, i dosiadłszy źrebca wyhulać się na nim do zmordowania…
– Cóżeś ty dotąd robił? Twarz Janka się zachmurzyła..
– A cóż? sierota, wałęsałem się po świecie; trochę mnie z początku uczyli, trochem się na gwałt poduczył, potem niestało opiekunów, poszedłem w świat, ot tak sobie bez grosza, tom różnie zarabiał: koniem najeżdżał, myślistwo u hrabiego utrzymywałem, to się tam coś zapracowało. Potem zjadło się co się miało, wałęsałem się, a teraz pójdę gdzie służyć, byle z bydłem a nie z ludźmi mieć do czynienia i być swobodnym. Z hrabią rozstaliśmy się, bo myślał, że płacąc wolno mu było mówić do mnie niegrzecznie i grubijańsko: odpłaciłem mu tąż samą monetą i kwita. Co dalej będzie, nie wiem. Może wiecie gdzie jakie stado i miejsce koniuszego?
– Nie wiem – rzekł Otto – ale cię na to szkoda.
– A mnie samemu nie. Cóż to złego? byle był chleb, a niewoli nie było, bo tej nie wytrzymam. Zresztą wy ludzie frakowi tego nie zrozumiecie.
– Ja to dobrze rozumiem.
– Jamdusza stepowa – dodał Janko – mnie milsza kozacza swoboda nad wszystko.
Oba tedy ci przybylce jak raz usadowili się w Robowie, ani myśleli ztąd ruszyć. Najgłówniejsza tego przyczyną było, że jak Max wielki, tak Janko, nie mieli o czem wyjechać, wyczerpawszy ostatnie zapasy. Ale Janko pierwszy się śmiał z tego, a wielki geniusz, Fermer starał się to smutne położenie różnemi pokrywać kłamstwami. Obojętność towarzysza wprowadziła go wreszcie na tor udawania pogardy dla grosza i podłego kruszcu; ale to mu jakoś nie szło.
Martynko patrzał na to nowe zjawisko wielkiemi oczyma człowieka, który nigdy nic podobnego nie widział i nie marzył. Gruntowną mając naukę, pracowity i skromny jak Otto mistrz jego, biedny chłopiec nie pojmował, aby taka zarozumiałość lęgnąć się mogła wśród takiego nieuctwa, i żeby oboje razem szli w świat tak śmiało, głosząc o sobie dziwy.
Janko przynajmniej nic nie umiejąc sam z siebie żartował, muzykę swoję lekceważył choć istotną do niej miał zdatność, śmiał się z tej roli wirtuoza, którą, mu narzucono; gdy Max nawet sam na sam z nim nie wychodził z poszanowania dla swojego geniuszu i komedyi, w którą się już tak wdrożył, że ją, musiał grać całe życie.
Obaj ci ludzie z różnych powodów zajęli gospodarza, który od pierwszego wieczora poznał ich charaktery i mógł wróżyć o przyszłości.
Żal mu było tego Maxa z takiem szalonem zuchwalstwem idącego w świat bez nauki, a może bez talentu i ochoty nawet do tego, co czynił; żal więcej jeszcze Janka, który poznany bliżej, na poczciwe, popsute tylko i rozpuszczone chłopię wyglądał. Ostatni prostotą, swą, i szczerością wziął go za serce. Sam on zwał się duszą stepową i dziwne miał jakieś wstręty do życia cywilizowanego, a popęd do samopaśnego choćby nędzą okupionego żywota. O przyszłość dbał jak najmniej, nie obchodziła go ona wcale, dobijać się niczego nie myślał; w końcu jego wszystkich marzeń była nieograniczona jakaś swoboda Araba, który ugania się po pustyni sam jeden, ale jak ptak wolny. Choć mało znał innego życia warunków, takie ono w nim budziło wstręty, że wolałby był przywdziać nędzę i łachmany, niż frak z pełnemi kieszeniami złota. Z tego punktu zapatrywał się on na świat, szydząc z niego niekiedy niesłusznie, czasem bardzo trafnie.
Nigdy może mniej sobie charakterami pokrewne dusze, jak Maxa i Zbója, nie połączyły się z sobą: Max był cały kuglarzem, Janko nie umiał kłamać i brzydził się wszelkim fałszem. Tylko mizantropią jego wygodnie było na chwilę przywdziać Maxowi, póki był goły i pamiętał ostatnie chybione koncerta, i w tym punkcie stykali się z sobą, że oba na świat dziwne prawili dziwy.
Max przy wielkiej śmiałości miał zdolności mało, Janko przy nieuctwie łatwe objęcie, umysł bystry, rozum zdrowy i chęć nawet do pracy, byleby ta nie była ujętą w formy konieczne, w godziny naznaczone, w niewolnicze klamry.
Nieproszeni ci goście siedzieli spokojnie w Robowie. Pierwszego zaraz wieczora dawszy miarę tego co umiał Max, widząc jak małe na słuchaczach uczynił wrażenie, pokrył w obie to co uczuł, a że w istocie muzyki nie lubił bardzo, już później popisywać się nie chciał, odzywając się nawet z groźbą, że świat pozbawi wielkiego artysty i pójdzie inną drogą, kiedy tu uznania nie znalazł.
Najdziwniejszem było, że Janko, który sąd miał dosyć zdrowy, nie umiał się wcale poznać na towarzyszu: brał go za geniusz i dał sobie wmówić wszystko co Max chciał.
Wieczorem, gdy po długiej gawędzie szli drugiego dnia na spoczynek, Max któremu szło o to, by zbadać czy nie stracił uroku w oczach towarzysza, ziewnął ogromnie i odezwał się rzucając na łóżko:
– Co ty mówisz o tym domu?
– A cóż, to serdeczny jakiś człowi Marzycki, i lubi muzykę.
– Tak! zimny, pedant! Zdaje genialnych pomysłów nigdy potrafi, nie ma ognia święte jak słuchali gdym im grał! Zrobiło to wrażenie, nie można powiedzieć, ale jakby pierwszy raz coś podobnego o jego uszy się obiło, stał osłupiały – zimny! To jeden z tych ludzi – ja się znam – którzy wszystko mierzą łokciem starych prawideł: dusza jego nigdy nie podniesie się ku ideałowi, ku tym strefom, w których mieszkają wybrani. Proszę cię, przysuń mi tytuń!
– A życie jakie tu prowadzą – dodał Max – chleb czarny, jaka strawa! wino kwaśne! lura! dom i meble co to za graty! Człowiek jednak ma być nie ubogi! Ja tu długo nie myślę gościć – rzekł kończąc – mam jeden projekt tylko: potrzeba mi, żeby ten człowiek swoim wpływem koncert nam na wsi urządził, zbierze się coś grosza i w świat! Jabym się tu na śmierć zanudził: to gorzej klasztoru!
Janko westchnął.
– Nie ze wszystkiem – rzekł – godzę się , bo mnie tu dobrze, a Otto jakoś mi
do serca.
me, poziome istoty! – mruczał za Max – jabym tu zastygł, ja tu wiolonczeli w rękę nie wezmę; dla kogo grać? dla kogo?
– No! dla siebie! – odparł Janko.
– Dusza moja gra nieustanną, pieśnią, – dodał Fermer niedbale – nie potrzebuję na to wiolonczeli: jestem sam muzyką aż do szpiku kości!
W kilka dni potem lepiej się jeszcze okazało nieuctwo genialnego artysty. Otto, który nad wszystkie muzyki przenosił zbiorową" urządził trio Mendelsohna, sadzając Martynka do fortepianu.
Max, który nie grywał tylko swoje fantazye, barkarolle, kaprysy i t… p… rzeczy, z razu zaciął się na tę propozycyą; nie miał ochoty, bolała go głowa: potem poczuł, że mu nie wypadało przyznać się tak niejako do nieudolności, powiedział że rzecz zna i grać może.
– Tylko żem tego bardzo dawno nie grał – dodał – bom przywykł własne tylko myśli oddawać'; chcę pozostać oryginalnym: ale sprobujemy.
Janko był kontent, pewien, że się tu dopiero wyższość przyjaciela okaże. Rozłożono nuty, poczęto, ale w dziesięć taktów Max się zaraz zgubił; powtórzono, nie szło; sprobowano czego innego, okazało się… że źle czytał, że nie mógł się utrzymać w takcie, że – ostatecznie – nic nie umiał. Przeszli do rzeczy łatwiejszych, ale i tamte się nie powiodły. Janko był zdumiony, że geniusz tak sobie nie mógł dać rady; Max wszakże udawał, że wcale fantazyi nie stracił.
– Taka muzyka – rzekł – to niewola; umysł wyższy nie może się nagiąć do niej: on potrzebuje jak ptak szeroko rozwinąć skrzydła, lecieć gdzie go oczy poniosą. To dobre dla zimnych ludzi, którzy są zawsze panami siebie.
To rzekłszy odrzucił nuty wzgardliwie i począł jakąś swoją kompozycyą, której nie wiadomo, nielogiczność czy dziwactwo bardziej podziwiać było potrzeba. Martynko musiał znów uciekać do przedpokoju aby się w głos nie rozśmiać.
W istocie nietylko muzyka, ale muzyk wyglądał pociesznie z włosem zarzuconym na tył, z zawiniętemi rękawami, z miną niby natchniona, której nadawał wyraz dziko namiętny, lub tęsknie rozmarzony.
Otto z założonemi na piersi rękami smutnie patrzał nań z wyrazem politowania. Max chciał koniecznie rozbudzić w nim entuzyazm, ale słowa z niego dobyć nie mógł, ani najmniejszej oznaki współczucia.
Nareszcie gdy z podziwem Janka długo się ucierał z wiolonczelą, chcąc za poprzednie fiasko zapłacić, i Ottona poruszyć nie mógł; odrzucił instrument i padł w postaci bohatera po bitwie, na kanapę, rozkazując Jankowi przynieść sobie szklankę wody.
Otto widocznie pomieszany, milczał. Max poczuł wreszcie, że tu komedya żadna nie pójdzie, ale nie wychodząc ze swej roli, napił się wody, odrzucił włosy i ze spuszczoną głową, jakby pod brzemieniem myśli i uczuć, wyszedł do ogrodu, mówiąc pocichu:
– By duszę nastroić do natury śpiewu!
– A co? jak gra? – zawołał Janek gdy tamten wyszedł – jak on gra?
Otto i Martynko spojrzeli sobie w oczy: blady chłopak nie mógł już dłużej wytrzymać, ba miał tę wadę że był śmieszek, i nagle parsknął. Potem zaszedł się okrutnie, uciekł do kąta i rękami się zasłoniwszy, począł na dobre śmiać się do rozpuku.
– Co mu się stało? – zapytał Zbój.
– A cóż, to efekt spazmatyczny: gra twojego Maxa,
– Martynko nie jest w stanie zrozumieć go chyba – odparł rumieniąc się Janko – to geniusz!
Otto zbliżył się doń i położył mu rękę na ramieniu.
– Kochany Janku – rzekł – reguła ogólna, że geniusze najłatwiej się pojąć dają: geniusz dlatego nim jest, że to co ty masz w duszy, dobywa ci z niej i uwidamia lepiej niżbyś ty potrafił; geniusz nie jest dziwactwem, jest wielkością prostoty pełną. Max wcale nie gra, rzępoli, nic nie umie, mógłby mieć talent, ale go zabił zarozumiałością. Szkoda go! ucząc się, mógłby dojść do czegoś.
– Na co geniuszowi nauka?
– Wszystkim ona potrzebna – odparł Otto – nikt nie zdobywa umiejętności bez potu i trudu, wszędzie inicyowanym być potrzeba, jak do starych Eleuzyńskich tajemnic. Muzyka jest sztuką i umiejętnością razem: kto w niej na sztukmistrzowstwie samem poprzestał, do niczego nie dojdzie.
– No! to ja tam tego nie rozumiem! – zawołał Janko – ale gorąco gra, szalenie, to mi po duszy chodzi!
– Wierzę, boś głodny wrażeń i pożywasz ladajaką nawet strawę z chciwością wygłodniałego człowieka – rzekł uśmiechając się gospodarz. – Maxa to jednak daleko nie zaprowadzi, bo to nie jest muzyka, tylko granie, a i granie jeszcze nie najlepszego gatunku…
Jankowi przeszło wprawdzie przez myśl, że zazdrość przemówić mogła przez gospodarza, ale nie skory do posądzań o złe, odepchnął ją ze wstrętem. Gdy potem jego znowu do gry zachęcać poczęto i z pomocą jego skromności niektóre części przeszły dosyć dobrze, a Janko parę pięknych rzeczy sumiennie i z uczuciem odegranych wysłuchał, znajdując niezmierną, między nimi a grą Maxa różnicę; wątpliwość wkradła się do jego duszy, czy istotnie Fermer był tak wielkim i genialnym człowiekiem, jak mu się z początku wydawał.