Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Jasełka: Tom 3 wyciąg z pamiętników ktosia. - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Jasełka: Tom 3 wyciąg z pamiętników ktosia. - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 321 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Z Pa­mięt­ni­ków Kto­sia spi­sa­ny przez

J. I. Kra­szew­skie­go.

Tom III.

Ki­jów.

Na­kła­dem Le­ona Idzi­kow­skie­go Księ­ga­rza.

1862.

Wol­no dru­ko­wać, pod wa­run­kiem zło­że­nia w Ko­mi­te­cie Cen­zu­ry, po wy­dru­ko­wa­niu, pra­wem prze­pi­sa­nej licz­by eg­zem­pla­rzy.

War­sza­wa, dnia 19 (31) Lip­ca 1861 r.

Star­szy Cen­zor,

An­to­ni Fun­ken­ste­in.

W Dru­kar­ni Ga­ze­ty Pol­skiej .

Po­no­wi­ła się jesz­cze na­ra­da z Żół­tow­skim, któ­ry nie­do­wie­rza­jąc so­bie po­je­chał do mia­stecz­ka, i nie wy­raź­ne­mi sło­wy, ostroż­nie, nie, da­jąc się do­my­ślić o co cho­dzi­ło, do­py­ty­wał u praw­ni­ków, jak w da­nym ra­zie po­trze­ba było po­stą­pić. Jed­no­myśl­nie wszy­scy bez wa­ha­nia uzna­li ko­niecz­ność zło­że­nia te­sta­men­tu, któ­re­go nikt uta­ić nie miał pra­wa. Nie moż­na było wie­dzieć zresz­tą co on w so­bie za­wie­rał, bo nie­bosz­czyk ni­ko­mu się z tem nie zwie­rzył.

Z wia­do­mo­ścią tą gdy Żół­tow­ski po­spie­szył do hra­bi­ny, a ona bied­na zno­wu wy­mo­dli­ła się i wy­pła­ka­ła, ze­szła wresz­cie na dół po­wo­li i z re­zy­gna­cyą naj­przód mu­sia­ła swój błąd i do­tych­cza­so­we za­po­mnie­nie wy­znać przed mę­żem. Żad­ne­go nań nie ma­jąc wpły­wu, choć da­le­ko ser­cem i umy­słem wyż­sza od nie­go, mu­sia­ła w ra­zach po­trze­by ucie­kać się pra­wie do fał­szu, by dla nie­go co po­ży­tecz­ne­go zro­bić; w in­nych wy­pad­kach ule­ga­ła naj­szko­dliw­szym jego za­chce­niom, bo prze­módz ich nie było po­dob­na.

Rzad­ko się bar­dzo tra­fi­ło, by hra­bi­na scho­dzi­ła na dół do pra­cow­ni męża; za­wsze było to ozna­ką ja­kie­goś nie­zwy­kłe­go wy­pad­ku a obu­dza­ło jego nie­ukon­ten­to­wa­nie, bo choć mu nikt nig­dy nie ośmie­lił się prze­szko­dzić, i gdy­by się dom pa­lił wcho­dzić doń nie śmia­no: je­śli raz w pół roku tra­fi­ło się, że go ktoś ode­rwał od fan­ta­stycz­nych ma­rzeń, gnie­wał się jak­by szło o ży­cie. Ten gniew na­le­żał do oznak po­wa­gi i atry­bu­tów ge­niu­szu, we­dle po­jęć hra­bie­go.

Za­pu­kaw­szy wprzó­dy, nie­śmia­ło bar­dzo, z bi­ją­cem ser­cem, ode­braw­szy nie­ry­chło od­po­wiedź mru­kli­wą, do­zwa­la­ją­cą wnij­ścia, Ma­ryą sta­nę­ła przed swo­im pa­nem ze smut­ną, po­kor­ną miną wi­no­waj­cy.

– Cóż to się sta­ło, że mnie tu od­wie­dzasz? – za­py­tał hra­bia zdu­mio­ny – czy istot­nie jest co tak waż­ne­go?

– Rzecz naj­więk­szej wagi: po­słu­chaj mnie chwi­lę.

– Do­my­ślam się: pew­nie­ście zno­wu z Żół­tow­skim ja­kie­go na ra­nie wy­my­śli­li stra­cha…. Dość, że­ście się uwzię­li, aby mi nig­dy nie dać po­ko­ju!

– Je­że­li tak je­steś za­ję­ty…

– Ale już te­raz tok my­śli prze­rwa­ny, nie je­stem za­ję­ty; rzecz skoń­czo­na: mów a pręd­ko, pew­nie ja­kieś dzie­ciń­stwo.

Hra­bia po­ru­szył ra­mio­na­mi z uśmie­chem, jak­by był pe­wien swe­go i za­milkł z uczu­ciem wyż­szo­ści, któ­ra li­to­ści­wie ra­czy po­bła­żać da­le­ko od sie­bie niż­szej isto­cie.

– Mój dro­gi Raj­mun­dzie, tyl­ko nie gnie­waj się na mnie…

– Ale bez tych przed­mów, chciał­bym już wie­dzieć o co idzie.

– W tych cza­sach – ode­zwa­ła się spusz­cza­jąc oczy hra­bi­na – tak by­łam stra­pio­na, przy­bi­ta, nie­przy­tom­na, że mi­mo­wo­li wiel­ki błąd po­peł­ni­łam.

– No, spo­wia­daj­że się pro­szę: ja cze­kam!

To "ja cze­kam" wy­mó­wio­ne było zu­peł­nie w ro­dza­ju Lu­dwi­kow­skie­go: "o mało nie cze­ka­łem*). "

– Gdy pierw­szym ra­zem przy­je­chał do nas Her­man….

– Her­man? a tak? cóż da­lej!

– Nie mó­wi­łam ci nic, bo mi nie po­zwo­lił o tem wspo­mi­nać, ale żą­dał ode­mnie abym przy­ję­ła do scho­wa­nia jego te­sta­ment….

Spoj­rza­ła mu w oczy hra­bi­na i za­czę­ła drżeć spo­dzie­wa­jąc się wy­bu­chu: Raj­mund po­ru­szył się bar­dzo.

– Te­sta­ment! zro­bił więc te­sta­ment!…

– Na­ów­czas jesz­cze o synu nie wie­dział, był na nie­go moc­no za­gnie­wa­ny…

– A te­raz nie ode­brał ci tego te­sta­men­tu? – za­py­tał żywo hra­bia.

– Wła­śnie, wina w tem moja, żem jego wej­rzeń i roz­pacz­li­wych ru­chów, gdy umie­rał, zro­zu­mieć nie mo­gła; żem nie spy­ta­ła go czy chce by się to speł­ni­ło. Zda­je się że pra­gnął tego i do­ma­gał się ode­mnie zwro­tu, alem -

*) at­ten­dre!!

ja tego na­ów­czas nie umia­ła się do­my­ślić, wszyst­ko to za­póź­no mi się przy­po­mnia­ło.

– I nie zwró­ci­łaś go? – tu­piąc nogą o pod­ło­gę po­wtó­rzył hra­bia.

– Jest do­tąd u mnie.

– Jest do­tąd! a ty mi nic nie mó­wisz!

– Wszak­że do­pie­ro te­raz przy­po­mnia­łam to so­bie!

Hra­bi­na spu­ści­ła oczy, hra­bia Raj­mund po­ru­szył się gwał­tow­nie.

– Otóż to spra­wa z ko­bie­ta­mi! – krzyk­nął stu­ka­jąc ręką o ja­kąś ma­chi­nę: – rze­czy naj­więk­szej wagi! los fa­mi­lii! Ale gdzież ro­zum, gdzie za­sta­no­wie­nie! Moja pani! to nie­po­ję­ta rzecz, za­po­mnieć o te­sta­men­cie!

– Mój dro­gi, nie gnie­waj­że się: nic się prze­cie nie sta­ło.

– Owszem! skut­ki mo­gły, mogą być okrop­ne! Za­ta­je­nie! po­są­dze­nie nas o nie­uczci­we skry­cie woli zmar­łe­go, któ­ry w na­szym domu ży­cie skoń­czył! Zresz­tą, któż wie? skut­ki mogą być nie­obra­cho­wa­ne… Gdzież jest ten te­sta­ment?

– Sami go prze­cie otwie­rać nie mamy pra­wa.

– Ale go na­tych­miast po­trze­ba ode­słać do sądu… Wo­łać Żół­tow­skie­go – za­krzy­czał hra­bia po­ru­szo­ny nie­zmier­nie, tra­cąc zwy­kłą so­bie po­wa­gę.

Mal­czak któ­ry pod­słu­chi­wał, po­wró­cił żywo do warsz­ta­tu po­sły­szaw­szy dzwo­nek, a z dru­giej stro­ny wbiegł słu­żą­cy, któ­re­go na­tych­miast po­sła­no po rządz­cę.

Złym dla hra­bi­nej zna­kiem był sam już nie­po­kój hra­bie­go i kil­ka słów, któ­re mu się wy­mknę­ły nie­znacz­nie; wi­docz­na bo­wiem była, że się do­my­ślał, iż ostat­nia wola zmar­łe­go na ko­rzyść ich wy­paść mo­gła i wca­le zrze­kać się jej nie miał ocho­ty.

Prze­czu­cie ja­kieś i nie­po­kój tak nim owła­dły, że rzu­cił na­wet swe zwy­kłe za­ję­cia, sam za­raz po­roz­pi­sy­wał li­sty do sę­dzie­go i urzęd­ni­ków, roz­dy­spo­no­wał ko­nie, cho­dził nie mo­gąc w miej­scu usie­dzieć.

Na­za­jutrz przy­biegł we­zwa­ny pan sę­dzia Ko­ro­ko­to­wicz-Mej­sza­gol­ski (tak się bo­wiem na­zy­wał a cza­sem do­pi­sy­wał i dwa imio­na, i herb Wil­cze – zęby, do nie­krót­kie­go i tak na­zwi­ska, któ­re by­wa­ło po­wo­dem omy­łek, bo go dwo­ja­ko mia­no­wa­no). Sę­dzia, ma­lu­tecz­ki czło­wiek, zwin­ny, brud­na­wej po­wierz­chow­no­ści, w wy­sza­rza­nym wice – mun­du­rze, z pod­tar­tą do góry czu­pry­ną, z mową żywą, nie­zro­zu­mia­łą i plą­czą­cą się co chwi­la, uni­żo­ny, po­kor­ny, a w po­trze­bie bar­dzo usłuż­ny, był do­syć lu­bio­ny od po­wia­tu, choć nikt­by był zań nie dał i trzy gro­sze.

Słu­żył wszyst­kim bez wy­bo­ru, co mie­li czem od­słu­żyć i uży­tecz­ni mu być mo­gli: prze­ciw­nie dla tłu­mu bez mie­nia, imie­nia, sto­sun­ków i siły, był ostry, szorst­ki i szy­der­ski. Trze­baż się na kimś ode­grać. Było to jed­no z tych na­rzę­dzi po­słusz­nych, któ­re każ­dy używ­szy we­dle swej my­śli, usu­wa po­tem aby rąk so­bie nie wa­lał. Ko­ro­ko­to­wicz we­zwa­ny wie­dząc, że hra­bia za­wsze przez dumę za po­dró­że przed­się­bra­ne do­brze się wy­wdzię­czał, przy­sta­wił się ra­niu­teń­ko na­ję­tą fur­ką, i wy­siadł u Żół­tow­skie­go, gdzie her­ba­ty z ru­mem się na­piw­szy, a po­tem zjadł­szy śnia­da­nie skro­pio­ne parą kie­lisz­ka­mi, któ­rych dro­ga od­by­ta dla po­krze­pie­nia wy­ma­ga­ła, o go­dzi­nie dzie­sią­tej za­pro­szo­ny zo­stał do pana hra­bie­go.

Rzecz już była wia­do­ma.

Hra­bia Raj­mund przy­jął sę­dzie­go w swo­im po­ko­ju. Ten przy­byw­szy po­ca­ło­wał go w ra­mię, ukło­nił mu się dzie­sięć razy, i siadł­szy na róż­ku ka­na­py, chust­ką ocie­ra­jąc czo­ło, uznał, że co tyl­ko mó­wił Jw. hra­bia, było nie­zmier­nie słusz­nem, nie­sły­cha­nie traf­nem, nie mo­gąc wy­dzi­wić się nad­zwy­czaj­nej prze­ni­kli­wo­ści umy­słu pań­skie­go. Zło­żo­ny na ręce swe te­sta­ment, przy­jął Ko­ro­ko­to­wicz w tro­skli­wą opie­kę, obie­cu­jąc za­raz na­za­jutrz dać znać o otwar­ciu, któ­re w urzę­dzie na­stą­pić mia­ło.

Przy tej zręcz­no­ści pan Ko­ro­ko­to­wicz-Mej­sza­gol­ski nie omiesz­kał wie­le cie­ka­wych rze­czy opo­wie­dzieć hra­bie­mu, jak Ho­rod­ni­czy po­stą­pił so­bie z pew­nym kup­cem, o czem już po­szło se­kret­ne do­nie­sie­nie do gu­ber­na­to­ra; jak wiel­kie było po­dej­rze­nie, że pod­sę­dek szpa­ko­wa­te­go ko­nia nie ku­pił, cho­ciaż go z jar­mar­ku przy­pro­wa­dził; jak plot­ki cho­dzi­ły o ap­te­ka­rzu, że ko­chał się w cór­ce dok­to­ra, któ­ry ją zno­wu chciał wy­dać za urzęd­ni­ka ele­gan­ta do osob­nych po­ru­czeń. Hra­bia tego wszyst­kie­go nie słu­chał, ale nim po­da­no dru­gie śnia­da­nie, mu­siał go­ścia ba­wić, a ten wy­wdzię­czał mu się jak umiał, tem co go naj­bli­żej ob­cho­dzi­ło. Ob­szer­niej nie­co a ci­szej roz­wiódł się Ko­ro­ko­to­wicz nad po­da­ną proś­bą oso­bi­stą prze­ciw­ko pani sę­dzi­nie, przez pana mar­szał­ka w rze­czy na­leż­ne­go jej dłu­gu; z cze­go mia­ła wy­paść bar­dzo za­baw­na re­zo­lu­cya, a póź­niej extra-fein de­cy­zya rzą­du gu­ber­nial­ne­go, któ­rą so­bie jak przy­sma­czek po­da­wa­no.

Szczę­ściem wśród re­zo­lu­cyi na­de­szła taca ze śnia­da­niem, któ­ra tro­chę te wy­nu­rze­nia się, już po­li­ty­ki mo­carstw do­ty­ka­ją­ce, prze­rwa­ła… Sę­dzia w nie­do­stat­ku in­nych wia­do­mo­stek do­pusz­czał się tej in­dy­skre­cyi, że szep­tał na ucho hra­bie­mu, ja­ko­by pew­ną miał wia­do­mość, iż wzglę­dem pod­da­nych pru­skich były po­dej­rze­nia o fał­szo­wa­nie mo­ne­ty, co do­pie­ro na­sta­ło gdy Pru­sy zbli­ży­ły się do An­glii, któ­ra ich za po­śred­ni­ków uży­ła do ruj­no­wa­nia kon­ty­nen­tal­nych fi­nan­sów, za po­mo­cą fał­szy­wych ban­ko­ce­tli.

Ga­da­tli­wy sę­dzia był­by na­wet coś cie­ka­we­go o swym na­czel­ni­ku gu­ber­nii i jego pas­syi do gra­nia w krę­gle po­wie­dział, mimo to, że nie wy­pił nad parę ma­łych kie­lisz­ków; ale cza­su za­bra­kło, hra­bia go po­że­gnał sam, i wy­pra­wił pro­sząc o jak naj­ry­chlej­sze oznaj­mie­nie gdy te­sta­ment otwar­ty zo­sta­nie.

Hra­bi­na tym­cza­sem zda­la po­że­gna­ła od­jeż­dża­ją­ce­go sę­dzie­go z pa­pie­rem, któ­ry może przy­szłość ro­dzi­ny ca­łej w so­bie za­wie­rał. Zda­je się, że i Raj­mund nie mniej się in­te­re­so­wał tem co on w so­bie za­wie­rał, do­my­śla­jąc się, że we­dle wszel­kie­go po­do­bień­stwa, ogrom­ne do­bra i w po­cie czo­ła uzbie­ra­ne ka­pi­ta­ły prze­nie­sie na Za­ru­biń­ce, no­we­go bla­sku do­da­jąc jego do­mo­wi, a co le­piej do­star­cza­jąc mu środ­ków do za­ma­wia­nia no­wych ma­chin mo­de­lów, w Pa­ry­żu lub Lon­dy­nie, za­pro­wa­dze­nie fa­bry­ki na więk­szą i po­waż­niej­szą ska­lę…

W tro­py za sę­dzią po­je­chał za­raz Żół­tow­ski z po­le­ce­niem, aby na­tych­miast przy­no­sił ko­pią żą­da­ne­go pa­pie­ru.

Tym­cza­sem Ju­raś je­chał da­lej opu­ściw­szy dom puł­kow­ni­ko­wej, ku Ho­ry­cy, z za­pła­ka­nym sta­rym Paw­łem, któ­ry albo mil­czał przy­bi­ty, albo szlo­chał i na­rze­kał na to nie­szczę­ście, iż Bóg go ska­zał by pana i wy­cho­wań­ca prze­żył. Po­trze­ba było przez li­tość nad nim pie­lę­gno­wać go jak dzie­cię, gdyż wi­docz­nie ży­cia mu już nie­wie­le zo­sta­wa­ło…

Wszy­scy zresz­tą za­rów­no sta­rzy do­mow­ni­cy Her­ma­na, ude­rze­ni zo­sta­li tą wie­ścią, pio­ru­no­wą o śmier­ci pana, z któ­rym dziw­ny i na­po­zór wca­le nie ser­decz­ny łą­czył ich sto­su­nek; ale w isto­cie z nie­go jed­nak wy­ro­bi­ło się trwa­łe przy­wią­za­nie, na­łóg, po­trze­ba…

Star­ca tego dzi­wa­ka i skne­ry wszyst­kim bra­kło do ży­cia; czu­li oni, że bez nie­go żyć im bę­dzie trud­no, i La­cy­na i Ra­dwa­no­wicz i po­mniej­si ofi­cy­ali­ści we dwo­rze, nie wie­dzie­li co się z nie­mi sta­nie, jak się bez nie­go obej­dą. – Ho­ry­ca bar­dzo osmut­nia­ła; scho­dząc się do iz­deb­ki Ra­dwa­no­wicz, La­cy­na, klucz­ni­ca, eko­nom, wir­tu­oz, wzdy­cha­li i po­pła­ki­wa­li nie do­my­śla­jąc się w ja­kie przyj­dą ręce, i gdzie ich nadal losy roz­pę­dzą. Wszy­scy oni za­le­że­li od tego ko­goś, któ­ry miał w Ho­ry­cy pa­no­wać, a ra­zem pra­wie z wie­ścią o śmier­ci hra­bie­go na­de­szła i nie­spo­dzia­nie dru­ga o zna­le­zie­niu syna i dzie­dzi­ca, o po­jed­na­niu jego z hra­bią, o bliz­kiem do domu przy­by­ciu.

Duch nie­co wstą­pił w do­mow­ni­ków, choć róż­nie wno­si­li, ja­kim być może ten chło­pak, któ­ry uciekł od ojca, tyle się cza­su po świe­cie wa­łę­sał i pew­nie w bie­dzie i nę­dzy wy­do­brzeć nie mógł.

– A już to, mo­spa­nie, expres­se po­wia­dam – wnio­sko­wał La­cy­na, któ­ry wąsa pod­krę­cał, czu­ba za­cie­rał, ale tyl­ko z na­ło­gu, bo mu na­wet pan­na Pe­tro­nel­la z gło­wy wy­le­cia­ła – po­wia­dam, że z mło­de­mi nie­bez­piecz­na dla nas spra­wa: mło­dy szu­ka mło­de­go.

– Si­mi­lis si­mi­li gau­det – prze­rwał Ra­dwa­no­wicz, któ­ry na­wet w smut­ku nie prze­sta­wał bre­dzić. – Gau­de­amus igi­tur, czy­li Oda do mło­do­ści: zkąd mówi się prze­no­śnie sza­lo­na pał­ka, ale nie Her­ku­le­sa… co du­sił węże w ko­leb­ce; za nim idzie, że czem się sko­rup­ka na­pi­je…. Mię­cza­ki, sko­ru­pia­ki i t… d. Wać­pan je­steś mię­czak czy sko­ru­piak? – spy­tał na­gle La­cy­ny.

– Ja Wpa­na nig­dy zro­zu­mieć nie mogę, co W pan ple­ciesz?

– Ple­ciesz!! as­so­cia­tio ide­arum, W pan tego nie mo­żesz zro­zu­mieć – od­parł Ra­dwa­no­wicz – zkąd?? ztąd, że ide­ae in­na­tae wszyst­kie sio­stry ro­dzo­ne trzy­ma­ją się za ręce.

– Tfu! – rzekł La­cy­na – groch z ka­pu­stą….

– Bar­dzo do­brze – od­po­wie­dział Ra­dwa­no­wicz – ka­pu­sta, a cze­mu nie ogór­ki? Ogór­ki, jak pi­sze Pli­niusz, do tego stop­nia lu­bił ce­sarz Ty­be­ry­usz, że mu je wo­żąc w tacz­kach po słoń­cu przez cały rok ho­do­wa­no, aby je miał za­wsze świe­że. Zkąd wi­dać, że sztu­ka kwa­sze­nia ogór­ków nie była jesz­cze wy­na­le­zio­ną i jest póź­niej­szą od ery na­szej.

– Ale co mają ogór­ki do na­sze­go nie­szczę­ścia? – prze­rwał gniew­nie La­cy­na – tu o nas cho­dzi?

– Tak, i o to – do­dał Ra­dwa­no­wicz – że je­śli nas przy­szły pan tak bę­dzie lu­bił jak Ty­be­ry­usz ogór­ki, to oczy­wi­ście będą nas wo­zić po słoń­cu….

– Ale ba! i zje nas jak ogór­ki!

– Nie zje, gdyż nie je­ste­śmy ja­dal­ni, ani ja, ani Wpan, pa­nie La­cy­na; ra­czej sami mię­so­żer­ni i wód­ko­pi­je…

– A któż wód­kę pije! tfu, – za­krzyk­nął obu­rza­jąc się La­cy­na.

– A! nie ja! – od­parł Ra­dwa­no­wicz – ale nas tu jest kil­ku.

– To zno­wu do mnie, z tą głu­pią po­twa­rzą! – rzekł Re­jen­to­wicz.

– Po­twarz, po ła­ci­nie ca­lum­nia, ro­śli­na, któ­ra się krze­wi na buj­nych grun­tach, spe­cies ło­bo­dy i po­krzy­wy, a żywi się nią nie­ro­ga­ci­zna i….

– Zno­wu ple­cie! – prze­rwał La­cy­na – do­syć, że z tobą na­wet o tem co nas wszyst­kich boli, po­ga­dać nie moż­na… na­wet o tej na­szej bie­dzie.

– O bie­dzie, cze­muż nie; bie­da, mi­se­ria, nę­dza, pra­wie sy­no­ny­my; bie­dą tak­że zo­wie się ve­hi­cu­lum o dwóch ko­łach; da­lej­że co? mogę i wię­cej o niej ze sta­ro­żyt­nych po­wie­dzieć.

– Bóg wie co bę­dzie z nami? przy­je­dzie, go­tów po­wy­pę­dzać! – rzekł La­cy­na za­du­ma­ny.

– Nig­dy w świe­cie – od­parł chłod­no Ra­dwa­no­wicz, któ­ry nie tra­cił na­dziei do ostat­ka. Mło­dy po­trze­bu­je po­mo­cy, zra­zu nie po­zby­wa się ni­ko­go; do­pie­ro gdy cno­ty na­sze wyj­dą na ja­śnią i oka­że się, że Re­jen­to­wicz La­cy­na umie tyl­ko ko­per­cza­ki stro­ić, a Ra­dwa­no­wicz bre­dzić trzy po trzy, to jest ni w pięć ni w dzie­więć, na­ów­czas. Ale zkąd po­cho­dzi wy­raz ko­per­cza­ki? wiesz asin­dziej? nie od ko­pru zda­je się, nie! ale zką­dże? ja nie wiem. Wpan to po­wi­nie­neś wie­dzieć in­tu­iti­ve?

– A! nie ma na­sze­go sta­re­go! – za­wo­łał La­cy­na? po­czci­wy to był czło­wiek! O mój Boże! ce­nić go nie umie­li­śmy!

– Ale ba, mów­że je­go­mość w licz­bie po­je­dyn­czej; ja nie la­men­tu­ję, ale wiem co stra­ci­łem: eru­dyt był pierw­sze­go rzę­du, pri­mae clas­sis, i żeby z nim czło­wiek jak ba­ła­mu­cił, jak krę­cił i ska­kał od idei do idei, on go za­wsze do­go­nił, za kark i do kozy. Dla­te­go on je­den mógł się po­znać na Ra­dwa­no­wi­czu a Ra­dwa­no­wicz na nim. Ra­dwan, czy­li ve­xil­lum, zkąd Ve­xil­li­fer cho­rą­ży; da­lej co idzie, pa­nie La­cy­na?

– A dja­bliż wie­dzą co u cie­bie idzie! U lu­dzi po ludz­ku, moż­na się po­ła­pać, ale co z tobą!

– Homo sum hu­ma­ni ni­hil a me alie­num puto, mówi sław­ny dra­ma­tyk rzym­ski. Rzym, Roma aeter­na, zkąd za­raz nie­da­le­ko Cam­pa­nia; zkąd jesz­cze pań­stwo wschod­nie i pań­stwo za­chod­nie, bar­ba­rzyń­cy i Lon­go­bar­do­wie; a Wpan co na to!

– Wpan sam je­steś bar­ba­rzyń­cą i tym, jak się zo­wie, Lon­go­bar­dem.

– E! e! do­brze to sza­leć za mło­du – od­parł Ra­dwa­no­wicz wzdy­cha­jąc – ale nie nam; zkąd szał! Wia­do­mo bo­wiem, że Py­tho­nis­sa sza­la­ła, a szał jej był świę­ty…. bo dym jej szedł w pię­ty.

– Pa­nie Ra­dwa­no­wicz – krzyk­nął La­cy­na wście­ka­jąc się z gnie­wu – daj­że Wpan po­kój! czy już nie prze­sta­niesz!

– A! kto sta­je i od­wra­ca się, ten się w słup soli ob­ra­ca: zkąd za­raz przy­cho­dzą Lot, So­do­ma i Go­mo­ra, czy­li Ko­mo­ra, po­wia­da Dę­bo­łęc­ki; wie­ża Ba­bel czy­li Bą­bel na zie­mi wy­ro­sły, jak świad­czy ten­że ety­mo­lo­gi­sta. Wpan nie je­steś ety­mo­lo­giem, pa­nie La­cy­na, to może en­to­mo­lo­giem, lub….

La­cy­na do­cho­dził do roz­pa­czy, a sza­now­ny Ra­dwa­no­wicz choć szcze­rze ża­ło­sny, nie mógł wy­trzy­mać, by z nie­go so­bie nie żar­to­wał i nie bre­dził.

– A! Paw­ła po­czci­we­go na­wet nie ma! Co się tam z tym nie­bo­ra­kiem sta­ło?

– Co tego to mi żal – od­parł Ra­dwa­no­wicz – ex re szcze­gól­niej ta­ba­ki i po­czci­wo­ści, nie­wo­dów na ryby i przy­wią­za­nia do sta­re­go. Ot ten nie wiem czy go prze­ży­je.

– Mó­wią, że go le­d­wie od trum­ny ode­rwa­li – rzekł La­cy­na.

– Ro­zu­miem to bar­dzo; cóż mu te­raz ży­cie? Jak po­wia­da Sa­lo­mon, któ­ry wca­le nie był głu­pi: vita bre­vis, kie­dy umrzesz nig­dy nie… wiesz. To na­wet za­ry­wa na wiersz, pa­nie La­cy­no?

– Pro­fes­so­rze! – krzyk­nął Re­jen­to­wicz.

– A! ju­ścić je­śli i te­raz po­wiesz, że ja bre­dzę….

– Po­cóż Sa­lo­mon?

– Ja tyl­ko Wpa­nu ży­czę ćwierć tego ro­zu­mu jaki on miał na po­wsze­dni dzień, cóż do­pie­ro na świę­ta! Pew­nie­by cię ta Pe­tro­nel­ka tak za nos nie wo­dzi­ła, bo­byś wie­dział co mu­lier i sztucz­ki nie­wie­ście….

– Jest zno­wu.

– No, to mil­czę – rzekł Ra­dwa­no­wicz i wes­tchnął.

– Cze­go mi żal – do­dał po chwi­li – to bi­blio­te­ki; kto jej te­raz uży­je jak ja i on, chy­ba mole. Tak jest, mól to ul­ti­ma li­nea re­rum, zkąd mó­wią., że każ­dy ma swo­je­go co go gry­zie. Mysz tak­że, to są bi­blio­fa­gi. A no, tak! nie ma nic na świe­cie, pa­nie La­cy­no, tyl­ko mól, ból, i co trze­cie­go? zgad­nij?

– Albo ja tam wiem!

– A no, to i ja nie wiem tak­że – od­parł pro­fes­sor – je­ste­śmy w zgo­dzie i mo­że­my ga­dać o czem in­nem.

– Wy­staw so­bie asin­dziej, chło­piec wy­cho­wa­ny przez na­tu­rę – rzekł La­cy­na za­my­ślo­ny – to coś oso­bli­we­go.

– Ba! trze­ba­by tyl­ko wie­dzieć przez któ­rą?

– Albo ich jest dwie?

– Naj­mniej! Je­że­li go ho­do­wa­ła na­tu­ra, na­tu­rans to bar­dzo do­brze; ale je­że­li na­tu­ra na­tu­ra­ta?

– Osza­lał! – mru­czał La­cy­na.

– Wpan nie czy­ta­łeś Po­do­lan­ki? – za­py­tał pro­fes­sor.

– Nie.

– No, to jej nie czy­taj: to wszyst­ko jed­no. Na­tu­ra może z wy­cho­wa­niem po­stą­pić jak się jej po­do­ba, bo ma róż­ne fan­ta­zye, albo zje albo na­kar­mi, wy­ko­ły­sze lub zdu­si, zro­bi ol­brzy­ma, bo­ha­te­ra lub kła­po­uche­go. Na­tu­ra wiel­ka, wi­dzisz Waść, pa­nie La­cy­na: zkąd Lu­kre­cy­usz De na­tu­ra re­rum, i lu­kre­cya nie rzym­ska, ale ta, któ­rą je­dzą od kasz­lu, nud­na jak ty ko­cha­ny Re­jen­to­wi­czu: ro­zu­miesz.

– Kie­dy kto cie­bie zro­zu­miał?

– Mniej­sza o to, by­łem ja sie­bie ro­zu­miał. A nie za­grasz Wac­pan w war­ca­by?

– Nie; mó­wią, że nasz przy­szły dzie­dzic ma być bar­dzo pięk­ny i obie­cu­ją­cy męż­czy­zna – prze­rwał La­cy­na.

– Obie­cu­ją­cy? ja­bym wo­lał do­trzy­mu­ją­cy – od­parł Ra­dwa­no­wicz – toby było le­piej: obie­cać a do­trzy­mać dwa bie­gu­ny prze­ciw­ne….

– Ty bo mnie nie ro­zu­miesz!

– Ale ba, po­chle­biasz Wpan so­bie zdrów! – rzekł śmie­jąc się pro­fes­sor – gdy­byś za­ga­dał po chiń­sku opiw­szy się her­ba­ty, i tak­bym cię jesz­cze kę­dyś zła­pał na prze­smy­ku, mój ko­cha­ny: spro­buj? Fu-si, dzi­li-kien-fan-pen, dza; ro­zu­miesz?

– Mój pro­fes­so­rze, na mi­łość Boga, ja z tobą zwa­ry­uję.

– Non bis in idem – za­wo­łał Ra­dwa­no­wicz – to być nie może, ko­cha­ny Re­jen­to­wi­czu, zkąd za­raz bies alias dja­beł, rzecz dwo­ista i dla­te­go dja­bel­ska, ety­mo­lo­gia ła­ciń­ska. In­a­czej sza­tan od tego, że się sza­ta, sza­sta i ba­sta. De­mon, zkąd na myśl przy­cho­dzi So­kra­tes, Ifi­kra­tes, Zo­ro­aster i Kna­ster.. A na­wet, ale Wpan na to nie po­zwo­lisz, pa­nie La­cy­no, pla­ster?

– Tfu! pa­nie Ra­dwa­no­wicz, coby lu­dzie po­wie­dzie­li, gdy­by cię sły­sze­li?

– Coby po­wie­dzie­li? że je­den z nas wa­ry­at! ale ja­bym tego nie wziął do sie­bie, rę­czę? od­parł spo­koj­nie pro­fes­sor. – Wpan za­raz się bu­rzysz, bu­rza to jest fer­men­ta­cya, go­dło znisz­cze­nia, a pan­na Pe­tro­nel­la jest go­dło po­ko­ju i mi­ło­ści: zkąd, si vis pa­cem pa­ra­bel­lum. Już na to po­szło, że ty i tego nie zro­zu­miesz, Re­jen­to­wi­czu La­cy­no?

Gdy tak je­den z nich bre­dził, a dru­gi się nie­cier­pli­wił, w chwi­li gdy oba naj­mniej się tego spo­dzie­wa­li, wpadł zdy­sza­ny Wi­cek do­no­sząc, że od mia­stecz­ka do­strze­żo­no ko­czo­bryk sta­re­go pana i furę Paw­ła, i że Ja­cek któ­ry miał tak do­bre oczy, że na sta­je za­ją­ca w ko­tli­nie upa­try­wał, na fu­rze sta­re­go Sier­mięz­kie­go nie do­strzegł, zkąd wnio­sko­wa­no już, że albo umarł, albo za­cho­ro­wał.

La­cy­na po­rwał się żywo, wąs jego wpraw­dzie był wy­szwar­co­wa­ny, ale jak na dnie po­wsze­dnie, a nie na przy­ję­cie pana; sko­czył więc do lu­ster­ka przy zręcz­no­ści za­cze­su­jąc czu­ba na­pręd­ce, pod­cią­ga­jąc wę­gier­ki, i po­pra­wu­jąc pół ty­go­dnio­wych, ale jesz­cze bia­łych koł­nie­rzy­ków. Inni tak­że nie próż­no­wa­li, na fol­war­ku, w domu, ofi­cy­nie ru­szy­ło się co żyło bie­gnąc do gan­ku wi­tać no­we­go pana: nie było już wąt­pli­wo­ści, że to on nad­jeż­dżał… Paw­ła w isto­cie na fu­rze nie było, ale dla­te­go tyl­ko, że je­chał z Ju­ra­siem w po­wo­zie, gdzie sta­re­mu było wy­god­niej i miał do kogo za­ga­dać.

Żół­ty ko­czo­bryk za­trzy­mał się wresz­cie przede drzwia­mi i tłu­mem ga­wie­dzi, wy­sko­czył z nie­go naj­przód w ża­ło­bę ubra­ny Ju­raś; za nim wy­do­by­to po­wo­li Paw­ła, któ­ry rę­ka­wem twarz za­kryw­szy szlo­chał bie­da­czy­sko, nie mo­gąc spoj­rzeć na osie­ro­co­ną Ho­ry­cę.

W pro­gu przed­sta­wił się po woj­sko­we­mu, jak on to lu­bił choć ku­lał, La­cy­na.

– Daw­ny słu­ga ojca Jw. pana, Re­jen­to­wicz La­cy­na, po­le­ca się opie­ce za­cnej krwi jego…

– Ex-pro­fes­sor Ra­dwa­no­wicz, qu­asi bi­blio­te­karz i lek­tor nie­bosz­czy­ka je­go­mo­ści, a w isto­cie pon­dus inu­ti­lis, po pol­sku, cię­żar nie­uży­tecz­ny: co tam chcesz, to z nim po­sta­no­wisz.

– Kto z pa­nów bli­żej jest z Sier­mięz­kim, niech się nim za­opie­ku­je – za­wo­łał Ju­raś kła­nia­jąc się, wcho­dząc po­wo­li i roz­glą­da­jąc się po pa­mięt­nych mu z dzie­ciń­stwa miej­scach.

– Ja­bym mógł, ale będę Jw. panu po­trzeb­nym może, jako świa­do­my miej­sca – rzekł La­cy­na – a może ja­kie roz­ka­zy?

– Ja je­stem dość świa­dom tak­że, bo pa­mię­tam do­brze dom ojca – rzekł Ju­raś – za­opie­kuj­cie się bied­nym sta­rym, pro­szę was bar­dzo, a mnie dziś zo­staw­cie sa­me­go: po­trze­bu­ję od­po­czyn­ku….

– Do­kąd pan każe zno­sić rze­czy?

– Gdzie chce­cie: to mi wszyst­ko jed­no…

To mó­wiąc śmia­ło, ale nie bez wzru­sze­nia, że­gna­jąc się, Ju­raś prze­stą­pił próg opu­sto­sza­łe­go domu i wszedł do tej sie­dzi­by, któ­rą przed laty do­bro­wol­nie opu­ścił.

Wszyst­ko co go tu oka­la­ło było smut­ne, za­tę­chłe, gro­bo­we, ciem­ną ja­kąś bar­wą okry­te, a jed­nak z pod tego ca­łu­nu wspo­mnie­nia do­by­wa­ły się żywe i świe­że, przy­kre za­ra­zem i miłe.

Ju­raś prze­szedł po­wo­li po­ko­je, za­sta­na­wia­jąc się tu i owdzie, a sta­nąw­szy u kil­ku wscho­dów wio­dą­cych do ojca, za­trzy­mał się nie śmie­jąc pójść da­lej.

– Nie wiem – rzekł w du­chu – czy mi tam wol­no, czym już ten cień za­gnie­wa­ny na mnie prze­bła­gał! Nie! nie pój­dę! – do­dał – zo­sta­nę w pro­gu, aż mi czy­ja­kol­wiek ręka sama te drzwi otwo­rzy…

W chwi­li pra­wie gdy słów tych do­ma­wiał, do­myśl­ny chło­pak, któ­ry po­sły­szaw­szy chód pana skie­ro­wa­ny w tę stro­nę, po­biegł okrą­ża­jąc do­mo­stwo, i po­wo­li dło­nią dzie­cię­cą roz­warł te drzwi za­klę­te. Ju­raś za­sta­no­wiw­szy się chwi­lę nad dziw­nym zbie­giem oko­licz­no­ści, jaki czę­sto zdu­mie­wa w ży­ciu, z re­li­gij­nem po­sza­no­wa­niem dla ojca pa­mię­ci, po­wo­li wstą­pił do izby osty­głej, w któ­rej tyle lat jak w klat­ce za­mknię­ty z my­śla­mi, prze­był sam, zdzi­cza­ły sta­rzec, wal­cząc z… ser­cem, wma­wia­jąc so­bie nie­czu­łość, bo­le­jąc nad zmar­no­wa­ne­mi chwi­la­mi.

Nie wiem, pła­kał czy mo­dlił się Ju­raś sto­jąc dłu­go w mil­cze­niu, a gdy po­wie­ki otwo­rzył i usiadł z boku na ław­ce, uj­rzał chło­pa­ka, któ­ry pa­mięt­ny oby­cza­ju sta­re­go pana, ogień na ko­min­ku roz­kła­dał bo­jaź­li­wie, z po… d oka spo­glą­da­jąc na bied­ne­go Ju­ra­sia. W dru­gich drzwiach uka­za­ła się klucz­ni­ca pani Se­re­do­wi­czo­wa, w no­wym czep­ku z po­ma­rań­czo­we­mi wstąż­ka­mi i chu­st­ce bag­dadz­kiej, po nie­bosz­ce sę­dzi­nie odzie­dzi­czo­nej, któ­ra się tyl­ko kła­dła od wiel­kie­go świę­ta, z za­py­ta­niem czy pan so­bie co ku­cha­rzo­wi zgo­to­wać nie każe; od sal­ki zno­wu wy­sko­czył La­cy­na, po­chrzą­ku­jąc aby się oznaj­mić, że stoi na za­wo­ła­nie. Wszyst­kich ich Ju­raś grzecz­nem ski­nie­niem od­pra­wił.

Chwi­la przy­by­cia do tego domu, uczu­cie któ­rem on go na­tchnął, były jak­by spo­wie­dzią.

z grze­chu mło­do­ści: tu do­pie­ro uczuł ile sie­roc­twa i smut­ku, ile go­dzin żalu zlał na gło­wę ojca; tu zro­zu­miał ile był wi­nien w obec Boga i lu­dzi, że się go wy­rzekł po­tę­piw­szy przed świa­tem, ska­zu­jąc na wy­rzu­ty i mę­czar­nie. Sta­nę­ły mu przed oczy­ma dni spę­dzo­ne przy tem ogni­sku, o któ­rych opo­wia­dał Pa­weł, lata któ­re kro­ka­mi po­wol­ne­mi wy­dep­ta­ły śla­dy na po­sadz­ce, tro­ski któ­re gry­zły po­wo­li wię­cej zdrę­twia­łe niż za­har­to­wa­ne ser­ce: ja­sno­wi­dze­niem od­gadł wszyst­ko i za­pła­kał nad nim i nad sobą.,

Je­śli w tej chwi­li z wy­so­ka duch ojca spoj­rzał nań, mu­siał mu resz­tę winy prze­ba­czyć.

W mil­cze­niu nie­ru­cho­mem prze­sie­dział Ju­raś noc całą, sen do­pie­ro o brza­sku skle­ił jego po­wie­ki… Gdy się obu­dził, uj­rzał zno­wu chło­pa­ka któ­ry ci­chut­ko wszedł­szy, obo­wiąz­ku swo­je­go roz­nie­ca­nia ognia o świ­cie, do­peł­niał. Tak by­wa­ło za sta­re­go pana i zda­ło mu się, że mło­dy też same upodo­ba­nia i zwy­cza­je co oj­ciec mieć musi.

Tą razą i La­cy­na, któ­ry nie da­jąc sie ni­ko­mu uprze­dzić, od­daw­na cza­to­wał, sta­nął na zwy­kłem swem miej­scu z ra­por­tem, ofia­ru­jąc wier­ne służ­by. Wstał bar­dzo rano…

– Cze­go pan chcesz? – za­py­tał Ju­raś po­cie­ra­jąc ręką po czo­le.

– Po roz­ka­zy, Jw. pa­nie, expres­se; może co wy­pad­nie po­le­cić?

– Nie, ko­cha­ny pa­nie, rób­cie co­ście zwy­kli; niech wszyst­ko sta­rym idzie oby­cza­jem: daj­cie mi ochło­nąć i przyjść do sie­bie.

– Wła­śnie to, we­dle tego oby­cza­ju, Jw. sta­re­go hra­bie­go, świeć Pa­nie nad jego ja­śnie wiel­moż­ną du­szą, expres­se, przy­cho­dzę z ra­por­tem jak do Jw. nie­bosz­czy­ka.

Wszyst­ko do­brze: w obo­rze, w owczar­ni; item w staj­ni. Mo­że­by Jw. pan chciał się po­fa­ty­go­wać.

– Kie­dyś, póź­niej, pa­nie La­cy­no.

– Tak­że, pro­fes­sor Ra­dwa­no­wicz cze­ka w bi­blio­te­ce.

– Są tu ko­nie? – spy­tał na­gle Ju­raś.

– A! a! stad­ni­na pa­rad­na! – od­parł La­cy­na.

– Każ­cie mi tam co mło­de­go osio­dłać. La­cy­na spoj­rzał, skło­nił się i od­szedł po­wo­li, ale co mło­de­go osio­dłać nie było ła­two.

– Jeż­dżo­nych koni – rzekł wra­ca­jąc się z za pro­gu – praw­dę po­wie­dziaw­szy tak jak nie ma, bo Jw. hra­bia dla bolu w no­gach nie jeź­dził daw­no i jeź­dzić nie po­zwa­lał, a mło­de, to tyle tyl­ko wsia­da­ne co do wody…

– To mi wszyst­ko jed­no, by­le­by koń mło­dy, a nogi miał zdro­we…

Czuł się zła­ma­nym Ju­raś, a je­dy­nym dlań środ­kiem było, gwał­tow­nym ru­chem do sił po­wró­cić, jak nie­raz tego do­świad­czył.

Zda­ło mu się, że i te­raz ką­piel po­wie­trza, wal­ka ze zwie­rzę­ciem, wi­dok oko­li­cy, otrzeź­wią, go i wle­ją mu ży­cie nowe.

Ale nie pręd­ko do­cze­kał się ko­nia, któ­re­go w sze­ściu mu do­bie­ra­li chó­rem: pi­sarz, La­cy­na, Ra­dwa­no­wicz, ku­charz i fur­man, i le­d­wie zde­cy­do­wa­li się na naj­po­wol­niej­szą szka­pę, na któ­rej jeź­dził wir­tu­oz.

Ju­raś wy­szedł­szy spoj­rzał i po­znał, że ta­kie stwo­rze­nie go nie roz­ła­mie, ani zmar­łe w nim siły obu­dzi.

– Po­każ­cie mi stad­ni­nę – rzekł po chwi­li.

– Wy­pę­dzić ko­nie w dzie­dzi­niec!! – roz­le­gły się gło­sy. I pa­rob­cy po­bie­gli cwa­łem, a w kwa­drans mło­dzież par­ska­jąc i bi­jąc się przy­le­cia­ła w sko­kach pod ga­nek.

– Czy siwy ten jeż­dżo­ny? – spy­tał Je­rzy po­ka­zu­jąc ko­ni­ka.

– No, tak: do wody – rzekł eko­nom.

– Wło­żyć nań sio­dło i trę­zlę…

Nie bez oba­wy i nie bez trud­no­ści roz­kaz speł­nio­no, a siwy choć się rwał i pło­szył, mu­siał być po­słusz­nym. We dwóch go przy­trzy­ma­li gdy Ju­raś nań sia­dał, a gdy raz miał go w ręku, oparł się tyl­ko o sio­dło, ze­brał cu­gle, i z po­środ­ka sta­da ze zdu­mio­nej ga­wie­dzi, jak strza­ła gro­blą w świat po­le­ciał. Koń i jeź­dziec w jed­no zda się zro­śli cia­ło, oba kop­nę­li nie­cier­pli­wie, szyb­ko: tyl­ko że ich wi­dać na gro­bli, a za nie­mi ku­rzu tu­ma­nik, i nic już…. Tłum stoi prze­ra­żo­ny, nikt tu tak, na­wet pa­stusz­ki na ko­niach nie jeż­dżą.: my­śle­li, że koń go roz­nie­sie.

– Ależ jeź­dzi! – za­wo­łał eko­nom – to już moż­na po­wie­dzieć że jeź­dzi!

– A ja panu mó­wi­łem – rzekł La­cy­na – jemu ten gnia­dy, to wół: co onby z nim ro­bił! a do tego nie­przy­zwo­icie kła­po­uchy…

Ra­dwa­no­wicz sto­jąc z za­ło­żo­ne­mi w tył rę­ka­mi, co żo­łą­dek jego sfe­rycz­ny do­brze uwy­dat­nia­ło, po­ki­wał gło­wą,.

– Equ­es – rzekł – equ­es! do­siadł Bu­ce­fa­ła! i… dra­ła… Ale­xan­der Ma­ce­doń­ski, zkąd za­raz bie­rze się Ary­sto­te­les, wy­pły­wa lo­gi­ka, po­li­ty­ka i inne tyki. Za­czem – spy­tał – gdy­by pójść na śnia­da­nie, co lo­gi­ka wska­zu­je tak­że gdy żo­łą­dek próż­ny? hę?

La­cy­na nie był od tego ani eko­nom wir­tu­oz, i wszy­scy zgro­ma­dzi­li się do po­ko­iku Re­jen­to­wi­cza, wy­pi­li po kie­lisz­ku wód­ki, po­zwa­la­jąc so­bie róż­nych zdań o no­wym panu.

– Pięk­ny męż­czy­zna – rzekł eko­nom – a jaka twarz pań­ska choć ogo­rza­ła! Ra­mio­na choć sąż­niem mie­rzyć.

– Sta­tua, pa­nie, Ale­xan­dra Ma­ce­doń­skie­go – do­dał Ra­dwa­no­wicz – jak się to po­wy­żej po­wie­dzia­ło, że zaś mens sana in cor­po­re sano, cze­go asań­stwo na­tu­ral­nie ro­zu­mieć nie mo­że­cie, wnio­sku­ję, że pa­ni­sko bę­dzie do­bre z ko­ścia­mi…

– Ale mło­dy! go­rącz­ka! – rzekł La­cy­na – całą noc nie kładł się na­wet, zra­na nic nie jadł.

– No, to im­pres­sya pa­nie, a Wpan­byś co jadł?

– Co ma im­pres­sya do żo­łąd­ka? – za­wo­łał Re­jen­to­wicz, chleb sma­ru­jąc ma­słem gru­bo.

– Jest lo­gi­ka, ale pra­emis­sa fał­szy­we w żo­łąd­ku. Wi­dzisz wszyst­ko się jed­no­czy, na­wet sta­ro­żyt­ni nie­kie­dy, nie bez przy­czy­ny w brzu­chu du­szę mie­ści­li, gdy ich moc­no za­bo­lał; przez co się też do­wo­dzi ta praw­da, że smu­tek nie je, a nie­straw­ność bywa smut­na…

Eko­nom z przy wy­knie­nia ru­szył ra­mio­na­mi, La­cy­na za­jadł ar­gu­ment wę­dzon­ką.

– Expres­se – rzekł – dał roz­kaz aby wszyst­ko było po sta­re­mu, go­spo­dar­stwo i inne oko­licz­no­ści do­mo­we; mam jego dys­po­zy­cyą au­ten­tycz­ną Wpa­nom to oznaj­mić, aże­by­ście na włos ze sta­rych oby­cza­jów nie wy­kra­cza­li.

– No, to ro­zu­miem – do­rzu­cił eko­nom – i to chwa­leb­nie…

– Ja też lau­do, bo i Ra­dwa­no­wicz przy bi­blio­te­ce more an­ti­quo, śnia­da­nie o swej go­dzi­nie, pen­sya każ­de­go pierw­sze­go mie­sią­ca, pięk­nie, chwa­leb­nie, god­nie… No­men ti­tum lau­de­sque ma­ne­bunt! cze­go asań­stwu tłu­ma­czyć

– Prze­cież to się do szkół cho­dzi­ło – rzekł La­cy­na – któ­ry przy eko­no­mie nie lu­bił aby mu przy­ty­ka­no nie­uc­twem.

– A cóż to zna­czy ma­ne­bunt? hę? ju­ścić tu jest bunt? ha? zga­dłeś: uczo­ny La­cy­no, kulą w płot….. Ter­ra est ro­tun­da et glo­bo­sa…

– Jadł­byś Wpan, kie­dy dali jeść.

– Cze­go nie omiesz­kam – do­dał sa­piąc expro­fes­sor.

Roz­mo­wa dłu­go się jesz­cze w ten spo­sób to­czy­ła, ale to­wa­rzy­stwo Ho­ryc­kie w ogó­le czu­ło się bar­dzo uspo­ko­jo­nem i ocze­ku­jąc po­wro­tu pana, eko­nom za­siadł grać w war­ca­by, a La­cy­na wziął się do faj­ki, któ­rą lżej ja­koś już wzdy­cha­jąc, na­ło­żył za­li­boc­kim.

Ha! ba! – rzekł w so­bie – i sy­no­wi jesz­cze słu­żyć będę do zde­chu! Nie wy­pę­dzi nas prze­cie, a może choć u nie­go człek się ja­kiejś kon­sy­de­ra­cyi do­bi­je. Praw­dę po­wie­dziaw­szy – do­dał – tam­ten był nie zły czło­wiek, ale twar­dy jak ser za­wię­dły i ni­czem go roz­mo­czyć: ten to co in­ne­go…

* * *

Tym­cza­sem stu­gęb­na wieść roz­cho­dzi­ła się zno­wu po są­siedz­twie Za­ru­bi­niec i Ro­bo­wa, rów­nie dziw­na jak te co ją po­prze­dza­ły, o zna­le­zie­niu te­sta­men­tu nie­bosz­czy­ka hra­bie­go, otwar­ciu i dys­po­zy­cy­ach w nim za­war­tych.

Sę­dzia Ko­ro­ko­to­wicz, jak tyl­ko roz­pie­czę­to­wa­no ostat­nią wolę i ko­pią z niej zdję­to po­świad­czo­ną urzę­dow­nie dla hra­bie­go Raj­mun­da, po­biegł z min­ką usłuż­ną od ko­mi­na do ko­mi­na zwia­stu­jąc co te­sta­ment w so­bie za­wie­rał. Opo­wia­dał on, że hra­bia po­mi­nąw­szy wszel­kie o synu wspo­mnie­nie, jak gdy­by go nig­dy na świe­cie nie było, za­pi­sał wszy­stek ru­cho­my i nie­ru­cho­my ma­ją­tek, bez żad­ne­go wy­jąt­ku bra­tu swo­je­mu hra­bie­mu Raj­mun­do­wi z tem tyl­ko, aby on go jak do­ży­wot­nie­go uży­wał, i nie­na­ru­szo­nym zo­sta­wił swo­im spad­ko­bier­com.

Te­sta­ment w ten spo­sób uczy­nio­ny wie­le miał prze­ciw­ko so­bie pod wzglę­dem praw­nym: bo naj­przód prze­mil­czał syna, któ­re­go od suk­ces­syi mil­cze­niem tem tyl­ko wy­łą­czał, nic o nim i pra­wach jego nie wy­rze­ka­jąc; po­wtó­re roz­po­rzą­dzał tem, co sta­no­wi­ło for­tu­nę spad­ko­wą, dzie­dzicz­ną, w spo­sób nie­le­gal­ny, bo ma­jęt­no­ści tej na­tu­ry nikt roz­pi­sy­wać nie ma pra­wa ze szko­dą na­tu­ral­nych suk­ces­so­rów, a co się ty­czy do­rob­ko­we­go mie­nia, summ i ka­pi­ta­łów, któ­re scho­dząc na bra­ta już przy­bie­ra­ły cha­rak­ter spad­ko­we­go ma­jąt­ku, ob­wa­ro­wy­wał uży­cie ich, cze­go nie mógł też, bez osob­ne­go, wy­jąt­ko­we­go na to po­zwo­le­nia, uczy­nić.

Że tak­że roz­po­rzą­dze­nie bar­dzo ła­two oba­lo­nem być mo­gło, nie było wąt­pli­wo­ści naj­mniej­szej; zja­wie­nie się syna, samo przez się nisz­czy­ło te­sta­ment: jed­nak­że nie wia­do­mo było jak oba, to jest stryj i sy­no­wiec po­stą­pią w obec tego dziw­ne­go aktu.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: