- W empik go
Jaskółki: powieść - ebook
Jaskółki: powieść - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 311 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Niech na żadnej karcie geograficznej nikt nie poszukuje miejscowości, które w opowiadaniu niniejszem oznaczone będą.
Od czasu, gdy geografia została nauką rzetelną, nie zaś, jak było dawniej, zbiorem wiadomości, których dziewięć dziesiątych z głowy wietrzały, od czasu tego ostrożnie z nią być potrzeba. W niniejszem przeto opowiadaniu, krytyka, jeżeliby na nie uwagę zwróciła, niech zwraca uwagę na wszystko, z wyjątkiem danych geograficznych. Rzecz działa się – nie u nas zapewne, ale gdzie? – nie w Azyi chyba, tembardziej nie w Afryce; w Azyi i Afryce mnóstwo ciekawych znajduje się rzeczy, niema jednak uniwersytetu ani jednego. W Australii uniwersytet mógłby być; nie słychać wszelako o nim. Pozostaje przeto albo Europa, albo Ameryka. W jednej więc z tych dwóch części świata dziać się mogła rzecz, mająca ze świątyniami nauk styczność bezpośrednią. Europa albo Ameryka. Nie wiadomo też dokładnie, w których mianowicie krajach znajdowały się almae matres, dające do siebie przystęp młodzieży płci obojej i narodowości różnych.
Znajdowały się one w miastach, noszących nazwy starożytne, leżących nad rzekami, noszącemi nazwy mitologiczne. Jedno z miast zwało się Palmyra – leżało nad rzeką Styksem; drugie mianowało się Memphis i leżało nad rzeką, nazwaną Letą, dlatego zapewne, że przepływała przez okolice prześliczne, śród których ludzie, zwłaszcza świeżo przybywający, zapominali o żywota powszedniego troskach i kłopotach.
Przecudna to była okolica, nie płaska, ani górzysta, ale tak ukształtowana, że się miało widoki rozległe i urozmaicone, z których każdy nadawał się na model dla malarzy. Tło ogólne stanowiło pasmo gór, podpierające widnokrąg i zatrzymujące obłoki, które w pewnych dnia porach, oświetlone ukośnie padającemi promieniami słońca, tworzyły pyszne ramy dla rozwijających się na wsze strony krajobrazów. Coś od nich biło rajskiego, ultra-romantycznego, zachwycającego i zapomnienie sprawiającego. Dlatego rzece dano nazwę Lety.
Rozłożyło się nad nią miasto nie wielkie, ale szykowne. Cechy miało ono kosmopolityczne, to znaczy, że w niem domy, kamienice i gmachy, fizyognomia ulic i wygląd placów podobnemi były do domów, kamienic, fizyognomii ulic i wyglądu placów w pierwszem lepszem w ucywilizowanym świecie mieście. Pod względem tym Memphis nie różniło się od Palmyry, Palmyra nie różniła się od Memphisu. To ostatnie miało pozór redukcyi tamtej. Memphis było Palmyrą w miniaturze, na pierwszy zwłaszcza rzut oka, i miniaturą być usiłowało, biorąc z niej wzory we wszystkiem, co miejskość stanowi. Na wzór jej urządzało się w całym miejskim aparacie: w handlu i przemyśle, w stosunkach publicznych, w życiu towarzyskiem, w porządkach policyjnych, w zakresie edukacyjnym. Nie było to jednak naśladownictwo ślepe i niewolnicze. O! nie. Była to emulacya – rodzaj wyścigów, które z jednego wyszły punktu i ku jednej zmierzały mecie, a zatem jednę przebiegać musiały drogę. Memphis mniejsze, przeto lżejsze, pospieszało na równi z Palmyrą, dziesięć razy ludniejszą, rozleglejszą, bogatszą i potężniejszą. Pierwsze liczyło mieszkańców parę kroć sto tysięcy głów płci obojej, stałych i napływowych. Mieszkańcy napływowi składali się, naprzód z turystów, ściągających się dla klimatu i dla zaspokojenia potrzeb estetycznych, które takiego w czasach naszych szerokiego nabrały rozwoju i które w Memphisie zaspokajała tanim kosztem natura; następnie z przybyszów, goniących drogą przemysłowo-handlowa… za zyskiem; wreszcie z młodzieży płci obojej, zapełniającej niższe, średnie i wyższe szkoły, wznoszące się na każdej niemal ulicy.
Szkół nie brakło rodzajów wszelakich. Na każdej niemal ulicy, wśród napisów i szyldów, głoszących: "Tu stroje damskie," "Tu mody," widniał na budowli odosobnionej jeden z napisów następujących: "Szkoła elementarna," "Ogródek dziecięcy," "Szkoła gminna," "Szkoła gminna wyższa," "Kolegium," "Liceum," "Szkoła panieńska," "Szkoła panieńska wyższa," "Szkoła przemysłowa," "Szkoła sztuk i rzemiosł," "Szkoła niedzielna," "Szkoła wieczorna," "Szkoła handlowa," etc, etc, etc. Było tego mnóstwo ogromne, i nie wszystkie szkoły rozpoznać się dawały wedle napisów. Napisy znamionowały jeno niższe i niektóre średnie! Na wyższych nie figurowały, ale zato wyższe zalecała struktura, odznaczająca je wśród innych gmachów pięknością i powagą. Celował tem mianowicie uniwersytet, wznoszący się na wyżynie, górującej nad miastem, osłoniony kolumnadą, zaopatrzony w perystyl szeroki i nie przeciążony temi ozdobami, któremi architekci brak stylu maskują. Architektura wszechnicy, trzymana w stylu poważnym, surowym, nie goniącym za efektem, dlatego właśnie efekt sprawiała. Uniwersytet stanowił niby środek ciężkości miasta; widzieć się dawał z każdej niemal ulicy, jak Ateńczykom Parthenon, i posiadał fasadę, mającą prawo do nazwy Hekatompedonu. Wyglądał wspaniale, imponująco, w ramach zieleni, dokoła go otaczającej i wyosabniającej. Od miasta oddzielały go ogrody i parki: – ogrody, stanowiące naukową dla botaniki pomoc; parki, w których szeregi drzew, wytykających aleje, tworzyły ornament żywy dla posągów, wyobrażających mężów, zasłużonych w nauce i literaturze. W jednej alei szeregowali się filozofowie, w drugiej historycy, w trzeciej poeci, w czwartej matematycy, dalej naturaliści, prawnicy, lekarze. Aleje według nauk się zwały i w promieniach dośrodkowych szły ku gmachowi, który dwoma frontami zwracał się w dwie świata strony: jednym na wschód, drugim na zachód. Przed frontami rozlegały się obszerne dziedzińce. Na jednym, pośrodku, stał kompas; na drugim ogromny model systemu słonecznego, przedstawiający słońce i krążące dokoła niego planety w ruchu, skróconym proporcyonalnie do ruchu rzeczywistego. Z tym parkiem, z temi ogrodami, z posągami i modelami, dalej z biblioteką, muzeami, gabinetami, laboratoryami, uniwersytet stanowił całość odrębną, civitatem in civitate, a raczej świątynię, w której naukę czczono i uprawiano i która nadawała ton miastu Memphis. położonemu nad rzeką Letą, opływającą uniwersytet od strony północnej, zajętej przez ogrody botaniczne. Za rzeką, przez którą przerzucony był wspaniały most żelazny, wznosiły się dwa gmachy, do wszechnicy należące: szkoła chemiczna i szkoła medyczna. Z pierwszej wysuwał się do góry komin, mający pozór kolumny pamiątkowej; drugą cechował olbrzymi Hippokratesa posąg, wyobrażający grupę, w której rodzic nauki lekarskiej, przedstawiony pod postacią starca, opierał się na Hygiei, młodej, zdrowej, silnej i wesoło na świat spoglądającej niewieście. Zdaje się, że pomysł do grupy tej, łączącej lekarza i lekarkę, powzięty był nie bez intencyi, tłómaczącej się prawami, któremi się uniwersytet rządził.
Stał on otworem dla płci obojej. Po audytoryach ławki zajmowali przedstawiciele i przedstawicielki rodzaju człowieczego, pierwsi w większej, drugie, luboć w mniejszej ilości, ale zato w jakości widnej, odbijającej jasno na szarem tle męzkiej młodzieży. Na tle owem wyglądały one, niby kwiatki, niby promyki – kwiatki, gdy się je rozpatrywało wedle powierzchowności ogólnej, promyki, gdy o nich sądzono według oczów.
Ach! oczy – niewieście, dziewicze oczy!… Dziekan jednego z fakultetów paryzkich, gdy mu się przedstawiła uprawniona do pobierania nauk w uniwersytecie słuchaczka, która najpierwsza progi sanctuarium "wysokich nauk" (des hautes études) przekroczyć miała, wstępującej odmówić nie mógł, ale się o fakultet zatrwożył:
– Nie wiem i odgadnąć nie umiem, jak panią przyjmą koledzy… Trzeba środki ostrożności przedsięwziąć… ale.. jakie?…
Myślał czcigodny mąż, myślał, i tak wreszcie środki owe sformułował:
– Zasłaniaj pani woalką oczy.
Staruszek znał wpływ oczu niewieścich, wypromieniających czar, działający szczególniej na tych, dla których dość w czepek ubrać kolano, ażeby się zakochali.
Czyż pieśni miłosne nie brzmią chwałą oczu, skargami na oczy?
"Ach oczy, oczy , oczy błękitne…. wyście zgubiły mołojca!"
Dzięki oczom, kobiety przezwaćby należało kwiatami promiennemi. Posiadają one własność nietylko podobania się, jak kwiaty zwyczajne, nietylko zachwycania, jak kwiaty nadzwyczajne, ale oraz sprawiania dystrakcyi za pomocą pewnego rodzaju elektromagnetycznych prądów, wstrząsających nerwowym dwudziestoletnich kolegów systemem. Czynnikami prądów tych są promienie, wychodzące ze źrenic niewieścich i uderzające o źrenice męzkie. Te ostatnie pełnią w razie tym funkcyę pryzm, wytwarzających widnia spektralne w wyobraźni młodzieńczej. Ztąd dystrakcya – psycho-fizyolosiczny fenomen, którego nauka nie analizowała jeszcze. Jest to temat, czekający na rozpatrzenie i zgłębienie, narzucający się uczonym z powodu pomieszania płci na ławach uniwersyteckich. Do tematu tego odnosi się niemałej wagi zapytanie: czy i o ile owe widma spektralne przyczyniają się do postępu naukowego i wogóle podniesienia poziomu umysłowego? Odpowiedź na zapytanie to da doświadczenie, któremu poddały się uniwersytety rozliczne; a między innemi memfiski i palmyrski.
W Memphisie po wakacyach r. 188*-go zjechało się do uniwersytetu z krajów różnych młodzieży huk, prawie dwa razy tyle, co w roku poprzednim. Ściągała ją sława wykładu profesorów, zajmujących katedry główne. Każdy wydział posiadał parę znakomitości, przy których grupowali się profesorowie nadzwyczajni i docenci, współubiegający się pomiędzy sobą o wartość treści i ponętność formy. Wziętość ich rosła, rozgłaszała się i wytwarzała magnes, pociągający młodzież z bardzo daleka. Uniwersytet przez to wykierował się na międzynarodowy. W audytoryach brzmiał język wykładowy; na kurytarzach atoli, na gankach, w alejach parkowych i ulicach ogrodowych słyszeć się dawały mowy wszystkich prawie narodów, w których łonie nurtowała w większym lub mniejszym stopniu żądza wiedzy. Tworzyły się, w przerwach pomiędzy wykładami, grupy narodowościowe, zażywające przechadzki w cieniu bądź platanów, bądź kasztanów, lub też zajmujące ławki podwójne, ustawione pomiędzy drzewami. Tu słyszeć się dawał język angielski, tam włoski, gdzieindziej francuzki, hiszpański, grecki, niemiecki, rumuński, węgierski, wreszcie polski.
Wszyscy traktowani byli w uniwersytecie memfiskim na równej stopie, i, jeżeli, zachodziła różnica jaka, to ta jeno, która ludzi wszędzie różni: stopień zamożności. Istniała ona jednak w mieście, w któ – rem na ich użytek magazyny w witrynach wystawiały drogie towary, cukiernie i kawiarnie szykowały przysmaki, restauracye przysposabiały wytworne jadło i napoje, teatry wysilały się na widowiska, rozmaici przedsiębiercy wyszukiwali sposobów, mających dogodzenie im na celu. Różnica ta atoli nikła w murach uniwersytetu. W obliczu nauki panowała równość absolutna i bezwzględna; wobec niej nie było bogatych, nie było ubogich, najmniejszego znaczenia nie miały: narodowość, ród, stanowisko społeczne, prezencya, płeć wreszcie. Dla wszystkich bez wyjątku otwarty był przystęp do stołu, na którym podawano rezultaty prac, doświadczeń i poglądów myślicieli świata całego od czasów najdawniejszych.
W wymienionym powyżej roku młodzieży płci obojej stawiło się dużo w dniu, poprzedzającym rozpoczęcie wykładów. Byli to nowi rekruci, dawniejsi bowiem słuchacze, wiedząc, że nie mają po co przychodzić, korzystali z ostatniego dnia wakacyj i jedni pozostawali w mieście, inni na prowincyi, inni znów, z dalszych okolic, znajdowali się w wagonach kolei żelaznych, w pociągach, które wieczorem do Memphisu przychodziły. Ci, co kurytarze gmachu uniwersyteckiego i park zapełniali, byli to, jeżeli nie wszyscy, to po największej części, nowi, czyniący rekonesans i zbierający informacye. Było ich pełno. Krążyli grupami po kilku, błądzili i rozpytywali, zwracając się jedni do drugich, na chybił trafił. Najczęściej ten, który o niczem nie wiedział, zaczepiał tego, co nie wiedział również o niczem.
– Panie, czy kursy rozpoczynają się jutro?…
– Zdaje się…
– Zkąd pan o tem wiesz?…
– W dzienniku wyczytałem…
– I jam czytał w dzienniku…
– A zatem tak być musi…
– Zapewne, ale… trzebaż się przecie przedstawić i na wydział zapisać.
– Trzeba… tak… – brzmiała odpowiedź.
– Więc pan nie wiesz?…
– Nie wiem…
– Zkądby się o tem dowiedzieć!…
Takie, jak powyższa, rozmowy powtarzały się co chwila na kurytarzach, krzyżujących się poczwórnie i posiadających drzwi w równej jedne od drugich odległości, które były zamknięte i nad któremi widniały rzymskiemi liczbami wypisane numery, a pod niemi napisy: Filozofia, Literatura, Historya, Prawo, Matematyka, Nauki przyrodnicze, Fizyka i t.d. Grupy odczytywały numery i napisy. Nie mówiły one nic w materyi, która wszystkich interesowała. Wreszcie trafił się napis, który jedna z grup spostrzegła: "Sekretaryat uniwersytetu. "Wiadomość o odkryciu tem obiegła ktrytarze i ściągnęła grup kilka przy drzwiach sekretaryatu. Mężczyźni przysunęli się bliżej, kobiety stanęły dalej. Przypatrywano się napisowi z wyrazem zapytania w oczach. Sekretaryat?… Nie umiano sobie zdać sprawy z atrybucyj tego biura. Ażeby się o tem dowiedzieć, nasuwał się sposób jeden prosty: wejść i zapytać.
– Zapytać?…
Każdemu niemal i każdej wyraz ten w myśli zawitał i długo po mózgach się wił, aż znalazł się jeden śmielszej natury, który palec zgiął i we drzwi zapukał.
Ze środka odpowiedziała – cisza.
– A no, jeszcze!… – ktoś się odezwał. Powtórne pukanie nie sprowadziło rezultatu innego.
– Mocniej!…
Mocniejsze pukanie przekonało, że w sekretaryacie niema nikogo. Sprowadziło to kręcenie klamki. Drzwi na głucho były zamknięte.
– Otóż w tym Memfisie porządki!… – słyszeć się dał głos. – U nas inaczej… U nas na tydzień przed rozpoczęciem kursów biura uniwersyteckie funk – cyonują, studenci się zapisują, rozpisują, wpisują, płacą, dokumenty składają… wiesz, czego się trzymać… Tu zaś?… Jutro kursy, a my, jak w lesie… Takie porządki!…
Po impretacyi tej, grupy odedrzwi sekretaryatu jedna po, drugiej odchodzić zaczęły. Niektóre po schodach weszły na piętro, inne wyszły do parku. Jedna z tych ostatnich, złożona z trzech panien, skierowała się w aleję, prowadzącą ku bramie wchodowej, i jedna z nich odezwała się:
– Pętlicka by nas poinformowała… Przyjść obiecała i nie przyszła…
– Jam się jej nie spodziewała… – rzekła druga.
– Obiecała przecie…
– Obiecać to rzecz jedna, dotrzymać, druga… Rozumiem, czemu nie dotrzymała…
– Czemu?… – odezwało się zapytanie.
– Wystawić się nie chciała…
– A!… otóż ona!… – zawołała jedna, wskazując parasolką.
Aleją od bramy wchodowej szła kobieta szykowna, dobrze zbudowana, ruchami młodość zdradzająca, zasłoniona po usta woalką, zawiązaną na głowie, okrytej czarnym, słomianym kapeluszem.II.
Trzy panienki przyspieszyły kroku i wnet znalazły się wobec tej, którą nazwały Pętlicka i która się tak w samej rzeczy nazywała.
– Dzień dobry, dzień dobry…
– Cóż?… – zaczęła nowoprzybyła. – Podoba wam się tu, moje panie?…
– Byłyśmy w środku – odparła jedna – i niczegośmy się dowiedzieć nie mogły…
– A czegóż wam potrzeba?…
– Zapisać się, papiery złożyć…
– Iii… na to będzie jeszcze czas. Macie przed sobą miesiąc cały…
– Jutro jednak?…
– Co jutro?
– Kursa się zaczynają…
– Więc cóż z tego? Pójdziecie na kursa i wybierzecie sobie potrzebne…
– Potrzebne?… – zapytała jedna.
– Jużci… Jest dużo niepotrzebnych… Na niepotrzebne czasu tracić nie warto… Ja to wiem na palcach…
– Jakże to?… – odezwała się jedna.
– Rzecz prosta… Uczysz się na to, żeby egzamin zdać i stopień otrzymać. Prawda?…
– A no… – odpowiedziała zapytana tonem, który zdradzał przekonanie nieświadome. A tak…
– Tak… A więc… Ale… – przerwała sobie panna Pętlicka – czemuż stoimy?… Siadajmy, moje panie…
– Mybyśmy się poinformować chciały…
– Więc dobrze… Więc informować będę, ale siedzący. Nikt mi nie płaci zato… żebym stała…
Ostatnie wyrazy rzekła i zaśmiała się głośno. Widocznie miała je za dowcip, który się jej samej przedewszystkiem podobał i na którym nie poprzestała, albowiem zapytała:
– Może moje panie płacone są za stanie? co?….
– Nie… – odpowiedziała jedna, blondynka, przystojniutka, szykowna, z krótko ostrzyżonemi włosami, w kapelusiku męzkim, w żakieciku przykrojonym tak, żeby mógł chłopcu za palto służyć, i w spódniczce gładkiej, mającej zdaleka pozór odzieży męzkiej.
– Jeżeli nie, więc… siadajmy, moje panie… Ot – ręką wskazała – ławka daremnie stoi… Na co ma stać daremnie!… Chi, chi, chi!… – znów się głośno zaśmiała. – Siadajmy…
Cztery panienki zajęły ławkę, za którą stał po – sąg Jussieu'go. Panna Pętlicka, sadowiąc się pośrodku, obejrzała się i zawołała:
– O! Jussieu… Dobrze, że kamienny…
Znów się zaśmiała i tak uwagę swoją wytłómaczyła:
– Gdyby nie był kamienny, ciekawa rzecz, coby o nas powiedział… Dziwiłby się…
– Czemu?… – zapytała blondyneczka.
– Jakto czemu!… Patrzyłby na was, moja pani, i nie wiedziałby, czy to chłopiec, czy dziewczyna…
Wyrazom tym towarzyszył śmiech głośny.
– I dziwiłby się, i możeby się przez lupę chciał rozpatrzeć, ażeby gatunek poznać… Cha… cha, cha!… Jussieu, o! ten kamienny, lupę do oka przykłada i na was, panno Zawilska, patrzy… Byłoby to paradnie… cha, cha, cha!… Czyby też poznał?…
Tej, do której się uwagi panny Pętlickiej zwracały, słowa te trochę nie w smak poszły. Przybrała minkę seryo i odrzekła:
– Mniejsza o to… Mybyśmy wiedzieć chciały,. już się zapisać…
– Jak?… Ot tak: zapisać się i kwita.. To… to nie…
– Kiedyż wszystko zamknięte…
– Wszystko się otworzy jutro, i od jutra się zacznie, jak pan Robert powiada, heca.,
– Co za pan Robert?…
– Koleżka, proszę pani, koleżanka… a nie, przepraszam, kolega całą gębą… Nazywa wykłady profesorów hecą, no – i powiedzieć nie można, żeby nie miał racyi…
– Czy nie Robert Korbicki?… – zapytała jedna z dwóch szatynek, wysmukła, po kobiecemu skromnie ubrana i wcale przystojna dzieweczka.
– Korbicki… – odpowiedziała panna Pętlicka. – Znacie go, pani moja?
– Tak… trochę…
– Słyszałam – podchwyciła druga szatynka.
przysadkowata i starsza – że zadawał szyku w Krakowie.
– Chyba to ten sam… On właśnie do szyku…
– Chłopiec majętny.
– I nie głupi…
– A powiada, że wykłady profesorów to heca… – zauważyła blondynka. – Inaczej się o uniwersytecie memphińskim wyrażają pienia…
– Pisma!… – podchwyciła panna Pętlicka. – Alboż to pismom wierzyć można!… Ja im nie wierzę na panny Maryanny włosek, jak powiada pan Robert.
– Ależ… heca!… – zaprotestowała panna Zawilska. – Chyba, że to przesada…
– Jest w tem przesady trochę, to prawda, ale trochę tylko, bod ta cała nauka byłaby warta tyle, co nic, gdyby chleba nie dawała… Aha! Wiem ja, panie moje, gdzie raki zimują… Chwytałam się wszystkiego: szycia, prania, uczenia dzieci, muzyki, śpiewów, malarstwa, i wszystko się, jak powiada pan Robert, psu na budę nie zdało… Jedna zostaje tylko medycyna, którąbym z ochotą praktykowała bez nauki, gdyby zato ludzi po więzieniach i sądach nie ciągano…
– Bez nauki medycynę praktykować?… – oderwała przysadkowata sztatynka, która słuchała wszystkiego z uwagą.
– Owa!… czy to się nie robi?… A jak praktykowali lekarze, kiedy jeszcze na świecie ani uniwersytetów, ani szkół, ani szkółek nie było?… Praktykowali i leczyli… Leczą i teraz tacy, którzy nie wiedzą, jak wyglądają progi uniwersyteckie… Ale, uczyć się kazano, więc niema co. Dopuszczono do uniwersytetów nas, kobiety, więc czemużby się o dyplom lekarski nie starać?… Sześć lat przysiedzenia fałdów, dla pozbycia się egzaminów, i komedya, jak powiada pan Robert, skończona…
– To, co pani mówisz… – zaczęła szatynka.
– A cóż ja mówię takiego nadzwyczajnego?…
– Nie nadzwyczajnego, ale mało zachęcającego…
– Ach!… – podchwyciła. – Niby to zachęcania jakiego potrzeba!… Ciągnie, moje panie, bez zachęcania żadnego… nieprawda?… Przysięgłabym, że do żadnej z was rodzice nie mówili: "Leosiu, czy Małgosiu, idź, moje życie, na uniwersytet?… " Co?…
Na zapytanie to odpowiedziało milczenie.
– A prawda!…– rzekła panna Pętlicka.
– Jakże pani?…– zagadnęła jedna.
– O! ja, moje panie, co innego… Naprzód, nie miałam kogo pytać: rodzice mnie odumarli… Kołatałam się… po… świecie sama, nie miałam szczęścia ani do zarobków, ani do ludzi… Chciałam się wydać, myśląc sobie, że ja komuś, ktoś mnie na coś się przyda; nikt mnie wziąć nie chciał…
To mówiąc, jakby na usprawiedliwienie siebie i ludzi we względzie swego zamążpójścia, podniosła woalkę i pokazała oblicze, nacechowana piętnem brzydoty wyjątkowej. Nos miała tak przypłaszczony, że środek jego schodził niżej policzków i formował zagłębienie zamarkowane grubemi nozdrzami i buławeczkowatym końcem nosa; usta szerokie i mięsiste; policzków owal cofnięty w tył i skrzywiony; oczy podłużne, jedno od drugiego więcej, niż potrzeba, oddalone; czoło płaskie; wszystko to oblane wyrazem słodyczy, okraszonej uśmiechem, którego widok sprawiał zdziwienie i wywoływał zapytanie: jak taka brzydka istota śmiać się może? Uśmiech ten był do jej oblicza przywarty, wisiał na niem wiecznie, ale niby maska. Nic do zarzucenia nie było budowie jej ciała, ani ukształtowaniu głowy, budowie i ukształtowaniu, któreby rzeźbiarzowi za model służyć mogły. Nadto miała włosów porost bujny i zęby własne i zdrowe, ale wielkie, jak u konia, naprzód podane i pokazujące się w całej okazałości razem z dziąsłami, ile razy się zaśmiała. A śmiała się… co moment, czy było czego, czy nie było. Roześmiała się i teraz, gdy wyrzekła: "Nikt mnie wziąć nie chciał. "
– Cha, cha, cha!… "cóż począć miałam? – ciągnęła. – Posłuchałam mojej ciotki, która jest sażfamą, i nieźle jej się wiedzie… Poszłam na uniwersytet…
– Wszakże pani na medycynie… – wtrąciła jedna z siedzących na ławce.
– Ba… Bo lepiej być medycynierką, aniżeli akuszerką… więcej honoru… Cha, cha, cha!… Jabym się tam bez honoru obeszła, gdyby nie to, że razem z honorem honorarya płyną i, gdy napłyną, to mnie przecie ktoś weźmie…
Zaśmiała się, powiodła z podełba po towarzyszkach okiem i zapytała:
– Cóż moje panie na to?…
Blondynka ramionami wzruszyła; jedna z szatynek uczyniła toż samo; druga się odezwała:
– Pani-bo się tak wyrażasz…
– Jak?… co?… Wyrażam się tak, bom weredyczka, prawdę mówię i o nic nie pytam. U mnie, co w myśli, to na języku… Chce mi się za mąż, i ot… A. wam, moje panie?… – zapytała znienacka.
– Hm?… no… nie teraz jednak… – bąkanym sposobem odpowiedziała jedna.
– A teraz, co?…
– Uczyć się chcemy.
– Na co?…
– Na to, ażeby… hm…
– No?… – nalegała.
– Pomagać cierpiącej ludzkości…
– Ta, ta, ta… cha, cha, cha… Was tak ludzkość, a do tego cierpiąca, obchodzi, tak, jak pan Robert powiada, psa z przeproszeniem, piąta noga…
– Pani!… – tonem oburzenia podchwyciła blondynka.
– No, a cóż!… Może nie?… Wy, moje panie, nie wiecie nawet, co to jest ludzkość cierpiąca…
– Chorzy… czyż nie cierpią?…
– Zapewne, ale cierpią i nie chorzy…
– Wiem!… – podchwyciła blondynka. – Czwarty stan…
– Hę, hę, hę, hę… – zaśmiała się, wszystkie na przegląd wystawiając zęby, panna Pętlicka- – jakiś moja pani, nagadał ci o tym sławetnym stanie student, albo gimnazista siedmioklaśnik i nawet ci o tem dał broszurkę, z której przeczytałaś dwie stronnice z początku i siedm wierszy przy końcu… No i wiesz… i ja wiem tyleż, ale wiem i o tem jeszcze, że cierpiąca ludzkość to my, kobiety, a dlaczego'?… dlatego, że na każde sto ludzi nas o trzy za wiele… Trzy na sto, traydzieści na tysiąc, trzysta na dziesięć tysięcy, trzy tysiące na sto tysięcy, i tak dalej, i tak dalej… Gdybyśmy były wszystkie piękne, jak Wenera, dobre, jak anioły, rozumne, jak król Salomon, i bogate, jak córki Rotszylda, to i tak jeszcze dla trzech na sto zabrakłoby na świecie miejsca… Ot, co… Czy jest na to rada jaka?…
– A jest!…
– Emancypacyą?… co?… – zaczęła tonem półdrwiącym. – Zawszeby na sto, trzy emancypantki na lodzie zostały… Na to żaden student, ani nawet żaden siedmioklasista nie poradzi, i nie pozostaje nic innego, tylko każdej, coby nie chciała być jedną z tych trzech, pchać się, ażeby przepchać i miejsce swoje zająć… Otóż ja to właśnie robię… Pcham sie… pomiędzy trupy, pomiędzy studentów, pomimo profesorów, przez audytorya, laboratorya, prosektorya, gabinety, kliniki, ale, gdybym ze sto tysięcy rubli na drodze znalazła, albo wielki los na loteryi wygrała, na workubym sobie ot tak – podniosła się nieco i unosiła – usiadła, i na sądzonego czekała…
– Pani-bo całe zapatrywanie się swoje na zamążpójściu opierasz… – odparła przysadkowata szatynka.
– Czy to źle?
– Źle… nie; można się jednak bez pójścia zamąż obejść…
– Można… zapewne, jeśli nie sposób zrobić inaczej…
– Z nas żadna nie myśli o tem… – dorzuciła blondynka.
– I dlategoś się, moja pani, za chłopca przebrała…
– Nie dlatego…
– Ani w myśli twojej postało, że ci w tem przebraniu do twarzy…
– Nie postało… – odparła panna Zawilska z przyciskiem. – Mogłabym przysiądz.
– Mogłabyś, temu nie przeczę, bo was było dwie: jedna panna Emilia Zawilska przed zwierciadłem, a druga panna Emilia Zawilska w zwierciadle… Która z was myślała, to rzecz bardzo do odgadnięciu trudna… Pomiędzy wami dwiema siekierka utonęła i na wierzch wypłynie na… hecach…
– Na jakich…
– Cha, cha!… Ona pyta: na jakich?… Na jakichże!… Juści nie w cyrku, tylko w uniwersytecie… Bo wyobraźcie sobie jeno, moja pani: siedzisz na ławce, a przed tobą siedzi jeden, drugi, dziesiąty młokos, za tobą siedzi jeden, drugi, dziesiąty młokos, na prawo siedzi jeden, drugi, dziesiąty młokos, na lewo jeden, drugi, dziesiąty młokos, młokos tu, tam, wszędzie młokosów mnóstwo, patrzysz na nich, ocierasz się o nich, więc, żebyś nie wiem jak oczy przymrużała i uszy na to, co profesor z katedry trzepie, nastawiała, krew w tobie, moja pani, zagra i… siekierka wypłynie…
– Pani nas przerażasz… – odezwała się szczupła szatynka.