- W empik go
Jasne i ciemne obrazki - ebook
Jasne i ciemne obrazki - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 256 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Наршава 24 Ноября 1883 года.
„Tobie”
najświętsza moja
te drobne ziarnka mych myśli, jako słaby wyraz
miłości
poświęcam,
ETUDE I SCHERZO.
Kartka z notatek lekarza.
– Znikło wszystko, jak fatamorgana… Po przebytych cierpieniach i bólach został się niesmak życia, łysina i cztery dziesiątki lat po za plecami… Serce puste szarpią wspomnienia, w których tyle ognia, tyle ciepła było! Młodość, mój Boże! jakże się to wówczas prędko żyje, jak chwyta jedną ręką jej skarby! jak wiele marzy, jak wiele roi na przyszłość. Wszystko dla ciebie zdaje się być pewnikiem w rzeczywistości, o czem marzysz we śnie… Spodziewasz się jutra pełnego uroczych wrażeń, a jutro, jak strasznie, jak fatalnie cię oszukuje! Patrz doktorze na mnie, na tę starą, ołysiałą, złamaną i potłuczoną skorupę… ile tam w sercu iskier świętych było! Ile pragnień do czynów, które w młodzieńczej wyobraźni świat zbawić miały!… Iskry zagasły, a czyny?… Ot! dajmy pokój wspomnieniom… kończ, proszę cię, rozpoczęty kieliszek burgunda…
Tak mi mówił pan Jan Szarski, stały mój pacyent, gdy pewnego poranku znalazłem go więcej udręczonym, złamanym i rozgorączkowanym. Puls wskazywał jakieś silne wzruszenie, co ostatecznie twarz potwierdzała.
Szarski był starym kawalerem, jednym z tych nieszczęśliwych ludzi, co przebywszy kawał drogi życia samotnie, do wszystkich i wszystkiego tysiące wynajdują sobie pretensyi. Zawsze zgryźliwy, wyszukujący powodów do irytacyi, nie mający i nie mogący znaleźć sobie przyjaciela, był istotnie prawdziwym ciężarem dla otoczenia pasożytem dla społeczności: nic bowiem nie produkował, żył z kapitałów, pozastawianych mu przez rodziców, ludzi nienawidził w ogóle, a w szczególności kobiet, które były głównym celem jego wzgardliwych pocisków. Wszyscy więc mieli go za egoistę, samoluba, wszyscy się odeń odsuwali. Ja tylko jeden i stary sługa Andrzej, mieliśmy prawo w każdej porze dnia go odwiedzać, i moje też tylko wizyty znosił… Ba! uważałem nawet, że czyniły mu one przyjemność… Pomimo jednak tak dawnej znajomości naszej, pierwszy raz właśnie usłyszałem go odzywającego się w ten sposób. Czułem, że jakaś dawno zabliźniona rana w jego sercu odnowić się musiała; ponieważ zaś zawsze lubiłem obserwować tego rodzaju usposobienia, kończąc więc kieliszek wina, odparłem mu z uśmiechem dla zawiązania rozmowy:
– Ho! ho! Coś pan dobrodziej wydajesz się być dzisiaj w nieszczególnym humorze; puls opowiada mi tutaj rozmaite sekreta; czy mam mu wierzyć?… Oskarża serce pańskie w straszliwy sposób.
– Serce?… – zawołał z ironią – alboż ja mam serce? Spytaj doktorze wszystkich, nawet siebie samego, a odpowiedź znajdziesz… Stary, zimny samolub, gdzie on tam ma serce! Myśli tylko o sobie…
0 swoich wygodach, swoim żołądku… O! masz racyę, jeszcze wówczas, dawno, to prawda, miałem tego serca za wiele, kochałem ich, kochałem świat cały, dziś – nienawidzę, bo nauczył mnie tego wpierw, nim miłość moję w czyn wprowadzić mogłem. Gdyby zimny twój skalpel, doktorze, umiał otwierać tak serca, aby w nich zbadać można było rany moralne, przeraziłbyś się ranami tego starego, zimnego egoisty…
– Możebym umiał znaleźć na te rany lekarstwo..,
– Ach! prawda, jesteś od tego, żeby wynajdywać i zadawać lekarstwa, tylko, że cały wasz dzisiejszy kierunek w medycynie, nie zna ran moralnych, bo nie zna ducha; wy tylko też ciało leczyć potraficie i to jak? Boże zmiłuj się!
Chciałem coś powiedzieć w obronie mego zawodu, pan Jan jednak mówić mi nie pozwolił, schwycił tylko gwałtownie za moją rękę i ciągnął dalej:
– Och! dajże pokój, nie myślę przecież z tobą prowadzić rozmowy o tem, do jakiego rodzaju zmian patologicznych prowadzi rozdrażnienie nerwów; ja się natem nie znam, ja wierzę w twoje, w waszą mądrość lekarską, a przynajmniej udaję dla przyzwoitości, że wierzę; ale nie rozpowiadaj mi o niej, bo mnie to śmieszy. Czyś ty kochał kiedy kobietę, doktorze? – spytai mnie nagle mój niewierzący pacyent.
– Czyja kochałem? – odparłem – dziwne pytanie, na które jednak odpowiem szczerze. Nie miałem czasu na miłość, uczyłem się, zaglądałem do serc i żołądków ludzi zmarłych; kiedyż więc miałem zaglądać w oczy ładnych kobiet?
– O! jak dobrze zrobiłeś. Widzisz, patrz na mnie, na moją starość, na moją samotność, cierpienia. Wiesz, co mi osładza życie, co dla mnie balsamem jest na straszne rany, jakie mi w niem zadano? Oto to jedno, że i ja nie kochałem nigdy kobiety, że to, co mam, com już stracił, nie poszło na komedye życia, tak nędznie przez nie na scenie świata odgrywane, że nie raz miałem prawo, ba! nawet mam go i dzisiaj, parsknąć w oczy śmiechem tym malowanym lalkom, którym szło o schwycenie kilkukroćstutysię-cy, spoczywających w mojej szkatule.
– Jakto? Więc pan?… – spytałem zdziwiony.
– Nie kochałeś się? – dokończył pan Jan.
– Tak jest, nie kochałem kobiety. Widzisz, doszedłem do tego, iż myślę, że Bóg stworzywszy mężczyznę, stworzył potem, dla odebrania mu szczęścia, kobietę, a w serce mężczyzny wlał miłość. I znów go obserwował, a przekonał się, że nadto nieszczęśliwym go zrobił; chciał to wynagrodzić i zesłał drugie uczucie, uczucie przyjaźni, która musi być zawsze nienamiętną, jeśli ma być prawdziwą. Ja byłem szczęśliwy zupełnie, bo tylko drugiego doświadczyłem uczucia, a to nauczyło mnie strzedz się pierwszego. Ty nie masz, doktorze, wyobrażenia, jakim ja byłem przyjacielem i jak mi wydarto tego, kogo całem ukochałem sercem. Znikł on, znikł, znikł w chwili, kiedy się don uśmiechało życie, młodość, wszystko, a tego wszystkiego przyczyną była kobieta. Dziś rocznica jego śmierci, dla twojej nauki opowiem ci tę historyę. Smutną jest ona i bardzo boli, z niej dowiesz się, dlaczego czuję żal taki do kobiet, dlaczego ich nienawidzę. Andrzeju! Przynieś tu parę butelek wina i podaj świecę do cygara doktorowi.
Tu pan Jan przerwał na chwilę, wielkim haustem pociągnął wino z kieliszka, nalał nowego z przyniesionych przez Andrzeja butelek, cygaro zapalił i tak dalej rzecz swoje prowadził:
– Urocze to słowo „młodość”. Byłem i ja, doktorze mój, młodym co się zowie człowiekiem, szalałem jak inni, żyłem wszystkiemi danemi mi przez Boga zmysłami. W tych latach szaleństw, na szkolnej
Iławie jeszcze zawarłem przyjaźń na śmierć i życie, na radość i smutek, na szczęście i cierpienia, z dzielnym człowiekiem, tak, dobrze mówie, dzielnym, nazywali go tak wszyscy. Połączyła nas wspólność położenia. On i ja pochodziliśmy z zamożnych gniazd staroszlacheckich. On i ja byliśmy sierotami i jednocześnie przy wstąpieniu do uniwersytetu usamowolniono nas, byliśmy więc panami dosyć sporych majątków. Demokratyczne przekonania nie pozwoliły nam wyróżniać się od reszty naszych kolegów, więc pomimo tego, że stać nas było na lepsze mieszkanko, wynajęliśmy pokoik trzeciego piętra w kamienicy położonej nsa-yis zamku na Krakowskiem-Przedmieściu. Nazv ti wano nas Kastorem i Poluksem, my sobie zaś między sobą mężem i żoną; na mnie niestety przypadła godność druga; pochodziło to z pewnej miękkości, jaka cechowała w onczas mój charakter. Ach! prawda, mówię ci o sobie, zamiast o nim, który był wzorem człowieka, wzorem młodzieńca. Piękny, jak Endymion, wysmukły, czoło wyniosłe, oko czarne, rzucające naprzemian błyskawicami i pogodą, pełne tego szlachetnego ognia, co zdaje się wypalać wszystko złe, jakie w twojej znajduje się myśli. Nos, usta, czarne wąsiki, ocieniające twarz jego, długie pukle kruczych włosów, czyniły go ideałem męzkiej piękności. Ja, co go znałem jak siebie samego, com wiedział wszystkie myśli, które gnieździły się po komórkach jego mózgu, jam w tych myślach jednej złej nie dopatrzył ni gdy. Mój Władek Bończa, doktorze, był człowiekiem bez grzechu. Nie ja tylko uznawałem jego doskonałość: od kamienicznego stróża, do gryzetki mieszkającej na czwartem piętrze nad nami, wszyscy z naszych sąsiadów uważali pana Władysława za doskonałość taką, iż we wszystkich sprawach ważniejszych zasięgali rady jego.
Znasz, doktorze, półświatek, wiesz, czem on jest, wiesz, jak wiele z tych upadłych istot popycha na zatracenie nędza i rozpacz, te dwa naokropniejsze poradniki. Nasza sąsiadka z czwartego piętra należała do tych nieszczęśliwych istot. Czy zrozumieć ty możesz, doktorze, czem jest szlachetne uczucie u takiej kobiety? Nie! My tak surowo sądzić przyzwyczailiśmy się te istoty. Bądź co bądź, pokochała ona Władysława po swojemu, ale szalenie. Co ja, co ty, doktorze, czyniłbyś w tym razie?… A wiesz, co powiedział jej Władysław? Dwa słowa, tylko dwa, a jakie potężne, które ją odrodziły. Były to słowa przebaczenia i rady. – „Zostań uczciwą” – powiedział jej Władysław i uczciwą została. Pomógł jej radą i dał sposób wyjścia z błota, w które popchnęła ją rozpacz. Opowiedziałem ci, doktorze, ten fakt, żebyś z niego ocenił człowieka, żebyś go zrozumiał. Takim surowym Katonem, takim człowiekiem, którego szanować i kochać zarazem trzeba było, był zawsze Władysław. Nieraz w długich rozmyślaniach moich naznaczałem człowiekowi temu w przyszłości roję wiel-
Iką; widziałem go na czele społeczeństwa, ukazującego nowe drogi pobrudzonemu światu. Bałem się tylko jednej rzeczy, truchlałem, miałem złe przeczucia, które się niestety sprawdziły, bałem się oto, by człowiek ten nie pokochał kobiety siebie niegodnej. Czułem, że takie serce, jak jego, taki charakter, jeśli pokocha, to na wieczność, bez granic, a jeśli takiegoż samego w zamian uczucia nie otrzyma – zginie.
W tem miejscu pan Jan zamienił swój kieliszek na szklankę, wlał do niej wina, nowy haust pociągnął i tak dalej mówił;
– Modne to są podobno dotąd bale i koncerty na dobroczynne cele; ta szalejąca, wyfraczona i wy-gorsowana dobroczynność, doprawdy, że śmiechu warta. Oddajcie dziesiątą część tego, co kosztuje wasz frak, albo wasza suknia na bal lub koncert, a nędza zyska więcej niż wtedy, gdy to, niby z poświęcenia dla niej, suwać będziecie po sali swoje elegancko ubrane nogi. Daremna jednak uwaga; tak było i tak będzie. Był tedy koncert na dochód niezamożnych kolegów naszych. Władek grał przecudownie, był uczniem Dobrzyńskiego i Moniuszki, którzy się nim szczycili. Ira jego nosiła na sobie cechę jego charakteru: peł-la myśli i słodyczy, czyniła zawsze na słuchaczu nie-:atarte wrażenie. Koncert tym razem był świetny nader liczny, sala była natłoczoną, a Władysław podegraniu którejś z szalonych Lisztowskich kompozy-yi, obsypywany oklaskami aż do znudzenia. Nie wsłuchiwałem się wtedy w grę jego, bo nie lubię tych palcołomnych Lisztowskich waryacyi. Przez cały koncert za to obserwowałem jakąś młodziutką, uroczą dzieweczkę, siedzącą przy jakimś eleganckim w podeszłym wieku jegomości. Po skończonej grze Władysława widziałem, jak dziewczę szeptało coś do ucha swemu towarzyszowi, który wstał i udał się w stronę drzwi wchodzących do pokoju, z którego wychodzili koncertanci. Przeszła mała pauza, jegomość powrócił na swoje krzesło, przesiedział aż do końca, a potem, podawszy ramię dziewczynce, wyszedł wraz z nią, zamieszawszy się w tłumie. Zjawisko tej dzieweczki i jej zniknienie zatarło się w mojej pamięci. Zaczytany w książkach, nie umiałem zwracać wtedy jeszcze uwagi na oczy ładnych dziewcząt. Poznałem ją później… Ale nie chcę uprzedzać wypadków.
Słuchaj dalej, doktorze.
Tu nowy haust wina przerwał na chwilę opowiadanie. Twarz pana Jana przybierała kolor coraz więcej czerwony. Zrobiłem mu uwagę, że to zaszkodzić mu może; machnął ręką i odparł:
– Daj pokój, mnie już nic ani zaszkodzić, ani pomódz nie zdoła. To wino dobre, odświeża pamięć, a gasi cierpienie. Po koncercie wracaliśmy tedy z Władkiem do domu. On był jakiś nie swój i zadumany. Nie zamieniwszy ze sobą słowa, doszliśmy do mieszkania. A
M. Wołowski. Obrazki. 2
iisml AbM te I
_ Co tohie jest, Władku? – spytałem, gdyśmy do stołu zasiedli.
– Nie wiem – odparł – jestem smutny, ciężko mi na duszy, a sprawy sobie zdać z tego usposobienia nie moge.
– Czy cię koncert rozstroił?
– Może; nie lubię popisywać się publicznie, gram dla siebie. Zwykle oklaski mnie irytują, zdają mi się one być dobremi dla pajaca w cyrku, a nie dla artysty, który muzyką swoją myśli i duszę spowiada.
– Pozwól, że na tym punkcie, muszę ci powiedzieć otwarcie, jesteś zbyt drażliwym; taki zwyczaj, przemienić go trudno. Jeśli grasz dobrze, chcesz żeby gwizdali? Daruj, to trochę za dzikie.
– Nie to, mój bracie; kiedy gram, chciałbym żeby milczeli; gdy klaszczą, brzydzę się sobą, czuję, że lnuzykiem-artystą niejestem, bom powinien w myśl moją, w mój ton, tak ich zakląć, że skamieniałym ich dłoniom powinno zabraknąć siły do oklasku. Wiesz, co mnie dziś spotkało?
– Nie, nie wiem, powiedzże mi, a prędko, bo niespokojny jestem.
– Proszono mnie o udzielanie lekcyi.
– A ty odmówiłeś naturalnie?
– Nie, przyjąłem. Prosił mnie o to sam Dobrzyński, któremu czasu braknie. Prośba była taŁ gorąca, że odmówić nie byłem w stanie.
– I kogóż to masz uczyć? – spytałem zaciekawiony, y
– Kobietę, szesnastoletnią pannę, podobno ładną. Nie znam jej. Ojciec siwy staruszek, był u mnie w garderobie w czasie koncertu.
Przypomniałem sobie owego jegomości i owe czarnookie dziewczę. Nie wiem dlaczego zabiło mi serce gwałtownie jakimś silnym niepokojem, prędko jednak odtrąciłem od siebie wszystkie złe myśli i uśmiechnąwszy się, rzekłem mu:
– A więc winszuję ci uczennicy. Cudowna jak ukraińska rusałka, świeża jak brzoskwinia nie zerwana z drzewa, urocza do zakochania. Władku! – zakończyłem, grożąc mu palcem – pamiętaj tylko, abyś się nie zakochał: miłość, to strasznie niedobre uczucie.
– O, miłość! – odparł – dla mnie to przepaść; bądź spokojny. Jeśli kiedy nawiedzi ona którą z komórek mojego serca, to pozostanie tam gościem aż do zgonu; ale szukać jej będę dobrze i wtedy dopiero gościnność ofiaruję, gdy znajdę istotę godną mego uczucia.
– A czy ją znajdziesz? – spytałem z powątpiewaniem.
– W takim razie serce pustkowiem stać będzie. Władysław przez cały ten wieczór, mimo tego, że chciałem wszelkiemi sposobami mego dowcipu, rozweselić go, pozostał w swem dziwnem usposobię niu.
2*
Po kolacji zasiadł do fortepianu i długo coś marzył, grając jakieś swoje fantazyę i improwizacye. Ja profan muzyki, czułem w nich cały poemat jego miłości, całą burzę jego uczuć. Miłość, to jak ochronna ospa w życiu młodego człowieka. Jeśli kochać umie, jeśli kocha, chroni go ona od fałszywych kroków, od nieszczęścia. Kto jej nie przebywa, nie jest człowiekiem. Odpowiednio do wypadków i okoliczności, zabija lub daje życie, upadla lub podnosi, zaszczyca lub hańbi. Władysław mój należał do tych ludzi, których miłość zabija. J|
Szkaradna zawierucha panowała na dworze. Była zima, szalony karnawał. Niepochopny do zawierania znajomości, domator, nie bywałem nigdzie, z tego też powodu i karnawał spokojnie i bez wrzawy mi schodził, nie różnił się więc od każdej innej pory roku.
Władysław od owego wieczoru stracił humor zupełnie, był milczący i zadumany, fortepian za to pod jego ręką wypowiadał mi wszystko, co się mu w sercu działo. W domu siedział bardzo mało, widoczną było rzeczą, że coś mu cięży. Bywało nieraz chciał mi coś mówić, i w połowie zaczętego frazesu przerywał. Dopytywać się nie chciałem, bo byłoby to z mej strony nieclyskrecyą.
W karnawał więc i w dzień takiej zawieruchy, powrócił raz do domu wcześniej niż zwykle; ja siedziałem zatopiony w starym rękopiśmie, odczytując z niego charakterystykę XVIII wieku, przez jakiegoś ówczesnego szlachcica, dobrze patrzącego na stosunki społeczne chwili, rozumnie napisaną. Władysław wszedł, a raczej wpadł do pokoju. Z wesołej piosenki, którą nucił przebywając schody, wnosić mogłem, że jest w dobrym humorze.
– Dzień dobry, Janku, co robisz? –spytał, kładąc mi ręce na ramieniu i przechylając się nadrę-kopismem.
– Jak zwykle – odparłem – odczytuję hieroglify przeszłości.
– O, musisz mi te hieroglify poświęcić dzisiaj.
– Z ochotą – odrzekłem, składając książkę.
– Bracie mój, mam do ciebie prośbę jedne.
– Tysiącom zadosyćuczynię, nietylko jednej, mów.?
– Kiedy to dziwna prośba.
– Ależ mów, nie marudź.
– Oto dziś o dziewiątej włożysz frak, biały krawat, jasne rękawiczki, lakierki i tak dalej, i pójdziesz ze mną na bal.
– Na bal! ja?! – zawołałem zdziwiony.
– Tak jest, ty bracie.
– Gdzie?
– Do Górskich.
– Co to za jedni? Ja ich nie znam. Władysław wstał, przeszedł się parę razy po pokoju, widocznie wzburzony i niespokojny.
Po małej chwilce Władysław zatrzymał się prze demną i spokojnym już, ale silnym głosem na wpół cicho mi mówił:
– Daruj mi, Janie, ja ci to już dawno powiedzieć winienem… ja kocham. Ty rozumiesz to słowo, co znaczyć ma u mnie. Ty mnie znasz, wiesz, że ja żartować nie potrafię z uczuciem. Ta, którą kocham, jest moją uczennicą, widziałeś ją na koncercie.
Nie wiem dlaczego zadrżałem mimowoli, Władysław ciągnął dalej:
– Chce, abyś ją poznał; ona także pragnie cię widzieć, tyle jej o tobie mówiłem.
– I ona tam będzie?
– Będzie u siebie. Jej ojciec jest wspólnikiem bankiera Sylwana i on to właśnie bal wydaje. Jestem tam proszony o swoją i twoją osobę. Coż, idziesz? Wszak prawda?
– Będę o ósmej ubrany czekał na ciebie.
Im bliżej było godziny ósmej, tem serce gwałtowniej mi biło. O szóstej już byłem ubrany i gotów na przedstawienie pani serca mojego przyjaciela.
Z uderzeniem ósmej Władysław punktualnie się stawił. Czarny strój, w jaki się przyodział, czynił go pięknym niepospolicie, tak pięknym, że mimowoli wyrwał się z mych ust frazes: Władysławie, jakiś ty piękny!
Wybiła dziewiąta. Wyszliśmy razem i wkrótce stanęli przy bramie domu, położonej na Niecałej ulicy. Oświetlone rzęsiście okna dały mi poznać, że tu właśnie mieszka zaklęta księżniczka mojego rycerza, że ztąd pochodził Prometeuszowy ogień dla jego serca.;. ' [ – "
Właśnie tylko co zakończono męczącą polkę, pary spoczywały gawędząc, na uboczu siedziały matrony podżyłe. Władysław wszedł pierwszy; uważałem, że pięknością swoją uczynił toż samo wrażenie na wszystkich, co i na mnie; widziałem, jak panny szeptały do siebie z półuśmiechem na ustach, jak matrony pokazywały go głowami, a mężczyźni z widoczną zazdrością śledzili jego kroki. Od drzwi przeciwnych wejściu wbiegło nagle dziewczę, znajome mi z koncertu; wydała mi się w dwójnasób piękną dzisiaj. Była ubrana skromnie w białą powiewną sukienkę, kosę miała zaplecioną we dwa warkocze długie, spięte poza plecami kokardą amarantowego koloru. Jej ruchy były tak naturalne, niewymuszone, cała postać taka wdzięczna, twarz tak cudowna, że zdawało się, iż jej od którego z aniołków Murillow-skiej Madonny zapożyczyła. Miałem do znajomości form światowych pretensyę, a przecież, gdy mnie Władysław jej przedstawił, zapomniałem gdzie jestem i nie wiedziałem formalnie, co wśród salonu zrobić ze swoją osobą. Panna Marya (takie było jej imię) umiała mnie wyprowadzić z kłopotu, a uczyniła to tak zgrabnie, tak wdzięcznie, że mojego zakłopotania nikt nie spostrzegł.
– Mameczko! – zawołała, zwracając się do oso by już w dosyć podżyłym wieku – przyjaciel pana Władysława, pan Jan Szarski.
– Bardzo mi przyjemnie – odpowiedziała zwykłym frazesem matka.
– A mnie bardzo nieprzyjemnie – dodała Mania – że nasze poznanie się dziś dopiero nastąpiło. Ja pana już znam wprawdzie dawno z opowiadania pana Władysława, ale to mi nie wystarczało; pan wiesz, my kobiety jesteśmy bardzo a bardzo ciekawe, i trzeba nam umieć ustępować, inaczej wojna.
– Kapituluję już z góry przed taką straszną groźbą, i gdybym wiedział był o ciekawości pani w poznaniu tak mizernego indywiduum, jakiem jest moja osoba, byłbym już oddawna z całą przyjemnością ciekawości pani zadosyćuczynił.
– Jakto? Więc pan Władysław nic panu o mnie nie mówił?
– Nic, pani; za to ja wiele o pani… myślałem.
– A jak? jak? proszę pana – ciągnęła dalej indagując… j
– Że pani lubisz muzykę, ze.. ze…
– O, to wszyscy muzykę lubić muszą, ale coś pan myślał o mnie? o mojem ja? jak się wyrażają filozofowie… j
Myślałem długo, jak wybrnąć z tej plątaniny nic nieznaczących, salonowych frazesów, które, przyznać muszę, zawsze mnie fatalnie męczyły, gdy w tem zdala spostrzegłem Władysława, prowadzącego pod rękę jakąś prześliczną blondynkę, a na czole Maryi chmurkę i zmarszczki gniewu.
Ciągle w pamięci stała mi myśl główna, że Władysław kocha Manię. Czem więc jest Mania, jako moralna jednostka, zbadać koniecznie pragnąłem; ujrzawszy tę chmurkę, nie namyślając się więcej, odparłem wprost na uczynione mi zapytanie:
–- Myślę przedewszystkiem, że pani lubisz się gniewać.
– Zkąd pan to wnosi?
– Z chmurki, którą na pani czole od paru minut obserwuję.
– A! – zawołała żywo, kończąc śmiechem srebrzystym – to z pana taki biegły fizyognomista?…
– To punkt, co do którego jestem zarozumiały, pani.
– No, więc kończ pan dalej swoje badania fizyo-gnomiczne, czekam.
W rozmowie tej było coraz więcej wyzywającego tonu. Nie zrozumiałem, czego to na pozór tak młode, tak naiwne dziewczątko, chce się ode mnie dowiedzieć? Chciałem być w pozycyi badającego, nie badanego, a więc po małej pauzie odrzekłem:
– Już skończyłem, pani, czekam teraz na sąd z jej strony.
Mania spojrzała bystro na mnie swojemi czarnemi oczyma, głęboko, tak, jak kobiety patrzeć umieją, kiedy chcą… kogoś przywiązać do siebie złotym sznurkiem miłości i nagle znów wyzywająco spytała:
– Czy pan kochałeś się kiedy?
– Ja? – spytałem zdziwiony.
– Tak, pan; jest to wiadomość konieczna dla mnie, do wyrobienia sobie o nim sądu.
– A więc jeżeli tak – odpowiedziałem–nie kochałem się nigdy.
– A co pan nazywasz miłością? – ciągnęła dalej tymże samym tonem Mania.
– Nie wiem, bo nie zaznałem tego uczucia. Nastąpiła chwila pauzy, w której toż samo wejrzenie się powtórzyło.
– Ależ jej definicyę musiałeś pan przecie sobie utworzyć?
– Czytałem w książkach do dwóch tysięcy tych definicyi, ale, przyznam się pani, że na wytworzenie jej w mych poglądach nie straciłem ani sekundy czasu. I
– I cóżbyś pan więc uczynił, gdybyś się zakochał? ti
– Co? Wszakże jestem mężczyzną; oświadczyłbym się i ożenił.
– A gdyby ta, którą pan pokochałeś, nie przyjęła pańskich uczuć, cobyś uczynił wtedy?
– Wszystko, aby swoje postanowienie zmieniła.