- W empik go
Jaśnie panienka - ebook
Jaśnie panienka - ebook
Urokliwy, acz niebogaty młodzieniec, Juljan Lester, ma śmiałe plany matrymonialne wobec młodziutkiej Marji. Porywy serca są jednak studzone podszeptami rozumu, który nakazuje absztyfikantowi rozeznać sytuację majątkową potencjalnej małżonki. Dziewczyna jest córką przedwcześnie zmarłej hrabianki, która na łożu śmierci oddała ją pod opiekę swojej służącej. Juljan zgłasza się po pomoc do detektywa Johna Morlaya, który oficjalnie odrzuca zlecenie, ale wiedziony prywatną ciekawością zaczyna zgłębiać temat na własną rękę. Zdesperowany zalotnik postanawia skorzystać z pomocy przypadkowego rabusia-recydywisty.
Gratka dla miłośników klasycznych kryminałów - podszytych subtelnym humorem, skoncentrowanych wokół zawiłej zagadki - w stylu Earla Derr Biggersa.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-283-3429-4 |
Rozmiar pliku: | 400 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W biurze Braci Morlay‘ów można było widywać ludzi podejrzanych, którzy żądali, aby inni ludzie, mniej od nich podejrzani, ale bardziej winni, byli pilnie śledzeni. A to wszystko w celu dostarczenia we właściwej porze sądom i sędziom materjału wystarczającego do ostatecznego pognębienia śledzonych i pomszczenia śledzących. Zdarzało się, że owi podejrzani ludzie próbowali wkraczać w atrybucje samego Johna Morlay‘a. W podobnych wypadkach ten przystojny młody człowiek słuchał uważnie i ze skupieniem ich wywodów i nagle, w momencie największego napięcia, przerywał, wyrażając żal, że zmuszony jest to czynić.
Bowiem bracia Morlay‘owie, mimo że nazwać ich można było istotnie i niewątpliwie prywatnymi detektywami, zajmowali się wyłącznie sprawami, dotyczącemi opinji handlowej rozmaitych osób; interesować więc mogło ich to jedynie, co ludzie ci robili od 10-ej zrana do 6-ej popołudniu. Jak wiadomo są to godziny najmniej nadające się do popełniania poważniejszych wykroczeń przeciwko regułom moralności. Określając tedy rzeczy ściśle, musimy zaznaczyć że biuro wywiadowcze pod firmą „Bracia Morlay“ miało do czynienia z osobistościami, zatruwającemi życie kupcom i przemysłowcom — z niewypłacalnymi dłużnikami, z podstępnymi bankrutami, nabieraczami, oszustami itp., ani trochę romantycznymi przestępcami. Od pół wieku zgórą Bracia Morlay‘owie (braterstwo to było raczej nominalne, bowiem pierwotni bracia — założyciele, oddawna już spoczywali w grobie, a na czele biura stał obecnie wnuk jednego z nich), poświęcili się zyskownemu choć przeważnie bezbarwnemu zajęciu tropienia przestępców kryminalnych, czy cywilnych.
John Morlay siedział w swoim biurze, skąd widać było Hanower-Square, i myślał o swojej nowej motorówce, zamówionej na poniedziałek i mającej czekać już na niego tego dnia w jego willi nad brzegiem rzeki kiedy woźny Selford wsunął się do gabinetu.
— Chce pan widzieć pana Lestera? — zapytał.
John Morlay mógłby zgodnie z istotnym stanem rzeczy powiedzieć: — Nie. — Zamiast tego jednak skrzywił się i bąknął: — A, wpuść go do licha!
Skrzywił się nie, żeby specjalnie nie lubił Juljana Lestera, który potrafił czasem być ciekawym i interesującym. Wolałby widzieć na jego miejscu innych gości. Juljan trochę za bardzo wyglądał mu na wyciągniętego z żurnala, a jego maniery były zbyt sztuczne. Nie podobały mu się też — choć sam nie umiałby powiedzieć dlaczego — jego spinki do mankietów, na które składały się dwa wielkie szafiry, perła, tkwiąca w główce szpilki do krawata, a nadewszystko jego sposób stawiania cylindra na stole, jak gdyby było to jakieś niezmiernie cenne i kruche dzieło sztuki. Ostatecznie jednak zdecydował się przyjąć go; spojrzawszy na zegar, stwierdził z zadowoleniem, że za kwadrans będzie miał wymówkę w celu pozbycia się swojego gościa.
Juljan wystrojony jak model żurnalowy, wszedł w tej chwili do gabinetu. Postawił cylinder ściśle w ten sam sposób i na tem samem miejscu, jak się tego spodziewał John Morlay i ściągnął rękawiczki również według zgóry określonej i przewidzianej formułki. Obaj mężczyźni byli ciekawym kontrastem urody: John Morlay, niebieskooki, o szczupłej, smagłej twarzy, Juljan — typ ładnego chłopca, o gładkiej, oliwkowej cerze i czarnym jedwabnym wąsiku, równiutko, po fryzjersku zaczesanym nad odętemi nieco wargami.
— Proszę, siadaj — rzekł John. — Masz dzisiaj szczególnie zadowolony wyraz twarzy. Juljan podciągnął starannie do góry spodnie i usiadł, a widząc uśmiech na twarzy Morlay‘a, rzekł:
— Łatwo ci kpić — jesteś człowiekiem bogatym, a ja biedakiem, który łamie sobie głowę, skąd wytrząsnąć na zapłacenie krawca.
John Morlay odsunął szufladę biurka, wyjął pudło z cygarami i poczęstował gościa.
— Dziękuję ci, nie palę nigdy cygar, zaprotestował Juljan. Pozwolisz, że wezmę własnego papierosa?
Każde poruszenie, każdy gest jego były zgóry obmyślane. John obserwował go nawpół zirytowany, nawpół uśmiechnięty.
— Co cię sprowadza do City? Twój Londyn, Londyn zabaw, pełen jest teraz rozrywek, mogących szczególnie cię nęcić: wyścigi, pokaz koni i conajmniej z tuzin zebrań towarzyskich, na których musisz bywać z urzędu?
— Sarkazm twój odbija się o mnie, jak groch o ścianę, mój drogi — burknął Juljan szyderczo, strzepując z kolan niewidzialny pyłek. — Przyszedłem do ciebie w interesie.
— Co u licha za interes możesz mieć do mnie? — zdziwił się John.
— Zgóry się zastrzegam, że to sprawa zupełnie poufna, czy jak się to u was nazywa. Wiem też, że każesz sobie zapłacić. Nie wiem tylko, ile sobie liczysz za takie rzeczy.
— Nie kłopocz się o moje honorarjum — ale uprzedzam cię, że nie zajmuję się sprawami rozwodowemi — ani szpiegowaniem, czy kontrszpiegowaniem ludzi.
Juljan puścił zgrabne kółko dymu i obserwował przez chwilę jego rozwiewanie się pod sufitem.
— Jestem kawalerem, odparł. A co więcej, jestem bardzo przezornym, myślącym o przyszłości kawalerem. Uważam, że życie jest aż nadto skomplikowane i bez tych dodatków... Znasz hrabiankę Marję Fioli? — zapytał nagle, bez żadnego przejścia.
Morlay zmarszczył czoło.
— Nazwisko to nie jest mi obce. Włoszka?
Juljan zawahał się na chwilę.
— T.... tak. Z urodzenia.
— Nie, nie znam tej młodej damy. Któż to jest?
Juljan uśmiechnął się.
— Widzę, że nie darmo mówią o tobie, iż masz kawał lodu zamiast serca. Nie pamiętasz, że na Boże Narodzenie zadałem sobie trud przedstawienia cię hrabiance u Rumpelmayera?
Twarz Johna przybrała wyraz najwyższego zdumienia.
— Co, ta dziewczynka?! To o niej mowa?... Ależ to jeszcze dziecko!
— No, nie tak bardzo. Ma 18 lat. Kończy w tym roku pensję Św. pamięci matka moja miała 17 lat do ślubu, a mój biedny ojciec 18, jak poszedł z nią do ołtarza. Wczesne małżeństwa nie są rzadkością w naszej rodzinie.
John uśmiechnął się.
— Twój biedny ojciec był naprawdę bardzo biedny, skoro popełnił takie głupstwo. A zatem postanowiłeś, że Marja Fioli powinna pójść w ślady czlonków waszej rodziny?
Juljan starannie strząsnął popiół z papierosa.
— Nic jeszcze nie postanowiłem — rzekł — są jeszcze pewne tajemnice i pewne ciemne punkty, które muszą być przedtem wyjaśnione. Ale przyznaję, że hrabianka jest czarująca.
— Przypominam ją sobie — tak, rzeczywiście jest bardzo ładna... Nie przychodzisz do mnie chyba w jej sprawie?
Juljan skinął głową potakująco.
— Jestem człowiekiem niezamożnym. Zdaje mi się, że mówiłem ci już o tem, Johnie. Renta moja nie przekracza trzysta funtów rocznie, do tego dorabiam trochę artykułami, które posyłam od czasu do czasu do miesięczników sportowych. Nie mam rodziców, którzy zajęliby się wyszukaniem dla mnie odpowiedniej żony i co najważniejsze, którzy wzięliby na siebie delikatną misję zbadania warunków materjalnych mojej przyszłej.
John rozparł się wygodniej w fotelu.
— Zaczynam się domyślać, o co ci chodzi — rzekł. Mam zastąpić ci twoich rodzicieli i dowiedzieć się, czy majątek hrabianki jest wystarczający, aby uczynić ją godną twoich zabiegów.
Ku jego zdumieniu młody człowiek potrząsnął przecząco głową.
— Nie idzie tu o wysokość majątku. Wiem i bez tego, że jest dostatecznie wielki. Mam nadto wszelkie powody do przypuszczenia, że nawet pomimo porządnego oskubania go, które wedle wszelkiego prawdopodobieństwa miało miejsce, pozostanie jej jeszcze aż nadto na życie w największym zbytku.
— Jej i temu, który podzieli z nią to życie — uzupełnił John szyderczo. Ale, powiedz mi, co rozumiesz przez owo „oskubanie“? Czy ją ktoś okradł?
Juljan wstał z krzesła, zbliżył się do okna i wlepił wzrok w drzewa skweru.
— Pewności nie mam — mruknął wreszcie. Domyślam się tylko. Posłuchaj, opowiem ci krótkie dzieje tej młodej dziewczyny.
Usiadł znów na swojem miejscu z drugiej strony biurka, starannie zagasił papierosa i włożył do etui bursztynowy ustnik, a potem dopiero zaczął opowiadać.
— Nie słyszałeś zapewne nigdy o pewnej jejmości, noszącej nazwisko pani Carawood? John potrząsnął głową przecząco. Oczywiście. Nie mogłeś mieć okazji. Jest ona właścicielką magazynu używanych strojów damskich, a raczej conajmniej tuzina takich składów w rozmaitych dzielnicach Londynu. Znane są pod nazwą: „Carawoodowskich magazynów używanych sukien damskich“.
— Tak, przypominam sobie, że widywałem takie szyldy — wtrącił John.
— Przed 18-u laty — ciągnął Juljan — dzisiejsza pani Carawood była służącą, quasi pielęgniarką hrabiny Fioli, młodej wdowy, właścicielki pięknej siedziby w Bournemouth. Hrabina Fioli pochodziła, o ile mi wiadomo, z magnacko-arystokratycznej rodziny, nie miała jednak żadnych żyjących krewnych, tak, że umierając, pozostawiła maleńką swoją córeczkę na opiece owej pielęgniarki. Nie udało mi się dotychczas odnaleźć żadnego jej rozporządzenia przedśmiertnego. Jedyny fakt, jaki udało mi się stwierdzić z całą pewnością — robiłem poszukiwania na własną rękę — dodał jakgdyby tłumacząc się, dotyczy zupełnej zmiany majątkowego położenia pani Carawood, wnet po roztoczeniu przez nią opieki nad małą hrabianką. Zrazu otworzyła tylko jeden sklep z używanemi ubraniami, wkrótce potem drugi, trzeci itd., aż wreszcie doszła do posiadania obecnego kompleksu sklepów, rozrzuconych po całym Londynie i przynoszących niewątpliwie pokaźne zyski.
— A dziecko? — zapytał John, którego ta historja zaczęła interesować.
— Muszę przyznać — rzekł Juljan z widoczną niechęcią, że zaopiekowała się małą bardzo starannie. Oddała ją do dobrej szkoły przygotowawczej, a potem do najlepszej pensji żeńskiej dla arystokratycznych młodych panien. Zdaje się nawet bardzo kochać Marję, w każdym razie udaje wielkie do niej przywiązanie. Do licha! Ma ją za co kochać. Rzecz oczywista, że nie musiała się krępować czerpiąc pełnemi garściami z majątku pozostawionego mojej biednej dzieweczce.
— Czyżby? — przerwał mu John. Bardzo wielu ludzi zaczęło z małym kapitalikiem i dzięki sprzyjającym warunkom zdołało rozwinąć świetnie swój interes.
— Ależ nie kobieta tego rodzaju, co pani Carawood — zaprzeczył Juljan. — Jest nieomal analfabetką, zaledwie umie czytać i pisać. Zrozumiesz też lepiej jaki jest jej poziom umysłowy, jeśli ci powiem, że jelyną jej ulubioną lekturę stanowią brukowe romansidła, wydawane w zeszytach tygodniowych ku zachwytowi dziewcząt sklepowych i pokojówek.
Nastąpiła kłopotliwa pauza.
— Czegóż więc chcesz odemnie? — zadał mu wreszcie John stanowcze pytanie.
— Sam dokładnie nie wiem, odparł nieco zakłop tany Juljan. Chciałbym mieć pewniejsze dane, pewniejsze niż te, jakie sam ustaliłem. Mówię o pieniądzach. Kiedy, jak i w czem zostały ulokowane?...
— W interesie, jak się zdaje, — rzucił John sucho.
— Chcę mieć pewność. Nie mogę przecież ożenić się, sam to chyba rozumiesz, dopóki nie upewnię się, czy....
— Czy twoja przyszła ma dość, aby cię utrzymać? — John Morlay powiedział to brutalnie, bez osłonek. Był trochę podraźniony. Darujesz, ale twoja propozycja wychodzi poza zakres czynności moich i mojego biura, — dodał tonem grzeczniejszym, ale stanowczym.
Juljan wzruszył ramionami, wstał i wziął ze stołu cylinder i rękawiczki.
— Bałem się, że mi tak odpowiesz — rzekł. Ale proszę cię, nie chciej mnie fałszywie rozumieć. Marja jest czarującą młodą dziewczyną i... gdyby nawet była tak biedna, jak... jak ja sam... nie wpłynęłoby to na moje uczucia dla niej. Tylko widzisz, nieuczciwie byłoby, podług mnie, żenić się z nią, nie mogąc dać jej odpowiedniego do jej socjalnej pozycji utrzymania, no rozumiesz mnie chyba...
— Rozumiem, — krótko zbył go John i odprowadził do drzwi. Pozostawszy sam, John poczuł dopiero, do jakiego stopnia wizyta Juljana wytrąciła go z równowagi. Nie był w stanie skupić należycie uwagi na sprawach, które zajmowały go przez cały ranek.
Wziął ze stołu książkę telefoniczną i odszukał adres pani Carawood. Umieszczony był przy adresie jednego ze sklepów widocznie stanowiącego główną jej kwaterę. Penton-Street, Pimlico. Nie umawiał się z nikim i był zdecydowany jechać następnego dnia do Marlow. Nie miał oczywiście najmniejszego zamiaru powędrować aż na Penton-Street, w chwili kiedy przechodził przez Hanover-Square w kierunku kościoła św. Jerzego. Nie umiałby odpowiedzieć, co nim powodowało, jaki dziwny, niepojęty impuls nim kierował, gdy zawołał taksówkę i rzucił szoferowi adres: Penton-Street, Pimlico.
Był to sklep mniejszy, niż przypuszczał. Okno wystawowe, gustownie urządzone, mieściło tylko 3 eleganckie, zupełnie świeże jeszcze tualety, mające na celu ściągnięcie uwagi przechodniów. Przyjęła go panna sklepowa, starannie ubrana, w czarnej sukni i oznajruła, że pani Carawood niema w domu.
— O ile pan przychodzi w sprawie osobistej, zawołam Hermana.
Zanim zdążył ją zatrzymać, cofnęła się za drewniane przepierzenie, umieszczone w głębi sklepu i wróciła w towarzystwie wysokiego, szczupłego młodego chłopca w zielonym roboczym fartuchu. Miał długie, zwichrzone rude włosy, a wielkie, w stalowej oprawie okulary nadawały mu sztucznie surowy wygląd.
— Pyta się pan o panią Carawood? Nie, panie, niema jej w domu. Pojechała do Cheltenham, do jaśnie panienki.
Powiedział to z wyraźną dumą, podkreślając tytuł, jak gdyby pławił się w glorji, jaką sam ją otaczał i jaka spływała w jego pojęciu na własną jego osobę.
John Morlay rozejrzał się uważnie po sklepie. Zauważył odrazu, że był urządzony wykwintnie i kosztownie, Ściany wyłożone były dębowemi taflami; wzorzysta, dębowa, lśniąca od starannej froterki posadzka; modele wisiały w szafach z lustrzanemi szybami. W jednym rogu sklepu znajdowało się rzeźbione przepierzenie z tafli dębowych. Herman wciąż zerkał ukradkiem w tę stronę, przyszło więc na myśl Johnowi, że opowiadanie o nieobecności pani Carawood jest tylko wymówką.
— Może pozwoli pan do biura? — zaproponował chłopiec, rzucając znów spojrzenie na przepierzenie.
„Biurem“ nazwał część sklepu oddzieloną przepierzeniem i wypełnioną całkowicie przez biurko, stojącą półkę z książkami oraz fotel przed biurkiem. Dolną część półki zajmowały księgi rachunkowe, zaś na dwóch górnych stłoczona była setka co najmniej tomików w jaskrawych papierowych okładkach, po których oko Johna rozpoznało odrazu ów rodzaj beletrystyki, stanowiącej ulubioną lekturę właścicielki sklepu i biura.
Herman przyniósł ze sklepu krzesełko i zaprosił gościa, aby usiadł:
— O tej porze, przed końcem szkolnego roku, zawsze jeździ pani Carawood do Cheltenham. Musi ułożyć się z paniami dyrektorkami o wakacje jaśnie panienki!
John uśmiechnął się.
— Jaśnie Panienka, to hrabianka Fioli? — zapytał.
Herman kiwnął głową z zapałem.
— Zna ją pan? — zapytał z zainteresowaniem.
— N... no... niezupełnie. Raz jeden tylko byłem w towarzystwie tej młodej damy. Twarz Hermana rozpromienił błogi uśmiech.
— Znajomości jaśnie panienki dowodzą, że stary Fenner nie ma racji.
— Któż to taki, ten Fenner?
John zdziwiony był serdecznością przyjęcia; potem dopiero dowiedział się, że w oczach Hermana znajomi „jaśnie panienki“ otoczeni byli już przez to samo aureola bóstwa
— Fenner? To socjalista — wyraz ten wymówił Herman z wyraźną pogardą. To niby taki mówca, ma być pono uczony, ale licho go wie, co on tam gada.
— I cóż, czy on się źle wyraża o waszej jaśnie panience? — zapytał John rozbawiony.
Herman potrząsnął energicznie głową.
— Nie!... Gdzie zaś!... Ją jedną oszczędza, choć nie daruje ani królom, ani lordom. O jaśnie panience nie powiedział jeszcze nigdy złego słowa. No, i dobrze robi, bo inaczej... nie dokończył, ale groźna jego mina wskazywała wyraźnie, że Fenner miałby się z pyszna, gdyby śmiał zaczepić jaśnie panienkę.
Gość skierował rozmowę na panią Carawood i jej sklepy. Prowadziła ich pięć czy sześć. Wszystkie „dobrze pracują“. Do Cheltenham pojechała dzisiaj rano
Pani Carawood musi dużo czytać? — zapytał John, wskazując oczami książki na półce. Błogi uśmiech zaigrał na ustach Hermana i opromienił jego twarz.
— Przeczytała wszyściuśkie — rzekł, przesuwając pieszczotliwie ręką po obszarpanych okładkach. Wszystkie słyszałem
— Chyba chce pan powiedzieć, że je pan przeczytał?
Herman potrząsnął przecząco głową.
— Nie, proszę pana, nie umiem ani czytać ani pisać — rzekł ze smutkiem. Ale wieczorami po zamknięciu sklepu, pani Carawood czyta mi książki na głos.
— A cóż mówi na to pan Fenner? — uśmiechnął się John.
— Nic mnie to nie obchodzi — rzucił chłopak wyzywająco. Mówi, że to mi niepotrzebnie przewraca w głowie. Ale to nieprawda. Nie może nic w niej przewracać, bo nic tam niema.
Roześmiał się z własnego dowcipu, prawdopodobnie często powtarzanego.
John Marlay wracał do siebie do domu. Nagie, zrobił coś, z czego nie mógł sam zdać sobie sprawy: zawołał taksówkę, pojechał do mieszkania, zapakował podręczny neseser i zdążył jeszcze złapać południowy pociąg do Cheltenham. Zapragnął nagle zobaczyć się z panią Carawood, a może szło mu o „Jaśnie Pamenkę“?....ROZDZIAŁ II.
Pani Carawood minęła dobrze sobie znaną szarą, wjazdową bramę Kolegjum i skręciła na lewo ku wijącej się kręto kamiennej klatce schodowej.
Pensjonarki zaczęły już się schodzić do głównej auli. Długie szeregi dziewczątek szły parami, w modrych sukienkach, ozdobionych kokardami rozmaitych kolorów, zależnie od klasy i oddziału. Już na ulicy, wiodącej do Kolegjum spotkała pani Carawood dwie panienki — senjorki z najwyższej klasy. Jechały na rowerach, świecąc zdała purpurą swoich kokard, przyjmowane owacyjnie przez przechodniów, jako że klasa ta, do której należała właśnie Marja, słynęła ze zręczności swojej w grach sportowych.
Woźny kolegjum, spieszący niewiadomo dokąd, poznał panią Carawood i grzecznie jej się ukłonił.
— Dzień dobry, widziała już pani pannę hrabiankę? — zapytał.
— Nie, panie Bell — uśmiechnęła się smagłolica niewiasta. Przyjechałam nocnym pociągiem. Czy nasza jaśnie panienka zdrowa?
— Jak rybka widziałem ją wczoraj wieczorem. Zabiera ją pani pewnie do domu?
Pani Carawood potrząsnęła przecząco głową.
— Nie, rzekła krótko i poszła dalej.
Na górze klatki schodowej, jedna z uczennic, zaprowadziła panią Carawood na wyznaczone dla rodziców i opiekunów miejsce. Stanowiła je galerja otaczająca z trzech stron aulę, na końcu której urządzony był rodzaj podjum, czy sceny, osłoniętej ciężką niebieską kurtyną i zawieszonej tego samego koloru draperjami. Po rozsunięciu kurtyny okazało się, że scena jest jeszcze pusta. Całe jej umeblowanie stanowił stół z przyborami do pisania, ze srebrnym pulpitem, na którym leżała biblja i bukiet świeżych kwiatów w kryształowym wazonie. W chwilę potem rozległy się dźwięki odegranego na fisharmonji hymnu i dziewczęta zaczęły wchodzić parami do auli, zapełniając wszystkie miejsca na widowni. Równocześnie też zapełniła się galerja rodzicami, opiekunami i zaproszonymi gośćmi.
Pani Carawood z lubością ogarnęła morze śnieżno białych bluzek pensjonarskich i starannie uczesanych główek. Ostatnie weszły senjorki, dla których pozostawiono miejsca w przednich rzędach. Jedna z nich wstała ze swojego miejsca, szepnęła coś na ucho jednej z nauczycielek i wyszła. Oczy pani Carawood zajaśniały żywym blaskiem na widok zręcznej, szczuplej figurki, a kiedy znikła, odwróciła głowę ku drzwiom galerji, wlepiając w nie tęskny wzrok.
To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.