Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Jasność - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
18 września 2019
Ebook
29,90 zł
Audiobook
44,90 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Jasność - ebook

W brytyjskim miasteczku Bethlem dochodzi do wybuchu elektrowni atomowej. Wprowadzony zostaje nowy reżim, a świat znany do tej pory przestaje istnieć. Roma Wilk, jak większość kobiet ocalałych z katastrofy, trafia do miejsca przypominającego połączenie szpitala psychiatrycznego i obozu. Codziennie wkłada ten sam uniform, łyka te same tabletki – diagnozą jest choroba
popromienna. Mimo doskonałej opieki zachowanie Romy wzbudza niepokój lekarzy. Czy kobieta cierpi na syndrom końca świata? A może ktoś inny żongluje prawdą…      

"Lubię wyobraźnie apokaliptyczne; należą do dobrych pisarzy. Dlatego czytam Maję Wolny."
Marek Bieńczyk   

"Czarnobyl miesza się tutaj z »Opowieścią podręcznej«, brexit z feminizmem, a zmiany klimatu z patologiami seksualnymi. Zazdroszczę tym, którzy jeszcze nie czytali tej powieści!"
Dariusz Rosiak

Kategoria: Proza
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-951062-6-2
Rozmiar pliku: 1,6 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Prolog

Morze jest czarne, błyszczące i gładkie jak klinga olbrzymiego noża. Przecina skórę na tysiące drobniutkich plasterków. Z każdym krokiem odkrawany jest kolejny centymetr naszych ciał, ciał kręgowców z lądu, nieprzywykłych do ciekłych realiów wody. Za chwilę ostrze zbliży się do jej malutkiego serca, które bije głośno, ale nie na tyle, by ktoś oprócz mnie je usłyszał. Potykam się o kamień i na sekundę tracę kontakt z jej drobną dłonią. Czuję ostre ukłucie w zranionej stopie. Wiem jednak, że i ten ból zniknie w chłodnej gardzieli morza.

Zaraz trzeba będzie zanurzyć głowę, a to najtrudniejszy moment nocnych kąpieli. Wydaje się, że woda jest brudna, ale to nieprawda. Wiele razy widziałam, jak pielęgniarze napełniają nią specjalne probówki i z zadowoleniem oddają kurierowi ze stolicy. Brudne są nasze usta, język i przełyk. Pełno w nas drobinek śmiercionośnego pyłu, który trzeba zmyć.

Całuję ją w czoło, jest teraz moim małym brzdącem, zanurzanym w plastikowej wanience. Zaczynam nucić tę samą co zawsze piosenkę i choć głos mi drży, dochodzę aż do refrenu. Musimy powtórzyć zanurzanie.

Ściskam ją za rękę tak mocno, że mój pierścionek wgniata się w jej delikatną skórę. Lewą dłoń kładę na jej długiej szyi. Naciskam: zaraz przejdzie na drugą stronę czarnej tafli. Tam będzie bezpieczna. Za chwilę płynna sól dotrze przez gardło aż do żołądka, potem morze rozleje się deltą po krtani i płucach, zmywając po drodze to, co łączy nas z lądem.1

Fairlight, hrabstwo East Sussex, 3 listopada

Nie wiem, czy dzień już się skończył, czy dopiero ma się zacząć. Bardzo długo czekałam na jasność, ale w końcu się poddałam. Teraz żyję w wiecznym półcieniu zasłon i odmierzam czas powtarzającymi się dźwiękami zza drzwi. Dzwoniące na wózku talerze to pora posiłku. Ciężkie kroki wojskowych butów oznaczają wizytę kontrolną profesora H., a stukot wysokich obcasów oznajmia przybycie siostry A. lub jej niemal identycznej zmienniczki, C. Mniej więcej w połowie tego, co kiedyś było dniem, słychać skrzypienie nadjeżdżającej garkuchni. Jedzenie paruje, ale nie ma zapachu. Przyrządza się je ze specjalnych mieszanek składników odżywczych – w każdej łyżce ciepłej, żółtawej masy kryją się pozbawione smaku pierwiastki utrzymujące nas przy życiu. Jeśli chodzi o mnie, to wolałabym przy tym życiu już się nie upierać, nie trzymać się go tak kurczowo jak inni, choćby Sandra z pokoju obok. Oddawałam jej po kryjomu moje porcje, które pożerała z tak wielkim apetytem, jakby to były wrześniowe winogrona, a nie syntetyczna papka.

Winogrona to był pierwszy posiłek, który przynieśli mi dziesięć lat temu, tuż po narodzinach mojego syna, Maciusia. Poród trwał prawie dwanaście godzin, byłam nieźle umęczona, ale ból minął natychmiast, kiedy tylko jego gorące zakrwawione ciałko przylgnęło do mojej piersi. Był sam początek jesieni, sezon na winogrona, którymi wtedy poczęstowała mnie pulchna, wesoła położna.

– Gratuluję, pani Wilk! – powiedziała.

– Mam na imię Roma.

– Jedz, Roma, winogrona są przepyszne! W sam raz na wzmocnienie.

Rzeczywiście, nigdy wcześniej ani nigdy później nic mi już tak nie smakowało.

Kiedy siostra C. odkryła, że oddaję moje papkowate dania sąsiadce, przewieziono mnie do innej sali i przez tydzień byłam karmiona dożylnie. Teraz staram się po prostu robić to, czego ode mnie oczekują. Jem, odpoczywam, chodzę na sesje, poddaję się wszystkim zabiegom kontrolnym. Staram się uśpić ich czujność i zachować przy tym niewielki skrawek wolności. Jest to przestrzeń ukryta głęboko w zwojach mojego naszpikowanego lekami mózgu. Zamykam oczy i próbuję się tam znaleźć: na tej pociemniałej, zbudowanej ze wspomnień i dobrych snów łączce.

Jest jeszcze kilka innych dźwięków, którymi odmierzam upływające godziny, na przykład szurający, ociężały krok doktora M., przerywany jego rzężącym oddechem astmatyka. Albo monotonne buczenie automatycznego odkurzacza. Każdy z tych dźwięków oddziela od siebie idealna cisza, która trwa najdłużej. Łapię się na tym, że w napięciu wyczekuję odgłosów z zewnątrz, choć przecież znam ich kolejność na pamięć i o żadnej niepewności nie może być mowy. Wciąż jednak się łudzę, że usłyszę coś innego, że otworzy się przede mną nowy wymiar czasu i będę mogła stąd odejść.

Jeszcze kilka miesięcy temu próbowałam rozmawiać z innymi pacjentami. Nie tylko z grubą Sandrą, ale również z umęczoną Robin z wiecznie podkrążonymi oczami, która znosi to wszystko znacznie gorzej niż ja. Nie wiem, jaka dokładnie jest jej historia. Próbowałam się tego dowiedzieć z tą samą ciekawością, jaką na początku okazywałam niemal każdej ludzkiej istocie, jakby ten głód innych mógł mi pomóc ocalić siebie. Dziś wiem, że tak nie jest. W opowieściach innych można zagubić się tak samo jak w swoich i już nigdy się z nich nie wydostać. Każda z nas zna smak słonej wody, wszystkie miałyśmy kiedyś córki. Mieszkałyśmy w tym samym mieście, ale nie przypominam sobie, żebyśmy się wcześniej spotkały, choć Bethlem nie było duże – jakieś dwanaście tysięcy mieszkańców, nie licząc kilku osad na obrzeżach. Może to właśnie tam mieszkały moje obecne sąsiadki: żarłoczna Sandra i chwiejąca się na nogach Robin, jak również zupełnie nijaka, poszarzała Wendy o przedwcześnie posiwiałych włosach i tracących barwę oczach. Wiem, że była jedną z pierwszych, która się dowiedziała, jaki ma wybór, i podobnie jak my wszystkie zdecydowała się na ciemność.

Czasami zastanawiam się, czy mogłabym jeszcze wydać na świat dziecko. Moje ciało zapewne by mi na to pozwoliło, choć czuję się, jakbym miała dwa razy więcej lat. Być babcią własnego dziecka ze smutną twarzą i opowiedzieć mu o świecie, który przestał istnieć, to bardzo trudne zadanie. Może to nowe dziecko udałoby mi się przy sobie zatrzymać. Tak myślę, kiedy czuję się lepiej. Na przykład po tym, jak udaje mi się zmylić czujność profesora lub wprawić w konsternację którąś z sióstr. Wtedy budzi się we mnie miniatura dawnej Romy Wilk, która jako wychowane w biedzie nieślubne dziecko Cygana potrafiła sobie radzić w każdej sytuacji. Ojciec był skrzypkiem, złodziejem, nierobem, romskim księciem, pijakiem, szaleńcem, a może i mędrcem. Matka nie chciała nigdy o nim rozmawiać. Zaszła w ciążę, kiedy miała szesnaście lat, i moje pojawienie się na świecie oznaczało dla niej koniec zarówno dzieciństwa, jak i młodości.

Długo nie miałyśmy w domu prądu. Wody nigdy nam nie podłączono, czerpałyśmy ją ze studni na podwórku. Dzieci śmiały się, że trzeba mi domyć moją ciemną gębę, ale mimo ich usilnych starań, nacierania octem, wlewania mydlin do oczu i innych pospolitych tortur nie udało im się wybielić moich włosów ani skóry. Mama była blondynką, ale ja wdałam się w niego, w Cygana Borkę, którego krótko po moich narodzinach pochłonęło piekło.

W przeszłości często się zastanawiałam, co dały mi geny ojca. Nie tylko ciemną cerę, dobry słuch i melodyjny głos, którego na pewno nie odziedziczyłam po matce, ale chyba właśnie siłę do przetrwania w najbardziej niesprzyjających warunkach. Nie potrafię też nigdzie zagrzać miejsca, choć moja rodzina od strony matki mieszkała w tej samej wiosce, w Dobrem, od pokoleń. Ja natomiast przeprowadzałam się w moim prawie czterdziestoletnim życiu już kilkanaście razy.

Ostatnia zmiana miała miejsce w lutym zeszłego roku, kiedy znalazłyśmy się z Mają tutaj, w Fairlight. Pierwsze tygodnie naszego pobytu giną we mgle środków odurzających, które mi codziennie podawano. Byłam w szoku, tak samo jak Sandra czy poszarzała Wendy. Wszystkie byłyśmy oszołomione wypadkami, które rozegrały się w Bethlem. Boże, kto by pomyślał, że wydarzy się coś tak strasznego? I to w naszym sennym miasteczku, w którym nigdy nic się nie działo. Tak więc każda była trochę otępiała, niektóre z nas fizycznie ogłuszone, z obandażowanymi głowami i innymi urazami przypominającymi o realności naszych wspomnień.

Kiedy przyjechałyśmy do Fairlight, cały ośrodek został udekorowany kolorowymi lampionami. Na dziedzińcu ustawiono plastikowe stoliki z grzanym winem i gorącą czekoladą dla dziewczynek, ale ja od razu wiedziałam, że w tym miejscu nic dobrego nas nie czeka.

Na początku próbowałam przekonać samą siebie, że ułożymy tu sobie życie. Otoczenie było naprawdę piękne. Zawsze kochałam morze i kocham je nawet teraz, po tym, co mi zabrało.

Po raz pierwszy zobaczyłam morze dopiero jako siedemnastolatka – po naszej ucieczce z rodzinnej wsi. Długo jechaliśmy z Jankiem autostopem na północ bez map, pieniędzy, z małym plecakiem wypchanym jedzeniem i ubraniami. Wiedzieliśmy, że najpierw trzeba dotrzeć do Warszawy i tam dalej szukać drogi na Wybrzeże. Szliśmy zagubieni przez pogrążoną we śnie stolicę, mijaliśmy chwiejące się na wietrze wieżowce, znacznie wyższe niż ten w Puławach, z którego zaledwie kilka miesięcy wcześniej próbowałam skoczyć. Janek robił dobrą minę do złej gry, mruczał pod nosem, że doskonale wie, gdzie powinniśmy się udać. Mówił coś o Bielanach, gdzie jego stryj jeździł na giełdy rupieci, a on mu raz towarzyszył i widział, bardzo dobrze to zapamiętał, drogowskaz na Gdańsk. Obtarły mnie buty i było mi zimno. W duchu przeklinałam głupi pomysł ucieczki z domu bez przygotowania. Jakimś cudem jednak dotarliśmy na trasę wylotową na Wybrzeże, którą pędziły znacznie ładniejsze i nowocześniejsze samochody niż te, które widywaliśmy u nas na wsi. Była końcówka lat dziewięćdziesiątych i świat wyglądał zupełnie inaczej niż dziś. Tamtej nocy mieliśmy szczęście. Z wąsatym kierowcą ciężarówki dotarliśmy do Gdańska, a stamtąd kolejnymi okazjami do Władysławowa, gdzie mieszkała Bożena, krewna ojczyma Janka, emerytowana i otyła pracownica fabryki mączki rybnej, która przygarnęła nas do siebie na jakiś czas. Do tej pory nie wiem, dlaczego to zrobiła. Janek twierdził, że z czystej niechęci do jego matki. To jednak właśnie jej, Bożenie, zawdzięczam fakt, że w wieku siedemnastu lat jako pierwsza z rodu Wilków ujrzałam morze.

Chyba już wtedy przeczuwałam to, co teraz wiem na pewno. Każdy z nas ma swoje sprawy do załatwienia z morzem. Nawet ci, którzy nigdy nie poczuli na sobie jego słonej głębi, będą musieli się z nim zmierzyć, myśleć o jego wodach, o sztormach i o spokoju panującym pod ciemną powierzchnią.

Nie lubiłam chodzić do szkoły i moja wiedza nie była specjalnie uporządkowana. Czytałam za to dużo książek – pochłonęłam chyba wszystko, co znajdowało się na półce dla młodzieży w naszej wiejskiej bibliotece. Umiałam też dobrze i szybko liczyć w pamięci, co później bardzo mi się przydało. Wiedziałam więc, że po drugiej stronie Bałtyku jest Szwecja, a dalej jakieś inne skandynawskie kraje pławiące się w swoim dobrobycie, bezpiecznie oddalonym od naszej polskiej biedy. Rok później popłynęliśmy z Jankiem właśnie do Szwecji, a potem tułaliśmy się od zbioru borówek i ogórków przez inne sezonowe prace i kraje, które przyjmowały nas do siebie z życzliwą obojętnością.

W końcu trafiliśmy do Anglii, gdzie spodobało mi się na tyle, że postanowiłam nazwać ten kraj moim domem. Niemal z dnia na dzień zaczęliśmy z Jankiem żyć jak zwykła rodzina z niższej klasy średniej, rodzina, jakiej żadne z nas nigdy wcześniej nie miało. Wynajęliśmy przytulne mieszkanie straszliwie daleko od londyńskiego metra, ale i to nam nie przeszkadzało. Byliśmy wreszcie sami, bez zmieniających się sublokatorów, staliśmy się nawet właścicielami pierwszych własnych mebli: zielonej rozkładanej kanapy z IKEI, dębowego stolika kupionego na pchlim targu i jeszcze paru niezbyt gustownych drobiazgów. Zaczęliśmy myśleć o dziecku. Najpierw tylko w żartach, w drobnych aluzjach i komentarzach, ale dość szybko zmieniliśmy ton na poważny. Wczytywaliśmy się w internetowe mądrości na temat posiadania dzieci, wyobrażaliśmy sobie nasze potomstwo jako mieszankę naszych genów: moich ciemnych włosów i jasnej karnacji Janka, jego niebieskich oczu i moich brązowych. W radosnym oczekiwaniu odliczaliśmy miesiące, księżyce, dni niepłodne i płodne, które jednak jakoś się nie pojawiały. Minął rok, potem drugi, a ja nie zachodziłam w ciążę. Odwiedziliśmy kilku lekarzy, którzy chowali swoją bezradność za skomplikowaną terminologią, a ja powoli traciłam nadzieję i godziłam się z myślą o bezdzietności. W tamtym czasie przychodziło mi do głowy, żeby porzucić Jana. Dostałam wreszcie lepszą pracę jako kelnerka i co wieczór poznawałam wielu ciekawych ludzi. Myślałam, że skoro nie jestem i prawdopodobnie nigdy nie będę matką, to przynajmniej powinnam mieć w życiu trochę luzu. Interesowali mnie mężczyźni zupełnie inni niż Janek. Całowałam ich z ciekawością, z jaką próbuje się pierwszej w życiu ostrygi. Nie były to poważne randki, z wyjątkiem jednego faceta, który naprawdę mi się wtedy podobał, wszystkich innych traktowałam jako rozrywkę po pracy. Kiedy wracałam do mieszkania, cieszyłam się jednak, że ktoś w nim jest. Zdawałam sobie sprawę, że z Jankiem łączy mnie klątwa naszego dzieciństwa i wczesnej młodości spędzonej w Dobrem, a to wiąże silniej niż barowe miłostki. Dotykałam go i czułam, jakbym nigdzie nie wyjeżdżała, bo cały świat już się objawił i obiecał, że właśnie tutaj będzie najlepiej.

Któregoś zimowego dnia dopadły mnie mdłości i niewyobrażalny wstręt do ryb, które wcześniej tak uwielbiałam. Kupiony w supermarkecie test ciążowy potwierdził, że tym razem nam się poszczęściło. Janek zacierał ręce, głaskał mnie po płaskim jeszcze wtedy brzuchu i przepowiadał chłopca. Na świat przyszła Maja, a niecałe dwa lata później Maciuś. Podczas pierwszej i drugiej ciąży nuciłam dwie piosenki, które – tego jestem pewna – dzieci po urodzeniu natychmiast rozpoznały. Śpiewałam je im potem przez całe wczesne dzieciństwo, zawsze uspokajali się, gdy tylko słyszeli o wędrującej harcerce i czerwonej róży, a szczególnie o mrugającej iskierce i chatce z masła.

Tutaj, w ośrodku rehabilitacyjnym w Fairlight, nigdy nie słychać muzyki. Marzyłoby mi się radio albo jakiś odtwarzacz płyt, ale niestety, z różnych względów ogranicza nam się dostęp do urządzeń elektronicznych. Wśród dźwięków, które pomagają mierzyć czas, wyróżnia się za to warkot silnika na dziedzińcu. Jeśli jest głośny i towarzyszy mu trzaskanie drzwiami, to znak, że przyjechała dostawa żywności i poczty. Czasami jednak pod ośrodek podjeżdża cichy pojazd, który właściwie nie zatrzymuje się przed bramą, bo niemal natychmiast wjeżdża do garażu podziemnego, gdzie my, pensjonariusze, nie mamy wstępu. Wiem, że auto jest czarne i ma duży bagażnik. Raz udało mi się je zauważyć, kiedy akurat doktor M. zabrał mnie na sesję do ogrodu. Okna naszych cel nie wychodzą jednak na dziedziniec i właściwie tylko dlatego, że w ośrodku panuje niezwykła cisza, udaje się wyłowić dźwięk tego parkowanego auta. Na razie nie udało mi się ustalić, po co ono tu do nas przyjeżdża. Po wizycie czarnego samochodu nic się szczególnego nie wydarza. Zupełnie inaczej jest z pojazdem dostawczym – po tych wizytach na chwilę poprawia się jedzenie. Przez dzień lub dwa mamy świeże owoce i surówkę z warzyw. Wiem, że nie powinnam uskarżać się na wyżywienie, bo w całym kraju ludzie obecnie nie mają lekko, a my tutaj jesteśmy na utrzymaniu innych. Nie zarabiamy, nie chodzimy po zakupy, nie przyrządzamy sobie posiłków. Nasze jedyne zadanie to czekać.

Jest jeszcze jeden bardzo delikatny dźwięk, który pojawia się tutaj, w Fairlight, raz dziennie. To szelest papieru wsuwanego pod drzwi. Biała koperta, a w niej zapowiedź tego, co nas czeka następnego dnia: lista konsultacji, badań, planowanych spotkań ze specjalistami oraz od czasu do czasu kopia artykułu prasowego informującego o wydarzeniach na zewnątrz. Kiedy siedzę tak jak teraz pod oknem, na niezbyt wygodnym skóropodobnym fotelu z drewnianymi podłokietnikami, mam doskonały widok na całe pomieszczenie. Spoglądam na drugie łóżko, idealnie zasłane i puste, choć ja wciąż widzę na nim Maję. Czasami jestem wręcz pewna, że słyszę jej rozkoszne posapywanie przez sen, kiedy odwraca się na drugi bok. Wtedy podchodzę bliżej, gładzę szorstką lnianą pościel, dotykając jej chłodnego ciałka, i nucę pod nosem naszą ulubioną piosenkę. Łóżko Mai stoi bardzo blisko wąskiej szafy i drzwi. Od wewnątrz są obite wygłuszającą skajową tapicerką. Patrzę na kilkumilimetrową ciemną przestrzeń między ich dolną krawędzią a podłogą i czuję, że już za chwilę pojawi się tam przeznaczona dla mnie koperta. Będą w niej wyniki badań krwi, jakieś mało zrozumiałe lekarskie analizy, zapewne również zapowiedź pierwszej sesji z nowym doktorem. Mam jednak nadzieję, że tym razem dołączą artykuł z „Daily News”. Tekst pisany przez tego idiotę Marka, z którym wciąż jeszcze się nie rozmówiłam. Wiele razy chciałam go przekląć po cygańsku, ale brakuje mi mocy i słów.3

Bethlem, dzień Wybuchu

Kiedy usłyszałam huk i jeszcze inny dźwięk: przejmujący, dobywający się z wnętrza miasta jęk, wiedziałam, że zaraz wszystko się zmieni. Może to dziwne, ale wcale się nie przestraszyłam. Ja, Maja Wilk, chciałam, żeby Zeus lub inny dawny bóg wymierzył temu miastu karę. Ucieszyłam się na myśl, że będą kłopoty i zamieszanie, co wprawi w bezradną konsternację panią Barnes, dyrektorkę szkoły, oraz innych ludzi, których twarze były zawsze suche i zacięte jak twarze wojowników z ryciny wiszącej przed pokojem nauczycielskim. Z zadowoleniem patrzyłam, jak rozdzierający niebo błysk przegania mgłę nudy, a w powietrzu unoszą się złowrogie czarne punkciki.

Przejęłam się tylko moimi rodzicami: im na pewno nie spodoba się to trzęsienie ziemi. Ojciec nie lubi zmian, nawet najdrobniejsze szczegóły, takie jak miejsce na kapcie, godziny posiłków czy dzwonek w telefonie, muszą mu się układać po staremu. Mama ma bardzo wrażliwy słuch i nie cierpi hałasu. Gdy za głośno się śmieję, zatyka sobie uszy i masuje skronie. Zmęczonym głosem prosi, żebym zachowywała się ciszej.

Dochodziła czwarta. Zwykle o tej porze jestem na basenie, mam treningi cztery razy w tygodniu, ale dzisiaj niestety nici z pływania, bo idziemy do dentysty. Mama miała wyjść z pracy trochę wcześniej, byłyśmy umówione na piątą. Zapewne właśnie wstaje od biurka, zerka na zegarek po całym dniu pakowania dokumentów do kopert, kopert do worków, worków na specjalne wózeczki i idzie na chwilę do taty, stojącego przy pulpicie z setką landrynkowych przycisków. Żegnają się, ona cmoka go w policzek, prosi, żeby coś dla nas ugotował, bo po wizycie zajrzymy jeszcze do księgarni, tak mi obiecała.

Rodzice rano wychodzą razem, po południu razem wracają do domu, jednak w ciągu dnia prawie w ogóle się nie widują – Zakład jest ogromny, cały z betonu, jak zamek gigantycznego potwora z wklęsłą w talii wieżą albo raczej kominem, przez który wydostaje się skłębiona jak wata cukrowa para wodna.

Ludziom z zewnątrz nie wolno tam wchodzić. Trzeba mieć w sobie specjalny implant, tylko wtedy metalowa bramka przy wejściu automatycznie się otwiera.

Wyobrażam sobie – bo rodzice nie chcą o tym rozmawiać – że zakładanie tych implantów musiało być jak szkolne szczepienie na grypę: zebrali wszystkich w jednej sali, pielęgniarka przetarła skórę wacikiem, wprowadziła do środka to coś, co rejestruje każdy ruch... A potem szybka dezynfekcja, uśmiech i następne ramię. Kilka razy, myjąc mamie plecy, próbowałam dostrzec jakiś ślad po tajemniczym ukąszeniu, ale jak dotąd niczego się nie dopatrzyłam.

Kiedyś naprawdę mi zależało, żeby odwiedzić ich w pracy. Uważałam, że skoro oni znają moją szkołę, to i ja powinnam wiedzieć, jak wygląda miejsce, w którym spędzają większość dnia. Nie było to chyba zbyt wygórowane żądanie i wiem, że gdyby to zależało tylko od nich, na pewno by się zgodzili. Rodzice mojej przyjaciółki Ardiany, którzy jako nieliczni nie pracują w Zakładzie – prowadzą niewielką restaurację i często pozwalają jej się bawić na zapleczu. Też bym tak chciała, ale to niemożliwe. Dawniej wyobrażałam sobie, że moi rodzice mają tam w Zakładzie klasę i ławki, i refektarz, a także nauczycieli, woźną oraz sekretarkę. Co rano wkładali przecież swoje mundurki – nie takie ładne jak mój szkolny strój: granatowy z białym kołnierzem i czerwoną wstążką, ale również ciemne, z grubego materiału i ze srebrnymi guzikami podobnymi do moich. Wiem, że tata przebiera się w pracy jeszcze raz, wkłada śmieszny biały uniform, w którym wygląda jak kosmonauta, a na ręce naciąga gumowe rękawiczki.

Całkiem niedawno pokazali mi po raz pierwszy zdjęcia z pracy, było to z okazji wizyty jakiegoś ministra. Wtedy wreszcie zobaczyłam, jak wygląda ta ich „szkoła”: ogromna hala wypełniona pulpitami z tysiącem przycisków, trochę jak wnętrze statku kosmicznego, nowoczesne komputery i mnóstwo białych „kosmonautów”. Podpis pod fotografiami głosił: „Profesjonalna kadra Zakładu czuwa nad bezpieczeństwem energetycznym całego kraju”. Zachowałam sobie ten wycinek na pamiątkę.

Potem usłyszałam następny huk, jeszcze potężniejszy od pierwszego. Podbiegłam do okna, otworzyłam je i niemal natychmiast poczułam kłujący zapach kurzu i spalenizny. Dym szybował nad miastem, rozkładał się jak wielki czarny parasol, obejmował już właściwie całą okolicę. Nagle zdałam sobie sprawę, że hałas dobywa się nie od strony szkoły, jak wcześniej myślałam, ale stamtąd, gdzie znajduje się Zakład. Na chwilę zabrakło mi tchu. Chciałam krzyknąć, ale nie mogłam. Zachwiałam się, próbowałam chwycić za zasłonę, ale ona oberwała się pod moim ciężarem. Zaszumiało mi w uszach, przez chwilę wydawało mi się, że słyszę płacz Maciusia, choć to przecież niemożliwe. Zaczęłam kaszleć i upadłam na podłogę. Straciłam przytomność. Kiedy otworzyłam oczy, całe mieszkanie było pokryte czarną mąką.

Tymczasem ja, Roma Wilk, biegłam w chmurze czegoś lepkiego i duszącego. Kaszlałam, serce waliło mi jak szalone. „Przyszli po nas”, myślałam. Zawsze wiedziałam, że kiedyś się zjawią. Zabrali Maciusia, a teraz przyszli po nas. Miałam sucho w ustach, myślałam, że zemdleję, ale tak się nie stało. Cały czas biegłam, potykając się o kawałki betonu, cegły i ciała innych uciekinierów. Chciałam tylko dotrzeć do domu i uratować Maję. Czułam, że oczy mi łzawią, ale pył natychmiast je osuszał. Byłam wściekła na siebie, że umówiłam się z Markiem, a przecież gdybym została w pracy, prawdopodobnie straciłabym życie. Myślałam o tysiącu spraw, które nagle przestały być ważne – o jutrzejszej wywiadówce, o zakupach, o tym, że dziś miałyśmy z Mają pójść do dentysty, by usunąć jej ostatni mleczny trzonowiec, który wciąż tkwił na swoim miejscu, blokując drogę nowemu.

Przecierałam twarz, żrące drobinki raniły mi skórę, piekły podrażnione oczy. Nogi niosły mnie jednak w dobrym kierunku. Moje mocne, opalone nogi, na które zawsze mogę liczyć. Pomyślałam o Janku. Chyba przeczuwałam, że zajmie się ratowaniem innych. Jak zawsze wybierze to, co narzuci mu ktoś wyższy rangą.

Czułam, jak bardzo napina mi się skóra. Byłam oblepiona brudem zasychającym na spoconym ciele i wydawało mi się, że zaraz pęknę jak nabrzmiały balon. Nogi niosły mnie jednak posłusznie tam, gdzie biło moje drugie malutkie serce. Maja czekała sama w domu i była przerażona. Musiałam się tam jak najszybciej znaleźć i nawet gdybym miała po drodze umrzeć, wiedziałam, że doprowadzę swoje martwe ciało na miejsce i siłą woli będę przy niej.

Byłam też przy Maciusiu. On wciąż mnie potrzebował. Tam, gdzie się znalazł, mało jest roześmianych czterolatków. Na którymś z wybojów złamałam obcas pantofla. Niepotrzebnie zakładałam dziś do pracy te buty, które teraz okazują się tylko przeszkodą. Ściągnęłam je i wyrzuciłam w pokrytą zasłoną kurzu nicość.

Za skrzyżowaniem musiałam chyba za szybko skręcić w prawo, bo zamiast na Rosemary Lane, znalazłam się na Geranium Lane. Zapach geranium, musztardy i czosnku, trzy zapachy trzech gazów bojowych, którymi Niemcy zaatakowali pod Ypres. Żrące powietrze, gorsze od morowego, nigdy więcej wojny... Tak właśnie miało być, miał być spokój i dobrobyt. To nam obiecywali telewizyjni speakerzy, ulizani politycy, tłuści od dobrego żarcia przemysłowcy. Coś we mnie protestowało, nie chciało wierzyć w ich bajki, ale mimo wszystko wolałam tę ich opowieść od tego, co słyszę w swojej głowie. Nie chciałam, żeby Maciuś i Maja poznali mój głos. Dlatego śpiewałam im tylko dobre piosenki, o harcerce, czerwonej róży i chatce z masła.

Wreszcie dotarłam na skwerek w całości pokryty złowrogimi oparami, przebiegłam ostatni kawałek drogi, raniąc sobie stopy o szkło z wybitych okien. Kiedy wbiegałam na schody, zauważyłam, że zostawiam za sobą krwawy ślad. Ucieszyłam się, bo to oznaczało, że jeszcze żyję. Otwarłam z hukiem drzwi i od razu ją zobaczyłam. Leżała na wznak tuż pod oknem. Pewnie chciała zobaczyć, co się dzieje, może nawet wspięła się na parapet, choć zawsze prosiłam, by tego nie robiła. Uklękłam przy niej, położyłam jej głowę na swoich kolanach. Wiedziałam, że oddycha, i pomyślałam, że w tym omdleniu jest bezpieczniejsza. Nie chciałam od razu sprowadzać jej do świata, który się walił, na ziemię pełną nienawistnego pyłu i żądnych zniszczenia ludzi. Maja sama otworzyła oczy. Popatrzyła na mnie i uśmiechnęła się z takim spokojem, jakby wszystko było na swoim miejscu. A kiedy zapytała, co się stało, odpowiedziałam, że już nic nie będzie tak jak kiedyś, i zaraz ugryzłam się w język, bo w tamtej chwili powinnam ją była uspokoić jakimś banałem.

– To bardzo dobrze – odpowiedziała moja niezwykła córka i od razu zrozumiałam, że nie jest już dzieckiem.

------------------------------------------------------------------------

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

------------------------------------------------------------------------
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: