Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Jasnowidząca - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
1 stycznia 2022
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Jasnowidząca - ebook

Xavier Henri Aymon Perrin, hrabia Montépin (1823-1902) – francuski powieściopisarz. Publikował powieści w odcinkach i melodramaty. Montépin napisał w sumie ponad 100 powieści. Stylistycznie jego powieści można zaliczyć do literatury rozrywkowej nazywanej czasem także tabloidowym romansem. Cieszyły się one ogromną popularnością, zwłaszcza w latach 50. i 60. XIX wieku – wraz z dziełami Émile Gaboriau i Pierre Alexis Ponson du Terrail – i były tłumaczone na różne języki, w tym niemiecki i polski, gdzie niektóre z nich czasami można znaleźć w bibliotekach Publikowane były głównie tanie wydania. Receptą na sukces jego powieści były zawiłe historie o ludziach, którzy byli na tajnej misji i incognito i mieli różne przygody.

Oto fragment powieści: „Poszukiwania gorliwe, uwieńczone skutkiem najpomyślniejszym, w tajnym archiwum policyjnym, wprowadziły nas na trop tego dramatu. Wydał nam się niesłychanie ciekawym i do głębi wzruszającym. Zapoznawszy się dokładnie z jego najdrobniejszymi szczegółami, opisaliśmy go w formie powieści, zmieniając li nazwiska osób grających w nim role główne, a to z powodu, że niektórzy, opisani przez nas, żyją dotąd”.

Kategoria: Powieść
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7639-402-2
Rozmiar pliku: 587 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

CZĘŚĆ PIERWSZA.

I.

Na Galerach.

Było to w czas jakiś po rewolucji lipcowej roku 1830... Lud paryski wywrócił dynastyę z Bożej łaski, zamienił Lilje Bourbonów, na Koguta galijskiego, wynosząc na tron francuski Orleanów.

Dotąd ani wielka stolica, ani reszta Francji, nie odetchnęła całkowicie i nie opamiętała się zupełnie, po przebytej gorączce, po wzruszeniach i niepokojach, nieodłącznych od podobnych katastrof politycznych. Oczy wszystkich patrzyły w przyszłość, ogół pytał się zafrasowany, czy też tron nowy spoczywa na trwalszych podwalinach, niż ów tron starożytny, który zdawał się stać tak silnie, a zapadł się i zniknął z powierzchni w trzy dni niespełna.

W owej epoce, nie istniały jeszcze owe dzienniki niezliczone, któremi obecnie prasa świat cały zasypuje.

Zaledwie kiedy niekiedy Moniteur, organ rządowy, wychodzący w dość małym formacie, wspomniał nawiasem, poświęcając zaledwie kilka wierszów w szpaltach dziennika, o Sądach Przysięgłych, jeżeli tamże rozgrywał się jak i proces senzacyjny, a sprawa podniecała w najwyższym stopniu ciekawość Paryżanów.

W pierwszych zresztą miesiącach po rewolucyi, uwaga publiczności przeciętnej, zwracała się w inną stronę. Tylko sprawy i procesa polityczne, doprowadzały tłum do szalu niemal.

Ten tedy zbieg wypadków, był powodem co łatwo zrozumieć, że dramat rozgrywający się w sali sądowej, a który stanowi podstawę pierwszej części naszej powieści, najprawdziwszej, przeszedł prawie niepostrzeżenie, mimo okoliczności i szczegółów wielce tajemniczych i nader zaciekawiających. Dla przyczyn wyżej przytoczonych trudno by było odszukać ślad owego procesu, i rozpraw sądowych w tej sprawie, w dziennikach bardzo nielicznych z owej epoki.

Poszukiwania gorliwe, uwieńczone skutkiem najpomyślniejszym, w tajnem archiwum policyjnem, wprowadziły nas na trop tego dramatu. Wydał nam się niesłychanie ciekawym i do głębi wzruszającym. Zapoznawszy się dokładnie z jego najdrobniejszemi szczegółami, opisaliśmy go w formie powieści, zmieniając li nazwiska osób grających w nim role główne, a to z powodu, że niektórzy, opisani przez nas, żyją dotąd.

W roku 1830, jak i za naszych czasów’, przedmieście Marais, było częścią Paryża, najcichszą i najmniej zaludnioną, ulica zaś Pas-de-la-Mule mogła uchodzić za najspokojniejszą i najmniej uczęszczaną, w tym zakątku i tak wiecznie ponurym i milczącym. A jednak był on kiedyś zamieszkały przez samą najwyższą arystokracyę. i miał swoją epokę najświetniejszą. Sic transit gloria mundi!

Mniej więcej w samem centrum ulicy, którą wyżej wymieniliśmy, istniał w r. 1830 dom bardzo stary, później rozebrany, tak samo jak domy sąsiednie, aby zrobić miejsce olbrzymim zabudowaniom fabrycznym

Dom ten, wyglajacy bardzo licho, mimo iż jego facyata była niegdyś zbudowana z kamienia ciosowego, poczerniałego ze starości. Miał on dwa piątra, i nie był bardzo głęboki od dziedzińca.

Na dole były dwa okna od frontu, zakratowane grubemi sztabami żelaznemi, i bramka, przez którą wchodziło się po trzech stopniach kamiennych, mocno nadwerężonych, przez obuwie podkute z dziesięcia pokoleń, do długich a waskich sieni. Na końcu były schody, prowadzące na pierwsze i drugie piatro. W domu nie było odźwiernego.

Drzwi boczne wybite w murze, po lewej ręce, stanowiły wejście prosto ze sieni, do pomieszkania dolnego. Wzdłuż całego pierwszego piątra, liczą tylko trzy okien, biegł balkon dość szeroki, otoczony balustradą żelazną, wyrabianą misternie, według mody ówczesnej, niemiłosiernie przez rdzę zjedzoną. Ten balkon zdradzał, że dom dziś tak za niedbany, musiał niegdyś należeć do ludzi co najmniej zamożnych, i ze sfer wyższych.

W chwili w której rozpoczynamy naszą powieść, szyld nie wielki, przybity nad jednem z dwóch okien frontowych na dole, nosił napis:

Laridon tandeciarz

sprzedaje i kupuje towar nowy i przenoszony. – Płaci gotówką kartki zastawnicze z Mont-de-Piété, lub wykupuje z tamtąd przedmioty zastawione, według życzenia i woli osób interesowanych.

Nieliczni przechodnie, depczący po nierównym bruku ponurej ulicy, rzucali spojrzenie ciekawe w głąb składu tandetnego i spostrzegali, ile im dozwoliły sztaby żelazne w oknach, stos dziwny i potworny, przedmiotów najmniej z sobą licujących, tworzących chaos nierozplątany i oszołomiający.

Rzeczy kosztowne, a przynajmniej przeznaczone aby je znawca prawdziwy ocenił według wartości, jakoto: przedmioty z porcelany chińskiej, Vieux-Saxe i Vieux-Sèvre, meble en Boule i w stylu Renaissance, gipiury weneckie i flamandzkie, obrazy ze starej szkoły włoskiej, hiszpańskiej i francuskiej, leżały w pyle, pomieszane ze staremi łachmanami, z narzędziami rozmaitemi, ze zwojami grubej baji, lub płótna zgrzebnego, z żelaziwem połamanem i zardzewiałem, z brudną, cuchnącą i grubą bielizną, z bronią w stanie opłakanym, z gitarami i skrzypcami ze strunami pozrywanemi, i z tysiącem innych gratów i rupieci, których wyliczanie za dużo by nam miejsca zabrało.

Laridon handlował wszystkiem; miał przynajmniej wszystko w swojej norze, co na jedno nie w chodzi, bo nader rzadko zjawiał się u niego jaki nabywca.

– Z czego on żyje? – pytali się czasem najbliżsi sąsiedzi, zdziwieni tą wielką próżnią w magazynie tandeciarskim, i tem osamotnieniem Laridon’a.

Nie łatwo było odpowiedzieć na to pytanie dość niedyskretne; faktem było jednak, że źle czy dobrze, tandeciarz żył jakoś i nic nikomu nie był dłużny.

Trzeba dodać, że jeżeli mu ktoś proponował jakieś kupno, skoro nabytek zdawał mu się korzystnym, znajdywał zawsze w głębi ogromnej kieszeni, pieniądze potrzebne; płacąc gotówką i bez zwłoki.

Laridon wystarczał sam sobie. Nie trzymał ani chłopaka do usługi, ani kucharki. Zdawał się człowiekiem zgodnym i łagodnego usposobienia. Tylko ciekawskich nienawidził. Raz, czy dwa, w ciągu czterech lat, odkąd mieszkał w tym domu, kilka osób, z owej kategoryi wściubów, nos wszędzie wtykających, gdzie ich najmniej potrzeba, ośmielili się badać go na punkcie interesów, i jak mu też idzie handelek? Odprawił ich z niczem, ma się rozumieć, w dodatku tak szorstko i niegrzecznie, że ich odpadła otucha raz na zawsze, do podobnych zaczepek.

Wkrótce zapoznamy się bliżej z tandeciarzem, a w tedy dowiemy się dokładnie, co zacz był, i czem się zatrudniał, oprócz handlu, służącego mu li za płaszczyk.

Tymczasem, pójdziemy po schodach, prowadzących na pierwsze piątro.

Wzdłuż balkonu, dwa mocne haki żelazne przytrzymywały długą deskę starannie wyheblowaną i na czarno polakierowaną. Na tle ciemnem, wpadały w oko duże litery barwy jasnej, tworząc napis następujący:

Jan Vanbaron Mechanik, Snycerz i Giser.

Z poza szyb, u trzech okien wyglądały firanki grube perkalowe, ale śnieżnej czystości.

Wejdziemy niebawem, wraz z naszymi łaskawymi czytelnikami, do pomieszkania Jana Vaubaron’a.

Mieszkanie na drugiem piątrze czekało daremnie na lokatora. Dotąd stało pustką, co wskazywała kartka najmu na dole powieszona.

Dwie, czy trzy bardzo ubogie wyrobnice, gnieździły się, jak mogły, w lichych izdebkach na poddaszu, wychodząc do dnia na robotę, a wracając dopiero późnym wieczorem.

Gdyby kogoś wzięła fantazya zatrzymania się chwilkę na pustej ulicy, naprzeciw domu przez nas opisanego, byłby zobaczył na prawo kamieniczkę niepokaźną, w której mieszkało kilka partyj z klasy średniej; ludzi ubogich, z którym i nie będziemy nic mieli do czynienia. Po lewej stronie było wręcz przeciwnie.

Mur na trzy metry wysoki, utrzymany najstaranniej, z szeroką bramą wjazdową na środku, z piękną kamienną armaturą u góry, otaczał dziedziniec bardzo obszerny.

W głębi dziedzińca, z dwoma pawilonami po bokach, w których mieściły się oficyny, stajnie i wozownie, wznosił się gmach imponujący, budowany za Ludwika XV przez poborcę jeneralnego, którego nazwisko wypadło nam z pamięci.

Pałac był zamieszkany w całości przez nowego nabywcę, starego kawalera, który rzadko kiedy wychodził, nikogo u siebie nie przyjmował, a o którym ciekawość podniecona sąsiadów najbliższych mogła li zebrać wieści niepewne i niedokładne.

Tyle tylko się dowiedziano, że stary kawaler nazywał się (a przynajmniej tak się kazał nazywać) baron de Viriville. Przypuszczano, iż musiał być gdzieś bankierem, i zebrawszy znaczny majątek, spoczął na laurach, nie wdając się więcej w żadne interesa. I to nie było tajnem nikomu, iż trzymał służbę wcale nie liczna, zadawalniąjąc się jednym lokajczykiem, stangretem i starą kucharką.

O tem jednak wiedziano na pewno, że owa kucharka Urszula Renaud, ma mieć wpływ wielki na pana samego, i trzęsie po prostu całym domem.

Skoro przejdziemy się po mieszkaniu tandeciarza i mechanika Vaubaron’a, musimy natychmiast przekroczyć bramę pałacu, bo tam odegrały się główne sceny prologu, w dramacie przez nas opisanym.

Działo to się w drugiej połowie miesiąca września w roku 1830, a w dzień tak gorący, jakby wśród kanikuły.

Słońce skłaniało się ku zachodowi, przez długie jednak godziny zalewało Paryż promieniami płomienistemi, niby ołów roztopiony. Gorąco buchało z ulic jak z pieca, a bruk był niemal do białości rozpalony. Wietrzyk najlżejszy nie ochładzał upału obezwładniającego i odbierającego niemal przytomność.

Wejdźmy po schodach najprzód do mieszkania Vaubaron’a. Drzwi otworzywszy do wnętrza jego pracowni, uderzy nas obraz nader smutny, jeden z tych, który zdolny Izy wycisnąć nawet z ócz suchych zwyczajnie: wzruszyć serce choćby najmniej litościwe.

Pierwsza izba dość przestronna, w której stał li stół na biało lakierowany i kilka krzeseł obitych czarną materyą z włosienia, musiała służyć jednocześnie za przedpokój i salkę jadalną: łączyła się zaś z drugą, przeznaczoną do spania, z dwoma oknami: tam chwilowo były zgromadzone trzy osoby, stanowiące rodzinę Vaubarona.

Pokój ten, mimo iż nie można w nim było dopatrzeć niczego zbytkownego, schludniej wyglądał niż pierwsza izba, i zdawał się na pierwszy rzut oka dość nawet zapełniony.

Było tu dość sprzętów, ale jak nędznych! jak ubogich!

Łóżko w głębi pod ścianą było prostym tapczanem, zbitym z kilku desek sosnowych, jakim pogardzają nawet najbiedniejsi wyrobnicy: długa jednak kotara z perkaliku jasnego osłaniała nędzne posłanie.

Obok tapczana stało łóżeczko dziecięce, z łoziny plecione. Trochę dalej był rzucony siennik na podłogę z desek, ale aż połyskującą, tak była czysto wymyta.

Pomiędzy oknami stał warsztat ślusarski, pełen narzędzi najrozmaitszych. Światło z dwóch okien padało nań prostopadle, czyste i jasne.

Na kominku nie było nic prócz wazonika fajansowego, w którym więdły do reszty w odrobinie mętnej wody, biedne polne kwiatki, zerwane na kilka dni przedtem.

Na środku pokoju, na małym gierydonie leżała duża księga, uderzająca całą swoja niezwykła powierzchownością.

Była to Biblia kalwińska, drukowana na welinie, przy schyłku wieku siedmnastego. Ta księga oprawna w czarny marokin, miała rogi i dwie klamry srebrne, roboty nader misternej. Srebro tak z latami poczerniało, iż można je było wziąć za żelazo po prostu. Brzegi były niegdyś: czerwone, dziś mocno wypłowiałe. Na wierzchu była tarcza herbowa wyzłacana, ozdobiona u góry koroną margrabiowską.II.

Trzy tedy osoby, zastaliśmy w pokoju sypjalnym.

Sam Jan Vaubaron, siedział przed warsztatem, polerujac na tokadle kawałek stali, stanowiącej jakiegoś modelu maszyny, który tworzył właśnie. Chwilowo jednak ręka mechanika spoczywała nieruchoma na warsztacie.

Oczy miał w dół spuszczone, głowę zwiesił na piersi; zapadł widocznie w zadumę głęboką, a bardzo smutną.

Vaubaron, ubrany w pantalony z grubego płótna szarego, i w koszuli czyściuteńkiej, z kołnierzem szeroko wyłożonym, miał lat dwadzieścia i sześć, był wzrostu słusznego, budowy ciała nadzwyczaj silnej, i kształtnej. W ogóle był to mężczyzna piękny, co się zowie!

Nie w nim nie zdradzało człowieka z gminu, rzemieślnika, przeznaczonego, aby z pracy ręcznej, żywił siebie i swoją rodzinę. Wszystko w nim raczej wskazywalio, to coś rasą dotąd nazywanego. Małe ręce i nogi, twarz o rysach szlachetnych, słowem: cała postać niesłychanie dystyngowana.

Profil miał pociągły, o linjach klasycznie pięknych, cerę matowo bladą. Nad czołem szerokimi!, wypukłem, jakie miewają tylko ludzie genjalni wiły się bujne, ciemne włosy, naturalnie falujące, tworząc z przodu pięć załomów. Duże oczy ciemne, szafirowe, błyszczały energią i wolą niezłomną, ożywiając twarz, okoloną brodą miękką i falującą, a tak samo jak włosy barwy prawie czarnej. Jego postać wyniosła i szerokie ramiona, były jakby stworzone do zbroi rycerskiej, z epoki średniowiecznej. Ręce chociaż poczerniały w pracy bez odetchnienia i w ciągłej styczności z metalami, zachowały delikatność kształtów iście patrycyuszowską.

Mimo iż strój jego był tak skromny, nędzny prawie, Jan Vaubaron jednoczył w sobie, w oczach znawcy prawdziwego, typ coraz rzadszy, typ rycerza czystej krwi. Bluza wyrobnika, którą czasem przybierał, wyglądała na nim jakby przebranie. Na co musimy nacisk położyć, tak samo jak zwróciliśmy uwagę naszych czytelników, na dystynkcyę wrodzoną w tym młodym człowieku, to na wyraz dobroci, łagodności i czułości niemal kobiecej, co się czytało, co było wyryte, co jaśniało w jego pięknych oczach i słodkim uśmiechu.

Twarz Vaubaron’a nie mogła zwodzić. W tem ciele, tak pełnem męskiej siły, tak pięknem, musiała mieszkać dusza wzniosła, serce złote, inteligencya nadzwyczajna. Mechanik wydawał sie trochę starszy niż był rzeczywiście.

Zmarszczki drobne przecinały jego czoło wspaniałe, jak z marmuru wykute, pod powiekami była sina obwódka, w ust załomie, można się było domyśleć myśli gorzkich i trapiących.

W duszy Vaubaron’a, nurtowała jedna z tych boleści niezgłębionych, pod których ciężarem uginają się ramiona i najsilniejsze, a serce najdzielniejsze wpada w zwątpienie.

I my zapoznamy się wkrótce z tą wielką boleścią.

Szmer dał się słyszeć w pokoju, niby westchnienie przez pół stłumione.

Jan podniósł głowę spartą dotąd na ręce, ruchem tak szybkim, jakby tknięty iskrą elektryczną.

Oczy mu błysnęły, a wzrok pełen trwogi i najżywszej troskliwości, zwrócił się ku łóżku, wstał i z lekka rozsunął firanki.

Na łóżku spoczywała kobieta zaledwie dwudziestoletnia, której twarzyczka cudowna nosiła to piętno ponure i rozpaczliwe, zdradzające, że żywotność jest podkopana, że dni, godziny nieledwie są już policzone.

Wyobraźmy solne na zmiętej poduszce tonącą w falach włosów złocistych główkę z twarzyczką bledziutką, z oczami przymkniętemi, o rysach tak delikatnych, tak anielskich, jakie umiał li nadawać Rafael Sancio swoim Madonnom. Długie a jak jedwab miękkie rzęsy rzucały cień na policzki białości przeźroczystej niby liść kamelii, krwiste jednak wypieki na środku każdego policzka, owe róże grobu, jak je lud prosty nazywa, wywierały straszne wrażenie. Są to niestety! zwiastuny fatalne, nieubłagane, zapowiadające, iż śmierć dotknęła się palcem lodowatym młodziutkiej ofiary, i wkrótce przyjdzie ją zabrać jak swoją.

Usta były sine i gorączką spalone.

Jedno ramie, zwisające wzdłuż łóżka, było chude straszliwie. Ręka wazka, z długiemi cieniutkiemi paluszkami, była już prawie przeźroczysta. Obrączka ślubna, teraz nadto obszerna, miała tuż-tuż zlecić z palca na podłogę.

Kobieta jasnowłosa spala zresztą snem głębokim i na pozór dość spokojnym. Oddech lekki a równy podnosił jej pierś nieznacznie. Przez sen zatem i całkiem bezwiednie westchnienie jej się wyrwało.

Jeden rzut oka wystarczył Janowi, żeby się o tem wszystkiem przekonać, cośmy poprzednio opisali; przesunął dłoń zwolna po czole potem zroszonem, a drganie kurczowe w ustach, wywołane śmiertelnym niepokojem, zaczynało ustawać. Wzrok jego, spoczywający chwilę na kobiecie uśpionej z czułością niewypowiedzianą, przeniósł się naprzeciw na duże karło, na pół zmorszałą skórą obite, na którem spoczywał śliczny cherubinek, dziewczynka około lat sześciu, jak matka jasnowłosa, w postawie przez pól siedzącej, z główką przez poręcz karła przewieszoną.

Żadne słowa, żaden opis nie mógłby przedstawić dokładnie, jaki czar, jaki urok wiał od tej maleńkiej, wiotkiej istotki, podobnej trochę do ojca trochę do matki, wziąwszy z każdego to, co było w nim najpiękniejsze.

I to dziecię nie zdawało trzymać się ziemi nadto silnie. Nie było w niej wcale a wcale owej bujnej jędrności, która zdaje się tryskać wszystkiemi porami u niektórych dzieciaków. Delikatność jej kształtów była niemal przerażająca. I u niej pod oczami była szeroka sina obwódka. Krople potu wystąpiły na czoło tuż pod gęstemi włosami, barwy popielatej, i spływały zwolna po skroniach jak perłowa macica przeźroczystych.

Jej sen nie był tak spokojny jak u jej matki. Gorączka dotąd niezdecydowana napędzała chwilami krew do bladej twarzyczki. Jej powieki przymknięte drgały nerwowo, jakby się miały natychmiast podnieść i otworzyć. Rzuty gwałtowne wstrząsały kiedy niekiedy tem ciałkiem, tak drobnem, tak eterycznem, jak owe aniołki niemal bezcielesne, których robili mnóstwo rzeźbiarze średniowieczni, ozdabiając temi chudemi postaciami ołtarze kościelne. Ich wiara gorącą i pierwotna, dziecinnie naiwna, nie mogła sobie inaczej uzmysłowić duchów nadziemskich.

Dziecię cierpiało, to było niewątpliwem.

Łza wielka, ciężka i gorzka, jedna z tych, co to wytryskają z serca rozdartego, niby krew z rany głębokiej, zawisła na rzęsach mechanika, i stoczyła się po twarzy.

– Boże mój! Boże miłosierny! – szepnął głucho, ocierając łzy wierzchem ręki – Boże! miej litość nademną!... Wszak widzisz że upadam... daj mi odwagę, której mi brak!... dodaj mi sił, które mnie zupełnie opuszczają!...

Dziecko drgnęło. Główka dotąd na poduszce oparta, zsunęła się na twardą poręcz karła. Otworzyła oczęta, a jej drobne rączki, odgarnęły włosy wilgotne, na czoło opadające...

Jan zbliżył się do niej.

Ukląkł przed karłem, dotknął się ustami rozpalonej twarzyczki, ujął w dłoń jej obie rączki, złożył jej główkę na swojej piersi bolem drgającej, i szepnął jej na uszko, tej dziecinie najmilszej, słodko się do niego uśmiechającej, cichuteńko aby nie przerwać snu młodej kobiecie:

– Blanko! moje drogie maleństwo!... czy cielne co boli?

– Boli tatusiu... – dziecię odpowiedziało słabym głosem.

– A gdzie cię boli aniołku?

– Wszędzie...

– Czy masz gorączkę?

– Nie wiem tatusiu...

– Abym ci mógł ulżyć w cierpieniu, muszę wiedzieć, co ci jest... Powiedz że mi czego doświadczasz, moje maleństwo najdroższe... powiedz mi wszystko dokładnie...

– Kiedyż ja nie umiem tego powiedzieć tatku...

– Spróbuj tylko dziecię... już ja cię zrozumiem, bądź pewna!

– Zdaje mi się, że mi główka okropnie cięży... niby cięższa niż cale ciałko... Gdy nią ruszam, tak mnie bardzo boli...

– A dalej co?

– Coś mnie tak dusi, jakby mnie kto zamknął do szuflady naprzyklad: aż nie mogę oddychać... a pokój duży przecie i okna pootwierane...

– Czegóż jeszcze doświadczasz?

– Gorąco mi, tak gorąco, jak gdybym biegała po słońcu w samo południe, bez kapelusika; a co mi mama bardzo ostro zakazuje... Nóżki mam jakby połamane, jakbym Bóg wie gdzie latała, a wiesz przecie dobrze tatusiu, żem się stąd od trzech dni krokiem nie ruszała. Spałam trochę, ale to mi nic nie pomogło... Nawet przez sen czułam, jak mnie coś dusi...

Vaubaron nic nie odpowiedział. Powstał z klęczek, umaczał w świeżej wodzie koniec ręcznika, i otarł dziecka czoło i resztę twarzy. Potem nadzwyczaj zręcznie i szybko, ułożył w wachlarz jakąś starą gazetę, i zaczął chłodzić swoje biedne maleństwo.

Blanka zaczęła się uśmiechać uradowana, i cala twarzyczka aż pokraśniała:

– Przyjemnie ci? – spytał ojciec żywo.

– Jeszcze jak tatusiu!... a tak mnie to bawi!... Oh!... bardzo... bardzo!...

I twarz blada mechanika, zarumieniła się z radości.

– Tatku? – dziecię zaszczebiotało – jak się nazywa to, co trzymasz w rączce?

– Wachlarz, dziecię.

– Czyś ty go wymyślił?

– Nie, kochanie... prawie wszystkie kobiety mają wachlarze, by się chłodzić podczas wielkiego upału, a to, com ja zrobił na prędce z papieru robi się najczęściej z kości słoniowej, z perłowej macicy, okleja się atlasem, ozdabia pięknemi malowidłami, piórami i koronkami, czasem złotem lub srebrem...

– Czy tamte piękne wachlarze, lepiej chłodzą, niż twój?

– Nie sądzę...

– No to daj mi ten!

– A potrafisz nim się wachlować?

– Doskonale!... Patrz tylko, tatusiu!...

Dziecię ujęło wachlarz w prawą rączkę, i dzięki kokieteryi wrodzonej córkom Ewy niemal od kołyski, zaczęła nim poruszać z gracyą Hiszpanki, co najmniej piętnastoletniej.

Ojciec patrzał na nią z podziwem, prawie z ubóstwieniem.

– Tatku!... uściskaj mnie – rzekła dzieweczka pieszczotliwie.

Nie dał sobie tego dwa razy powtórzyć.

Gdy ją cisnął do piersi z czułością.

– A pamiętasz tatusiu, coś mi obiecał – szepnęła mu do ucha.

– Cóż takiego?

– Śliczną lalunię, którą sam zrobisz, piękniejszą, niż te wszystkie u kupców za oknami... ma sama się ruszać... chodzić, jak prawdziwa panienka...

– Prawda, prawda!... nie zapomniałem o niej dziecię...

– I zawsze mi ją zrobić obiecujesz?

– Więcej niż kiedykolwiek!

– Jakiś ty dobry tatusiu! – klasnęła w rączki. – Będzie zatem sama chodziła?

– Będzie mogła chodzie, siadać, otwierać i zamykać oczy, poruszać nóżkami i rączkami...

– Co za szczęście! A będzie ona mówiła, tatusiu?

– Może... ale tego nie jestem pewny moje drogie dziecię. Dotąd nie wymyśliłem sposobu, żeby kazać mówić lalkom. Kto wie zresztą, czy kiedyś i tego nie potrafię.

Dziecię, nie posiadając się z radości, zarzuciło mu rączęta na szyję.III.

– Cicho, Blanko! cicho! obudzisz mamę! – ojciec starał się powstrzymać dziecię od zbyt głośnych objawów uciechy.

– Nie śpię już mój drogi – odezwał się slaby głosik z łóżka.

Biedna chora zbudziła się była przed chwilą i wpatrywała się w męża i w swoją dzieweczkę z miłością i czułością bez granic.

Jan skoczył do niej i w czoło pocałował.

– Lepiej ci, nieprawdaż? – spytał głosem drżącym od wzruszenia.

– Nie tylko mi lepiej – uśmiechnęła się czarująco – ale zdaje mi się, żem już całkiem zdrowa... Spałam snem spokojnym i pokrzepiającym... – Czuję się wzmocnioną i tak dzielną, że spróbuję w stać trochę... Jestem pewna, że potrafię chodzić doskonale...

– Żebyś się tylko nadto nie utrudziła?...

– Kiedyż ci powiadam, żem siły w zupełności odzyskała... zresztą zaraz sam osądzisz... Muszę przecie kiedyś wyzdrowieć, bo już mi na prawdę brakuje cierpliwości!... Żebyś wiedział, jak ja się tem martwię, widząc jak ty biedaku musisz sam się wszystkiem zajmować... takie drobiazgi domowe wcale do mężczyzn nie należą!... Ty masz cos ważniejszego do roboty, oh! rzeczy o wiele pożyteczniejsze!... Nieraz miałam ochotę złorzeczyć lekarzowi, że mnie prędzej na nogi nie stawia!...

– Lekarz robił, co mógł, moja Marto najdroższa!...

– Wierzę... wierzę... To człowiek pełen wiedzy i dobroci, ale nie rozumiał, nie mógł zrozumieć, jak moje zdrowie potrzebne tobie i naszemu dziecku... Kobiety bogate mogą leczyć się całemi miesiącami; nic przez to nie cierpi i nie ustaje w maszynie domowej: ale w takiej biedzie jak nasza, trzeba chorobę prędko wypędzać!... W latach dwudziestu tyle się ma sił do życia... to musi być przecież łatwo się wyleczyć... Wierz mi, natura u mnie więcej zdziałała niż cała wiedza lekarska, skoro od tygodnia lekarz mi nic nie zapisuje a czuje się jednak prawie wyleczoną...

Te słowa powinno by były ucieszyć Jana i natchnąć go pełną otuchą, twarz jego przecież nie wyrażała ufności tak zupełnej, jaką odczuwała młoda kobieta.

Mimowolnie wzrok jego śledził z niepokojem owe dwie plamy krwawe, odbijające straszliwie od trupiej bladości lic chorej: oczy mu łzami zachodziły, westchnienia stłumione gwałtem się wyrywały z piersi ścieśnionej.

Wiedział on aż nadto dobrze, jak częste są podobne ułudy u suchotników; z jaką chęcią namiętna czepiają się życia, w chwili, kiedy ono dogasa.

Pewność Marty olbrzymia, jej wiara niczem nie zachwiana w bliskie wyleczenie, przestraszały go, zamiast pocieszać.

Widział w tem jeden więcej symptom przerażający; truchlał na myśl o zbliżającej się katastrofie.

Zdziwiona jego milczeniem, młoda kobieta popatrzyła bacznie na męża:

– Boże mój! – zawołała strwożona. – Boże mój! ty plączesz?

– To z nadmiaru radości! – szepnął nieszczęśliwy, nie mogąc dłużej łez powstrzymać!

– Tak, to co innego! – uśmiechnęła się słodko. A wiesz, mój najdroższy, żeś mi nie lada strachu napędził?... Ale teraz jestem całkiem uspokojona... Wypłacz się, wypłacz, mój biedaku!... Nie kryj się ze łzami przedemną... Słodkie takie łzy, które radość wyciska, a twój anioł-stróż pozbiera je jako dowód twojej wdzięczności dla Boga... Mogłeś mię utracić, a oto masz mię nazad... Jaki ten Bóg dobry!...

Nic nie mogło być dla Jana bardziej serce rozdzierającem, niż słyszeć to dziękczynienie namiętne, naiwne, z ust, które może wkrótce oniemieją na wieki, zlodowaciałe pod śmierci dotknięciem.

Nie był w stanie odpowiedzieć. Łez potoki twarz mu zalewały; porwał obie ręce Marty i okrył pocałunkami, z rodzajem szału gorączkowego.

Trwało to zresztą bardzo krótko.

Mała Blanka zeszła z fotelu, który służył jej przed chwilą za łóżeczko.

Zbliżyła się do łóżka matki. Nie myślała już ani o wachlarzu papierowym, ani o cudownej lalce chodzącej, którą ojciec obiecał jej solennie.

Nie rozumiała dokładnie tego, na co patrzała, i spoglądała zdziwiona i zaniepokojona, to na ojca we łzach, to na matkę słodko uśmiechniętą.

Chora trzymała się uparcie myśli przed chwilą wyrażonej:

– Jasiu! – powtórzyła – chcę wstać... proszę cię, pomóż mi się ubrać...

Mąż zdjął z kołka skromną sukienkę perkalikową, zawieszoną na ścianie w nogach łóżka, i położył przed Martą.

– Dziękuję ci, mój drogi... a teraz zobaczysz jak jestem silną! – przemówiła.

Podniosła się, chcąc ruchem szybkim z łóżka zeskoczyć.

Niestety! siły, na które liczyła z taką pewnością, zawiodły ją w tej samej chwili, kiedy chciała je wypróbować.

Nie mogła ruchu wykonać. Ciało wycieńczone, bezwładne, w tył się podało, jakby już krew przestała krążyć w żyłach. Głowa upadła ciężko na poduszki. Jęk podobny niemal do tchnienia ostatniego wydobył się z ust sinych. Tak strasznie pobladła, że mąż spostrzegł przerażony, iż nawet te dwie plamy krwawe na policzkach zmalały i znikły nareszcie. Oczy przymknęła... omdlała.

Jan wydał krzyk na pół stłumiony, a trwoga śmiertelna twarz mu kurczowo wykrzywiła.

– Skonała!... skonała! – wybełkotał – Bóg mnie widocznie opuszcza!...

Upadł przy łóżku na kolana, i ten człowiek tak pełen energii, ukrył twarz w posłanie, wybuchając łkaniem nerwowem, niepowstrzymanem, jak dziecię zrozpaczony.

Odzyskał dopiero przytomność i równowagę, gdy uczuł na szyi ramiona małej Blanki, która ściskając go z całej siły, szeptała do ucha:

– Tatku!... mój drogi tatusiu!... nie płacz... pociesz się!... mama żyje... śpi... ale zaraz się zbudzi...

Zdawało się nieszczęsnemu, że słyszy głos anioła... Teraz nie wątpił ani chwili... dziecko nie mogło się omylić... W jego duszę zwątpiałą wstąpiła słodka otucha... pewność, że Marta nie umarła. Jego rozpacz bezmyślna uleciała... łzy oschły... i zaczął łudzić się na nowo...

Bóg jeden wie, z jakiem wylaniem uściskał nawzajem swoje drogie maleństwo. Wszak Blanka wyrwała go z otchłani rozpaczy bezgranicznej, z agonii moralnej; potem zrobił to, o czem był powinien zaraz pomyśleć, to jest: położył dłoń na lewej stronie piersi chudej i zapadłej, biednej chorej.

Uczuł, iż pod tym naciskiem serce Marty bije przecież, chociaż bardzo słabo. Jakkolwiek były nieznaczne, te życia oznaki, nie były ułudą zwodniczą... młoda kobieta żyła jeszcze.

Jan spróbował tego samego sposobu, łatwego, a skutecznego, z którym mu się tak dobrze z Blanką powiodło. Umaczał ręcznik w zimnej wodzie, nacierając czoło, skronie i twarz zemdlonej. Drgnęła, i natychmiast oczy otworzyła.

– A widzisz tatusiu! – Blanka w rączki plusnęła, z wyrazem najwyższego tryumfu i zadowolenia – widzisz tatku, że mama tylko była usnęła!...

– Biedaku ty mój! – Marta szepnęła głosem zaledwie dosłyszanym – sądziłeś żem umarła, nieprawdaż?

Mąż nie miał odwagi odpowiedzieć, po trząsł li głową zaprzeczająco.

– Ah! – chora dalej mówiła – uwierzyłeś w to... musiałeś uwierzyć, skoro ja sama się przestraszyłam.... Omyliłeś się na szczęście... żyję, alem nie wiele więcej warta, jakgdybym już leżała umarła na katafalku... Jak się łudziłam przed chwilą, mój najdroższy... zapewniając cię o moich wielkich siłach. Jestem osłabiona, do niczego, niby dziecko nowonarodzone... Muszka lecąca i brzęcząca w powietrzu. może więcej zdziałać i unieść na swoich drobnych skrzydełkach, niż ja, na calem mojem nędznem ciele... Czy to nic złego nie oznacza, mój najdroższy?...

– Nic zupełnie... – bąknął Jan. czując że traci zmysły.

– Jak mnie kochasz?

– Ależ, przysięgam ci, aniołku!...

– Niczego przedemną nie ukrywasz, co? – Marta wpatrywała się w twarz męża, śledząc jej wyraz niespokojnie. – Wszak nie jestem chorą śmiertelnie.

Czuł na sobie wzrok żony, choć na nią nie patrzał. Trzeba było uśpić trwogę umierającej, choćby za cenę najwyższą.

Łzy połknął, zdołał nawet wysiłkiem nadludzkim, uśmiech swobodny na usta wywołać: głos zmusił do spokoju zupełnego, i rzeki:

– Chorą śmiertelnie?... Cóż ci znowu dziecię drogie strzeliło do głowy!... Czy na sery o, zadajesz mi tak szalone pytanie? Choroba twoja, niczem, a niczem nie grozi, choć się trochę przewleka... dłużej niż zrazu myślałem. Lekarz jednak zaręcza, że wszystko skończy się jak najlepiej... zaręcza najsolenniej!... Nigdy się o ciebie nie trwożyłem, i nie trwożę...

Marta lżej odetchnęła, a jej wzrok czysty, zajaśniał nadziemską radością:

– Oh! tak, tak... żywo zawołała – wierzę ci... chcę ci wierzyć, mój najdroższy!... Byłoby to nadto bolesnem, odchodzić stąd, zostawiając po za sobą wszystko co się ukochało, tak szczerze, tak gorąco... Bóg nie na to nas połączył, aby nas tak prędko rozłączać... Bóg nie na to nas obdarował skarbem najwyższym, naszą Blanką malutką, żeby już w latach dziecięcych, miała zostać sierotą... Jestem do ziemi przykuta węzłami nadto świętemi, żeby mogły się rozerwać... Kocham ciebie, i kocham naszą Blankę... nie mam prawa umierać...

– Będziesz więc żyła, moja najukochańsza! – Jan szepnął głosem urywanym – będziesz długo żyła dla mego szczęścia, i dla naszego dziecięcia...

– Daj mi Blankę na łóżko, w moje objęcie – prosiła umierająca.

Spełnił, czego żądała.

Marta ucałowała córeczkę namiętnie, ze dwadzieścia razy... Widząc je tak do siebie przytulone, można było wziąć Martę za Blanki starszą siostrę.

Chora znowu zaczęła:

– Tak, czuje, że będę żyła... Ale Boże! Boże! jak długo jeszcze potrwa moja rekonwalescencya!

– Może króciej, niż się spodziewasz aniołku. Przed chwilą miałaś bardzo dobrą otuchę o twoich siłach, teraz przesadzasz znowu, mówiąc o t wojem wielkiem osłabieniu.

Potrząsła głową z pewnem niedowierzaniem.

Jan mówił dalej:

– W każdym razie uzbrój się w cierpliwość, dziecię drogie... Tak cię będę pieścił i pielęgnował, że dni i godziny zbiegną ci jak jedna chwilka...

– Oh! mój najdroższy – złożyła ręce niby do modlitwy – wiem żeś dobry jak sam Bóg, i dla tego żem dumna z takiego męża, że się czuje najszczęśliwszą z kobiet, lękam się śmierci.

Chciał odpowiedzieć.

Nie miał już na to czasu.

Odezwał się dzwonek u drzwi wchodowych.

– Któż to dzwoni? – spytała Marta.

– Zapewne lekarz... to pora, w której zwykł nas odwidzać...

– Któraż godzina? – chora wtrąciła.

– Nie wiem na pewno... – zawahał się zmieszany. – Sądzę... że będzie czwarta...

– A gdzież twój zegarek?

Udał, że nie słyszy zapytania, i wyszedł z pokoju drzwi otworzyć.IV.

Był to lekarz rzeczywiście, lat pięćdziesięciu, wysoki, chudy, istna tyka, w tradycjonalnych złotych okularach na nosie długim jak pałasz, w czarnym po kolana surducie, w białej, mocno krochmalnej krawacie.

Używał on pewnej sławy na przedmieściu, która jednak nie rozszerzała się zbyt daleko, i nie zaliczała go, między Geniuszów sztuki lekarskiej.

Nie był to zły człowiek, i nie był nadto chciwym. Przywiązywał się jednak i lubił odbierać punktualnie pieniądze, należące mu się za wizyty.

Wszedł dobrodusznie uśmiechnięty.

– Dzień dobry, kochany panie Vaubaron!... co tam dziś słychać z naszą pacyentką?

– Bardzo osłabiona, panie doktorze... jestem wielce zaniepokojony... Przed chwilą wstać próbowała...

– Nierozwaga nie do przebaczenia!

– To też, po pierwszej próbie, omdlała.

– Wcale mnie to nie dziwi... wsypię porządną burę mojej ślicznej pacyentce, za podobną nieostrożność!...

Brał już za klamkę od drzwi do pokoju sypjalnego, ale Jan przytrzymał go za ramię:

– Panie doktorze! – zniżył głos.

– Cóż takiego?

– I moja córeczka trochę mnie niepokoi...

– A jej co brakuje?

– Niby ma gorączkę, tak mi się zdaje przynajmniej... Skarży się na wielki ciężar w główce i ciągłe pieczenie pod piersiami.

– Zobaczymy... zobaczymy...

– Chciej ją wybadać, doktorze, ale nieznacznie, jakbyś jej za chorą nie uważał... Moja biedna Marta nie powinna się domyślać, że nasze dziecię cierpi... W stanie, w jakim sama się znajduje, najlżejsze podejrzenie co do tego, jestem prawie pewny, mogłoby ją zabić od razu...

– Bądź pan zupełnie spokojny, i spuść się z tem na mnie.

Weszli obydwaj do pokoju sypjalnego, a lekarz przystąpił do łóżka:

– Ejże! kochana moja pani – pogroził jej palcem figlarnie – o czem że to ja się od jej męża dowiaduję? Zachciało się pani udawać silną, waleczną, bez mojego pozwolenia, i zaraz za nieposłuszeństwo, zostałaś ukaraną.

– Myślałam, żem silniejsza... szepnęła zmieszana.

– A nie jesteś nią jeszcze... no!... rzecz całkiem naturalna... Odzyskamy siły... tylko trochę później... Nie można się zrywać nagle, droga pani, bo tem przydłużysz jeszcze rekonwalescencyą...

– Panie doktorze! – odezwała się Marta pokornie – obiecuję być bardzo cierpliwą i bardzo ostrożną... ale pan mnie wyleczysz nieprawdaż?

– To dobre!... a któżby o tem wątpił?

– Jesteś pan pewny, że mi nie grozi żadne niebezpieczeństwo?

– Ależ żadne!... najlżejsze!

– Bo uważ pan tylko, jak ja koniecznie żyć powinnam!... Mąż i dziecię, nie mogliby się obejść bezemnie... Cóżby się z nimi stało, wielki Boże! gdybym ja umarła!... Skoro o tem pomyślę, dreszcz mnie przechodzi, od stóp aż do głowy!...

– Na cóż bo zaprzątać sobie główkę, droga pani, takiemi brzydkiemi myślami... Proszę je wypędzić czemprędzej, na cztery wiatry!... Nie tylko pani nie umrzesz, ale bardzo wkrótce wyzdrowiejesz... Znajduję panią dziś dużo lepiej... Czy masz na co apetyt?...

– To, nie koniecznie, panie doktorze....

– No, no... brak ruchu... ciągłe leżenie... Koniec końców, gdybyś pani miała na cokolwiek apetyt, możesz jeść wszystko, bez wyjątku...

– Jednak... cóż byś pan uważał za pożywienie najodpowiedniejsze? – spytał Vaubaron.

– Na co tylko będzie miała apetyt... powtarzam... Niczego nie zakazuje, bo nic mi się w stanie obecnym nie wydaje szkodliwe... Widzicie państwo, jaka to łatwa ze mną sprawa!

Kurcz nerwowy schwycił Jana za gardło i usta, mu wykrzywił. Tak wielka powolność, wydała mu się podejrzaną: znajdywał ją bardziej niepokojącą, niż zakazy i obostrzenia najsurowsze.

Znowu zapytał:

– Nie zapiszesz pan jakiej recepty?

– Nie, na prawdę!.... Leżeć cichutko... o nic się nie troszczyć, niczem nie martwić... spokój serca i umysłu, oto czego trzeba przedewszystkiem naszej kochanej chorej, która nie długo nią. być przestanie... Tego niepotrzeba zostawiać na piśmie, co?

Zmienił ton i dodał czoło z potu obcierając.

– Upal dziś do niezniesienia... Można by przypuścić, że to połowa lipca dopiero... Będziemy mieli na pewno burzę okropną na przyszłą noc... Czuje się bezsilnym, utrudzonym, jeżeli państwo pozwolą, trochę sobie u was odpocznę.

Jan pośpieszył przysunąć karło doktorowi. Doktor usiadł, wachlując się chustką przez chwilę. Potem skinął ręką na Blankę, z uśmiechem przyjacielskim. Dziecko trzymało się dotąd od niego zdaleka, trochę zmieszane i onieśmielone.

– Czy się mnie boisz, śliczny aniołku?...

– Oh! nie, proszę pana doktora, wcale nie...

– W takim razie, zbliż się dziecinko... jeszcze bliżej... ot tak! na moich kolanach – wziął dziewczynkę; posadził na kolanie.

Lekarz wszczął z nią rozmowę, zastosowaną do jej umysłu dziecięcego, której przytaczać nie myślimy, była bowiem li pokrywką, tak gawędząc swobodnie i wesoło, znalazł sposobność z największą łatwością, dotknąć się nieznacznie i niby przypadkiem, jej czoła i piersi; ująć za puls dłonią.

Gdy się tak lekarz z dzieckiem bawił, na co Marta patrzała z uśmiechem, niczego się nie domyślając, Jan mówił w duchu, w trwodze śmiertelnej, iż może teraz doktor tak samo na dziecię jego wyrok wydaje, jak wpierw zdawał się wątpić o życiu Marty.

Ktoś obcy, nadchodząc, byłby w tem wszystkiem widział tylko ładny obrazek rodzajowy. A jednak, pod tym pozornym spokojem, ukrywał się dramat najboleśniejszy. Dramat, rozgrywający się w sercu męża i ojca, w sercu rozdarłem, branem na tortury, a jednak z bohaterstwem niezrównanem, ukrywającem starannie te męki piekielne.

– Już odpocząłem dostatecznie – lekarz powstał, skończywszy pobieżny egzamin. – Do zobaczenia, kochana pani, i proszę być dobrej myśli. Panie Vaubaron, sługa pański!...

Jan odprowadził lekarza aż na schody:

– I cóż? – spytał drżący, przykładając usta do samego ucha lekarza, aby chroń Boże! chora czegoś z ich rozmowy nie pochwyciła. – I cóż?...

– Winien jestem powiedzieć panu prawdę, i całą prawdę, bez ogródek... Nie omyliłeś się... Dziecię jest trawione gorączką nieustanną...

– A więc... a zatem... – Jan jęknął głucho, unicestwiony – jest chora może nawet śmiertelnie?!...

– Tylko proszę, bez przesady!... Tego przecież nie powiedziałem... Niebezpieczeństwo może nadejść, przyznaję ale dotąd go nie ma jeszcze.

– Niestety! przyjdzie doktorze, nadejdzie aż nadto wcześnie!

– Nie przyjdzie, jeżeli pan przeciwstawisz wszelkie ostrożności.

– Oh! gdyby trzeba mojej krwi, żeby Blankę uratować, Bóg mi świadkiem, żebym jej nie poskąpił! nie zawahał się ani chwili!...

Lekarz mówił dalej:

– Dziewczynka więcej ma z matki, niż z pana. Delikatna, ustrój nerwowy drażliwy niesłychanie... Jednak, jak dotąd, żaden z organów żywotnych nie jest na seryo zaatakowany, i mam to silne przekonanie, że dałoby się wzmocnić jej wątłą kopleksyę... Gdybyś pan był zupełnie możny, radziłbym spędzić z córeczką kilka zim na Południu, to by jednak przechodziło pańską możność, nieprawdaż?

– Zapewne... ma się rozumieć! – Jan westchnął ciężko.

– Ograniczę się zatem – kończył lekarz – na zaleceniu dyety nie zbyt podniecającej. Dużo mięsiw, soczystych, na pół surowych, drób, zwierzyna, Bordeaux za napój zwykły... Widzisz pan, że ten przepis nie przedstawia żadnych trudności w wykonaniu...

Vaubaron uśmiechnął się gorzko, i wpił rozpaczliwie palce we włosy.

Lekarz cedził dalej z flegmą:

– Polecam panu w szczególności, starać się dla dziecka o dużo ruchu, dużo rozrywek, o ile możności na świeżem powietrzu. Za nic nie odpowiadam, jeżeliby dziewczynka siedziała po całych dniach zamknięta pomiędzy czterema ścianami... Pan mnie zrozumiałeś, co?

– Tak doktorze... zrozumiałem!... Pańskie polecenia wypełnię... zrobię co będzie możliwe... a nawet pokuszę się o rzeczy niemożliwe... To, co się tyczy dziecka... a teraz błagam! mów mi pan o jej matce... Wiesz pan, żeś mnie przestraszył okropnie przed chwilą, mówiąc, że jej niczego nie zakazujesz, bo nie uważasz, żeby jej cokolwiek szkodzić mogło?... Przypomniałem sobie, że w ten sposób postępuje się tylko z chorymi nieuleczalnymi i struchlałem. Powiedz że mi pan, a prędko, na miły Bóg! że moje tłumaczenie słów pańskich, było mylne, i że powinien byłem, wziąć je po prostu w tym sensie, jak były powiedziane!

Lekarz zawahał się z odpowiedzią.

Twarz Jana zbladła jeszcze bardziej, i wlepił w lekarza wzrok błagalny.

– Dla czego pan milczysz? – jęknął.

– Słuchaj pan! – odezwał się lekarz nagle. – Jesteś mężczyzną, powinieneś zatem być odważny. Zresztą prędzej, czy później, musisz się pan prawdy dowiedzieć...

Vaubaron drgnął jak skazany na śmierć, gdy mu błyśnie nad głową topór kata. Usta mu się poruszyły machinalnie, ale nie był w stanie słowa przemówić; oczy zdawały się na wierzch wyskakiwać z powiek niesłychanie rozszerzonych, potrząsł głową, czy przecząc? czy potwierdzając? i zapadł w bezwładność niemą, niby posag boleści uosobistnionej.

Lekarz westchnął ze współczuciem... Na cóż zda się jednak kłamać, w obec nieubłaganej rzeczywistości?... mówił więc dalej:

– Pańska żona cierpi na piersi... Sam wiesz o tem oddawna... Oddawna również, mogłeś się przygotować na cios, który w ciebie niebawem uderzy...

– Wie się... a przecież... do chwili ostatniej nie traci się nadziei – szepnął Jan głucho, jakby głos jego z pod ziemi wychodził.

– A więc... nie trzeba się dłużej łudzić nadzieją...

Mechanik przycisnął pierś dłonią. Ból straszny przeszył mu serce.

– Pańska żona doszła do kresu ostatniego suchot płucnych. Sztuka lekarska zmuszoną jest, przyznać się do zupełnej nieudolności w obec tej strasznej choroby... Cud chyba, mógłby uratować panią Vaubaron.

W tej chwili nieszczęśliwy Jan, widząc gasnący ostatni promyk nadziei, był przerażający. Na pozór spokojny, oddychał ciężko, oczy krwią mu nabiegły, żyły na czole naprężyły się jakby pęknąć miały. Spytał tym samym głosem grobowym:

– Wszystko zatem skończone... ona umrzeć musi?

– Musi niestety! – lekarz odpowiedział.

– Kiedy?

– I tego nie będę przed panem taił, że według wszelkiego prawdopodobieństwa, koniec bardzo bliski... Zaledwie dni kilka jej zostaje, a i ten termin może skrócić, lada wydarzenie nieprzewidziane, wzruszenie gwałtowniejsze... Moje zatem wizyty stają się zbytecznemi... Byłbym odpowiedzialny w obec własnego sumienia, gdybym nie przestał bywać u państwa... W takim razie...

Urwał, wyjął z zanadrza spory pulares skórzanny, otworzył go, poszukał i podał Janowi świstek papieru wąski, zapisany od góry do dołu.

– Oto spis moich wizyt najdokładniejszy... przygotowałem go, przewidując, że wkrótce nie będę państwu potrzebny... Ośmdziesiąt wizyt, po dwa franki, wynosi sto sześćdziesiąt franków... Robię pana uważnym, iż liczę jak można najtaniej z powodu, iż pan należysz do tak wysoko przezemnie cenionej klasy rzemieślniczej... Moim pacyentom bogatym, liczę wizyty po pięć, a nawet po dziesięć franków.

Vaubaron wziął papier machinalnie, ale zatopiony w myślach, ani słyszał słów lekarza.

– Nie kłopocz się pan tem zbytecznie – lekarz dotknął się przyjacielsko jego ramienia. – Nie żądam pieniądzy natychmiast... Do kaduka, nie zawsze ma się w kieszeni sto sześćdziesiąt franków, przy innych codziennych wydatkach... Daj pan sobie czas... zgłoszę się za dni kilka, a wtedy byłbym panu bardzo wdzięczny, gdybyś chciał wyrównać mój rachunek... Czasy ciężkie, panie Vaubaron... pieniądze zaś każdy z nas potrzebuje.

Mógł poczciwiec długo w ten sposób rozprawiać, Jan był głuchy najzupełniej!

– Do zobaczenia, panie Vaubaron! – ścisnął go za rękę zimną jak lód. – Życzę męstwa i odwagi... Trzeba jej panu bardzo wiele!... co prawda, to prawda... ale do stu dyabłów! jesteś przecie mężczyzną!... Powrócę za dni cztery...

Zeszedł na dół.

Po chwili dopiero aubaron spostrzegł, że jest sam w sieniach. Głowę opuścił na piersi i szepnął łkając:

– Wszystko skończone!... ona umrze!...
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: