Jean z dżungli - ebook
Jean z dżungli - ebook
Porywająca biografia Jean Liedloff, antropolożki i pisarki, autorki kultowej książki „W głębi kontinuum”, której obserwacje natury ludzkiej wpłynęły na miliony ludzi na całym świecie.
Jest rok 1951. Dwudziestoletnia Jean opuszcza Paryż i wyrusza do Wenezueli w poszukiwaniu diamentów. Dociera do plemion, które wciąż żyją jak w epoce kamienia łupanego. Traci zainteresowanie diamentami, bo odkrywa inny skarb: naturalną harmonię między członkami społeczności.
Biografia Liedloff to obowiązkowa lektura dla wszystkich zainteresowanych mądrym rodzicielstwem, które prowadzi do wychowania szczęśliwych dzieci.
Kategoria: | Biografie |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66329-40-9 |
Rozmiar pliku: | 1,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Od 1951 do 1970 r. Jean Liedloff odbyła pięć wypraw do wenezuelskiej dżungli. Prawie trzy lata spędziła wśród rdzennych ludów zamieszkujących lasy tropikalne, niemal bez kontaktu z cywilizacją. Zaciekawiona tymi „Indianami z epoki kamiennej”, jak ich nazywała, oraz panującą wśród nich naturalną harmonią wracała do dżungli wciąż na nowo. Ich tryb życia i radosne usposobienie postawiło pod znakiem zapytania zachodnie poglądy na temat naszego gatunku. Zebrane doświadczenia przekonały ją, że jeśli chcemy dowiedzieć się, jak zoptymalizować nasz wrodzony charakter, powinniśmy przeanalizować naturalny tryb życia Człowieka, ukształtowany przez siedem milionów lat ewolucji hominidów.
Ludzie, których Jean spotkała w dżungli, mieli zupełnie inne doświadczenie natury ludzkiej niż to, które na co dzień towarzyszy nam w świecie „cywilizowanym”. Oczekiwali, że wrodzona, instynktowna inteligencja naszego gatunku będzie działać idealnie – i dokładnie tak było. Najprościej mówiąc: „dzicy” dużo lepiej radzili sobie z tą samą naturą ludzką, która nam sprawia tak wielkie kłopoty.
1994, hrabstwo Marin, Kalifornia
***
– Kiedy byłam dzieckiem, wielkim bohaterem był dla mnie Tarzan – powiedziała mi. – Ale nie chciałam być Jane, chciałam być Tarzanem-kobietą.
Siedziałyśmy na tarasie kawiarni Depot Café w Mill Valley w Kalifornii. Było to drugie z niezliczonych popołudni, które spędziłam, słuchając jej wspomnień o przygodach w dżungli.
– Jako mała dziewczynka byłam mocno zakochana w Tarzanie – odparłam. – Miałam nie więcej niż pięć lat. Śniło mi się, że biegam po dżungli z Ronem Ely.
Wyprostowała się na krześle i rzuciła mi prosto w oczy ostre spojrzenie.
– Owszem, był atrakcyjny jako Tarzan, ale kiedy ja byłam mała, nie mieliśmy telewizji. Znałam Tarzana tylko z książek. Przeczytałam wszystkie, co do jednej.
Potem wymieniła inną ulubioną książkę z dzieciństwa:
– I chyba ze sześć razy czytałam Green Mansions¹. Uwielbiałam ptasią dziewczynkę o ciemnych włosach, w halce z pajęczyn. Zazdrościłam jej zdolności komunikacji z ptakami w ich nieznanym języku. Miałam wrażenie, że dżungla to miejsce pierwotne, gdzie rządzi natura, a nie człowiek.
Poznałam Jean dwa tygodnie wcześniej, na publicznym wykładzie, który wygłosiła w San Francisco. Właśnie skończyłam studia i rzuciłam pracę w Pomeroy House, oddziale organizacji Women’s Alcoholism Center (WAC). Pomeroy to ośrodek dla kobiet wychodzących z alkoholizmu i uzależnienia od narkotyków, gdzie prowadzony jest roczny program terapeutyczny. Wszystkie klientki miały jedną wspólną cechę: opieka społeczna odebrała im dzieci. Program łączenia rodzin w WAC pozwalał matkom odzyskać prawo do opieki nad dziećmi pod dwoma warunkami: musiały przez rok mieszkać w Pomeroy House i pozostać wolne od narkotyków i trzeźwe.
Na początku lat 90., kiedy pracowałam w WAC, najpopularniejszym narkotykiem na ulicy była kokaina. Wiele dzieci w Pomeroy to „dzieci cracku”. Kilkoro miało FAS, alkoholowy zespół płodowy. Agencyjny podręcznik dla rodziców zabraniał matkom karmić piersią. Nie wolno im było spać z dziećmi ani w ogóle kłaść się z nimi, nawet na krótką drzemkę. Kobiety te uczono, a nawet wymagano od nich, by płaczące dzieci zostawiały same w pokojach, kiedy nie mogły albo nie chciały położyć się i zasnąć. Chociaż nie miałam własnych dzieci, wytyczne te wydawały mi się całkowicie niesłuszne. Nie znałam lepszych metod, wiedziałam tylko, że mój instynkt macierzyński dostaje szału. Po półtora roku po prostu nie byłam w stanie dłużej egzekwować takich przepisów, więc odeszłam.
Zastanawiając się, co dalej, trafiłam na książkę Riane Eisler The Chalice and the Blade. Książka ta, opisująca dynamikę relacji w społeczeństwach funkcjonujących na bazie partnerstwa, a nie dominacji, stanowi dogłębną analizę ewolucji kulturowej człowieka. Opisuje dziesiątki tysięcy lat historii ludzkości, żyjącej w atmosferze troski i współdzielenia. Opowieść Eisler o tych pokojowo nastawionych społeczeństwach poruszyła coś głęboko w moim wnętrzu. Szczególnie interesowało mnie, jak wyglądałby „podręcznik rodzicielski” napisany przez matki z jakiejś starożytnej kultury, w której czczono bóstwo płci żeńskiej. W rozmowie z koleżanką zażartowałam, że potrzebny mi wehikuł czasu, by odwiedzić prehistorię i się tego dowiedzieć.
– Nie potrzebujesz wehikułu czasu – powiedziała koleżanka, podając mi egzemplarz książki W głębi kontinuum Jean Liedloff.
Przeczytałam ją tego samego dnia. Wnioski zwaliły mnie z nóg. Nie mogłam przestać płakać.
Teoria kontinuum Liedloff powstała na bazie nieformalnych obserwacji z życia wśród ludów Yequana, Sanema i Tauripanów w Ameryce Południowej. To, co Liedloff u nich dostrzegła, sprawiło, że zakwestionowała podstawowe założenia dotyczące natury ludzkiej funkcjonujące w naszej kulturze. Z czasem doszła do zadziwiającej teorii: mamy wrodzoną tendencję do współpracy i szczęścia. Co więcej, nasz brak świadomości tego faktu stanowi jej zdaniem zasadniczą przyczynę wszystkich naszych psychiczno--społecznych bolączek.
Koncepcja Liedloff zakłada, że my, ludzie, posiadamy pewne „kontinuum wrodzonych oczekiwań”. Innymi słowy rodzimy się, oczekując bardzo konkretnych warunków – doświadczeń związanych ze światłem, powietrzem, temperaturą itd., do których nasz gatunek przystosował się w trakcie długiego procesu ewolucyjnego. Co więcej, oczekujemy takiego traktowania (szczególnie przez rodziców), które pozwoliło naszym przodkom przetrwać miliony lat.
Oczekiwanie to w teorii Liedloff słowo-klucz. Badaczka twierdzi, że Natura obdarzyła ludzkie niemowlęta skomplikowanym zestawem oczekiwań dotyczących tego, jak będą traktowane. Co więcej, dysponują one równie złożonym zestawem sygnałów pozwalających pokazać, kiedy nie są traktowane w oczekiwany (czyli „właściwy”) sposób, szczególnie jeśli dotyczy to kontaktu z ciałem matki w okresie niemowlęcym.
Książka Jean trafiła mnie obuchem w łeb. Postanowiłam poznać autorkę.
Z okładki W głębi kontinuum dowiedziałam się, że Jean Liedloff mieszka w Londynie. Nie było jeszcze Google’a, więc napisałam do wydawnictwa. Kilka tygodni później otrzymałam od nich dobre wieści: Jean przeprowadziła się do Sausalito i często prowadziła publiczne wykłady w San Francisco. Jeszcze w tym samym miesiącu miała wygłosić jeden z nich w Instytucie Saybrook.
Namówiłam mojego szwedzkiego chłopaka, ojca trzyletniej dziewczynki, by zgodził się ze mną pojechać. W przyjemnie udekorowanej sali konferencyjnej zgromadziła się trzydziestoosobowa publiczność. Posągowa postawa Jean wręcz promieniała autorytetem, gdy badaczka podchodziła do pulpitu. Mówiła nietypowo i miała nienaturalny akcent, ale emanujące z niej ciepło i poczucie humoru sprawiły, że miałam ochotę zwinąć się w kłębek na jej kolanach, by posłuchać bajki na dobranoc.
Po zakończeniu wykładu Jean poprosiła o pytania. Moja ręka wystrzeliła w górę. Nie pamiętam dokładnie, o co pytałam, pamiętam tylko, że odpowiedź była tak trafna, że dostałam gęsiej skórki.
Prawie przez godzinę Jean odpowiadała na pytania, rozpraszała wątpliwości i przekonywała przeciwników takich praktyk rodzicielskich jak rodzinne łóżko czy noszenie dziecka w chuście w ciągu dnia. Im dłużej opisywała bardziej subtelne fragmenty swojej teorii, tym bardziej zdumienie publiczności zamieniało się w zachwyt. Pod koniec spotkania okazało się, że nie ma sobie równych.
Zanim do niej podeszłam, czekałam, aż większość osób wyjdzie.
– Skończyłam studia i zaczęłam się zastanawiać… Cóż, wiem teraz więcej o psychopatologii i zachowaniach neurotycznych niż kiedykolwiek chciałam wiedzieć… Gdzie więc są naprawdę szczęśliwe, zdrowe istoty ludzkie i jak im się to udało? Potem przeczytałam pani książkę i…
– Tak – powiedziała – to tragiczne, że zachowania neurotyczne uchodzą w naszych oczach za normalne. – Sięgnęła do wielkiej torebki, wyciągnęła jakąś teczkę i zaczęła przeglądać papiery. – Chyba nie wzięłam ze sobą kopii artykułu, który właśnie napisałam dla czasopisma Mothering. Ma tytuł „Zwyczajni neurotycy, tacy jak my”. Myślę, że by się pani spodobał.
Podczas rozmowy zwróciłam uwagę, że jej zachowanie bardzo się zmieniło. Na scenie wydawała się taka pewna siebie, tymczasem teraz, poza światłem reflektorów, sprawiała wrażenie ostrożnej, czujnej, niemal wystraszonej. Miała też niemal niedostrzegalny tik: czasem, kiedy zadawałam pytanie, jej głowa drgała leciutko i przez milisekundę na twarzy pojawiał się mały grymas.
Rozmawiałyśmy przez dobre dziesięć minut, zanim mój chłopak wkroczył i rzucił mi spojrzenie pod tytułem „pora się zbierać”.
– Bardzo żałuję, mogłabym rozmawiać z panią godzinami, ale mój chłopak czeka i naprawdę muszę już iść.
Dotknęła mojego ramienia, mówiąc:
– Ale, kochana, naprawdę chciałabym, żeby pani zerknęła na ten artykuł.
– Przypomni mi Pani tytuł? – spytałam.
– „Zwyczajni neurotycy, tacy jak my” – odparła. – Może spotkamy się w przyszłym tygodniu na lunch w Mill Valley?
***
Spotkałyśmy się w Depot Café and Bookstore w Mill Valley, dziesięć minut na północ od San Francisco. Idylliczne miasteczko, założone w 1896 r., ponad czterdzieści lat przed zbudowaniem mostu Golden Gate, mieści się wśród sekwoi u podnóża góry Tamalpais. Nazwa wywodzi się od głównego przedsiębiorstwa miasta, tartaku (po angielsku lumber mill), a mieszkają tu słynne gwiazdy rock’n’rolla, głośni autorzy i znani uciekinierzy z Hollywood. W samym sercu miasta znajduje się nieczynna stacja kolejowa, która kiedyś stanowiła węzeł transportowy dla świeżo ściętego drewna przeznaczonego dla San Francisco. Dziś zamiast buczenia pił w tartaku słychać gwar kłębiących się w butikach zakupowiczów. Na zachód od dawnej stacji kolejowej leży Depot Plaza, urocze centrum pulsujące dźwiękiem bębnów i melodyjnym śmiechem.
Tego popołudnia usiadłyśmy na tarasie kawiarni, Jean z kanapką z tuńczykiem, ja z sałatką nicejską. Powiedziała mi, że przeniosła się do Marin ze względu na bliskość San Francisco, jednego z jej ulubionych miast świata. Kupiła barkę mieszkalną w Sausalito po części dlatego, że brzmiało to bardzo romantycznie, a po części ze względu na pobliski obszar Golden Gate National Recreation Area – 10 000 akrów niezagospodarowanej ziemi, zwanej Marin Headlands.
Rozmawiałyśmy o wszystkim i o niczym, aż do herbaty. Potem Jean zadała mi serię pytań, które, jak później zrozumiałam, miały jej posłużyć do oceny mojej inteligencji i wrażliwości. W połowie rozmowy przejęłam pałeczkę i sama zaczęłam zadawać pytania. Pod koniec spotkania wiedziałam już sporo o jej dawnym życiu w Nowym Jorku, sprzed wyjazdu do dżungli. Dostrzegłam też ślady dzieciństwa, po których nawet najsilniejszy człowiek stałby się czujny i ostrożny.
Jak wielu z nas Jean najwyraźniej odniosła rany w bitwie między ludzką naturą a kulturą Zachodu. Jak u wielu osób jej szanse na to, by stać się osobą naprawdę szczęśliwą, zostały ograniczone przez „cywilizowane” wychowanie. I jak u wielu z nas jej zdolność do wywiązania się z obietnicy swojego człowieczeństwa została zahamowana przez matczyno-niemowlęcą więź, która okazała się niezupełnie taka, jak chciała natura.
Na tym i wielu kolejnych spotkaniach miałam usłyszeć całą historię wyjątkowego, pełnego paradoksów życia Jean. Przez lata zyskałam stopniowo coraz większą świadomość znaczenia jej całkowicie oryginalnych obserwacji. Moim najgłębszym życzeniem jest, by obserwacje te otworzyły nam ponownie oczy na prawdę o naszej naturze.Rozdział 1
Kiedy wylądowali w Gwadelupie na Wyspach Nawietrznych Morza Karaibskiego, Jean zaczynała już podawać w wątpliwość swoją motywację i zdrowie psychiczne. Był to ostatni przystanek przed wylotem do Wenezueli. Kierownik wyprawy, włoski hrabia Enrico Middleton, wyczuł jej obawy. Piąty raz w ciągu pięciu dni pochylił się ku niej i rzekł:
– Nie ma się czego wstydzić, jeśli zmienisz zdanie i zechcesz wrócić.
Jednak perspektywa szukania diamentów w rzekach i strumieniach dżungli była zbyt kusząca, by z niej zrezygnować, szczególnie dotarłszy już tak daleko. Po wejściu na pokład samolotu Douglas DC-4 linii lotniczych Aeropostal Alas de Venezuela, lecącego na lotnisko Simona Bolivara w Caracas, Enrico więcej nie zasugerował już Jean, że może zmienić zdanie i wrócić do domu.
Kiedy w 1951 r. Jean pierwszy raz leciała nad dżunglą, wyglądała ona jak wielki, zielony ocean, rozciągający się na wszystkie strony aż po horyzont. Gdy samolot zaczął schodzić do lądowania, zobaczyła, że ocean ten przecina sieć dróg wodnych. Wyspy zieleni unosiły się wysoko na powierzchni sterczących zawadiacko gór, po czym ukazywały swe piękno niebu na otwartych przestrzeniach płaskowyżów z piaskowca i urwistych blokach prekambryjskiego kwarcu. Była to pełnia, jakiej nie widziała nigdy przedtem: wiecznie zmienna, wiecznie nienaruszona, zawsze doskonała.
Wysiedli w Caracas prosto w 80-procentową wilgotność i temperaturę 37 stopni Celsjusza w cieniu. Powietrze było tak mokre, że oddychanie stało się wyzwaniem.
Przed wyruszeniem w drogę musieli stawić czoła wielu opóźnieniom, ale w końcu wszystkie przygotowania zostały ukończone. Enrico wynajął na przewodników i wioślarzy trzech Indian Tauripanów, należących do jednego z plemion Karaibów. Michu, przywódca tej trójki, mówił po hiszpańsku.
– Te sientas en el frentehad. – Skinął na Jean, wskazując jednoosobową ławeczkę na przedzie łodzi. Kiedy wypłynęli na rzekę, Jean przesunęła się nieco na ławce, by spojrzeć w tył, w stronę Enrica. Ich wzrok się spotkał.
– Dziękuję – wyszeptała.
Enrico zignorował ją i odwrócił wzrok.
Płynęli w górę rzeki Carone, niewielkiego, niezbadanego dopływu Carcupi po odległej stronie Gran Sabana, ogromnej połaci dżungli, poprzecinanej niezliczonymi, wijącymi się rzekami i strumieniami.
Dżungla rozpięła ponad łodziami kopułę zieleni. Pnące rośliny zwane lianami wiły się w górę po drzewach. Palmy cumares wznosiły się wśród dżungli na sześćdziesiąt stóp. Był to całkowicie nieznany świat, przypominający katedrę – katedrę wypełnioną muzyką. Tylko że tutaj organy stanowiła rzeka, a chór idealnie zgrany zespół skrzeczących ar, dzioborożców, tukanów i papug o jaskrawoczerwonym i ciemnoniebieskim upierzeniu. Jean nastawiła uszy z nadzieją, że usłyszy język ptaków.
Przewodnicy z plemienia Tauripanów sprawnie prowadzili małą ekspedycję, wiosłując w górę Carone przez niekończący się las. Setki tysięcy mil kwadratowych dzieliły ich od położonej na wschód Gujany Brytyjskiej. Ich celem była duża wioska, położona o kilka tygodni drogi w górę rzeki.
– Wpłyniemy na tereny plemienia Sanema – oznajmił Enrico. – Żyją w bardzo odległym rejonie dżungli.
Pewien Hiszpan o nazwisku Cardona, potomek słynnych odkrywców Nicholasa de Cardony i jego kuzyna Tomasa de Cardony, odwiedził tereny Sanema w latach trzydziestych XX wieku. Starsi Indianie go pamiętali, ale młodsi członkowie plemienia nigdy nie widzieli ludzi cywilizowanych.
Indianie Sanema uznawani byli za najdziksze plemię pierwotne żyjące jeszcze na świecie, ale Jean o tym nie wiedziała. Enrico uznał, że nierozsądnie byłoby jej o tym mówić, dopóki fakt ten nie ujawni się w ich zachowaniu. Ostrzeganie jej przedwcześnie tylko by ją zaniepokoiło, nie dając żadnych istotnych korzyści.
Jean wyciągała szyję i spoglądała w stronę nieba. Przez wysokie na dwieście stóp drzewa kapokowe nie przebijał się ani skrawek błękitu. Uginające się pod ciężarem poskręcanych pnączy, splątane, a jednak w jakiś sposób spójne drzewa całkowicie odcinały światło słońca.
W nocy wyciągnęli łódź na brzeg rzeki. Starannie przygotowane przez Indian menu składało się tego pierwszego wieczoru z manioku i świeżo upolowanych ar. Mięso tych ptaków okazało się zbyt twarde i żylaste jak na gust Jean, zjadła więc tylko maniok, podstawowe pożywienie Indian. Kolejnego wieczoru była już wystarczająco głodna, by zjeść niemal cokolwiek. Kiedy jeden z Indian podał jej talerz pieczonej krokodyliny, spałaszowała ją ochoczo. Krokodyle mięso było pożywne i pyszne. W ciągu kolejnych tygodni i miesięcy miała wielką ochotę na delikatne, białe, przypominające homara mięso z ogona młodych krokodyli.
Przez pierwsze dwie noce podróży Indianie obierali miejsce na obóz w pobliżu jakiegoś ogromnego drzewa kapokowego. Ma ono specjalne korzenie szkarpowe, które nie pozwalają mu przewrócić się podczas silnego wiatru. Taki system korzeniowy pozwala mu też pobierać maksymalnie dużo składników odżywczych z ziemi. Nad ziemią korzenie mogą osiągać wysokość 15 stóp i często tworzą przypominający tipi namiot, w którym mogą stanąć nawet trzy osoby. Były to dla Jean pierwsze noce spędzane w dżungli i Indianie najwyraźniej rozumieli, że we własnym prywatnym pokoju będzie jej się lepiej spało. Najpierw upewniali się, że ziemia wewnątrz namiotu ukształtowanego przez korzenie pozbawiona jest termitów, gigantycznych dżdżownic, stonóg i chrząszczy – leśnych organizmów wspomagających rozkład, które żywią się gnijącymi roślinami, a ze swojej strony wzbogacają glebę. Następnie starannie oczyszczali fragment ziemi i pokrywali go płaskimi matami, tkanymi w skomplikowane wzory.
Enrico i drugi Włoch, Beppi Orlando, który finansował wyprawę, nie cieszyli się takimi względami i musieli sami organizować sobie posłanie. Indianie rozciągali hamaki i kolejno trzymali wartę, by bronić małej grupy przed nocnymi stworzeniami.
Ale nawet w dobrze chronionej, prywatnej kwaterze Jean nie mogła zasnąć. Pierwsza fala hałasu była dziełem świerszczy, druga żab, trzecia polujących w nocy ogromnych sów płomykówek. Jean zasnęła w końcu godzinę przed świtem, po czym obudziła się spocona jak mysz. Śnił jej się półmetrowy pająk, skaczący niczym pchła. Kiedy opowiedziała sen Enricowi, ten rzekł:
– To śmiertelnie groźny aranammono. Nie przejmuj się. Załatwimy ci żmiję, żebyś była bezpieczna.
Jean uznała, że stroi sobie z niej żarty, i na wpół z uśmiechem, na wpół z kpiącym prychnięciem odwróciła się i odeszła.
– Naprawdę! – zawołał za nią. – Żmije bardzo się przydają pod ręką.
Potrząsnęła tylko głową, idąc dalej.
Z czasem odkryła, że Enrico nie żartował. Indianie rzeczywiście trzymali żmije jako zwierzątka domowe. Żywiły się szczurami, legwanami, świerszczami i pająkami, które w przeciwnym wypadku nękałyby wioskowe chaty.
Minęły trzy tygodnie. Przemieszczali się w górę rzeki w dobrym tempie, mimo wielu przeszkód, głównie drzew blokujących drogę. Spędzenie połowy dnia na wycinaniu drogi dla łodzi za pomocą siekier i maczet nie było niczym niezwykłym.
Pewnego upalnego popołudnia przewodnicy zrobili sobie przerwę na posiłek i odpoczynek. Jean oddaliła się od grupki, na tyle daleko, by poczuć się sama, ale na tyle blisko, by w razie potrzeby szybko wrócić do łodzi. Znalazła idealne miejsce, by chwilę posiedzieć, i wpadła w swego rodzaju leśny półsen, gdzieś poza zasięgiem czasu. Nagle drgnęła i odwróciła głowę, słysząc dziwny dźwięk. Jeden z przewodników z plemienia Tauripanów zamarł w bezruchu pośrodku rzeki. Podążyła za jego wzrokiem na drugi brzeg, gdzie dostrzegła dwóch nagich mężczyzn z napiętymi łukami, wycelowanymi w Indianina. Przyjrzała się jeszcze raz – nie byli to mężczyźni, lecz chłopcy. Uderzyło ją piękno ich skóry, miękkość rysów twarzy. Wyższy chłopiec uśmiechał się szelmowsko. Słyszała, że Indianie maczali końcówki strzał w trującym soku drzew, który może zabić acuri (gryzonia wielkości zająca) już po jednym, maleńkim ukłuciu. Zastanawiała się, ile strzał potrzeba, by zabić człowieka. Chłopcy jednak nie pozwolili swym strzałom ulecieć. Stali w bezruchu niczym pierwotny żywy obraz.
Przewodnicy byli ekspertami w dziedzinie nawigacji po wodospadach. Zachwycało ją, jak umiejętnie omijali wiry i małe kaskady, tak przerażające dla Włochów, obawiających się wywrotki, utraty dobytku i utonięcia. Po kilku tygodniach spędzanych codziennie w łodzi Indianie zdecydowali się zrobić sobie dzień wolnego na odpoczynek. Zjedli śniadanie, składające się z trzciny cukrowej i słodkiego ananasa. Enrico wraz z Indianami poszli ocenić cechy geologiczne terenu, podczas gdy Beppi wypoczywał w hamaku. Jean wzięła jedną z dwóch książek, które kupiła sobie na lotnisku w Ciudad Bolivar, i wybrała się w górę niewielkiego strumyka, by znaleźć miejsce, gdzie będzie mogła odsapnąć.
Ocieniona drzewami kapokowymi rzeka miała kolor indygo. Jean otworzyła książkę i zaczęła czytać, co pewien czas unosząc wzrok i dostrzegając gwarki, dzikie kaczki i ogromne papugi zwane guachama – o czerwonych, zielonych i żółtych piórach. Obserwowała je z mieszaniną zaciekawienia i nowego zaufania do otoczenia – pokonała paraliżujący lęk, że za każdym drzewem czają się jakieś oczy.
Czytała dalej ze zwykłym skupieniem, po czym przysnęła. Kilka chwil później otworzyła nagle oczy, tknięta niesamowitą siłą objawienia: „To ona! To przecież Polana!”. Z zachwytem przypomniała sobie niezwykłe przeżycie, jakiego doświadczyła w dzieciństwie. Jej serce rozpłynęło się w nieskończonej całości. Poczuła, jak ogarnia i pochłania ją całkowita pełnia, perfekcja, która zawsze jest i zawsze była. Czule przebiegła dłońmi po wielkich korzeniach, które trzymały ją w ramionach. Zniknęło wyobcowanie i lęk, które prześladowały ją od urodzenia. Wyzwolone w rodzimym żywiole, wszystkie jej zmysły otworzyły się, aż stopiła się z najwyższym porządkiem. Dwoistość świata rozpłynęła się w bezczasie, gdzie narodziny, śmierć, wzrost i rozpad stanowią część jednej wspaniałej, pięknej całości. Nareszcie była w domu, w pełni wpasowana w bicie serca dżungli dokładnie taka, jaka była.
„Wróciło całe podniecenie towarzyszące objawieniu, jakiego doznała mała dziewczynka”, napisała tamtej nocy w dzienniku. „Straciłam je, ale teraz na dorosłej Polanie, w największej dżungli świata, czuję się jak w domu, tak samo jak tamtego dnia, dawno, dawno temu, w lasach Maine”.
To poczucie przynależności i akceptacji, bycia na właściwym miejscu – nic nie mogło się z nim równać. Był to prawdziwy skarb, obietnica, którą – jak wyczuwała – miała dla niej dżungla. To niedoścignione uczucie było o wiele cenniejsze niż jakiekolwiek złoże diamentów. Miała wrażenie, jakby mieszkała w dżungli przez całe życie i miała w niej pozostać na zawsze.
Tej nocy zasnęła przy dźwiękach muzyki świerszczy i żab, cykających i rechoczących w idealnej harmonii.Rozdział 2
Następnego ranka Jean była pełna energii i fantastycznego poczucia wolności. Podczas dalszej podróży siedziała na przedzie łodzi, ciesząc się kolejną niespodziewaną przyjemnością: jej ciało aż kipiało energią.
Jednak po kolejnych dwóch wyczerpujących tygodniach drogi w górę rzeki zaczęła się niecierpliwić. Poczucie swobody rozwiało się, podekscytowanie przebywaniem w dżungli zblakło. Czuła się zmęczona. Miała ochotę na porządną szklankę mrożonej herbaty.
Pewnego dnia rzeka znienacka zwęziła się o połowę. Otaczał ich zwarty gąszcz aralii, szparagów, figowców i filodendronów. Enrico rozpoznał to miejsce – przedzierał się tędy wcześniej i szczegółowo opisał Jean i Beppiemu czekające ich wyzwanie.
– Będziemy musieli wspiąć się na stromą, granitową ścianę przy wodospadzie Arepuchi – powiedział. – Kładą na drodze przed czółnem kłody drewna i ciągną je cal po calu. Słońce jest bezlitosne, łatwo dostać udaru.
Następnie opisał ból, którego doświadczał wciąż na nowo, kiedy łódź ześlizgiwała się w szczelinę między głazami i wydostawała spod kontroli, ocierając mu łydki i kostki o granit. Jean i Beppi przerazili się na samą myśl. Obawiając się tego, co ich czeka, wiele dni przeżyli w strachu, szykując się na ciężką pracę i ból. Dotarli do wodospadu nastawieni na cierpienie, z góry nienawidząc każdej chwili poświęconej na transport.
Z ponurymi minami zabrali się do toczenia łodzi po skałach. Kiedy piroga przechylała się na bok, była tak ciężka, że przyciskała któregoś członka ekipy do rozpalonej skały, aż inni zdołali ją odsunąć. Po przebyciu jednej czwartej drogi w górę wszystkim krwawiły już kostki. Chcąc wymknąć się na chwilę odpoczynku, Jean pobiegła naprzód i wspięła się wysoko na skałę, by sfotografować scenę. Z tego punktu widzenia i w pewnej odległości od akcji zauważyła coś ciekawego. Miała przed sobą grupę mężczyzn zaangażowanych w jedno, wspólne zadanie. Dwóch z nich było spiętych, z marsową miną, denerwowali się na wszystko i na wszystkich, klnąc w niepowtarzalnym, toskańskim stylu. Indianie natomiast dobrze się bawili. Śmieszyła ich nieporęczność łodzi, zmagania z nią traktowali jako rozrywkę, rozluźniali się między kolejnymi pchnięciami, śmiali z własnych otarć i siniaków, a szczególne rozbawienie budziła łódź, kiedy chybocząc się w przód, przyciskała pod sobą najpierw jednego, a potem drugiego z nich. Ten, kto znalazł się z gołymi plecami na rozpalonym granicie, niezmiennie śmiał się najgłośniej – kiedy już odzyskał oddech.
Wszyscy mężczyźni wykonywali tę samą pracę. Wszyscy doświadczali zmęczenia i bólu. Wszyscy pocili się pod rozpalonym słońcem. Ich sytuacja nie różniła się niczym, oprócz jednego: Jean i Włosi zostali nauczeni przez swoją kulturę, że taki zestaw warunków stanowi samo dno na skali dobrego samopoczucia. I w ogóle nie mieli świadomości, że mają jakiś wybór, jakąkolwiek inną opcję, jak podejść do sytuacji i ją przeżyć. Indianie też nie mieli świadomości wyboru. Oni też zostali nauczeni radzić sobie ze swoją sytuacją w konkretny sposób. Nie mieli wyboru. Naprawdę byli w świetnych humorach. Najwyraźniej cieszyła ich wspólna praca. Ci teoretycznie prymitywni ludzie przed przeprawą nie kontemplowali całymi dniami swojego przerażenia. Każde posunięcie łodzi w przód traktowali jak zwycięstwo, jak powód do radości.
Jean skończyła fotografować scenę i wróciła do ekipy, rezygnując z cywilizowanego podejścia i prawdziwie rozkoszując się resztą przeprawy. Nawet skaleczenia i siniaki łatwo dały się ograniczyć do tego, czym były w istocie: drobnych ranek, które wkrótce się zagoją i które nie wymagają ani nieprzyjemnej reakcji emocjonalnej, takiej jak złość czy użalanie się nad sobą, ani nawet obawy o to, ile jeszcze ran będzie trzeba wytrzymać przed końcem długiej przeprawy. Wręcz przeciwnie, okazało się, że potrafi docenić doskonałą budowę swojego ciała, które samo potrafi się załatać, bez żadnych instrukcji z jej strony.
Jednak wyzwolenie w końcu ustąpiło tyranii przyzwyczajenia, potężnej sile warunkowania kulturowego, którą można zlikwidować tylko za pomocą nieustannego, świadomego wysiłku. Jean nie potrafiła przywołać zaangażowania potrzebnego, by podtrzymać poczucie swobody, które tego dnia odkryła. Nie wykonawszy koniecznego wysiłku, wyszła z tego doświadczenia bez większych korzyści, chociaż nowa świadomość nigdy jej nie opuściła.
Na szczycie wodospadu Arepuchi Indianie zrobili się bardzo czujni. Wkroczyli na terytorium Sanema – i to bez pozwolenia. Codziennie późnym popołudniem, kiedy zaczynał zbliżać się wieczór, przewodnicy wykrzykiwali w ciemniejący las: „Szamatari!”. Jean słyszała w tym powitaniu lęk, ale Sanema się nie pokazywali.
Tauripanowie dobrze wiedzieli, że Sanema są w stanie wojny z innymi klanami. Wiedzieli też, że to kanibale. Jednak ten zacięty, wojowniczy lud dawno już zarzucił praktykę pieczenia i zjadania swoich wrogów. Zgodnie ze swoimi wierzeniami wciąż jednak zjadał po śmierci własnych współbraci. Ciała z największym szacunkiem spalano, po czym popioły mieszano z bananami. Następnie członkowie rodziny wypijali mieszankę z wodą. Dzięki temu moc osoby zmarłej wnikała w ich ciała, przez co zostawała zachowana i zwiększała potęgę plemienia.
Kiedy dwa dni później dotarli do wioski Sanema, przywitano ich podejrzliwie. Tauripanowie rozbili obóz pięćdziesiąt jardów w dół rzeki i czekali, czy Sanema przyzwyczają się do ich obecności. Przez dwa tygodnie jeden członek plemienia codziennie siadał w lesie niedaleko ich małego obozowiska, obserwując wysokich, dziwnie wyglądających białych ludzi. Zwyczaj ten zmienił się, gdy pewnego dnia do jednego ze strażników na pewien czas przyłączył się wódz plemienia. Następnego dnia jeden z Indian przyszedł do obozowiska i przywitał obcych.
– To szeryf wodza – powiedział Enrico. – Nie patrz mu w oczy, chyba że odezwie się bezpośrednio do ciebie – poinstruował Jean.
Minął kolejny tydzień, zanim obcym wolno było podejść do wioski. Początkowo tylko na obrzeża. Minęło kolejne kilka dni. Czwartego wieczoru dwie kobiety przyniosły im misy z jedzeniem: świeżo złapane ryby zawinięte w liście bananowca i mieszankę warzyw leśnych. Był to znak, na który czekali przewodnicy, oznaczał bowiem, że wypełnili swój obowiązek i zasłużyli na swoje solidne wynagrodzenie. Spokojni, że Jean, Enrico i Beppi będą wśród Sanema bezpieczni, mogli teraz wrócić do swojej wioski.
Jean pokonała swój lęk przed Indianami w chwili, gdy podeszły do nich kobiety, nawiązując kontakt wzrokowy z nią, nie z Enrikiem czy Beppim. Nie były wystraszone, ich postawa wyrażała serdeczną gościnność. W tej chwili wszystkie i wszelkiego rodzaju uprzedzenia, które podświadomie żywiła, wszelkie podejrzenia, że dzicy to jacyś podludzie, zniknęły całkowicie.Rozdział 3
Przed nadejściem tego słonecznego, mediolańskiego poranka w 1951 r. Jean nigdy nie wyobrażała sobie, że może zostać podróżniczką i pojechać do prawdziwej dżungli. Kiedy jednak otworzyły się drzwi, przeskoczyła ze znanego świata, który zamieszkiwała przez całe życie, w przygodę, która pod każdym względem miała zabrać ją daleko w nieznane.
Nie miała czasu na zastanowienie.
– Nie jedź beze mnie – powiedziała. Było to bardziej żądanie niż prośba. Jean przepychała się przez zatłoczony hol hotelu Excelsior. Słowa hrabiego Enrica: „Pociąg do Paryża odjeżdża o piątej” rozbrzmiewały jej jeszcze w uszach. Niemal go nie znała, a jego finansistę, niskiego, otyłego mężczyznę zwanego Beppi Orlando, poznała zaledwie dziesięć minut wcześniej. Ale to nie miało znaczenia, pojechałaby do dżungli z każdym.
Wyszła na popołudniowe słońce i spojrzała na zegarek. Czwarta trzydzieści pięć. Jej pensjonat znajdował się trzy ulice dalej – w kierunku przeciwnym niż stacja kolejowa Milano Centrale. Odwróciła się na wschód i ruszyła chodnikiem, widząc, że jej krok jest dłuższy niż jakiegokolwiek innego przechodnia na ulicy. Pierwszy raz w życiu była wdzięczna za swoje długie, chude nogi.
Sporo wyższa od przeciętnej Amerykanki, uważała się za niezgrabną i zbyt chudą. Nic, nawet seria zleceń w charakterze modelki, nie zdołało przekonać jej, że jest inaczej. Nie brała nawet pod uwagę zdania swojej ciotki Mouse, odnoszącej sukcesy dziennikarki współpracującej z Vanity Fair, którą zawsze podziwiała. Mouse była jedyną osobą w rodzinie znaną nie z urody, braki nadrabiała jednak stylem i miała dobrą reputację w świecie mody. Zanim kilka miesięcy wcześniej Jean opuściła rodzinny Nowy Jork, Mouse przedstawiła ją prezesowi Condé Nast. Obiecał przekazać Ivie Patcevitchowi, szefowi Vogue Paris, że Jean udaje się do Europy, by ten zapewnił jej zlecenia jako modelce.
– Będzie cię oczekiwać – rzekła ciotka. – Zadzwoń do niego, kiedy dojedziesz.
Dwa miesiące po przyjeździe do Paryża Jean zadzwoniła do Patcevitcha.
– Gdzie się pani podziewała? – spytał.
Następnego dnia zadzwonił do niej ze zleceniem. Miała pracować ze słynnym francuskim fotografem, scenerię stanowiła łódź na Sekwanie.
– Nie było to jakoś szczególnie przyjemne – powiedziała wyniośle wiele dziesiątek lat później. Zadarła nos, przyjmując charakterystyczną dla siebie postawę jestem-ponadto, ostro kontrastującą z wyczuwalnym brakiem poczucia własnej wartości. – Bycie modelką to nie powód do dumy.
Niedługo później Jean dostała propozycję pracy jako modelka u Diora, ale odrzuciła ją. Nie lubiła zobowiązań, akceptowała więc tylko sporadyczne zlecenia, które ich nie wymagały. Wolała pracować jako tłumaczka, nauczywszy się bez formalnych studiów językowych płynnie mówić po francusku i hiszpańsku.
Po wielu miesiącach podróży po Europie, bywania na „odpowiednich” przyjęciach i spotykania się z „właściwymi” ludźmi wsiadła w pociąg do Wenecji. Była zdecydowana nauczyć się płynnie mówić po włosku. Znalazła tam wygodny pensjonat, gdzie mieszkała przez kilka tygodni. Właśnie wtedy znów spotkała hrabiego Enrica i dowiedziała się o jego zbliżającym się wyjeździe do dżungli.
Jean wbiegła po schodach pensjonatu i chwyciła telefon na podeście pierwszego piętra. Właściciel odebrał telefon, a ona poprosiła, by natychmiast przygotował rachunek. „E mi chiami un taxi”. Popędziła przez hol do swojego pokoju, szczęśliwa, że nigdy tak naprawdę się nie rozpakowała.
Siedząc w taksówce, miała chwilę, żeby się zastanowić. Nigdy wcześniej nie postępowała w sposób tak zdecydowany. Czuła, że czekają ją niewyobrażalne zagrożenia, ale nie chciała teraz o tym myśleć. Tak naprawdę w ogóle nie chciała o niczym myśleć, za to zaczęła drżeć z podniecenia.
Taksówka podjechała do krawężnika przed stacją. Wręczyła kierowcy dziesięć tysięcy lirów i wyskoczyła z walizką w ręku. Powietrze przeszył dźwięk gwizdka. Rozległ się głos konduktora: „Wszyscy wsiadać!”. Nie było czasu kupować biletu. Wbiegła na stację i ruszyła prosto na peron, przeciskając się przez ciężkie drzwi dokładnie w chwili, gdy konduktor wszedł na metalowy schodek drugiego wagonu i uniósł ramię, by dać sygnał do odjazdu.
– Stać! – krzyknęła. Koła pociągu zaczęły piszczeć po szynach. Ruszyła biegiem, z walizką obijającą się o nogi. Sztywno wyprostowany konduktor zerknął w jej stronę i potrząsnął głową. Wrzasnęła: – Zatrzymać pociąg! – z autorytetem, którego tak naprawdę nie miała i myślami zmusiła konduktora, by wyciągnął rękę. Chwilę potem stała obok niego w jadącym pociągu.
Gdyby miała czas rozważyć wszystkie za i przeciw, być może przepuściłaby tę okazję. Tymczasem dopiero kiedy rozsiadła się w przedziale, zdała sobie sprawę z tego, co się właśnie stało. Jestem w drodze do prawdziwej dżungli!, pomyślała. Konsekwencje były nieobliczalne i przerażające. Spojrzała na wszystkie walizki spiętrzone wysoko w rogu i ogarnęły ją wątpliwości – ale tylko na chwilę. W końcu wykopywanie diamentów z dna rzeki głęboko w dżungli brzmiało o wiele ciekawiej niż pozowanie do zdjęć czy jakiekolwiek inne zajęcie, jakie mogła sobie wyobrazić.
Kiedy tylko wymawiała słowo dżungla, czy to w myślach, czy na głos, jej świadomość zalewało to poczucie pełni, którego doświadczyła jako dziecko w lasach Maine. Wciąż odczuwała je w każdej części ciała. Wydawało się, że nawet tlenu w powietrzu jest więcej. Wszelkie wątpliwości dotyczące wyjazdu z Enrikiem wyleciały przez zakurzone okienko pociągu.