- promocja
Jedyni dobrzy Indianie - ebook
Jedyni dobrzy Indianie - ebook
Dziesięć lat temu Ricky, Gabe, Lewis i Cassidy zastrzelili kilka jeleni. Dzieje się tak co rok, od niepamiętnych czasów. Od zawsze. Tym razem jednak było inaczej.
Dekadę później ci sami ludzie stają się tropioną zwierzyną. Spętani więzami dziedzictwa kulturowego, społecznym konwenansem i uwięzieni w bezkresnym krajobrazie muszą – oni sami i ich dzieci – stawić czoło rozwścieczonemu duchowi…
Jedyni dobrzy Indianie kreślą obraz Natury wywierającej zemstę na przedstawicielach pokolenia, które chyba od początku było stracone. Zmagający się ze swoją spuścizną rodzice, mężowie, synowie walczą z demonem na marginesie społeczeństwa, w którym nie ma dla nich miejsca.
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67353-85-4 |
Rozmiar pliku: | 1,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Williston, Dakota Północna
Nagłówek dla Richarda Boss Ribs będzie brzmiał: indianin zabity w bójce przed barem.
Można to i tak ująć.
Ricky zatrudnił się przy wierceniach w Dakocie Północnej. Ponieważ był jedynym Indianinem w ekipie, nazywali go Wodzem. Ponieważ był młody i – najprawdopodobniej – zatrudniony tylko tymczasowo, zawsze wysyłali go na dół, żeby naprowadzał łańcuch. Za każdym razem, gdy wracał z kompletem palców, pozdrawiał wszystkich przy wieży gestem uniesionych kciuków. Pokazywał, że jest farciarzem, którego nic się nie ima.
Ricky Boss Ribs.
Zwiał z rezerwatu zaraz po tym, jak jego młodszy brat Cheeto przedawkował w cudzym salonie, przed telewizorem nastawionym – tak powiedzieli Ricky’emu – na odbiór sygnału z kamery na parkingu przed supermarketem. Ta myśl nie dawała Ricky’emu spokoju. Ten kanał oglądali tylko naprawdę najstarsi ze starych; nieustannie przypominał im, jak bardzo gówniane jest życie w rezerwacie, jak bardzo nudne i bezsensowne. A jego młodszy brat nigdy nie oglądał nawet normalnej telewizji, nie był w stanie wysiedzieć spokojnie przed ekranem. Wolał czytać komiksy.
Zamiast dreptać w kółko podczas czuwania przy zwłokach, a później sterczeć na rodzinnej parceli za East Glacier, gdzie wszyscy parkowali na leśnej drodze i potem musieli podjechać aż pod same groby, żeby zawrócić, Ricky czmychnął do Dakoty Północnej. Początkowo celował w Minneapolis, znał tam parę dziewczyn, ale w pół drogi natknął się na nafciarzy, którzy werbowali do roboty i powiedzieli mu, że chętnie zatrudniają Indian ze względu na ich wrodzoną odporność na zimno. To oznaczało, że może w zimie nie będą zwalniać.
Siedząc w małej pomarańczowej przyczepie kempingowej, w której rozmawiali, Ricky kiwał głową, tak, to prawda, Czarne Stopy nie marzną, i nie, nie zwieje w połowie tygodnia i nie zostawi ich na lodzie. Nie powiedział im, że odporność na zimno nie bierze się z faktu, że człowiek ma gówniane ciuchy, tylko po prostu po jakimś czasie przestaje narzekać, bo od narzekania nie robi mu się cieplej. Nie wspomniał też o tym, że po pierwszej wypłacie rusza dalej, do Minneapolis, do widzenia państwu.
Brygadzista, z którym rozmawiał, był gruby, ogorzały i taki jakby jasnowłosy, z brodą jak druciak do mycia naczyń. Kiedy wyciągnął rękę ponad stołem, żeby uścisnąć dłoń Ricky’ego i spojrzeć mu w oczy, otaczający ich świat współczesny zniknął na całe długie mgnienie oka i nagle znaleźli się w płóciennym namiocie, brygadzista był w mundurze oficera kawalerii, a Ricky już kombinował, jak zdobyć taki mundur z mosiężnymi guzikami, i w ogóle nie myślał o leżącym na stole dokumencie, na którym przed chwilą złożył podpis.
Przez ostatnie kilka miesięcy takie przeskoki zdarzały mu się coraz częściej, od czasu marnych zimowych łowów aż do teraz, do tej rozmowy o pracę, bez przerwy nawet na śmierć Cheeta na tamtej kanapie.
Cheeto nie nazywał się tak od urodzenia, ale miał piegi i pomarańczowe włosy, więc też niełatwo mu się było tego imienia pozbyć.
Ricky zastanawiał się, jak wypadł pogrzeb. I czy jakiś mulak poszturchuje w tej chwili nosem druciane ogrodzenie dookoła tych wszystkich nieżywych Indian. Ciekawe, co taki jeleń naprawdę tam widzi; może po prostu bierze dwunogi na przeczekanie?
Cheetowi na pewno by się spodobał, pomyślał Ricky. Cheeto nigdy nie należał do tych dzieciaków, które wcześnie wstają, żeby o świcie być już w lesie. Lubił piwo i nie lubił zabijania, pewnie najchętniej zostałby wegetarianinem, gdyby w rezerwacie taka opcja wchodziła w grę. Przez te pomarańczowe włosy i tak był już łatwym celem, gdyby na dodatek żywił się zieleniną jak królik, jeszcze więcej durnych Indian ustawiałoby się w kolejce, żeby go załatwić.
A potem i tak umarł na tej kanapie, i to nawet nie z cudzej ręki, tylko z własnej, i właśnie wtedy Ricky doszedł do wniosku, że czas spieprzać z rezerwatu. Pewnie, przez tydzień albo dwa mógł być popychadłem u nafciarzy. Tak jak mógł pomieszkać w huśtanej wiatrem przyczepie z trójką białych chłopaków. Nie miał nic przeciwko temu, żeby nazywali go Wodzem, chociaż miał świadomość, że gdyby żył w czasach wojen plemiennych i polowań na bizony, byłby zwykłym ciurą obozowym. Obojętne, jak w epoce łuków i strzał nazywano takich przeciętniaków jak on, taka właśnie byłaby rola Ricky’ego Boss Ribs.
W dzieciństwie natknął się w bibliotece na ilustrowaną książkę o stadach bizonów zaganianych przez Czarne Stopy na skraj Urwiska Zmiażdżonej Głowy, czy jak ono się tam nazywało, i skaczących w przepaść. Pamiętał, że bohater tej książki, młody chłopak, wytypowany do tego, żeby w narzuconej na ramiona pelerynie z cielęcej skóry pędzić na przedzie przed bizonami, wygrywał wszystkie wyścigi, w których dzieciaki rywalizowały na oczach starszyzny, i najlepiej wspinał się na drzewa, bo musiał być szybki, żeby nie dać się stratować tym wszystkim tonom mięsa, i mieć silne, zręczne ręce, żeby po skoku w przepaść złapać się przywiązanej do szczytu urwiska liny i bezpiecznie zawisnąć na niej przy ścianie.
Jakie to było uczucie, tkwić tam nieruchomo, gdy na wyciągnięcie ręki szybowały w powietrzu kolejne rozryczane bizony, najpewniej na sztywnych nogach, niepewne, kiedy dotkną ziemi? Jakie to było uczucie, dostarczać mięsa całemu plemieniu?
W ostatnie Święto Dziękczynienia prawie to zrobili, Ricky, Gabe, Lewis i Cass, naprawdę chcieli to zrobić, chcieli choć raz stać się takimi właśnie Indianami, pokazać wszystkim w Browning, jak to się robi, ale wtedy sypnęło obficie mokrym śniegiem, wszystko się popieprzyło i Ricky wylądował w Dakocie Północnej, jakby nie wiedział, że nie ma tu czego szukać.
Jebać to.
W Minneapolis zapoluje co najwyżej na taco i jakieś wyro.
A tymczasem wystarczy mu to piwko.
Klientami baru byli sami nafciarze. Na razie obeszło się bez bitki, ale wieczór był jeszcze młody. Był jeszcze jeden Indianin, chyba Dakota: pociągał z flaszki w kącie obok stołów bilardowych. Skinął Ricky’emu głową na powitanie, Ricky odpowiedział w ten sam sposób, ale poza tym dzielił ich dystans nie mniejszy niż Ricky’ego i resztę jego ekipy.
Co ważniejsze, była tam też blond kelnerka, balansująca w tłumie tacą pustych kufli. Śledziło ją co najmniej pięćdziesiąt par oczu. Ricky’emu przypominała wysoką dziewczynę, z którą Lewis w lipcu uciekł do Great Falls; pewnie dawno puściła go kantem, więc Lewis siedzi gdzieś tam w takim samym barze jak ten i tak samo otwiera piwo.
Ricky uniósł butelkę w geście powitania na wskroś dzielących ich mil.
Cztery piwa i dziewięć piosenek country później stał w kolejce do pisuaru. Kolejka zaczynała się już w holu, a kiedy poprzednio szedł się odpryskać, było widać, że goście leją już także do umywalki i kosza na śmieci. Już wtedy powietrze w kiblu miało żółty odcień i ziarnistą fakturę, prawie zgrzytnęło mu w zębach, kiedy niechcący otworzył usta. Nie było gorzej niż w sraczu przy wieży wiertniczej, ale na wieży można też było rozpiąć spodnie i lać gdzie popadło w plenerze.
Cofnął się do baru, dopił piwo, bo gliny wprost uwielbiają przyłapać Indianina z flaszką pod gołym niebem, przepchnął się do drzwi, żeby się przewietrzyć i – być może – obsikać jakiś słupek w płocie, który rozpaczliwie dopominałby się o podlanie.
Przy wyjściu bramkarz zatrzymał go, kładąc mu masywne łapsko na piersi, i poradził, żeby może jednak nie wychodził; mówił coś o limicie gości w barze i zaleceniach straży pożarnej.
Ricky wyjrzał przez otwarte drzwi na gromadę czekających na wejście robotników i kowbojów. Ich oczy zabłysły, chociaż nie było w nich cienia prośby. Musiałby odstać swoje w tej kolejce, żeby wejść z powrotem – tyle że w tej chwili decyzja nie należała już do niego, prawda? Za jakieś dziewięćdziesiąt sekund, nie więcej, tak czy inaczej zacznie lać, więc jeśli miał jakąkolwiek szansę zrobić to w miejscu, w którym się nie obszcza… Cóż.
Chętnie postoi potem pół godziny przed barem, żeby znów móc się pogapić na tę blond kelnerkę. Obrócił się bokiem i prześliznął obok bramkarza, skinąwszy mu głową na znak, że wie, co robi. Pierwszy nafciarz z kolejki już pchał się na jego miejsce.
Nie miał nawet czasu przejść na sztywnych nogach na tyły, gdzie cuchnące worki z odpadkami zastępowały śmietnik. Ruszył przed siebie, wszedł prosto w morze pickupów zaparkowanych przed barem z grubsza w równych rzędach i zaczął lać, zanim dobrze się zatrzymał. Siknęło jak z węża strażackiego, aż musiał się odchylić w tył.
Zamknął oczy z czystej rozkoszy, jakiej nie czuł od tygodni. Kiedy je otworzył, odniósł wrażenie, że nie jest już sam.
Otrząsnął się.
Tylko głupi Indianin przepycha się jakby nigdy nic obok białych robociarzy, którzy są święcie przekonani, że zajmowane przez niego miejsce w barze należy się – z mocy prawa – im, nie jemu. Nie przeszkadza im Wódz w roli pomagiera przy wierceniach, ale kiedy rozchodzi się o to, kto będzie się mógł gapić na białą kobietę, sprawy nagle zaczynają wyglądać zupełnie inaczej, prawda?
Głupi, zrugał się w duchu Ricky. Głupi, głupi, głupi.
Podniósł wzrok na maskę samochodu, po której zamierzał się prześliznąć, i dalej, na pakę ładunkową pickupa, na którą zamierzał później wskoczyć; miał nadzieję, że nie jest pełna niespodzianek, na których można skręcić kostkę. Banda białych z łatwością może wklepać Indianina w ziemię, bez dwóch zdań, takie rzeczy zdarzają się na HiLine co tydzień. Najpierw jednak muszą go złapać. Odkąd zaś stał się o dobre trzy funty cieczy lżejszy i szybko trzeźwiał, nawet były zawodowy futbolista nie miałby ani cienia szansy, by capnąć go za kołnierz.
Uśmiechnął się pod nosem i kiwnął głową, żeby dodać sobie odwagi. W myślach sięgnął po broń, która nie mieściła mu się cała w głowie, a którą w rzeczywistości trzymał za siedzeniem pickupa pozostawionego przy wieży. Wyjeżdżając z Browning, zabrał wszystkie strzelby i karabiny, nawet te należące do wujów i dziadka (trzymano je wszystkie w jednej szafce przy drzwiach), i zgarnął galonową torbę foliową pełną najróżniejszych nabojów. Któreś musiały pasować.
Spodziewał się, że po przybyciu do Minneapolis będzie potrzebował pieniędzy, a broń najłatwiej upłynnić. Tyle że po drodze trafiła mu się robota, a potem zaczął rozmyślać o tym, w jaki sposób wujowie zaopatrzą swoje lodówki przed zimą.
Na rozległym parkingu robociarskiego baru w Dakocie Północnej Ricky przysiągł solennie, że odeśle całą broń z powrotem do domu. Tylko czy będzie musiał zdemontować zamki i wysłać je w osobnych paczkach? Tak żeby karabiny przestały być karabinami?
Tego nie wiedział, wiedział natomiast, że w tej chwili bardzo by mu się przydała półautomatyczna śrutówka kaliber .3006 – w razie potrzeby mógłby z niej strzelać, ale przede wszystkim mógłby nią machnąć raz i drugi. Lufa zostawiała ładne półksiężycowate ślady na policzkach, czołach i klatkach piersiowych, a kolba idealnie nadawała się do gruchotania szczęk.
Może legnie tu, na tym parkingu, w kałuży własnych szczyn, ale usmolone białe chłopaki zapamiętają tę Czarną Stopę i na przyszłość dwa razy się zastanowią, czy czepiać się takiego jak on, gdyby znów pojawił się w ich barze.
Żałował, że nie ma z nim Gabe’a. Gabe lubił takie klimaty, zabawy w Indian i kowbojów na wszystkich parkingach świata. Wydałby ten swój durny okrzyk wojenny i poszedł na całość. Każdy dzień z jego niedorzecznego życia był dla niego jak dzień sprzed stu pięćdziesięciu lat.
Kiedy Gabe był przy nim… Ricky zmrużył oczy i jeszcze raz skinął głową, żeby dodać sobie otuchy, choćby udawanej. Żeby choć trochę upodobnić się do Gabe’a. Bo przy Gabie sam miał ochotę wydać taki okrzyk, a wtedy, odwróciwszy się do białych chłopaków, mógłby się poczuć tak, jakby trzymał w ręce tomahawk; jakby twarz miał pomalowaną w gruzłowate, kontrastowe czernie i biele, może z dodatkiem grubej na palec czerwonej krechy na prawym policzku.
W takich chwilach ubywa człowiekowi lat.
– No dobra – powiedział.
Zacisnął pięści, pierś zafalowała mu gwałtowniej, i odwrócił się, żeby mieć to z głowy. Zęby zwarł tak mocno, że nawet gdyby nadział się w tej chwili na czyjś kułak, niespecjalnie by nim to wstrząsnęło. Ale…
Nikogo nie ma?
– Co jest, do… – zaczął i ugryzł się w język.
Coś jednak tu było.
Ogromny ciemny kształt gramolił się na maskę perłowobiałego nissana 280Z, który wyglądał jak z innej planety. Nie był to koń, którego odruchowo sobie wyobraził. Uśmiechnął się: to był jeleń. Wapiti. Duży, muskularny młody samiec z nierozgałęzionym porożem, za głupi, żeby się zorientować, że to miejsce dla ludzi, nie dla zwierząt. Prychnął, skoczył i zderzył się z pickupem zaparkowanym z prawej strony; śliczna pochyła maska małego nissana zaklęsła się w środku od racic, a po bokach wywinęła do góry jak taco, ale nissan przynajmniej głośno nie protestował. Za to uderzony przez jelenia pickup poczuł się wyraźnie urażony: alarm zawył donośnie i zwierzak wrył racice w ziemię. Zamiast jednak wybrać którąś z dwudziestu oczywistych dróg ucieczki przed przeraźliwym wyciem, przegramolił się przez maskę jazgoczącego pickupa i zsunął się na ziemię po jego przeciwnej stronie.
Jak pijany grzmotnął w kolejny samochód, i jeszcze jeden. Wszystkie alarmy zawyły. Wszystkie reflektory zaczęły błyskać.
– Co w ciebie wstąpiło, gościu? – zdumiał się Ricky.
Był pod wrażeniem, ale nie trwało to długo, bo jeleń zawrócił w przejściu między samochodami, spuścił łeb jak całkiem dorosły byk i popędził prosto na niego.
Ricky rzucił się w bok, na sąsiedni samochód. Włączył się kolejny alarm.
– Masz coś do mnie? – zawołał i sięgnął na oślep na pakę najbliższego wozu.
Ściągnął stamtąd przerośnięty klucz nastawny bez dolnej szczęki, w sam raz do odstraszenia zwierzęcia. Taką przynajmniej miał nadzieję.
Mniejsza z tym, że jeleń był od niego dobre pięćset funtów cięższy.
I że generalnie jelenie się tak nie zachowują.
Usłyszawszy prychnięcie za plecami, okręcił się w miejscu, zamachnął i zaokrągloną główką klucza trafił prosto w boczne lusterko wysokiego forda. Ford rozjazgotał się wściekle, zaczął błyskać wszystkimi posiadanymi lampami, a gdy Ricky ponownie odwrócił się na dźwięk skrobiących po ziemi racic, stwierdził, że to nie racice, tylko buty.
Wszyscy robotnicy i kowboje z kolejki przed barem.
– Ale to on… to on… – wyjąkał.
Ściskał klucz jak łyżkę do opon. Wszystkie samochody w pobliżu krzyczały z bólu, oświetlając wyrządzone im szkody. On też je zobaczył – i zobaczył, co widzą ci biali: oto Indianiec został przez kogoś źle potraktowany w barze, a ponieważ nie wiedział, kto czym jeździ, zaczął się wyżywać na wszystkich brykach jak leci.
Typowe. Za chwilę któryś z nich powie, że Ricky znalazł się daleko od rezerwatu, i wtedy to, co i tak musiało się wydarzyć, będzie mogło się rozpocząć.
Chyba że Ricky chciałby, na ten przykład, przeżyć.
Rzucił klucz w błoto i wyciągnął przed siebie rękę.
– Nie, nie, nie, nie rozumiecie…
Ale oni rozumieli.
Kiedy ruszyli naprzód, żeby załatwić go w uświęcony tradycją sposób, odwrócił się, przeskoczył nad maską 280Z (którego wcale nie zmasakrował), przeżył chwilę grozy, gdy czyjeś wyciągnięte palce zahaczyły o jego szlufkę do paska, wyrwał się okrężnym ruchem bioder, poleciał w przód, niemal upadł, oparł się rękami o ziemię i przebiegł parę kroków prawie na czworakach. Butelka po piwie świsnęła mu koło głowy i roztrzaskała się na atrapie chłodnicy samochodu przed nim. Zasłonił oczy dłońmi i spróbował obiec pickupa z boku. Nie do końca mu się udało: zahaczył biodrem o ostatni pionowy pręt atrapy, odbił się, zakręcił w miejscu… i zderzył się z następnym autem, uruchamiając następny durny alarm.
– Kurwa, no! – wydarł się na tego pickupa, na wszystkie pick upy i wszystkich kowbojów, na całą Dakotę Północną, wszystkie pola naftowe i w ogóle całe Stany.
I kiedy tak pędził pomiędzy samochodami i odpychał się od lusterek wstecznych, żeby dodatkowo przyśpieszyć (dwa z nich zostały mu w rękach), poczuł, że się uśmiecha, uśmiecha się uśmiechem Gabe’a.
Więc takie to jest uczucie…
– Tak! – wykrzyknął.
Burza strachu i adrenaliny przewalała mu się pod czaszką i rozbijała wszelkie myśli. Odwrócił się i zaczął biec tyłem, celując wyprostowanymi rękami w goniących go robotników. Cztery kroki po wykonaniu tego wiekopomnego gestu wypadł spomiędzy samochodów na otwartą przestrzeń, jakby na skraj pola, gdzie należałoby zawrócić podczas orki, zahaczył lewym obcasem o kamień albo zmrożoną kępę trawy i wyciągnął się jak długi.
Patrzył, jak ciemne kształty jednym skokiem przesadzają samochody, kowbojskie kapelusze unoszą się w powietrze wraz z nimi, ale zamiast opaść, sylwetki roztapiały się w mroku nocy.
– Ci biali to potrafią skoczyć… – mruknął, nie do końca pewny, co właściwie widzi.
Odwrócił się, zerwał na nogi i znów puścił się biegiem.
Kiedy tupot ciężkich butów rozległ się bardzo blisko, zbyt blisko, by mógł go spokojnie znieść, gdy wiedział, że nadeszła właściwa chwila, złapał się obszernego błotnika z włókna szklanego i wczepiony weń zrobił ostry, niespodziewany skręt o dziewięćdziesiąt stopni, po którym powinien wyrżnąć prosto w skrzynię ładunkową pickupa, gdyby jednocześnie nie przypadł na wznak do ziemi i nie spróbował wśliznąć pod samochód, sunąc po błocie śliskimi obcasami roboczych buciorów.
Nauczył się tej sztuczki w wieku dwunastu lat, kiedy był gibki i giętki niczym wąż.
Zawieszenie pickupa było w sam raz wysokie, żeby się pod nim zmieścił. Impet poślizgu przeniósł go przez pół drogi; żeby pokonać drugą połowę i wyczołgać się spod auta, musiał się od czegoś odepchnąć. Wyciągnął rękę do góry w poszukiwaniu jakiegoś chwytu. Skóra na wnętrzu dłoni i palców od razu mu zadymiła od dotyku trzycalowej rury wydechowej. Zaskomlał, ale nie zawahał się ani przez moment i wynurzył się po drugiej stronie pickupa z takim impetem, że od razu wpadł na stojącego obok grata, który – dla odmiany – nie miał autoalarmu. Dwa wozy dalej ciemne kształty zawróciły w miejscu, rozglądając się na prawo i lewo w poszukiwaniu Indiańca.
Schyl się, upomniał się w duchu. Zniknął i zaczął biec na ugiętych nogach, w pozie, która wydawała mu się wojskowa, jakby znalazł się w okopach, a w górze furkotały pociski. Tego ostatniego nie można zresztą było wykluczyć.
– Tam jest! – wydarł się jeden z robotników.
Jego głos dobiegał jednak z dość daleka i Ricky wiedział, że facet się pomylił. Zaraz rzucą się na kogoś innego, kto zajmie ich na następne dziesięć, dwadzieścia sekund, dopóki nie zauważą, że wcale nie jest Indianinem.
Dziesięć samochodów od nich wreszcie się wyprostował, żeby zerknąć, czy przypadkiem Dakota z baru nie obrywa przez niego.
– Tutaj jestem – zawołał, chociaż niezbyt głośno, po czym odwrócił się i wyszedł spomiędzy samochodów w ostatnim rzędzie prosto do rowu odpływowego przy wąskiej wstążce asfaltu, która go tu sprowadziła, oddzielającej bar od ciągnącej się całymi milami skutej mrozem prerii.
Czekała go wędrowna noc. Zimna. Noc ukrywania się przed reflektorami samochodów. Dobrze, że jestem Indianinem, pomyślał. Wciągnął brzuch i zapiął suwak kurtki. Zimno nie robi na Indianach wrażenia, prawda?
Parsknął śmiechem i dymiącą dłonią pokazał całemu barowi środkowy palec, bez odwracania się, ot tak, przez ramię, po czym wyszedł na wyblakły asfalt. W tej samej chwili butelka roztrzaskała się tuż obok jego buta.
Wzdrygnął się, skulił, obejrzał do tyłu na masę cieni – rąk, nóg i krótkich fryzur przemykających wśród samochodów. Wypatrzyli go, dostrzegli jego indiańską sylwetkę na tle zmrożonych jasnych traw.
Poirytowany syknął przeciągle przez zęby, potrząsnął głową na boki i przeciął asfalt w poprzek, żeby sprawdzić, jak daleko będą chcieli się posunąć. Czy aż tak zależy im na dorwaniu Indianina, że w listopadzie pobiegną za nim na prerię, czy też wystarczy im przepędzenie go spod baru?
Zamiast zaufać oblodzonemu żwirowemu poboczu, zjechał po nim do rowu, pozwolił, żeby impet poślizgu postawił go na nogi, gdy tylko podeszwy butów przyszorowały o trawę, i pochylony w przód płynnie przeszedł do biegu.
I tak byłby się przewrócił, nawet gdyby nie zahaczył brzuchem o górny drut ogrodzenia. Gładko fiknął koziołka, wyrywając przy tym najbliższe słupki, i z całkiem konkretną siłą wpadł twarzą w chrzęszczącą trawę po drugiej stronie. Przeturlał się na plecy i spojrzał w usiane gwiazdami czarne niebo. Przyszło mu do głowy, że może powinien był po prostu zostać w domu, pójść na pogrzeb Cheeta, nie wykradać rodzinnej broni. Może w ogóle nie należało opuszczać rezerwatu.
Rzeczywiście, nie należało.
Morze zielonych oczu wpatrywało się w niego z tej strony, z której powinna się rozciągać tylko otwarta przestrzeń i oszroniona preria. Wielkie stado wapiti czekało na niego, zagradzając mu drogę. Drugie takie samo stado napierało na niego z tyłu – stado ludzi, którzy tymczasem wylegli na asfalt: podniesione głosy, zaciśnięte pięści, łyskające białka oczu.
indianin zabity w bójce przed barem.
Można to i tak ująć.Piątek
Piątek
Lewis stoi w przykrytym skośnym stropem salonie domu, który wynajmują z Petą, i patrzy wprost na reflektorek nad kominkiem, prowokując go, żeby się włączył właśnie teraz, kiedy jest obserwowany.
Bo na razie włącza się i świeci niemrawo w najzupełniej przypadkowych momentach. Może ma to jakiś związek z tajemniczą i rzadką kombinacją ustawień włączników światła w całym domu? Może chodzi o to, że żelazko w kuchni jest włączone do prądu, a zegar na piętrze nie jest (albo jest)? Lewis woli nie myśleć o wszystkich możliwych zależnościach drzwi garażu, zamrażarki i reflektorów wycelowanych w podjazd.
Ot, tajemnica i tyle. Co jednak ważniejsze – jest to tajemnica, którą zamierza rozwikłać i zrobić Pecie niespodziankę w czasie, który zajmie jej podjechanie do sklepu i powrót z zakupami na kolację. Na dworze Harley, malamutant, szczeka miarowo i żałośnie, uwiązany do drutu na pranie; zaczyna już chrypnąć i Lewis wie, że wkrótce da sobie spokój. Gdyby teraz zdjął mu obrożę, to pies by go tresował, a nie odwrotnie. Chociaż Harley i tak jest za stary, żeby w ogóle dało się go wytresować. Zresztą podobnie jak Lewis. Osobiście Lewis jest zdania, że zasłużył na jakąś rzetelną indiańską nagrodę za dożycie trzydziestu sześciu lat bez zajeżdżania do drivethru po burgera i frytki, a także bez cukrzycy, nadciśnienia i białaczki. Resztę nagród powinien zgarnąć za uniknięcie wypadku samochodowego, więzienia i alkoholizmu, które w jego kulturze są na porządku dziennym. I jeszcze amfa, ją też powinien doliczyć. A może największą nagrodą jest trwające od dziesięciu lat małżeństwo z Petą, która przecież wcale nie musi tolerować odmaczania części motocyklowych w zlewie, śladów z chili Wolf Brand, którym Lewis stale kapie gdzieś pomiędzy stolikiem kawowym i kanapą, i plemiennych rupieci, które regularnie stara się przemycać na ściany ich nowego domu.
Tak jak robi to od lat, wyobraża sobie nagłówek w wydawanym w Browning „Glacier Reporterze”: dawna gwiazda koszykówki nie może nawet zawiesić w domu pamiątkowego koca z zakończenia szkoły. I wcale nie chodzi o to, że Peta ma coś przeciw pełnowymiarowym kocom. Problem polega na tym, że Lewis użył tego fajnego koca z Hudson’s Bay do owinięcia zmywarki, którą dwa lata temu przywiózł do domu. Na ostatnim zakręcie wieziona na pace zmywarka fiknęła kozła i oblała koc cuchnącą gruzłowatą mazią.
Nawiasem mówiąc, pół życia temu wcale nie był żadną gwiazdą koszykówki.
Zresztą i tak nikt poza nim samym nie czyta jego wyimaginowanej gazety. A jutrzejszy nagłówek?
indianin, który wspiął się za wysoko. Patrz strona 12b.
Inaczej mówiąc: ponieważ wbudowany w sufit reflektorek nie zamierza zejść do Lewisa, Lewis będzie musiał wspiąć się do niego.
Spod kartonów w garażu wyciąga czternastostopową aluminiową drabinę, wynosi ją – nie bez kłopotu, jak aktor ze starej slapstickowej komedii – na podwórze, wciska do środka przez przesuwane szklane drzwi (obiecał, że wykombinuje jakiś sposób zamykania ich na klucz) i rozstawia pod tym głupim reflektorkiem, który nawet jeśli zacznie działać, to i tak oświetli tylko kawałek ceglanej posadzki przed kominkiem, przez Petę nazywanym „ogniskiem domowym”.
Białe dziewczyny mają nazwy na wszystko.
To taki ich prywatny żarcik, bo tak właśnie się między nimi zaczęło. Dwudziestoczteroletnia Peta siedziała przy stole piknikowym obok wielkiego hotelu w East Glacier, kiedy przyłapała dwudziestosześcioletniego Lewisa na koszeniu raz po raz tego samego pasa trawnika. Próbował zajrzeć jej przez ramię i zobaczyć, co szkicuje.
– Próbujesz go oskalpować? – zawołała prosto z mostu.
– Hm… – odpowiedział. Puścił kosiarkę. Silnik zgasł.
Wyjaśniła mu, że to wcale nie jest żadna wielka obelga, tylko tak się właśnie mówi, kiedy ktoś przycina trawę bardzo, bardzo krótko, tak jak on w tej chwili. Lewis usiadł naprzeciwko i zapytał, czy przyjechała na lato, wędruje z plecakiem, czy co, jej się spodobały jego włosy (nosił wtedy długie), on chciał zobaczyć wszystkie jej tatuaże (nie miała już miejsca na nowe) i nie minęły dwa tygodnie, a oni już co wieczór byli ze sobą u niej w namiocie, u niego na tylnym siedzeniu pickupa, w salonie domu jego kuzyna, aż w końcu jej powiedział, że przymierza się do wyjazdu, chce uciec z rezerwatu i w ogóle pierdoli całe to Browning.
I wtedy właśnie pomyślał, że Peta jest dziewczyną do rzeczy, bo nie rozejrzała się dookoła i nie powiedziała: „Ale tu jest tak ładnie”, „Ale jak możesz” ani (to by było najgorsze): „Przecież to twoja ziemia”. Potraktowała to bardziej jak wyzwanie, tak przynajmniej pomyślał wtedy Lewis, i nie minęły trzy tygodnie, a oni byli ze sobą już nie tylko po nocach, ale także za dnia, zamieszkali u jej ciotki w piwnicy, tutaj, w Great Falls, i postanowili spróbować. I w dalszym ciągu im się udawało, być może z powodu takich właśnie małych, miłych niespodzianek jak naprawienie nienaprawialnego reflektorka.
Wgramolił się na chybotliwą drabinę… i od razu musiał przeskoczyć razem z nią o dobre dziesięć cali w bok, żeby zawieszony na czterostopowym mosiężnym drągu wentylator nie chlasnął go łopatą po twarzy. Gdyby przed tym całym kaskaderstwem zajrzał do _Księgi zdrowego rozsądku_, gdyby choć wiedział, na której półce stoi interesujący go tom, najprawdopodobniej znalazłby w nim zalecenie, żeby przed wspięciem się na drabinę rozważyć wyłączenie wszystkich wirujących urządzeń, które mogą utrącić człowiekowi durny kinol.
Kiedy jednak wreszcie znajduje się wyżej od wiatraka, kiedy czuje, jak czubki łopat próbują przez dżinsy liznąć go po biodrze, zapiera się czubkami palców o skośny sufit i robi to, co zrobiłby każdy na jego miejscu: spogląda z góry na dół poprzez ten zawieszony w powietrzu wir, którego każda łopata przerzyna ten sam kawałek pokoju od tak dawna, że… że…
Że w coś się wbiły?
Wbiły się w przeszłość, ale nie byle jaką: tę przeszłość Lewis rozpoznaje.
Po drugiej stronie łopat wentylatora rozmazujących się w ruchu jak wskazówki pędzącego zegara leży młoda łania. Lewis poznaje, że jest młoda, po jej rozmiarach, po kanciastości niedojrzałej sylwetki, ogólnej tykowatości. Wie, że gdyby teraz zszedł z drabiny i stanąwszy na podłodze, w dalszym ciągu widział łanię, to grzebiąc jej nożem w pysku, nie znalazłby ani kawałka twardej zębiny. Taka właśnie jest młoda.
Ponieważ jest martwa, nie przeszkadzałoby jej wcale, że ktoś szturcha ją nożem po dziąsłach.
A Lewis wie, że jest martwa, wie z całą pewnością, ponieważ dziesięć lat temu to on ją zabił. Jej skórę do dziś trzyma w zamrażarce w garażu; zamierza zrobić z niej kiedyś rękawiczki, jeśli tylko Peta znów uruchomi swoją garbarnię. Jedyna różnica między salonem w tej chwili i sceną, w której poprzednio widział tę zabitą łanię, jest taka, że dziesięć lat temu leżała na zakrwawionym śniegu, a teraz leży na brązowym, z lekka wytartym dywanie.
Korci go, żeby wychylić się na drabinie i znad wentylatora spojrzeć na łanię pod innym kątem, zobaczyć jej zad, sprawdzić, czy nadal widać tam ślad po tym pierwszym strzale, ale powstrzymuje się i prostuje.
Jej prawe oko, takie żółte… Było wcześniej otwarte?
Łania mruga. Lewis wydaje cichy okrzyk, całkowicie mimowolnie, wzdryga się, puszcza drabinę, młóci ramionami, żeby złapać równowagę, i w trwającej ułamek sekundy chwili nieważkości uświadamia sobie, że to koniec; że zużył już wszystkie karty wychodzisz-z-cmentarza; że tym razem na pewno spadnie; że narożnik „ogniska domowego” sterczy w górę jakoś wyraźniej niż zwykle i mierzy prosto w jego potylicę.
Drabina wychyla się w przeciwnym kierunku, jakby nie chciała mieć nic wspólnego z całą tą ohydą. Z punktu widzenia Lewisa wszystko dzieje się w maksymalnie zwolnionym tempie, spada, a jego umysł rejestruje kolejne sceny, całe mnóstwo scen, jakby chciał nazbierać ich dość, by zgromadzone na podłodze zamortyzowały upadek.
W jednej z tych migawek jest Peta: stoi przy włączniku światła, w zgięciu łokcia lewej ręki przytrzymuje torbę z zakupami.
A ponieważ jest Petą, która na studiach trenowała skok o tyczce, wcześniej, w liceum, wygrała stanowe mistrzostwa w trójskoku, a do dziś w każdej wolnej chwili biega sprinty, ponieważ jest Petą, która przez całe życie nie zaznała choćby jednej chwili niezdecydowania, w następnej scenie upuszcza zakupy, które miały być kolacją, i w jakiś sposób teleportuje się przez pół pokoju, nie po to jednak, by próbować złapać Lewisa, bo to i tak by nic nie dało, tylko po to, żeby uderzyć go w locie barkiem i wytrącić z trajektorii, która grozi mu pewną śmiercią.
Jej szarża spycha go na ścianę z takim impetem, że okno dygocze w oprawie, a wentylator rozchwiewa się na długim drągu. Sekundę później Peta przypada do Lewisa na klęczkach, czubkami palców wodzi po jego twarzy, po obojczykach, i krzyczy na niego, że jest głupi, strasznie, okropnie głupi, a ona nie może go stracić, musi być ostrożniejszy, musi zacząć na siebie uważać, podejmować lepsze decyzje, proszę, proszę, proszę!
W końcu tłucze go w pierś bokiem zaciśniętych w pięści dłoni, ale nie na żarty, aż boli. Lewis przyciąga ją do siebie. Peta płacze. Jej serce wali jak młotem, dostatecznie silnie za nich oboje.
Z góry – Lewis prawie uśmiecha się na ten widok – sypie się na nich drobniuteńki, szarobury, wyblakły pyłek z wentylatora, o który musiał przy spadaniu zahaczyć ręką. Jest jak popiół, jak cukier puder, gdyby tylko ktoś robił cukier puder ze startej ludzkiej skóry. Rozpuszcza mu się na wargach, roztapia na wilgotnej powierzchni gałek ocznych.
A w salonie nie ma żadnej łani – chociaż Lewis na wszelki wypadek unosi głowę i rozgląda się ponad ramieniem Pety. Nie ma łani, ponieważ nie mogło jej tu być, tłumaczy sobie. Nie tak daleko od rezerwatu. To tylko wyrzuty sumienia zakradły mu się do głowy, korzystając z chwili jego nieuwagi.
– Ej – mówi w czubek jasnowłosej głowy Pety – spójrz.
Peta prostuje się powoli i odwraca w bok, we wskazanym przez niego kierunku.
Skośny sufit salonu. Reflektorek.
Mruga żółto.Sobota
Sobota
Podczas przerwy (powinien przyuczać do roboty tę nową, Shaney) Lewis dzwoni do Cassa.
– Długo się nie odzywałeś – mówi Cass.
Lewis nie wie, od jak dawna nie słyszał tego śpiewnego akcentu. Jego własny głos, wygładzony i płaski od rozmawiania wyłącznie z białymi, nagle wznosi się, jakby nigdy nie opuścił rezerwatu. Brzmi mu obco we własnych ustach, uszach. Aż się zaczyna zastanawiać, czy nie udaje.
– Musiałem zadzwonić do twojego ojca, żeby dostać twój numer – wyjaśnia.
– Tak to jest, jak człowiek znika na dziesięć lat, prawda?
Lewis przykłada telefon do drugiego ucha.
– Co słychać? – pyta Cass. – Nie dzwonisz chyba z więzienia? Na poczcie wreszcie się połapali, że jesteś Indianinem, czy co?
– Chyba dawno wiedzą, to pierwsze pole w kwestionariuszu.
– Czyli to ona. – Sądząc po głosie, Cass szczerzy zęby w uśmiechu. – Ona się w końcu zorientowała, że jesteś Indianinem. Mam rację?
Kiedy uciekał z Petą, Cass, Gabe i Ricky zgodnie twierdzili, że powinien wytatuować sobie na przedramieniu adres zwrotny, żeby mogła odesłać go do domu, kiedy znudzi jej się zabawa w doktor Quinn i Czerwonoskórego.
– Chciałbyś – mówi do telefonu Lewis. Odwraca się i sprawdza, czy Shaney, jego dzisiejszy cień, nie stoi przypadkiem w drzwiach świetlicy i nie słucha. – Pozwala mi nawet obwieszać ściany moimi indiańskimi gadżetami.
– Ale takimi naprawdę indiańskimi? Czy indiańskimi tylko przez to, że Indianin jest ich właścicielem?
– Dzwonię, żeby cię o coś zapytać. – Lewis zniża głos, przybliża usta do słuchawki.
Z całej trójki to właśnie Cassa zawsze najłatwiej było naciągnąć na poważną rozmowę, tak jakby autentyczny Cass, prawdziwy, żywy człowiek tkwił w nim ukryty pod płytszą warstwą póz, żartów i fanfaronady niż w przypadku Ricky’ego i Gabe’a.
Zresztą nieżyjący Ricky i tak nie miał już numeru telefonu.
Niech to szlag, klnie w duchu Lewis. Od niemal dziesięciu lat nie myślał o Rickym. Odkąd się dowiedział.
W głowie pojawia mu się nagłówek: indianin pozbawiony korzeni wyobraża sobie, że pozostanie indianinem, jeżeli będzie mówił jak indianin.
Robi głęboki wdech i przed wydechem zasłania mikrofon, żeby Cass nie usłyszał go z odległości wielu mil.
– Chodzi o te jelenie – mówi.
Mija dość czasu, żeby Lewis był pewny, że Cass dokładnie wie, które jelenie ma na myśli.
– No? – mówi Cass.
– Zdarza ci się… – zaczyna Lewis, wciąż niepewny, jak to ująć w słowa, chociaż układał to pytanie w głowie przez całą noc, a potem jeszcze przez całą drogę do pracy. – Zdarza ci się czasem, no wiesz… myśleć o nich?
– Czy nadal jestem wkurzony z ich powodu? – odparowuje Cass. – Czy gdybym zobaczył przy drodze palącego się żywcem Denny’ego, to zatrzymałbym się, żeby na niego naszczać?
Denny Pease, strażnik łowiecki.
– On jeszcze pracuje?
– W biurze.
– Dalej taki z niego twardziel?
– Obrońca Bambich – odpowiada Cass, tak jakby ten zwrot wciąż był w obiegu dziesięć lat później. Tak właśnie mówili o strażnikach, ilekroć znaleźli się w lesie, a tamci czekali na nich z bloczkiem mandatowym w garści i strzygli uszami. – Czemu o niego pytasz?
– Nie chodzi o niego. Tak tylko sobie myślałem, wiesz… Mija dziesięć lat, nie?
– Kiedy dokładnie? Za tydzień?
– Za dwa. – Lewis wzrusza ramionami, jakby wcale nie chciał tego tak dokładnie wyliczać. – To była ostatnia sobota przed Świętem Dziękczynienia, prawda?
– Tak, tak. Ostatni dzień sezonu…
Lewis nie wydaje żadnego dźwięku, krzywi się tylko i zaciska kurczowo powieki. To przeciągnięcie zdania przez Cassa przypomina mu, że to wcale nie był ostatni dzień sezonu, tylko ostatni dzień, w którym udało im się razem wybrać na polowanie.
Chociaż, myśli sobie, poniekąd był to też dla nich ostatni dzień sezonu.
Potrząsa głową – raz, drugi, trzeci, jakby chciał opróżnić ją z myśli, i powtarza sobie, że to niemożliwe, absolutnie niemożliwe, żeby naprawdę widział tę młodą łanię na podłodze w salonie.
Ona nie żyje. Jest martwa.
Nawet za nią zapłacił, dzień przed tym, jak wyjechał z Petą: wziął całe podzielone i popakowane mięso z łani, przeszedł od drzwi do drzwi przez cały Zombieland i rozdał je starszym plemienia. Pochodziła z regionu zastrzeżonego właśnie dla nich, najlepszego kawałka kraju, niedaleko Duck Lake, oddanego starszyźnie, żeby miała gdzie zaopatrywać się w mięso na zimę, zamiast kupować je w supermarkecie, i właśnie dlatego, że łania stamtąd pochodziła, dostarczenie im osobiście mięsa do domów stanowiło bardzo indiańskie domknięcie cyklu. I mniejsza o to, że Lewis nie mógł znaleźć swoich naklejek na mięso i musiał użyć naklejek młodszej siostry Ricky’ego, przez co zamiast opisów stek, mielone albo pieczeń, rzeźnicki papier, w który zawinął mięso łani, był opatrzony czarnymi nalepkami z odciskiem łapy szopa, bo do wyboru miał poza tym kwiatki, tęcze i serduszka.
Nie było mowy, żeby po dziesięciu latach łania wynurzyła się z trzydziestu garów z gulaszem i przeszła sto dwadzieścia mil na południe, żeby prześladować Lewisa, przede wszystkim dlatego, że jelenie tak nie robią, ale także dlatego, że – cokolwiek by mówić – jej mięso trafiło ostatecznie tam, gdzie powinno było trafić. Nie zrobił nic złego. Nie tak naprawdę.
– Muszę lecieć – mówi do Cassa. – Szef, rozumiesz.
– Jest sobota – zauważa Cass.
– Świątek, piątek i niedziela – odpowiada Lewis i rozłącza się szybciej, niżby chciał.
Przyciska słuchawkę do widełek przez pełne pół minuty, zanim znów ją podniesie.
Wykręca numer Gabe’a, też otrzymany od ojca Cassa. Ściśle rzecz biorąc, to jest numer do domu ojca Gabe’a, ale ojciec Cassa wyjrzał przez okno i powiedział, że przed domem starego widzi w tej chwili samochód syna.
Gabe odbiera po drugim dzwonku.
– Tippy’s Tacos, słucham.
Zawsze tak się zgłasza, gdziekolwiek jest, przy czyimkolwiek telefonie. Lewis sobie nie przypomina, żeby w rezerwacie była kiedyś taka restauracja.
– Dwa z sarniną poproszę – mówi Lewis.
– Aha, czyli indiańskie taco… – podejmuje zabawę Gabe.
– I dwa piwa.
– Musisz być z Nawaho – mówi Gabe. – Albo z jakiegoś plemienia rybaków. Czarna Stopa wziąłby sześciopak.
– Znałem takich Nawaho, którzy też wciągnęliby szóstkę – odpowiada Lewis.
To odstępstwo od standardu. Jakby dążył do konfrontacji. Odkrywał karty.
Gabe milczy przez jakieś pięć sekund. A potem:
– To ty, Lew, stary draniu?
– Trafiony, zatopiony. – Lewisowi robi się miło, że został rozpoznany.
– Garujesz? – pyta Gabe.
– Kabareciarz z ciebie.
– Między innymi – mówi Gabe i dodaje, prawdopodobnie zwracając się do ojca: – To Lewis. Pamiętasz Lewisa, staruszku?
Lewis nie słyszy odpowiedzi, słyszy natomiast bębniący z telewizora mecz koszykówki, podkręcony tak, że hałas niesie się po całym domu.
– Co tam słychać? – pyta Gabe, wróciwszy do telefonu. – Potrzebujesz forsy na autobus do domu? Bo jak tak, to dam ci odpowiedni namiar. Sam w tej chwili jestem bez kasy.
– Nadal polujesz?
– To się chyba łapie do „między innymi”.
Oczywiście, że poluje. Denny musiałby pracować siedem dni w tygodniu, dwadzieścia cztery godziny na dobę, żeby przechwycić choć połowę zdobyczy skłusowanej w ciągu tygodnia przez Gabriela Cross Guns, a rangerzy z Glacier musieliby harować jeszcze ciężej, żeby go wytropić, jak przekracza granice parku narodowego w tę i z powrotem; kiedy wracał, zostawiał ślady głębsze o dwieście funtów.
– Co u Denorah? – pyta Lewis, bo tak należy zaczynać po tak długim czasie.
Denorah to córka Gabe’a i Triny, Triny Trigo; ma dziś pewnie ze dwanaście, trzynaście lat – w każdym razie kiedy Lewis wyjeżdżał, umiała już chodzić, tak, na pewno umiała chodzić.
– Mówisz o mojej Dziewczynce z Finałów? – upewnia się Gabe.
Lewis odnosi wrażenie, że dopiero teraz jego przyjaciel naprawdę wczuł się w tę rozmowę.
– O kim? – pyta.
– Pamiętasz Białego Curtisa z Havre? – pyta Gabe.
Lewis nie potrafi przypomnieć sobie nazwiska gościa – jakieś niemieckie? – ale owszem, pamięta: Curtis, utalentowany dzieciak z farmy, jakby stworzony do koszykówki. Chłopak nie tylko miał oczy dookoła głowy, ale wprost czuł grę przez stopy, namierzał wszystkich jak radarem, tak że w ogóle nie musiał myśleć, w którą stronę robić zwód. No i prowadził piłkę jak przywiązaną na sznurku. Nie wszedł na poziom uniwersytecki, bo był za niski, a poza tym niepotrzebnie upierał się, żeby być silnym skrzydłowym zamiast rzucającym obrońcą. W szkole średniej – bez problemu, sześć stóp i dwa cale w zupełności wystarczały, żeby przebić się w ataku i rządzić w roli silnego skrzydłowego. Zwłaszcza że miał też wyskok, potrafił zebrać się w sobie i zapakować z góry – na rozgrzewce, w kontrolowanych warunkach, ale jednak. Niestety, nie był zbudowany jak Karl Malone, bardziej przypominał Johna Stocktona, tylko że nie był w stanie się z tym pogodzić, wyobrażał sobie, że przebije się na poziomie uczelnianym, będzie roztrącał tych wszystkich dryblasów, zamiast odbijać się od nich jak kulka we fliperze. Przez to upieranie się przy roli skrzydłowego stracił tyle zębów, że wyglądał bardziej jak hokeista niż koszykarz, tak przynajmniej słyszał Lewis. W dodatku regularne wstrząśnienia mózgu mąciły mu pamięć krótkotrwałą. W sumie najlepiej dla niego by było, gdyby w ogóle nie zaczynał grać.
Ale co z tym Curtisem?
– Umiał rzucać z wyskoku – mówi.
Przed oczami staje mu Biały Curtis, który zawisa w powietrzu i czeka, czeka, aż wszyscy inni opadną na parkiet, i dopiero wtedy oddaje perfekcyjny rzut, po którym piłka, naprowadzana jego oczami jak lasery, leci w górę, w górę i w końcu do kosza.
– Denorah jest taka sama – szepcze Gabe, jakby dzielił się z Lewisem najtajniejszym z sekretów – tylko lepsza. Powaga. Browning nigdy kogoś takiego nie widziało.
– Powinienem przyjść, zobaczyć, jak gra – mówi Lewis.
– Powinieneś. Tylko nie mów Trinie, że ci powiedziałem. Najlepiej w ogóle z nią nie rozmawiaj. Jeśli na ciebie spojrzy? Zmień fryzurę, zmień nazwisko i zaciągnij się do marynarki.
– Dalej chce mnie zamordować?
– Umie kobieta chować urazę, to jej trzeba przyznać.
– Bez powodu, rzecz jasna – mówi Lewis, wracając do standardowego zestawu zdań.
– Czemu więc zawdzięczam ten telefon, panie listonoszu? – pyta Gabe niby-oficjalnym tonem. – Zapomniałem gdzieś przykleić jakiś znaczek?
– Minęło sporo czasu.
– „Sporo czasu” to minęło osiem, dziewięć lat temu. Rozmawiasz ze mną, stary.
Lewisa ściska w gardle. Odchyla głowę w tył, zamyka oczy.
– Przypomniało mi się właśnie, jak Denny…
– Jak nas wyruchał? Powiem ci, że to brzmi znajomo…
– Wróciłeś jeszcze kiedy nad Duck Lake?
– Tam trzeba iść z jakimś starym wygą – mówi Gabe. – Inaczej nie wolno, przecież wiesz. Przypomnij mi, ile cię nie było?
– Chodzi mi o to konkretne miejsce. Tamtą stromiznę.
– To miejsce, to miejsce… Tak. – Jakby Gabe wbijał gwóźdź w serce Lewisa. – Jest nawiedzone, nie wiedziałeś? Nawet jelenie tam nie chadzają. Założę się, że opowiadają sobie o nim przy jelenich ogniskach. Kurna, chłopie, jesteśmy dla nich legendą. Cztery potwory… czterej rzeźnicy znad Duck Lake.
– Trzej – mówi Lewis. – Trzy potwory.
– Tego nie wiedzą.
– Myślisz, że mogłyby pamiętać? – pyta w końcu Lewis. No, wreszcie to powiedział.
– Pamiętać? – powtarza Gabe. Tym razem na bank się uśmiecha. – Kurwa, gościu, to są jelenie. Nie gawędzą przy ogniskach.
– Poza tym i tak wszystkie zabiliśmy, prawda?
Lewis mruga zaciekle. Oczy go pieką. Znów ogląda się za siebie w poszukiwaniu Shaney.
– O co ci w ogóle chodzi? Ciągle nie możesz odżałować tego gównianego noża?
Lewis musi nieźle wytężyć pamięć, żeby skojarzyć. To był myśliwski nóż z wymiennymi ostrzami, trzema albo czterema, w tym wątłą piłką do przerżnięcia się przez mostek albo miednicę.
– Nóż faktycznie był gówniany – zgadza się. – Jeśli go kiedyś znajdziesz, szybko go zgub, dobrze?
– Się wie. – Głos Gabe’a na moment oddala się od telefonu. Koszykówka chlusta do słuchawki. – Wiesz co, oglądaliśmy właśnie…
– Ja też muszę kończyć. Miło cię było usłyszeć, palancie.
– Ha! Powinienem ci wystawić rachunek – mówi Gabe. – Policzyć od minuty.
Dziesięć, dwadzieścia sekund później połączenie zostaje przerwane. Lewis stoi oparty barkiem o ścianę i stuka się słuchawką po czole jak nóżką kurczęcia.
– Mam coś zapisać, Czarna Stopo? – pyta stojąca w drzwiach Shaney.
Lewis odkłada słuchawkę.
Shaney jest z Kruków, nazywanie go Czarną Stopą to taki ich wewnętrzny żarcik, zważywszy na odwieczną wrogość ich plemion.
– Przypomniało mi się coś, co Peta powiedziała wczoraj wieczorem… – kłamie Lewis.
Zawsze się pilnuje, żeby przypomnieć Shaney, że ma żonę, a potem dla pewności dodaje coś jeszcze na jej temat. Nie dlatego, że jest jakimś wybitnym kobieciarzem wśród pocztowców, nic z tych rzeczy, ale dlatego, że są z Shaney jedynymi Indianami w tej placówce i od tygodnia, odkąd Shaney przeszła przez kandydackie sito i została przyjęta do pracy, wszyscy próbują z nimi zrobić to, co robi się z pasującymi do kompletu fotelami i stolikami: upchnąć ich razem w kącie, żeby stanowili idealny zestaw.
– Mam zanotować coś, co powiedziała twoja żona? – pyta z niedowierzaniem Shaney.
Lewis przeciska się obok niej i razem wracają do wielgachnej maszyny sortującej. Włącza ją, żeby podjąć przerwaną lekcję.
– Mamy w salonie taki jeden gówniany reflektorek – mówi. – Nie włącza się, kiedy powinien. Peta uważa, że to jakieś zwarcie w instalacji. Właśnie dzwoniłem do znajomego, który robi różne elektryczne fuchy na boku.
– Na boku – powtarza Shaney i podtyka maszynie kopertę niewłaściwą stroną.
Lewis odprowadza wzrokiem kopertę, która przepada w brzuchu bestii, a potem kręci z niedowierzaniem głową, kiedy nic się nie zacina, nie mnie, nie zatrzymuje. Shaney posyła mu figlarny uśmiech i przygryza dolną wargę.
– Następnym razem – mówi i szturcha go biodrem w biodro.
Lewis nie reaguje, nie kontruje, nic nie robi. Jest w miejscu odległym o wiele lat i mil.