Jedz, módl się, kochaj - ebook
Jedz, módl się, kochaj - ebook
Bestseller „New York Timesa” i „Publishers Weekly”
1. miejsce w kategorii non-fiction
Ponad 10 milionów egzemplarzy sprzedanych na świecie.
Prawie 340 tysięcy wydanych egzemplarzy w Polsce.
Prawa do wydania sprzedane do 42 krajów!
Rekordowa sprzedaż w dwudziestoletniej historii REBISU!
Nawet przed Spóźnionymi kochankami Williama Whartona.
Przeczytały ją i polubiły Oprah Winfrey, Hillary Clinton oraz Meg Ryan.
Do wiernych czytelników Elizabeth Gilbert zalicza się Jonathan Carroll.
Elizabeth Gilbert przed trzydziestką miała wszystko, o czym powinna marzyć nowoczesna kobieta: męża, dom za miastem, dobrą pracę. Mimo to nie była ani szczęśliwa, ani spełniona. Przeżyła rozwód, ciężką depresję i nieszczęśliwą miłość. A potem zaczęła szukać siebie na nowo.
Polecamy także I że cię nie opuszczę…, kontynuację Jedz, módl się, kochaj!
Elizabeth Gilbert jest autorką m.in. powieści Ludzie z wysp (REBIS 2009) i The Last American Man (w finale National Book Award). Za zbiór opowiadań Imiona kwiatów i dziewcząt (REBIS 2008) otrzymała nagrodę Pushcart Prize i była nominowana do Pen/Hemingway Award. Pracowała też jako dziennikarka w „GQ”, jej artykuły uzyskały trzy nominacje do National Magazine Award.
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7818-982-4 |
Rozmiar pliku: | 894 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
czyli
Jak działa ta książka
czyli
sto dziewiąty koralik
Kiedy jest się w Indiach – szczególnie w miejscach świętych i aśramach – spotyka się mnóstwo ludzi z zawieszonymi na szyi koralikami. Na starych fotografiach można zobaczyć nagich, wychudzonych i srogich joginów (a czasami pulchnych, sympatycznych i promiennych joginów) także z paciorkami na szyi. Taki sznur koralików nazywają dźapamala. Używa się ich w Indiach od stuleci – pobożnym hinduistom i buddystom pomagają się skupić podczas modlitewnej medytacji. Naszyjnik trzyma się w jednej ręce i w kółko przesuwa paciorki palcami – jeden na każde powtórzenie mantry. Kiedy święte wojny przywiodły średniowiecznych krzyżowców na Wschód, rycerze zobaczyli wyznawców tamtejszych religii obracających przy modlitwie koraliki. Spodobał im się ten pomysł i tak oto w Europie pojawił się różaniec.
Tradycyjny sznur dźapamala ma sto osiem paciorków. W co bardziej ezoterycznych kręgach wschodnich filozofów liczbę 108 uważa się za niezwykle pomyślną, jest ona bowiem trzycyfrową wielokrotnością trzech, której składniki dają w sumie dziewięć, czyli trzy razy trzy. A trójka reprezentuje oczywiście najwyższą równowagę, o czym doskonale wie każdy, kto kiedykolwiek pomyślał o Trójcy Świętej czy choćby zwykłym stołku barowym. Jako że cała ta książka poświęcona jest poszukiwaniu równowagi, postanowiłam nadać jej formę dźapamali, dzieląc narrację na sto osiem opowieści, czyli koralików. Ten sznur opowieści dzieli się nadto na trzy części, poświęcone kolejno Italii, Indiom i Indonezji – tym trzem krajom, które odwiedziłam podczas dwunastu miesięcy poszukiwania samej siebie. Oznacza to, że każda część zawiera trzydzieści sześć opowieści, co ma dla mnie osobiście szczególne znaczenie, ponieważ piszę to wszystko w trzydziestym szóstym roku życia.
Zamiast rozgadywać się o numerologii, jak nie przymierzając Louis Farrakhan, dodam tylko, że ułożenie tych opowieści na wzór dźapamali podoba mi się również dlatego, że jest to takie... składne. Szczere duchowe dociekania wymagają, i zawsze wymagały, metodyczności i dyscypliny. Szukanie Prawdy nie jest jakimś niezdarnym działaniem na chybił trafił, nawet teraz, w tych czasach niezdarnych działań na chybił trafił. Zarówno jako osoba poszukująca, jak i pisarka mocno się trzymam tych paciorków, co pomaga mi się skupić na tym, czego próbuję dokonać.
Każda dźapamala posiada szczególny, dodatkowy sto dziewiąty koralik, który niczym wisiorek dynda poza tym zrównoważonym kręgiem stu ośmiu. Myślałam kiedyś, że to paciorek zapasowy, na wszelki wypadek, spełniający taką rolę jak zapasowy guzik przy drogim swetrze czy najmłodszy syn w rodzinie królewskiej. Najwyraźniej jednak służy on wyższym celom. Kiedy podczas modlitwy twoje palce docierają do niego, oznacza to, że masz przerwać i podziękować nauczycielom. Zatem tutaj, przy własnym sto dziewiątym koraliku, robię przerwę, nim jeszcze na dobre rozpoczęłam. Składam podziękowania wszystkim moim nauczycielom, którzy tego roku wyłonili się przede mną pod tak wieloma osobliwymi postaciami.
Z całego serca dziękuję mojej guru, która jest siłą napędową empatii i wspaniałomyślnie pozwoliła mi zdobywać wiedzę w swojej indyjskiej aśramie. Jest to także stosowna chwila, bym wyjaśniła, że piszę o swoich przeżyciach w Indiach z czysto osobistego punktu widzenia, a nie jako uczony teolog ani czyjś oficjalny rzecznik. Dlatego też w tej książce nie będę używać imienia mojej guru... jako że nie mogę wypowiadać się w jej imieniu. Jej nauczanie mówi samo za siebie. Nie ujawnię też, gdzie się znajduje jej aśrama, by oszczędzić tej wspaniałej placówce rozgłosu, który mógłby się okazać zbędny i niemożliwy do udźwignięcia.
Pragnę wyrazić swoją wdzięczność jeszcze jednej osobie. Różne są powody, dla których pojawiający się tu czy tam w książce ludzie nie noszą swoich prawdziwych imion ani nazwisk. Jeśli chodzi o Hindusów i ludzi Zachodu, których spotkałam we wspomnianej aśramie, sama postanowiłam nie ujawniać żadnych autentycznych imion. Uznałam bowiem, że większość osób nie po to wyrusza na duchową pielgrzymkę, by pojawić się potem jako bohater książki. (Chyba że to jestem ja.) Zdecydowałam się na jeden tylko wyjątek od tej narzuconej sobie reguły. Richard z Teksasu naprawdę ma na imię Richard i naprawdę jest z Teksasu. Chciałam użyć jego prawdziwego imienia, bo podczas pobytu w Indiach był dla mnie kimś szczególnie ważnym.
I jeszcze jedno... kiedy spytałam Richarda, czy nie ma nic przeciwko temu, bym wspomniała w swojej książce, że był kiedyś ćpunem i pijakiem, powiedział, że zupełnie mu to nie przeszkadza. „I tak już od dawna kombinuję, jak się do tego przyznać”, oświadczył.
Najpierw jednak – Italia...1
Chciałabym, żeby Giovanni mnie pocałował.
No tak, ale z wielu powodów jest to fatalny pomysł. Giovanni jest o dziesięć lat młodszy ode mnie i – jak większość Włochów przed trzydziestką – wciąż jeszcze mieszka z matką. To wystarczy, żeby był niezbyt odpowiednim kandydatem na romantyczną znajomość. Dodajmy, że jestem niezależną Amerykanką wolnego zawodu, po trzydziestce; moje małżeństwo okazało się fiaskiem, niedawno zakończone, ciągnące się w nieskończoność korowody rozwodowe były druzgocące, a przeżyty zaraz potem namiętny romans przyniósł bolesne rozczarowanie. Te następujące jedna po drugiej porażki spowodowały, że byłam przygaszona, rozbita i czułam się, jakbym miała z siedem tysięcy lat. Dla zasady nie wypadało narzucać mojego żałosnego, poobijanego ja uroczemu Giovanniemu bez skazy. Dodam jeszcze, że właśnie osiągnęłam wiek, w którym kobieta zaczyna się zastanawiać, czy rzeczywiście najlepszym lekiem na zabliźnianie rany po utracie jednego pięknego ciemnookiego młodzieńca jest bezzwłoczne zaproszenie do łóżka innego. Dlatego od paru miesięcy jestem sama. Ba, właśnie dlatego postanowiłam spędzić cały rok w celibacie.
Co usłyszawszy, znający się na rzeczy obserwator mógłby zapytać: „To po co w takim razie przyjechałaś do Italii?”
Na co mogłabym odpowiedzieć jedynie – szczególnie teraz, kiedy patrzę na siedzącego po drugiej stronie stołu przystojnego Giovanniego – „Doskonałe pytanie”.
Giovanni jest moim partnerem w „dwustronnej wymianie”. Może brzmi to nieco aluzyjnie, ale niestety, nic z tych rzeczy. Oznacza to tylko tyle, że spotykamy się wieczorami, kilka razy w tygodniu, żeby każde z nas mogło sobie poćwiczyć język ojczysty tego drugiego. Najpierw rozmawiamy po włosku i on okazuje mi wielką cierpliwość; potem mówimy po angielsku i wtedy ja okazuję mu wielką cierpliwość. Odkryłam Giovanniego kilka tygodni po przyjeździe do Rzymu dzięki tej wielkiej kawiarence internetowej na piazza Barberini, po przeciwległej stronie od fontanny z rzeźbą przedstawiającą seksownego trytona, wydmuchującego przez muszlę strumień wody. Onże (to znaczy Giovanni, nie ten tryton) umieścił na tablicy ogłoszeniowej informację o tym, że rodowity Włoch szuka osoby będącej rodzimym użytkownikiem angielskiego, w celach konwersacyjnych. Tuż obok jego ogłoszenia wisiało drugie, identyczne, nawet wypisane taką samą czcionką. Jedyną różnicą była informacja dotycząca sposobu kontaktowania się. Na jednej kartce widniał adres e-mailowy kogoś o imieniu Giovanni, na drugiej kogoś o imieniu Dario. Ale numer domowego telefonu był taki sam.
Wiedziona moją genialną intuicją wysłałam e-maila do obydwu mężczyzn jednocześnie, pytając ich po włosku: „Czy nie jesteście przypadkiem braćmi?”
Tym, który zareagował odpowiedzią bardzo provocativo, był Giovanni: „Jeszcze lepiej. Bliźniakami”.
Tak... dużo lepiej. Okazali się wysokimi, śniadymi, przystojnymi, jednojajowymi dwudziestopięcioletnimi bliźniakami, obdarzonymi tymi ogromnymi, ciemnymi włoskimi oczyma, których spojrzenie powoduje, że rozpadam się na kawałki. Kiedy ich zobaczyłam, natychmiast przyszło mi do głowy, żeby nieco zmodyfikować reguły dotyczące całorocznego celibatu. Na przykład mogłabym żyć w całkowitej wstrzemięźliwości, nie licząc pary identycznych dwudziestopięcioletnich włoskich przystojniaków. Coś mi to przypominało... jedną z moich przyjaciółek stosującą całkowicie wegetariańską dietę, nie licząc bekonu, niemniej... już w głowie układałam list do „Penthouse’a”.
W półmroku rzymskiej kawiarni, ledwie rozjaśnianym migotliwym światłem świec, trudno było odgadnąć, czyje dłonie pieści...
Jednak nie.
Nie i jeszcze raz nie.
Przecięłam to fantazjowanie w pół słowa. Nie była to odpowiednia chwila, by szukać romansu i niechybnie jeszcze bardziej skomplikować sobie już i tak wystarczająco pokręcone życie. Chwila była odpowiednia, by szukać uzdrowienia i pokoju, jaki może dać wyłącznie samotność.
W każdym razie w połowie listopada nieśmiały, pilny Giovanni i ja zakolegowaliśmy się. Jeśli zaś chodzi o Daria – przedstawiłam tego bardziej rozrywkowego z braci mojej rozkosznej szwedzkiej przyjaciółeczce Sofie i ich rzymskie wieczory „dwustronnej wymiany” potoczyły się zupełnie inaczej. Giovanni i ja niestety tylko rozmawiamy. A ściślej, jemy i rozmawiamy. Już od wielu tygodni spędzamy miło czas, posilając się i gawędząc. Dzielimy się pizzą i taktownymi uwagami dotyczącymi błędów gramatycznych. Dzisiejszy wieczór nie odbiegał w niczym od normy: urocze chwile, wypełnione nowymi idiomami i świeżą mozzarellą.
Dochodzi północ, miasto spowija mgła. Giovanni odprowadza mnie do mojego mieszkania bocznymi rzymskimi uliczkami, które wiją się wokół starożytnych budowli naturalnie niczym strumienie opływające kępy cyprysów. Dochodzimy do moich drzwi. Odwracamy się do siebie przodem. On ściska mnie serdecznie. Jest to już jakiś postęp; przez kilka pierwszych tygodni ściskał tylko moją dłoń. Myślę, że gdybym została we Włoszech na następne trzy lata, zebrałby dość odwagi, żeby mnie pocałować. A przecież mógłby mnie pocałować już teraz, tego wieczoru, pod moimi drzwiami... wciąż jest na to jakaś szansa... ostatecznie nasze ciała przylegają do siebie dość ściśle, w górze świeci księżyc... i oczywiście byłby to okropny błąd... ale to taka cudowna możliwość, że zaraz to zrobi... że po prostu się pochyli... i... i...
Nic z tego. Koniec uścisku.
– Dobranoc, moja droga Liz – mówi.
– Buona notte, caro mio – odpowiadam.
Wspinam się po schodach do mojego mieszkania na trzecim piętrze, całkiem sama. Wchodzę do maleńkiej kawalerki, całkiem sama. Zamykam za sobą drzwi. Kolejna samotna noc w Rzymie. Przede mną jeszcze jeden długi sen... a w łóżku tylko włoskie rozmówki i słowniki – nikogo i niczego więcej.
Jestem sama, całkiem sama, zupełnie sama.
Kiedy ten fakt w pełni do mnie dociera, upuszczam torebkę, padam na kolana i przyciskam czoło do podłogi. W tej pozycji zanoszę wszechświatowi żarliwą modlitwę dziękczynną.
Najpierw po angielsku.
Potem po włosku.
A potem – na wszelki wypadek – w sanskrycie.2
Skoro już tkwię na podłodze w tej pokornej pozie suplikantki, pozwólcie, że tam pozostanę i cofnę się w czasie o trzy lata, do chwili, w której zaczęła się ta cała historia – kiedy znajdowałam się dokładnie w takiej samej pozie: na kolanach, na podłodze, pogrążona w modlitwie.
Wszystko poza tym w tamtej scenie sprzed trzech lat było inne. Wtedy znajdowałam się nie w Rzymie, ale na przedmieściach Nowego Jorku w łazience na piętrze dużego domu, który kupiłam nieco wcześniej z mężem. Był zimny listopad, około trzeciej nad ranem. Mąż spał w naszym wspólnym łóżku. Ja kryłam się w łazience już chyba czterdziestą siódmą z kolei noc i – jak w te wszystkie poprzednie noce – zanosiłam się płaczem. W rzeczy samej, łkałam tak zawzięcie, że na kafelkach rozlało się wielkie jezioro łez i smarków, prawdziwie Jezioro Dolne (powiedzmy) mojego wstydu i lęku, i zakłopotania, i żalu.
Nie chcę już tego małżeństwa.
Tak bardzo się starałam, żeby tego nie wiedzieć, ale prawda narzucała mi się siłą.
Nie chcę już tego małżeństwa. Nie chcę mieszkać w tym dużym domu. Nie chcę mieć dziecka.
Ale przecież powinnam chcieć dziecka. Kończyłam trzydzieści jeden lat. Mój mąż i ja – byliśmy ze sobą osiem lat, sześć jako małżeństwo – zbudowaliśmy całe nasze życie wokół tej oczywistości, że kiedy osiągnę już stateczny wiek lat trzydziestu, zechcę osiąść gdzieś na stałe i rodzić dzieci. Oboje spodziewaliśmy się, że do tego czasu znudzą mi się już podróże i będę marzyć o życiu w dużym, wypełnionym gwarem dziecięcych głosów domu z ogrodem, ręcznie robionymi narzutami na łóżkach i smakowitym gulaszem bulgoczącym na kuchence. (Fakt, że był to dość dokładny obraz mojej matki, wskazuje wyraźnie, jaką trudność sprawiało mi kiedyś odróżnienie siebie od tej silnej kobiety, która mnie wychowała.) Tymczasem odkryłam z przerażeniem, że nie chcę żadnej z tych rzeczy. Lata mijały i niczym termin wykonania kary śmierci zbliżała się TRZYDZIESTKA, a ja stwierdziłam, że wcale nie mam ochoty zajść w ciążę. Czekałam i czekałam na to, żeby chcieć dziecka, ale nic z tego. A wierzcie mi, ja wiem, jak to jest, kiedy się czegoś chce. Znam uczucie pragnienia. Nie było go tam. Co więcej, nie mogłam przestać myśleć o tym, co kiedyś powiedziała mi moja siostra, karmiąc piersią swoje pierworodne: „Posiadanie dziecka jest jak tatuaż na twarzy. Trzeba być całkowicie pewnym, nim się podejmie ostateczną decyzję”.
Jak miałam się teraz wycofać? Wszystko już było na swoim miejscu. To miał być właśnie ten rok. Prawdę mówiąc, już od kilku miesięcy staraliśmy się zajść w ciążę. Bezskutecznie (pomijając fakt, że z nerwów dopadły mnie jej złośliwe objawy – co rano miałam nudności i zwracałam śniadanie). I co miesiąc, kiedy dostawałam miesiączkę, szeptałam ukradkiem w łazience: Dzięki, dzięki, dzięki, dzięki za jeszcze jeden miesiąc życia...
Próbowałam przekonać samą siebie, że to normalne. Doszłam do wniosku, że wszystkie kobiety, kiedy chcą zajść w ciążę, muszą się czuć jak ja teraz. („Ambiwalentnie” było tym słowem, którego używałam, unikając bardziej precyzyjnej frazy: „Owładnięta strachem”.) Wmawiałam sobie, że moje odczucia są całkiem zwyczajne, pomimo wszystkich dowodów świadczących o tym, że jest inaczej... takich jak na przykład rozmowa ze znajomą, na którą wpadłam przypadkiem tydzień wcześniej, a która właśnie odkryła, że po dwóch latach wysiłków i fortunie wydanej na leczenie bezpłodności jest wreszcie w ciąży. Była uszczęśliwiona. Od zawsze marzyła o dziecku, oświadczyła. Wyznała, że od lat kupowała po kryjomu ciuszki dziecięce i chowała przed mężem pod łóżkiem. Widziałam radość na jej twarzy i wyglądało to bardzo znajomo. Taką samą radością promieniałam poprzedniej wiosny, kiedy dowiedziałam się, że czasopismo, dla którego pracowałam, zamierza wysłać mnie do Nowej Zelandii, żebym napisała artykuł o poszukiwaniach kałamarnicy olbrzymiej. I pomyślałam sobie: „Dopóki nie będę odczuwała takiego uniesienia na myśl o posiadaniu dziecka, jakie odczuwałam na myśl o podróży do Nowej Zelandii i kałamarnicy olbrzymiej, to dziecka mieć nie mogę”.
Nie chcę już tego małżeństwa.
Za dnia nie dopuszczałam do siebie tej myśli, ale nocą zżerał mnie straszliwy niepokój. To przecież katastrofa. Jaką trzeba być wredną małpą, żeby zabrnąć tak daleko w małżeństwo po to tylko, by z niego zrezygnować? Zaledwie rok temu kupiliśmy ten dom. Czyż nie chciałam mieć ładnego domu? Czy nie byłam nim zachwycona? Więc dlaczego snuję się nocami po jego korytarzach, wyjąc niczym Medea? Czy nie byłam dumna z wszystkiego, czego się dorobiliśmy – okazałego domu, położonego w prestiżowej Hudson Valley, mieszkania na Manhattanie, ośmiu linii telefonicznych, czy nie lubiłam naszych przyjaciół i pikników, i przyjęć? A co z tymi weekendami spędzonymi na wędrówkach pomiędzy regałami pudełkowatego supermarketu, który sobie wybraliśmy, żeby kupić jeszcze więcej artykułów gospodarstwa domowego na kredyt? Uczestniczyłam aktywnie w każdym momencie tworzenia tego życia... dlaczego zatem czułam, że nie ma tu nic ze mnie? Dlaczego byłam taka przytłoczona obowiązkami, znużona rolą głównej żywicielki, gospodyni domowej i koordynatorki życia towarzyskiego, opiekunki psa, misją żony i przyszłej matki, i – gdzieś pomiędzy tym wszystkim – pisarki...?
Nie chcę już tego małżeństwa.
Mój mąż spał w pokoju obok, w naszym łóżku. Jednakowo kochałam go i nie znosiłam. Nie mogłam go obudzić, by się podzielić własną udręką... bo niby po co? Już od miesięcy patrzył, jak popadam w przygnębienie, widział, że zachowuję się jak wariatka (oboje zgodziliśmy się, że to odpowiednie słowo), teraz zaś jedynie go nużyłam. Oboje wiedzieliśmy, że coś jest ze mną nie w porządku, a on zaczynał tracić dla tego czegoś cierpliwość. Kłóciliśmy się i wrzeszczeliśmy; byliśmy już zmęczeni w sposób typowy dla pary, której małżeństwo się rozpada. Mieliśmy spojrzenia uciekinierów.
Rozliczne powody, dla których nie chciałam już dłużej być żoną tego człowieka, są nazbyt osobiste i zbyt przykre, bym się tu nimi dzieliła. W dużej części związane one były z moimi problemami, ale w znaczącym stopniu nasze trudności wzięły się również z jego problemów. Jest to zresztą całkiem naturalne; ostatecznie każde małżeństwo to dwie osobowości – dwa głosy, dwie opinie, dwa sprzeczne zestawy decyzji, pragnień i ograniczeń. Nie uważam jednak, bym miała prawo roztrząsać jego kłopoty w swojej książce. Nie wmawiałabym też czytelnikom, że jestem zdolna przekazać obiektywny obraz naszego związku, i dlatego historia tego nieudanego małżeństwa nie zostanie tutaj przedstawiona. Nie będę też omawiać tych powodów, dla których nadal chciałam być jego żoną, wszystkich jego wspaniałych cech, ani nie powiem, dlaczego go kochałam i dlaczego za niego wyszłam, i dlaczego nie wyobrażałam sobie życia bez niego. Wystarczy powiedzieć, że tamtej nocy on ciągle był dla mnie w równym stopniu drogowskazem jak kulą u nogi. Jedyną rzeczą bardziej niewyobrażalną od odejścia było pozostanie; jedyną bardziej niemożliwą od pozostania – odejście. Nie chciałam niszczyć niczego ani nikogo. Chciałam po prostu wymknąć się cichutko tylnymi drzwiami, nie powodując żadnego zamieszania ani konsekwencji, i zatrzymać się dopiero na Grenlandii.
To nie jest przyjemny fragment mojej opowieści, wiem o tym. Dzielę się nim jednak w tym miejscu, ponieważ wtedy właśnie, na podłodze łazienki, miało zajść coś, co na zawsze zmieniło bieg mojego życia... coś jak te nadzwyczajne astronomiczne wydarzenia, kiedy to planeta bez najmniejszego powodu wywija nagle kozła w kosmosie, jej płynne jądro się przelewa, bieguny przestawiają, a ona zmienia kształt z kulistego w jajowaty. Coś w tym sensie.
A wydarzyło się to, że zaczęłam się modlić.
Ciąg dalszy w wersji pełnej