- W empik go
Jego ekscelencja na herbatce z Göringiem - ebook
Jego ekscelencja na herbatce z Göringiem - ebook
1940 roku w polskiej Szkole Podchorążych Camp de Coëtquidan we Francji, obozie szkoleniowym dla wojsk RP walczących u boku francuskiego sojusznika. Dwaj ochotnicy rozmawiają o łysiejącym postawnym mężczyźnie, do którego kadra odnosi się nieco inaczej niż do pozostałych. Zdziwieni ochotnicy dowiadują się, że wśród nich jest dyplomata o którym pisano w gazetach, jeden z najbliższych współpracowników ministra spraw zagranicznych Józefa Becka. Pewnej niedzieli nawiązują z nim rozmowę. Lipski opowiada im o swoim życiu na placówce berlińskiej, kontaktach z Niemcami, odprężeniu w stosunkach między Rzeczpospolitą a Trzecią Rzeszą, a następnie nieoczekiwanym zwrocie politycznym, który w rezultacie doprowadził do wojny.
Kategoria: | Biografie |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7779-297-1 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Dwudziestostopniowy mróz i grube płaty śniegu, nietypowe dla francuskiej aury nawet w styczniu, pokrywały niskie budynki polskiej Szkoły Podchorążych w Camp de Coëtquidan, w miejscowości Guer położonej w północno-zachodniej Francji, niedaleko wybrzeża. Na zewnątrz snuły się zmarznięte, umundurowane postaci uchodźców z zajętej przez Hitlera Polski, hartujących się do dalszej walki i przygotowujących się w codziennych szkoleniach do decydującej ofensywy u boku francuskiej armii. Był początek 1940 roku. Na pasie potężnych umocnień granicznych z Niemcami, nazwanych Linią Maginota, stacjonowały jednostki oczekujące na niemiecki atak, który nie nadchodził, stagnację urozmaicały pojedyncze wystrzały patroli, rzadziej serie z broni maszynowej, a niekiedy ogień artyleryjski służący głównie rozgrzaniu luf. Pod koniec grudnia francuskie media podały z przejęciem, że Republika straciła podczas dotychczasowych działań wojennych tysiąc żołnierzy, poległych na przedpolu Linii Maginota oraz w powietrzu, podczas starć myśliwców. Gazety i komunikaty radiowe nie zestawiały jednak tysiąca zabitych Francuzów z ponad stoma tysiącami ofiar po stronie polskiego sojusznika. Postawienie obok siebie tych liczb byłoby kłopotliwe dla francuskich władz, które nie wydały rozkazu pospieszenia z pomocą Polsce napadniętej przez żelazne kohorty niemieckiego wojska. Paryż uważał zapewne, że i tak zrobił dużo, wypowiadając wojnę Rzeszy Niemieckiej, a następnie przyjmując u siebie polskich polityków i wojskowych oraz udzielając im zgody na powołanie emigracyjnego rządu i polskiej dywizji. Na ten cel oddano do dyspozycji koszary i teren powołanego w dziewiętnastym wieku obozu wojskowego Coëtquidan, szybko nazwanego przez Polaków „koczkodanem”. Tysiące podchorążych, kadetów i elewów tłoczyło się w źle ogrzewanych salach, ucząc się strzelania z długich karabinów typu Berthier z 1907 roku, którymi Francuzi posługiwali się podczas Wielkiej Wojny, czyli działań militarnych w latach 1914-1918, które historia będzie wkrótce nazywać pierwszą wojną światową. Jednak dla urodzonych w XIX stuleciu była to Wielka Wojna, jakby kolejna, jeszcze większa, miała już nigdy nie nadejść. Wszyscy w koszarach wierzyli, że szkolą się, by wziąć udział w ostatecznym rozgromieniu wroga, które miało nastąpić już na wiosnę, bo przecież potężna, najsilniejsza na świecie armia lądowa, jaką dysponowała Republika Francuska, nie będzie wiecznie siedzieć w umocnieniach Maginota, lecz dokona wielkiej ofensywy na Trzecią Rzeszę. I ofensywa ta ocali świat przed podbojem Hitlera, a Polsce zwróci wolność i niepodległość.
W sali numer 24 na pierwszym piętrze budynku D słabe światło odkrytych żarówek oświetlało mroczne wnętrze, wypełnione piętrowymi łóżkami, ustawionymi na drewnianej podłodze. Paweł Kruczek z Krasnegostawu pod Zamościem, któremu wojna przerwała studia na wydziale prawa Uniwersytetu Jana Kazimierza we Lwowie, trącił w bok swojego kolegę, dwudziestoletniego Władysława Żarko z Sochaczewa. Obaj byli podchorążymi piechoty i głęboko wierzyli, że wyczerpujące zajęcia w szkole wojskowej nie będą trwały zbyt długo i że zdążą jeszcze zdobyć stopnie oficerskie, aby co najmniej z dwiema gwiazdkami na naramiennikach wziąć udział w zwycięskim powrocie do Polski.
– Co to za facet? Skądś go znam – powiedział Kruczek, wskazując łysiejącego, dobrze zbudowanego mężczyznę, dzielącego salę z nimi oraz blisko setką innych żołnierzy. Mężczyzna zajmował dolną pryczę cztery rzędy łóżek dalej i pochylony poprawiał coś przy swoich butach. Paweł widywał go już przelotnie, ale wcześniej nie zwrócił na niego uwagi. Jednak podczas krótkiej przerwy w ćwiczeniach, z których właśnie wrócili, zauważył, że do nieznajomego podszedł polski pułkownik. Zagadnięty przyjął poprawną, acz daleką od gorliwej, postawę zasadniczą. Między mężczyznami nastąpiła krótka wymiana zdań, która – jak wydało się Kruczkowi – mogła świadczyć o ich pewnej zażyłości. W tym też momencie uświadomił sobie, że podoficerowie odnosili się do starszego mężczyzny jakoś inaczej niż do pozostałych: nie wrzeszczeli i nie zlecali mu wyjątkowo niewdzięcznych prac, typu sprzątanie latryn, czyszczenie posadzek czy wykopywanie w zamarzniętej ziemi dołów o ściśle określonych wymiarach.
Żarko rzucił okiem na pochylonego nad butami mężczyznę.
– Nie mam pojęcia, kto zacz – odpowiedział.
Paweł zatrzymał jednego z przechodzących podchorążych, ale i ten nie wiedział, kim jest ów mężczyzna. Dopiero dowódca drużyny, poczęstowany papierosem i kawałkiem czekolady, poinformował ich, zniżając głos, że facet nazywa się Józef Lipski.
– Lipski, Józef Lipski – zastanawiał się Kruczek. – Coś mi mówi to nazwisko, słyszałem je chyba kiedyś w radiu, i to niedługo przed wybuchem wojny…
– Był naszym ambasadorem w Berlinie – rzekł krótko kapral i oddalił się, wkładając papierosa do kieszeni, a czekoladę pakując do ust.
Paweł i Władysław spojrzeli po sobie.
– Rzeczywiście, przypominam sobie – powiedział ściszonym głosem Kruczek. – Trzydziestego pierwszego sierpnia słyszałem w wieczornych wiadomościach, że ambasador Lipski był u Ribbentropa i że spodziewane jest odprężenie w stosunkach polsko-niemieckich. Dobrze to pamiętam, bo pomyślałem wtedy z ulgą, że wojny jednak nie będzie. A tu zaraz najbliższego ranka samoloty i bomby. Słuchaj tylko, facet znał Hitlera, Göringa i całe to swastykowe towarzystwo. Jeździł z nimi na polowania, pił szampana, ściskał im ręce… Co on tutaj robi, do licha?
Żarko zastanowił się. Rzeczywiście, były dyplomata w takim miejscu? Jedzący wodnistą zupkę i na rozkaz rzucający się twarzą w śnieg. I jak to możliwe, że jest zaledwie podchorążym, skoro Polską rządzili pułkownicy? I śpi na prostej pryczy w zatęchłej, przesyconej potem i smrodem sali, mając za sobą dyplomatyczne luksusy…To chyba niemożliwe…
Pawłowi rozszyfrowanie tożsamości nieznajomego zdawało się wystarczyć, bo nie wracał już do tego tematu. Ale Władysławowi osoba byłego ambasadora nie dawała spokoju. Którejś niedzieli, kiedy w sali wyjątkowo było niewiele osób, bo większość poszła do świetlicy lub na przepustkę do miasteczka, gdzie było grzane wino oraz miłe, młode Francuzki, a otulony kocem Lipski siedział przy stoliku, czytając francuską gazetę, Żarko zbliżył się do niego i nieśmiało zapytał:
– Przepraszam, czy pan ambasador Lipski?
Mężczyzna uniósł na niego zdziwione i jakby nieco zawstydzone spojrzenie piwnych oczu.
– Dlaczego kolega pyta?
Władysław przyjął postawę zasadniczą.
– Pan pozwoli: podchorąży Władysław Żarko.
Mężczyzna uśmiechnął się lekko i podniósł się.
– Podchorąży Lipski. Nie ambasador, ale podchorąży – podkreślił.
Wyciągnął rękę, którą Żarko uścisnął. W tym momencie podszedł do nich Kruczek i Władek przedstawił Lipskiemu Pawła. Przez chwilę panowało milczenie, obaj koledzy patrzyli na starszego mężczyznę z mieszaniną podziwu i niedowierzania.
– Jak to się stało, że pan… tutaj…? – przemówił wreszcie Żarko.
– Tak samo jak wy. Chcę walczyć – odparł bez entuzjazmu.
– Ale mówili w radiu, pisali w gazetach, że Niemcy pana aresztowali, zatrzymali w Berlinie…
– To nieprawda. Wyjechaliśmy z całym personelem ambasady. Wypuścili nas, odstawili do Danii.
– Do Danii? I stamtąd przyjechał pan do Francji, żeby walczyć?
– Nie. Z Danii przedostałem się do Szwecji. Ze Szwecji do Finlandii, a z Finlandii do Estonii. Z Estonii pojechałem na Litwę, a z Litwy do Polski – powiedział były ambasador.
Obaj młodzi podchorążowie popatrzyli na siebie niepewnie.
– Do Polski? Do ogarniętego wojną kraju? Po co? Żeby walczyć?
Lipski odłożył gazetę, przetarł oczy, po czym lekko westchnął.
– Wykonywałem polecenie mojego przełożonego, ministra Józefa Becka. Po powrocie z Niemiec miałem wrócić do kraju, żeby się u niego zameldować.
– I co? – zapytał mocno zaskoczony Władysław. – Zameldował się pan? Jak pan zdążył? Przecież…
– Zdążyłem. Przebyłem całą Polskę, żeby jeszcze złapać go blisko granicy rumuńskiej.
Znowu niedowierzanie i zdumienie.
– Był pan w bezpiecznej Danii, przecież mógł pan tam zostać. Pchał się pan specjalnie do Polski, pod bomby i ogień, żeby na chwilę spotkać się z Beckiem na granicy rumuńskiej?
– Tak – potwierdził były ambasador. – Ale nie byłem sam. Towarzyszyli mi pracownicy ambasady: Lubomirski, Malhomme, Szymański. Jechaliśmy razem. Sam chyba nie miałbym szans, żeby się przebić przez ogarnięty chaosem wojny kraj.
Tego dnia rozmawiali jeszcze długo. Na koniec Władysław poprosił Lipskiego, żeby opowiedział im, jak tam naprawdę było, na placówce w Berlinie, przez te przedwojenne lata, i czy rzeczywiście istniała szansa zapobieżenia wojnie. Ten jednak odparł z nagłą irytacją, że nie ma o czym mówić i żeby dali mu spokój. Uszanowali jego wolę. Jednak kilka dni później sam do nich podszedł i przysiadłszy na krawędzi łóżka, zaproponował, że opowie. Nie przyjął papierosa ani czekolady. Zasępiony, miał wyraźną potrzebę podzielenia się z kimś wspomnieniami.
– Opowiem dokładnie od początku. A dla mnie wszystko zaczęło się w Warszawie w 1933 roku, niedługo po dojściu Hitlera do władzy. W tym dniu do mojego gabinetu wszedł Jan Szembek…