- W empik go
Jego Ekscelencja Pan Minister Rougon - ebook
Jego Ekscelencja Pan Minister Rougon - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 569 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Rano ukazała się w „Monitorze” wiadomość o dymisji Rougona, który usuwał się jakoby „z powodu zdrowia”. Zaraz po śniadaniu zjawił się on w Radzie Stanu, aby w przeciągu jednego dnia zwolnić miejsce dla swego następcy. Siedząc przy ogromnym palisandrowym biurku w wielkim czerwono-złotym gabinecie przeznaczonym dla przewodniczącego Rady, opróżniał szuflady, układał papiery i wiązał je w paczki kawałkami różowego sznurka.
Zadzwonił. Wszedł woźny, imponujący mężczyzna, który służył niegdyś w kawalerii.
– Podaj mi zapaloną świecę – rozkazał Rougon.
Woźny postawił na biurku jeden z małych świeczników stojących na kominku i wychodził już, kiedy Rougon zawołał:
– Słuchaj, Merle!… Nie wpuszczać nikogo. Nikogo, zrozumiano?
– Tak, panie prezesie – odparł woźny zamykając bezszelestnie drzwi.
Rougon uśmiechnął się blado. Obrócił się w stronę Delestanga, który stojąc w drugim krańcu pokoju przed szafą z teczkami przeglądał je pilnie.
– Poczciwy Merle nie czytał dziś jeszcze „Monitora” – powiedział cicho.
Delestang potrząsnął tylko głową, nie znajdując na to żadnej odpowiedzi. Głowę miał wspaniałą, niemal zupełnie łysą; była to jedna z tych przedwczesnych łysin, które się podobają kobietom. Nagość czaszki sprawiała, że czoło robiło wrażenie niezmiernie wysokiego, co nadawało mu wygląd człowieka o wybitnej inteligencji. Zaróżowiona, lekko kwadratowa i gładko wygolona twarz przypominała owe regularne i myślące oblicza, jakimi nie pozbawieni wyobraźni malarze lubią obdarzać wielkich polityków.
– Merle jest panu bardzo oddany – powiedział wreszcie. Po czym pochylił znów głowę nad teczką, w której grzebał.
Rougon przedarłszy plik papierów zapalił je od świecy i rzucił w wielką czarę z brązu stojącą na rogu biurka. Patrzył, jak płoną.
– Delestang, bądź pan łaskaw zostawić te teczki z dołu. Są tam papiery, w których ja sam tylko się orientuję.
Potem przez dobry kwadrans pracowali obaj dalej w milczeniu. Pogoda była piękna: trzy duże, wychodzące na bulwary okna pełne były słońca. Przez jedno z nich, uchylone, wpadał lekki, świeży powiew od Sekwany, poruszając chwilami jedwabną frędzlę firanek. Rzucone na dywan zgniecione papiery fruwały wydając cichy szelest.
– Proszę, niech pan to zobaczy – powiedział Delestang podając Rougonowi znaleziony przed chwilą list.
Rougon przeczytał go i spokojnie zapalił od świecy. Był to list w delikatnej materii. Rozmawiali ucinając w pół zdania i milknąc co chwila, bo grzebali wciąż w starych papierzyskach. Rougon dziękował „wiernemu przyjacielowi”, że przyszedł mu pomóc. Z nim jednym mógł swobodnie prać brudy po pięciu latach prezesury. Poznał go w Zgromadzeniu Ustawodawczym, gdzie ramię w ramię zasiadali obaj na jednej ławie. Tam nabrał prawdziwej sympatii do tego pięknego mężczyzny, uważał, że jest to człowiek czarująco głupi, o pustej, lecz prześlicznej głowie. Mawiał zwykle z głębokim przekonaniem, że „ten drab Delestang zajdzie daleko”. I rzeczywiście wysuwał go gdzie się dało, przywiązywał do siebie więzami wdzięczności, posługiwał się nim traktując jak mebel, w którym zamyka się wszystko, czego nie można nosić przy sobie.
– To głupie przechowywać tyle papierów – powiedział Rougon półgłosem, otwierając nową, naładowaną po wierzch szufladę.
– A to jest list od kobiety – powiedział przymrużając oko Delestang.
Rougon wybuchnął serdecznym śmiechem, który wstrząsał całą jego szeroką klatką piersiową. Wypierając się wziął list do ręki, a przebiegłszy parę pierwszych wierszy zawołał:
– Ten mały d'Escorailles zarzucił go tutaj… A takie bileciki to groźne szpargały! Parę linijek kobiecego pisma daleko może zaprowadzić. – Paląc list dorzucił jeszcze: – Strzeż się pan kobiet, Delestang.
Delestang spuścił głowę. Ten człowiek był wiecznie uwikłany w jakieś ryzykowne przygody. W 1851 roku omal nawet nie przekreślił całej swej kariery politycznej: emablował wówczas żonę jakiegoś deputowanego socjalisty i, by przypodobać się mężowi, głosował najczęściej przeciw Pałacowi Elizejskiemu. Drugi Grudnia był dla niego prawdziwym ciosem. Zamknął się na przeciąg dwu dni, stracił głowę, czuł się wykończony, unicestwiony, drżał na myśl, że lada chwila może być aresztowany. Rougon musiał go wyciągać z tych tarapatów: poradził mu, by nie stawiał wcale swej kandydatury, natomiast wprowadziwszy go do Pałacu Elizejskiego upolował tam dla niego stanowisko w Radzie Stanu. Delestang, syn handlarza win z Bercy, swego czasu adwokat, właściciel wzorowej farmy w okolicach Sainte-Menehould, miał kilka milionów i mieszkał w bardzo eleganckim domu przy ulicy du Colisée.
– Tak, strzeż się pan kobiet – powtarzał Rougon, przerywając po każdym słowie, by rzucić okiem do aktów. – Jeśli kobieta nie kładzie ci korony na głowę, zarzuca ci pętlę na szyję… W naszym wieku, widzi pan, trzeba w równym stopniu dbać o serce, co o żołądek.
W tej chwili w przedpokoju rozległ się straszny hałas. Słychać było głos woźnego, który bronił dostępu do drzwi. Nagle do pokoju wtargnął jakiś niewysoki człowieczek mówiąc:
– Cóż u diabła, muszę mu uścisnąć dłoń! Drogi przyjacielu…
– Patrzcie, Du Poizat! – zawołał nie wstając Rougon. Woźnemu, który gestykulując tłumaczył się gorąco, kazał zamknąć drzwi. Potem dodał spokojnie:
– Myślałem, żeś pan w Bressuire… Cóż to, można tak rzucić podprefekturę jak starą kochankę?
Du Poizat, chudy, z miną szczwanego lisa, o bardzo białych, nierównych zębach, wzruszył lekko ramionami:
– Przyjechałem dziś rano do Paryża w różnych sprawach i miałem zamiar zajść do pana dopiero wieczorem, na ulicę Marbeuf. Zaprosiłbym pana na obiad… Ale przeczytawszy „Monitora”… – Przyciągnął fotel do biurka i usadowił się dokładnie na wprost Rougona. – No i proszę… Co się to dzieje! Przyjeżdżam z zapadłej prowincji, z Deux-Sevres. Coś mi tam przeczucie mówiło.
Ale nigdy bym nie przypuszczał… Dlaczego nie napisał pan do mnie?
Teraz z kolei Rougon wzruszył ramionami. Jasne było, że Du Poizat tam właśnie dowiedział się o jego niełasce i że zjawił się… tu niezwłocznie, żeby zobaczyć, czy nie uda mu się wyjść z tego obronną ręką. Rougon uniósł ciężkie powieki i przejrzał go na wskroś.
– Miałem do papa napisać dziś wieczór. – powiedział. – Złóż dymisję, mój kochany.
– Tylko to chciałem wiedzieć – odparł po prostu Du Poizat. – Podam się do dymisji.
Wstał pogwizdując i chodził po pokoju drobnymi kroczkami; wtem zobaczył klęczącego na dywanie Delestanga pośród rozrzuconych bezładnie teczek. Podszedł do niego bez słowa i podał mu rękę. Potem zapalił od świecy wyciągnięte z kieszeni cygaro.
– Można palić, skoro to przeprowadzka – powiedział sadowiąc się na nowo w fotelu. – Przeprowadzka – wesoła rzecz!
Rougon pochłonięty był wertowaniem stosu papierów, które odczytywał w głębokim skupieniu. Rozdzielał je starannie, jedne paląc, inne odkładając. Du Poizat patrzył na niego z głową odchyloną do tyłu, wydmuchując kącikiem ust lekkie smużki dymu. Poznali się kilka miesięcy przed rewolucją lutową. Mieszkali wówczas obaj u pani Melanii Correur w hotelu „Vanneau” na ulicy Vanneau. Du Poizat znalazł się tu jako krajan gospodyni: pochodził, podobnie jak pani Correur, z Coulonges, małej mieściny w okręgu Niort. Ojciec jego, komornik sądowy, wysłał go na studia prawne do Paryża i posyłał mu sto franków miesięcznej pensji, choć sam, pożyczając na lichwiarski procent, zarabiał niezłe sumki; majątek, do jakiego doszedł ten człeczyna, był dla miejscowej opinii czymś tak niepojętym, że posądzano go o znalezienie skarbu w zakamarkach jakiejś starej szafy, którą zasekwestrował. Już w pierwszym okresie propagandowej akcji bonapartystów Rougon posługiwał się tym chudym chłopakiem, który pożerał łapczywie swoje sto franków miesięcznie i uśmiechał się niepokojąco. Razem brali udział w najbardziej delikatnych przedsięwzięciach. Potem, kiedy Rougon chciał wejść do Zgromadzenia Ustawodawczego, nie kto inny, lecz właśnie Du Poizat przeprowadził po ciężkiej walce jego kandydaturę w Deux-Sevres.
Jeszcze później, po zamachu stanu, Rougon z kolei pracował dla Du Poizata, przeprowadzając jego nominację na podprefekta w Bressuire. Młody, niespełna trzydziestoletni człowiek chciał zabłysnąć w swych rodzinnych stronach, o kilka mil od ojca, którego skąpstwo dręczyło go od chwili, gdy opuścił szkołę.
– A jak się czuje szanowny papa? – zapytał nie podnosząc oczu Rougon..
– Aż za dobrze – odparł lakonicznie zapytany. – Przepędził ostatnią służącą, bo zjadała trzy funty chleba. Teraz trzyma przy drzwiach dwie nabite fuzje i kiedy przychodzę do niego, muszę pertraktować z nim przez mur od podwórza.
Nie przestając gawędzić Du Poizat pochylił się i koniuszkami palców grzebał w brązowej czarze, w której walały się na pół zwęglone strzępy papierów. Rougon spostrzegł te machinacje i żywo podniósł głowę. Zawsze bał się trochę swego dawnego pomocnika, którego białe, nierówne zęby przypominały kły młodego wilczka. Kiedy swego czasu pracowali razem, przykładał szczególną wagę do tego, by żaden kompromitujący świstek nie wpadł mu w ręce. Widząc tedy, że próbuje odczytać słowa, które ogień oszczędził, rzucił do czary nową garść płonących listów. Du Poizat pojął świetnie, o co idzie, ale uśmiechnął się i zaczął żartować.
– Wielkie pranie, co? – powiedział szeptem.
Po czym biorąc parę długich nożyc zaczął się nimi posługiwać niby szczypcami. Listy, które przygasały, zapalał znów od świecy, unosił w powietrze kulki papieru zgniecione zbyt mocno, by mogły spłonąć, znów przegarniał żarzące się niedopałki, jak gdyby mieszając wazę ponczu z płonącym spirytusem. Na dnie czary coraz to błyskały i gasły iskierki, a w górę unosił się błękitnawy dymek i wił się, płynąc łagodnie ku otwartemu oknu. Świeca przygasała chwilami, a potem znów płonęła równym, wysokim płomieniem.
– Ta świeca przypomina gromnicę – powiedział znów ze złośliwym uśmiechem Du Poizat. – Cóż to za pogrzeb, mój biedny przyjacielu! Jest co grzebać w tym popiele!
Rougon chciał mu odpowiedzieć, gdy z przedpokoju doleciał znów jakiś hałas. Merle po raz drugi bronił drzwi. Głosy brzmiały coraz donośniej, aż Rougon powiedział:
– Delestang, bądź pan łaskaw zobaczyć, co się tam dzieje. Jeśli ja się pokażę, wtargną tu zaraz .
Delestang otworzył ostrożnie drzwi i zamknął je za sobą. Ale w tejże niemal chwili wsunął głowę z powrotem i powiedział po cichu:
– To Kahn.
– Dobrze! Może wejść – odparł Rougon. – Ale tylko on, słyszy pan? – Potem zawołał woźnego, by wydać nowe rozkazy.
– Przepraszam pana, mój drogi – zaczął zwracając się do Kahna, gdy woźny wyszedł. – Ale jestem tak zajęty… Siadaj pan obok Du Poizata i nie ruszaj się. W przeciwnym razie będę was musiał obu wyprosić za drzwi.
Deputowany nie robił wcale wrażenia człowieka przejętego tym niegrzecznym przyjęciem. Przyzwyczaił się do sposobu bycia Rougona. Wziął fotel i usiadł obok Poizata, który zapalał drugie cygaro. Odpoczął trochę i powiedział:
– Gorąco już… Przychodzę z ulicy Marbeuf, bo myślałem, że zastanę pana jeszcze w domu.
Rougon nie odpowiedział nic, zapadło więc milczenie. Gniótł tylko w ręku papiery i rzucał je do kosza, który przysunął sobie bliżej.
– Muszę z panem pomówić – zaczął znów Kahn.
– Mów pan, mów – odparł Rougon. – Słucham.
Ale deputowany jakby dopiero w tej chwili dostrzegł panujący w gabinecie nieład.
– Co pan robi? – zapytał z doskonale udanym zdziwieniem. – Zmienia pan pokój?
Ton głosu był tak świetny, że Delestang poderwał się od swej roboty i położył mu uprzejmie przed oczyma numer „Monitora”.
– Ach, mój Boże – zawołał Kahn rzuciwszy okiem na dziennik – myślałem, że wczoraj wieczorem wszystko zostało załatwione . A to grom z jasnego nieba… Mój drogi przyjacielu…
Wstał i uściskał obie ręce Rougona. Ten milczał i patrzył tylko; na jego ciężkiej twarzy ukazały się dwie drwiące, głębokie bruzdy, biegnące od kącików ust. A ponieważ Du Poizat zachował obojętność, Rougon zaczął podejrzewać, że ci dwaj widzieli się dziś rano; tym bardziej że Kahn zapomniał udać zdziwienie na widok podprefekta. Jeden z nich musiał się udać do Rady Stanu, gdy tymczasem drugi pobiegł na ulicę Marbeuf. W ten sposób mieli pewność, że nie rozminą się z nim.
– Chciał mi pan zatem coś powiedzieć – podjął swoim spokojnym tonem Rougon.
– Nie mówmy już o tym, drogi przyjacielu! – zawołał deputowany. – Dosyć pan ma kłopotów. Jakżebym mógł w podobnym dniu gnębić pana jeszcze swoimi zmartwieniami.
– Ależ nie, niech pan się nie krępuje, proszę mówić.
– Więc dobrze! Idzie mi, wie pan, o tę przeklętą koncesję… Cieszę się nawet, że jest tu także Du Poizat. Będzie nam mógł udzielić pewnych informacji.
I zaczął rozwlekle wykładać, w jakim punkcie stanęła jego sprawa. Chodziło o plan, z którym Kahn nosił się już od trzech lat: o linię kolejową Niort-Angers. Istota rzeczy tkwiła w tym, że owa trasa kolei żelaznej biegła przez Bressuire, gdzie Kahn posiadał hutę żelazną, i miała w dziesięćkroć podnieść jej wartość. Jak dotąd, transport nastręczał wciąż trudności i przedsiębiorstwo kulało. Z realizacją tego projektu wiązały się poza tym nadzieje na niejedną bardziej intratną kombinację, wyłowioną przy okazji w mętnej wodzie. Toteż Kahn rozwijał niezwykle ożywioną działalność, aby uzyskać tę koncesję; Rougon popierał go energicznie i koncesja już, już miała być przyznana, kiedy pan de Marsy, minister spraw wewnętrznych, gniewny o to, że nie ma udziału w tym interesie, w którym wietrzył nie byle jakie kąski, a jednocześnie z całej duszy pragnąc dopiec Rougonowi, użył wszystkich swych wpływów, by projekt utrącić. A nawet z zuchwalstwem, które czyniło go tak groźnym, spowodował, że minister robót publicznych zaproponował tę koncesję dyrektorowi „Spółki Zachodniej”; szerzył także opinię, że jedynie owa Spółka potrafi należycie wybudować tę linię kolejową, z którą związane prace wymagają daleko idącej odpowiedzialności finansowej. Kahnowi groziła klęska, a porażka Rougona dopełniała jego ruiny.
– Dowiedziałem się wczoraj, że jakiemuś inżynierowi Spółki polecono rozpatrzyć nowy projekt trasy… Doszły pana jakieś wiadomości o tym? – spytał Du Poizata.
– Naturalnie – odparł podprefekt. – Rozpoczęto już nawet prace dokumentacyjne… Próbują uniknąć tego kolana, które pan zrobiłeś, aby przeprowadzić linię kolejową przez Bressuire. Teraz ma ona przebiegać prosto przez Parthenay i Thouars. Kahn, zniechęcony machnął ręką.
– Prześladują mnie – powiedział cicho. – Cóż by to im szkodziło przeprowadzić ją koło mojej fabryki?… Ale ja będę protestował, napiszę memoriał przeciw ich trasie… A teraz wracam z panem do Bressuire.
– Nie, nie czekaj pan na mnie – uśmiechnął się w odpowiedzi Du Poizat. – Będę się chyba musiał podać do dymisji.
Kahn opadł na fotel, jakby przybity ostateczną klęską; Tarł obiema dłońmi swą rozłożystą brodę i patrzył błagalnie na Rougona. A on odłożył przeglądane teczki i wsparłszy się łokciami na biurku słuchał.
– Chcecie rady, tak? – zapytał w końcu ostro. – Słuchajcie więc, moi kochani: nie dawać znaku życia; starajcie się tylko, żeby sprawy utknęły w obecnym punkcie, i czekajcie, aż znowu będziemy u władzy… Du Poizat złoży dymisję; gdyby jej nie złożył, otrzymałby ją sam za dwa tygodnie. A pan – zwrócił się do Kahna – niech pan napisze do cesarza, niech pan wszelkimi sposobami stara się nie dopuścić do tego, by koncesję przyznano „Spółce Zachodniej”. Pan jej teraz na pewno nie dostanie, ale jeśli będzie niczyja, może pan ją dostać później. – A ponieważ obaj słuchający potrząsali głowami, Rougon zaczął znów, jeszcze ostrzejszym tonem: – To wszystko, co mogę dla was zrobić. Zostałem powalony, dajcie mi czas się… podnieść… Czy wyglądam na zmartwionego? Nie, prawda? Proszę więc, zróbcie mi tę przyjemność i nie róbcie takich min, jakbyście szli za moim pogrzebem… Ja jestem zachwycony, że wracam do życia prywatnego. Nareszcie będę mógł trochę wypocząć!
Skrzyżował ramiona i kołysząc swym ogromnym tułowiem odetchnął głęboko. Kahn nie mówił już więcej o swojej sprawie. Udawał, że równie mało sobie z tego robi jak Du Poizat, i starał się okazać zupełną obojętność. Delestang zabrał" się do następnej półki z teczkami; ukryty za fotelem, zachowywał się tak cicho, iż chwilami można było pomyśleć, że to kilka myszy dostało się między papiery i skrobie tam cichutko. Słońce, wędrujące po czerwonym dywanie, kładło teraz na róg biurka jasny trójkąt blasku, w którym wciąż jeszcze paliła się blada świeca.
Rozmowa zeszła tymczasem na tory osobiste. Rougon, który znów zaczął wiązać sznurkiem paczuszki, zapewniał, że polityka to nie jego rzecz. Uśmiechał się dobrodusznie, lecz pod powiekami, które jakby znużone opadały co chwila, paliły się ognie. Opowiadał, że chciałby mieć ogromne przestrzenie ziemi uprawnej, pola, które by mógł orać do woli, stada bydła, konie, woły, barany, psy, nad którymi panowałby jak udzielny władca. Opowiadał, że niegdyś, w Plassans, kiedy był jeszcze prowincjonalnym adwokaciną, największą radością było dla niego włożyć bluzę i przetrząsać parowy w okolicy Seille, gdzie po całych dniach polował na orły. Mówił, że pochodzi z chłopów, że jego dziad pracował na roli. W końcu zaczął udawać człowieka, któremu obrzydło życie światowe. Władza nudzi go. Lato spędzi na wsi. Mówił, że nigdy jeszcze nie czuł się tak lekki jak tego ranka, i prostował potężne ciało, jakby zrzucając jakiś ciężar ze swych silnych ramion.
– Co pan otrzymywał jako przewodniczący? Osiemdziesiąt tysięcy franków? – zapytał Kahn.
Rougon przytaknął skinieniem głowy.
– A zostanie panu tylko trzydzieści tysięcy pensji senatorskiej.
Ale cóż to Rougona obchodziło! Nie wydawał na siebie nic; nie poczuwał się do żadnych słabostek, co było zgodne z prawdą. Ani z niego karciarz, ani donżuan, ani smakosz. Chce być panem u siebie w domu, ot, i wszystko. I na nieszczęście powrócił znów do myśli o własnej farmie, w której wszystkie zwierzęta będą go słuchać. To był jego ideał: mieć bat i rozkazywać, panować, być mądrzejszym i silniejszym. Ożywiając się zwolna, zaczął mówić o zwierzętach, tak jakby mówił o ludziach: że stado lubi i potrzebuje kija, że pasterze kierują trzodą ciskając w nią kamieniami. Był jak przeobrażony: grube usta, odęte i wzgardliwe, twarz tchnąca siłą. Wymachiwał zaciśniętą pięścią, trzymając w niej jakąś teczkę, gotów niemal rzucić ją Kahnowi i Du Poizatowi na głowę; a ci patrzyli na ten nieoczekiwany atak wściekłości z niepokojem i zażenowaniem.
– Źle zrobił cesarz – szepnął Du Poizat.
Wtedy Rougon uspokoił się nagle. Twarz mu znowu poszarzała, ciało straciło sprężystość,. stało się ociężałe jak u człowieka otyłego. Zaczął przesadnie wychwalać cesarza, jego ogromną inteligencję, umysł o niewiarygodnej głębi. Du Poizat i Kahn wymienili spojrzenia. Ale Rougon zapędził się jeszcze dalej, mówiąc o swoim oddaniu, przyznawał z całą pokorą, że dumny był będąc jedynie narzędziem w rękach Napoleona III. Du Poizat, chłopak skory do gniewu, zniecierpliwił się w końcu. Doszło do sprzeczki. Du Poizat z goryczą wspominał to wszystko, co Rougon i on zrobili dla Cesarstwa od roku 1848 do 1851, kiedy zdychali z głodu u pani Melanii Correur. Opowiadał o okropnych dniach, zwłaszcza w pierwszym roku, całych dniach brodzenia po paryskim błocie i napędzaniu ochotników. A i później ze dwadzieścia razy nadstawiali głowy. Czy to nie Rougon na czele pułku liniowego zajął 2 grudnia Pałac Burbonów? W tej grze stawiało się własne życie. A dziś pada ofiarą dworskiej intrygi. Ale Rougon przeczył: nie jest ofiarą; usuwa się ze względów osobistych. Potem zaś, kiedy Du Poizat, zagalopowawszy się zupełnie, zwymyślał mieszkańców Tuilerii od „świń”, uciszył go, walnąwszy pięścią w palisandrowe biurko tak mocno, aż jęknęło.
– Brednie! – powiedział po prostu.
– Za daleko się pan posuwa – szepnął Kahn.
Delestang stał pobladły za fotelem. Otworzył ostrożnie drzwi, żeby zobaczyć, czy nikt nie słucha. Ale w przedpokoju ujrzał tylko wysoką, nader dyskretnie odwróconą plecami postać woźnego. Na słowo, które padło z ust Rougona, Du Poizat poczerwieniał, a oprzytomniawszy zamilkł i z nachmurzoną miną zaczął gryźć trzymane w ustach cygaro.
– To pewne, że cesarz nie jest otoczony odpowiednimi ludźmi – podjął po chwili milczenia Rougon. – Pozwoliłem sobie powiedzieć mu o tym: a on uśmiechnął się. Raczył nawet zażartować mówiąc, że moje otoczenie nie jest więcej warte niż jego.
Du Poizat i Kahn roześmieli się z przymusem. Byli zdania, że to pyszny kawał.
– Ale ja, powtarzam to raz jeszcze – ciągnął szczególnym głosem Rougon – usuwam się wyłącznie z własnej woli. Gdyby pytano was, jako moich przyjaciół, mówcie śmiało, że jeszcze wczoraj mogłem był wycofać swoją dymisję… Zaprzeczajcie także plotkom, jakie krążą w związku z historią tego Rodrigueza, wokół której, jak słyszę, ludzie budują całe powieści. Ta historia mogła mnie postawić w opozycji wobec większości członków Rady Stanu: były tam rzeczywiście pewne tarcia, które przyśpieszyły moją decyzję. Ale przyczyny jej są poważniejsze i zrodziły się wcześniej. Od dawna postanowiłem opuścić to wysokie stanowisko, które zawdzięczam dobroci cesarza.
Wygłosił całą tę tyradę gestykulując prawą ręką – był to właściwy mu gest, którego nadużywał, ilekroć przemawiał do Izby. Wyjaśnienia te były najwyraźniej przeznaczone dla uszu publiczności i Kahn oraz Du Poizat, którzy znali Rougona, próbowali, zręcznie kierując rozmową, dowiedzieć się prawdy. „Wielki Rougon”, jak go poufale nazywali między sobą, zaczynał przypuszczalnie jakąś poważną grę. Skierowali rozmowę na politykę w ogólności. Rougon żartował z ustroju parlamentarnego, nazywając go „gnojówką przeciętności”. Jego zdaniem Izbie przysługują nadal nonsensowne swobody; mówi się w niej za wiele. Francja powinna być rządzona przez sprawny aparat władzy, na którego czele stałby cesarz, a poniżej, wyłącznie w roli kółek tej maszyny – najważniejsze instytucje parlamentarne i państwowe. Śmiech wstrząsnął jego ramionami, kiedy naumyślnie przesadzając rozwijał swój system, pełen wściekłej pogardy dla tych głupców, którzy domagają się rządów silnej ręki.