Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Jego Ekscelencja Pan Minister Rougon - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Jego Ekscelencja Pan Minister Rougon - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 569 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

II

Rano uka­za­ła się w „Mo­ni­to­rze” wia­do­mość o dy­mi­sji Ro­ugo­na, któ­ry usu­wał się ja­ko­by „z po­wo­du zdro­wia”. Za­raz po śnia­da­niu zja­wił się on w Ra­dzie Sta­nu, aby w prze­cią­gu jed­ne­go dnia zwol­nić miej­sce dla swe­go na­stęp­cy. Sie­dząc przy ogrom­nym pa­li­san­dro­wym biur­ku w wiel­kim czer­wo­no-zło­tym ga­bi­ne­cie prze­zna­czo­nym dla prze­wod­ni­czą­ce­go Rady, opróż­niał szu­fla­dy, ukła­dał pa­pie­ry i wią­zał je w pacz­ki ka­wał­ka­mi ró­żo­we­go sznur­ka.

Za­dzwo­nił. Wszedł woź­ny, im­po­nu­ją­cy męż­czy­zna, któ­ry słu­żył nie­gdyś w ka­wa­le­rii.

– Po­daj mi za­pa­lo­ną świe­cę – roz­ka­zał Ro­ugon.

Woź­ny po­sta­wił na biur­ku je­den z ma­łych świecz­ni­ków sto­ją­cych na ko­min­ku i wy­cho­dził już, kie­dy Ro­ugon za­wo­łał:

– Słu­chaj, Mer­le!… Nie wpusz­czać ni­ko­go. Ni­ko­go, zro­zu­mia­no?

– Tak, pa­nie pre­ze­sie – od­parł woź­ny za­my­ka­jąc bez­sze­lest­nie drzwi.

Ro­ugon uśmiech­nął się bla­do. Ob­ró­cił się w stro­nę De­le­stan­ga, któ­ry sto­jąc w dru­gim krań­cu po­ko­ju przed sza­fą z tecz­ka­mi prze­glą­dał je pil­nie.

– Po­czci­wy Mer­le nie czy­tał dziś jesz­cze „Mo­ni­to­ra” – po­wie­dział ci­cho.

De­le­stang po­trzą­snął tyl­ko gło­wą, nie znaj­du­jąc na to żad­nej od­po­wie­dzi. Gło­wę miał wspa­nia­łą, nie­mal zu­peł­nie łysą; była to jed­na z tych przed­wcze­snych ły­sin, któ­re się po­do­ba­ją ko­bie­tom. Na­gość czasz­ki spra­wia­ła, że czo­ło ro­bi­ło wra­że­nie nie­zmier­nie wy­so­kie­go, co nada­wa­ło mu wy­gląd czło­wie­ka o wy­bit­nej in­te­li­gen­cji. Za­ró­żo­wio­na, lek­ko kwa­dra­to­wa i gład­ko wy­go­lo­na twarz przy­po­mi­na­ła owe re­gu­lar­ne i my­ślą­ce ob­li­cza, ja­ki­mi nie po­zba­wie­ni wy­obraź­ni ma­la­rze lu­bią ob­da­rzać wiel­kich po­li­ty­ków.

– Mer­le jest panu bar­dzo od­da­ny – po­wie­dział wresz­cie. Po czym po­chy­lił znów gło­wę nad tecz­ką, w któ­rej grze­bał.

Ro­ugon przedarł­szy plik pa­pie­rów za­pa­lił je od świe­cy i rzu­cił w wiel­ką cza­rę z brą­zu sto­ją­cą na rogu biur­ka. Pa­trzył, jak pło­ną.

– De­le­stang, bądź pan ła­skaw zo­sta­wić te tecz­ki z dołu. Są tam pa­pie­ry, w któ­rych ja sam tyl­ko się orien­tu­ję.

Po­tem przez do­bry kwa­drans pra­co­wa­li obaj da­lej w mil­cze­niu. Po­go­da była pięk­na: trzy duże, wy­cho­dzą­ce na bul­wa­ry okna peł­ne były słoń­ca. Przez jed­no z nich, uchy­lo­ne, wpa­dał lek­ki, świe­ży po­wiew od Se­kwa­ny, po­ru­sza­jąc chwi­la­mi je­dwab­ną frędz­lę fi­ra­nek. Rzu­co­ne na dy­wan zgnie­cio­ne pa­pie­ry fru­wa­ły wy­da­jąc ci­chy sze­lest.

– Pro­szę, niech pan to zo­ba­czy – po­wie­dział De­le­stang po­da­jąc Ro­ugo­no­wi zna­le­zio­ny przed chwi­lą list.

Ro­ugon prze­czy­tał go i spo­koj­nie za­pa­lił od świe­cy. Był to list w de­li­kat­nej ma­te­rii. Roz­ma­wia­li uci­na­jąc w pół zda­nia i milk­nąc co chwi­la, bo grze­ba­li wciąż w sta­rych pa­pie­rzy­skach. Ro­ugon dzię­ko­wał „wier­ne­mu przy­ja­cie­lo­wi”, że przy­szedł mu po­móc. Z nim jed­nym mógł swo­bod­nie prać bru­dy po pię­ciu la­tach pre­ze­su­ry. Po­znał go w Zgro­ma­dze­niu Usta­wo­daw­czym, gdzie ra­mię w ra­mię za­sia­da­li obaj na jed­nej ła­wie. Tam na­brał praw­dzi­wej sym­pa­tii do tego pięk­ne­go męż­czy­zny, uwa­żał, że jest to czło­wiek cza­ru­ją­co głu­pi, o pu­stej, lecz prze­ślicz­nej gło­wie. Ma­wiał zwy­kle z głę­bo­kim prze­ko­na­niem, że „ten drab De­le­stang zaj­dzie da­le­ko”. I rze­czy­wi­ście wy­su­wał go gdzie się dało, przy­wią­zy­wał do sie­bie wię­za­mi wdzięcz­no­ści, po­słu­gi­wał się nim trak­tu­jąc jak me­bel, w któ­rym za­my­ka się wszyst­ko, cze­go nie moż­na no­sić przy so­bie.

– To głu­pie prze­cho­wy­wać tyle pa­pie­rów – po­wie­dział Ro­ugon pół­gło­sem, otwie­ra­jąc nową, na­ła­do­wa­ną po wierzch szu­fla­dę.

– A to jest list od ko­bie­ty – po­wie­dział przy­mru­ża­jąc oko De­le­stang.

Ro­ugon wy­buch­nął ser­decz­nym śmie­chem, któ­ry wstrzą­sał całą jego sze­ro­ką klat­ką pier­sio­wą. Wy­pie­ra­jąc się wziął list do ręki, a prze­bie­gł­szy parę pierw­szych wier­szy za­wo­łał:

– Ten mały d'Esco­ra­il­les za­rzu­cił go tu­taj… A ta­kie bi­le­ci­ki to groź­ne szpar­ga­ły! Parę li­ni­jek ko­bie­ce­go pi­sma da­le­ko może za­pro­wa­dzić. – Pa­ląc list do­rzu­cił jesz­cze: – Strzeż się pan ko­biet, De­le­stang.

De­le­stang spu­ścił gło­wę. Ten czło­wiek był wiecz­nie uwi­kła­ny w ja­kieś ry­zy­kow­ne przy­go­dy. W 1851 roku omal na­wet nie prze­kre­ślił ca­łej swej ka­rie­ry po­li­tycz­nej: ema­blo­wał wów­czas żonę ja­kie­goś de­pu­to­wa­ne­go so­cja­li­sty i, by przy­po­do­bać się mę­żo­wi, gło­so­wał naj­czę­ściej prze­ciw Pa­ła­co­wi Eli­zej­skie­mu. Dru­gi Grud­nia był dla nie­go praw­dzi­wym cio­sem. Za­mknął się na prze­ciąg dwu dni, stra­cił gło­wę, czuł się wy­koń­czo­ny, uni­ce­stwio­ny, drżał na myśl, że lada chwi­la może być aresz­to­wa­ny. Ro­ugon mu­siał go wy­cią­gać z tych ta­ra­pa­tów: po­ra­dził mu, by nie sta­wiał wca­le swej kan­dy­da­tu­ry, na­to­miast wpro­wa­dziw­szy go do Pa­ła­cu Eli­zej­skie­go upo­lo­wał tam dla nie­go sta­no­wi­sko w Ra­dzie Sta­nu. De­le­stang, syn han­dla­rza win z Ber­cy, swe­go cza­su ad­wo­kat, wła­ści­ciel wzo­ro­wej far­my w oko­li­cach Sa­in­te-Me­ne­ho­uld, miał kil­ka mi­lio­nów i miesz­kał w bar­dzo ele­ganc­kim domu przy uli­cy du Co­li­sée.

– Tak, strzeż się pan ko­biet – po­wta­rzał Ro­ugon, prze­ry­wa­jąc po każ­dym sło­wie, by rzu­cić okiem do ak­tów. – Je­śli ko­bie­ta nie kła­dzie ci ko­ro­ny na gło­wę, za­rzu­ca ci pę­tlę na szy­ję… W na­szym wie­ku, wi­dzi pan, trze­ba w rów­nym stop­niu dbać o ser­ce, co o żo­łą­dek.

W tej chwi­li w przed­po­ko­ju roz­legł się strasz­ny ha­łas. Sły­chać było głos woź­ne­go, któ­ry bro­nił do­stę­pu do drzwi. Na­gle do po­ko­ju wtar­gnął ja­kiś nie­wy­so­ki czło­wie­czek mó­wiąc:

– Cóż u dia­bła, mu­szę mu uści­snąć dłoń! Dro­gi przy­ja­cie­lu…

– Pa­trz­cie, Du Po­izat! – za­wo­łał nie wsta­jąc Ro­ugon. Woź­ne­mu, któ­ry ge­sty­ku­lu­jąc tłu­ma­czył się go­rą­co, ka­zał za­mknąć drzwi. Po­tem do­dał spo­koj­nie:

– My­śla­łem, żeś pan w Bres­su­ire… Cóż to, moż­na tak rzu­cić pod­pre­fek­tu­rę jak sta­rą ko­chan­kę?

Du Po­izat, chu­dy, z miną szczwa­ne­go lisa, o bar­dzo bia­łych, nie­rów­nych zę­bach, wzru­szył lek­ko ra­mio­na­mi:

– Przy­je­cha­łem dziś rano do Pa­ry­ża w róż­nych spra­wach i mia­łem za­miar zajść do pana do­pie­ro wie­czo­rem, na uli­cę Mar­beuf. Za­pro­sił­bym pana na obiad… Ale prze­czy­taw­szy „Mo­ni­to­ra”… – Przy­cią­gnął fo­tel do biur­ka i usa­do­wił się do­kład­nie na wprost Ro­ugo­na. – No i pro­szę… Co się to dzie­je! Przy­jeż­dżam z za­pa­dłej pro­win­cji, z Deux-Se­vres. Coś mi tam prze­czu­cie mó­wi­ło.

Ale nig­dy bym nie przy­pusz­czał… Dla­cze­go nie na­pi­sał pan do mnie?

Te­raz z ko­lei Ro­ugon wzru­szył ra­mio­na­mi. Ja­sne było, że Du Po­izat tam wła­śnie do­wie­dział się o jego nie­ła­sce i że zja­wił się… tu nie­zwłocz­nie, żeby zo­ba­czyć, czy nie uda mu się wyjść z tego obron­ną ręką. Ro­ugon uniósł cięż­kie po­wie­ki i przej­rzał go na wskroś.

– Mia­łem do papa na­pi­sać dziś wie­czór. – po­wie­dział. – Złóż dy­mi­sję, mój ko­cha­ny.

– Tyl­ko to chcia­łem wie­dzieć – od­parł po pro­stu Du Po­izat. – Po­dam się do dy­mi­sji.

Wstał po­gwiz­du­jąc i cho­dził po po­ko­ju drob­ny­mi krocz­ka­mi; wtem zo­ba­czył klę­czą­ce­go na dy­wa­nie De­le­stan­ga po­śród roz­rzu­co­nych bez­ład­nie te­czek. Pod­szedł do nie­go bez sło­wa i po­dał mu rękę. Po­tem za­pa­lił od świe­cy wy­cią­gnię­te z kie­sze­ni cy­ga­ro.

– Moż­na pa­lić, sko­ro to prze­pro­wadz­ka – po­wie­dział sa­do­wiąc się na nowo w fo­te­lu. – Prze­pro­wadz­ka – we­so­ła rzecz!

Ro­ugon po­chło­nię­ty był wer­to­wa­niem sto­su pa­pie­rów, któ­re od­czy­ty­wał w głę­bo­kim sku­pie­niu. Roz­dzie­lał je sta­ran­nie, jed­ne pa­ląc, inne od­kła­da­jąc. Du Po­izat pa­trzył na nie­go z gło­wą od­chy­lo­ną do tyłu, wy­dmu­chu­jąc ką­ci­kiem ust lek­kie smuż­ki dymu. Po­zna­li się kil­ka mie­się­cy przed re­wo­lu­cją lu­to­wą. Miesz­ka­li wów­czas obaj u pani Me­la­nii Cor­reur w ho­te­lu „Van­ne­au” na uli­cy Van­ne­au. Du Po­izat zna­lazł się tu jako kra­jan go­spo­dy­ni: po­cho­dził, po­dob­nie jak pani Cor­reur, z Co­ulon­ges, ma­łej mie­ści­ny w okrę­gu Niort. Oj­ciec jego, ko­mor­nik są­do­wy, wy­słał go na stu­dia praw­ne do Pa­ry­ża i po­sy­łał mu sto fran­ków mie­sięcz­nej pen­sji, choć sam, po­ży­cza­jąc na li­chwiar­ski pro­cent, za­ra­biał nie­złe sum­ki; ma­ją­tek, do ja­kie­go do­szedł ten człe­czy­na, był dla miej­sco­wej opi­nii czymś tak nie­po­ję­tym, że po­są­dza­no go o zna­le­zie­nie skar­bu w za­ka­mar­kach ja­kiejś sta­rej sza­fy, któ­rą za­se­kwe­stro­wał. Już w pierw­szym okre­sie pro­pa­gan­do­wej ak­cji bo­na­par­ty­stów Ro­ugon po­słu­gi­wał się tym chu­dym chło­pa­kiem, któ­ry po­że­rał łap­czy­wie swo­je sto fran­ków mie­sięcz­nie i uśmie­chał się nie­po­ko­ją­co. Ra­zem bra­li udział w naj­bar­dziej de­li­kat­nych przed­się­wzię­ciach. Po­tem, kie­dy Ro­ugon chciał wejść do Zgro­ma­dze­nia Usta­wo­daw­cze­go, nie kto inny, lecz wła­śnie Du Po­izat prze­pro­wa­dził po cięż­kiej wal­ce jego kan­dy­da­tu­rę w Deux-Se­vres.

Jesz­cze póź­niej, po za­ma­chu sta­nu, Ro­ugon z ko­lei pra­co­wał dla Du Po­iza­ta, prze­pro­wa­dza­jąc jego no­mi­na­cję na pod­pre­fek­ta w Bres­su­ire. Mło­dy, nie­speł­na trzy­dzie­sto­let­ni czło­wiek chciał za­bły­snąć w swych ro­dzin­nych stro­nach, o kil­ka mil od ojca, któ­re­go skąp­stwo drę­czy­ło go od chwi­li, gdy opu­ścił szko­łę.

– A jak się czu­je sza­now­ny papa? – za­py­tał nie pod­no­sząc oczu Ro­ugon..

– Aż za do­brze – od­parł la­ko­nicz­nie za­py­ta­ny. – Prze­pę­dził ostat­nią słu­żą­cą, bo zja­da­ła trzy fun­ty chle­ba. Te­raz trzy­ma przy drzwiach dwie na­bi­te fu­zje i kie­dy przy­cho­dzę do nie­go, mu­szę per­trak­to­wać z nim przez mur od po­dwó­rza.

Nie prze­sta­jąc ga­wę­dzić Du Po­izat po­chy­lił się i ko­niusz­ka­mi pal­ców grze­bał w brą­zo­wej cza­rze, w któ­rej wa­la­ły się na pół zwę­glo­ne strzę­py pa­pie­rów. Ro­ugon spo­strzegł te ma­chi­na­cje i żywo pod­niósł gło­wę. Za­wsze bał się tro­chę swe­go daw­ne­go po­moc­ni­ka, któ­re­go bia­łe, nie­rów­ne zęby przy­po­mi­na­ły kły mło­de­go wilcz­ka. Kie­dy swe­go cza­su pra­co­wa­li ra­zem, przy­kła­dał szcze­gól­ną wagę do tego, by ża­den kom­pro­mi­tu­ją­cy świ­stek nie wpadł mu w ręce. Wi­dząc tedy, że pró­bu­je od­czy­tać sło­wa, któ­re ogień oszczę­dził, rzu­cił do cza­ry nową garść pło­ną­cych li­stów. Du Po­izat po­jął świet­nie, o co idzie, ale uśmiech­nął się i za­czął żar­to­wać.

– Wiel­kie pra­nie, co? – po­wie­dział szep­tem.

Po czym bio­rąc parę dłu­gich no­życ za­czął się nimi po­słu­gi­wać niby szczyp­ca­mi. Li­sty, któ­re przy­ga­sa­ły, za­pa­lał znów od świe­cy, uno­sił w po­wie­trze kul­ki pa­pie­ru zgnie­cio­ne zbyt moc­no, by mo­gły spło­nąć, znów prze­gar­niał ża­rzą­ce się nie­do­pał­ki, jak gdy­by mie­sza­jąc wazę pon­czu z pło­ną­cym spi­ry­tu­sem. Na dnie cza­ry co­raz to bły­ska­ły i ga­sły iskier­ki, a w górę uno­sił się błę­kit­na­wy dy­mek i wił się, pły­nąc ła­god­nie ku otwar­te­mu oknu. Świe­ca przy­ga­sa­ła chwi­la­mi, a po­tem znów pło­nę­ła rów­nym, wy­so­kim pło­mie­niem.

– Ta świe­ca przy­po­mi­na grom­ni­cę – po­wie­dział znów ze zło­śli­wym uśmie­chem Du Po­izat. – Cóż to za po­grzeb, mój bied­ny przy­ja­cie­lu! Jest co grze­bać w tym po­pie­le!

Ro­ugon chciał mu od­po­wie­dzieć, gdy z przed­po­ko­ju do­le­ciał znów ja­kiś ha­łas. Mer­le po raz dru­gi bro­nił drzwi. Gło­sy brzmia­ły co­raz do­no­śniej, aż Ro­ugon po­wie­dział:

– De­le­stang, bądź pan ła­skaw zo­ba­czyć, co się tam dzie­je. Je­śli ja się po­ka­żę, wtar­gną tu za­raz .

De­le­stang otwo­rzył ostroż­nie drzwi i za­mknął je za sobą. Ale w tej­że nie­mal chwi­li wsu­nął gło­wę z po­wro­tem i po­wie­dział po ci­chu:

– To Kahn.

– Do­brze! Może wejść – od­parł Ro­ugon. – Ale tyl­ko on, sły­szy pan? – Po­tem za­wo­łał woź­ne­go, by wy­dać nowe roz­ka­zy.

– Prze­pra­szam pana, mój dro­gi – za­czął zwra­ca­jąc się do Kah­na, gdy woź­ny wy­szedł. – Ale je­stem tak za­ję­ty… Sia­daj pan obok Du Po­iza­ta i nie ru­szaj się. W prze­ciw­nym ra­zie będę was mu­siał obu wy­pro­sić za drzwi.

De­pu­to­wa­ny nie ro­bił wca­le wra­że­nia czło­wie­ka prze­ję­te­go tym nie­grzecz­nym przy­ję­ciem. Przy­zwy­cza­ił się do spo­so­bu by­cia Ro­ugo­na. Wziął fo­tel i usiadł obok Po­iza­ta, któ­ry za­pa­lał dru­gie cy­ga­ro. Od­po­czął tro­chę i po­wie­dział:

– Go­rą­co już… Przy­cho­dzę z uli­cy Mar­beuf, bo my­śla­łem, że za­sta­nę pana jesz­cze w domu.

Ro­ugon nie od­po­wie­dział nic, za­pa­dło więc mil­cze­nie. Gniótł tyl­ko w ręku pa­pie­ry i rzu­cał je do ko­sza, któ­ry przy­su­nął so­bie bli­żej.

– Mu­szę z pa­nem po­mó­wić – za­czął znów Kahn.

– Mów pan, mów – od­parł Ro­ugon. – Słu­cham.

Ale de­pu­to­wa­ny jak­by do­pie­ro w tej chwi­li do­strzegł pa­nu­ją­cy w ga­bi­ne­cie nie­ład.

– Co pan robi? – za­py­tał z do­sko­na­le uda­nym zdzi­wie­niem. – Zmie­nia pan po­kój?

Ton gło­su był tak świet­ny, że De­le­stang po­de­rwał się od swej ro­bo­ty i po­ło­żył mu uprzej­mie przed oczy­ma nu­mer „Mo­ni­to­ra”.

– Ach, mój Boże – za­wo­łał Kahn rzu­ciw­szy okiem na dzien­nik – my­śla­łem, że wczo­raj wie­czo­rem wszyst­ko zo­sta­ło za­ła­twio­ne . A to grom z ja­sne­go nie­ba… Mój dro­gi przy­ja­cie­lu…

Wstał i uści­skał obie ręce Ro­ugo­na. Ten mil­czał i pa­trzył tyl­ko; na jego cięż­kiej twa­rzy uka­za­ły się dwie drwią­ce, głę­bo­kie bruz­dy, bie­gną­ce od ką­ci­ków ust. A po­nie­waż Du Po­izat za­cho­wał obo­jęt­ność, Ro­ugon za­czął po­dej­rze­wać, że ci dwaj wi­dzie­li się dziś rano; tym bar­dziej że Kahn za­po­mniał udać zdzi­wie­nie na wi­dok pod­pre­fek­ta. Je­den z nich mu­siał się udać do Rady Sta­nu, gdy tym­cza­sem dru­gi po­biegł na uli­cę Mar­beuf. W ten spo­sób mie­li pew­ność, że nie roz­mi­ną się z nim.

– Chciał mi pan za­tem coś po­wie­dzieć – pod­jął swo­im spo­koj­nym to­nem Ro­ugon.

– Nie mów­my już o tym, dro­gi przy­ja­cie­lu! – za­wo­łał de­pu­to­wa­ny. – Do­syć pan ma kło­po­tów. Jak­że­bym mógł w po­dob­nym dniu gnę­bić pana jesz­cze swo­imi zmar­twie­nia­mi.

– Ależ nie, niech pan się nie krę­pu­je, pro­szę mó­wić.

– Więc do­brze! Idzie mi, wie pan, o tę prze­klę­tą kon­ce­sję… Cie­szę się na­wet, że jest tu tak­że Du Po­izat. Bę­dzie nam mógł udzie­lić pew­nych in­for­ma­cji.

I za­czął roz­wle­kle wy­kła­dać, w ja­kim punk­cie sta­nę­ła jego spra­wa. Cho­dzi­ło o plan, z któ­rym Kahn no­sił się już od trzech lat: o li­nię ko­le­jo­wą Niort-An­gers. Isto­ta rze­czy tkwi­ła w tym, że owa tra­sa ko­lei że­la­znej bie­gła przez Bres­su­ire, gdzie Kahn po­sia­dał hutę że­la­zną, i mia­ła w dzie­sięć­kroć pod­nieść jej war­tość. Jak do­tąd, trans­port na­strę­czał wciąż trud­no­ści i przed­się­bior­stwo ku­la­ło. Z re­ali­za­cją tego pro­jek­tu wią­za­ły się poza tym na­dzie­je na nie­jed­ną bar­dziej in­trat­ną kom­bi­na­cję, wy­ło­wio­ną przy oka­zji w męt­nej wo­dzie. To­też Kahn roz­wi­jał nie­zwy­kle oży­wio­ną dzia­łal­ność, aby uzy­skać tę kon­ce­sję; Ro­ugon po­pie­rał go ener­gicz­nie i kon­ce­sja już, już mia­ła być przy­zna­na, kie­dy pan de Mar­sy, mi­ni­ster spraw we­wnętrz­nych, gniew­ny o to, że nie ma udzia­łu w tym in­te­re­sie, w któ­rym wie­trzył nie byle ja­kie ką­ski, a jed­no­cze­śnie z ca­łej du­szy pra­gnąc do­piec Ro­ugo­no­wi, użył wszyst­kich swych wpły­wów, by pro­jekt utrą­cić. A na­wet z zu­chwal­stwem, któ­re czy­ni­ło go tak groź­nym, spo­wo­do­wał, że mi­ni­ster ro­bót pu­blicz­nych za­pro­po­no­wał tę kon­ce­sję dy­rek­to­ro­wi „Spół­ki Za­chod­niej”; sze­rzył tak­że opi­nię, że je­dy­nie owa Spół­ka po­tra­fi na­le­ży­cie wy­bu­do­wać tę li­nię ko­le­jo­wą, z któ­rą zwią­za­ne pra­ce wy­ma­ga­ją da­le­ko idą­cej od­po­wie­dzial­no­ści fi­nan­so­wej. Kah­no­wi gro­zi­ła klę­ska, a po­raż­ka Ro­ugo­na do­peł­nia­ła jego ru­iny.

– Do­wie­dzia­łem się wczo­raj, że ja­kie­muś in­ży­nie­ro­wi Spół­ki po­le­co­no roz­pa­trzyć nowy pro­jekt tra­sy… Do­szły pana ja­kieś wia­do­mo­ści o tym? – spy­tał Du Po­iza­ta.

– Na­tu­ral­nie – od­parł pod­pre­fekt. – Roz­po­czę­to już na­wet pra­ce do­ku­men­ta­cyj­ne… Pró­bu­ją unik­nąć tego ko­la­na, któ­re pan zro­bi­łeś, aby prze­pro­wa­dzić li­nię ko­le­jo­wą przez Bres­su­ire. Te­raz ma ona prze­bie­gać pro­sto przez Par­the­nay i Tho­uars. Kahn, znie­chę­co­ny mach­nął ręką.

– Prze­śla­du­ją mnie – po­wie­dział ci­cho. – Cóż by to im szko­dzi­ło prze­pro­wa­dzić ją koło mo­jej fa­bry­ki?… Ale ja będę pro­te­sto­wał, na­pi­szę me­mo­riał prze­ciw ich tra­sie… A te­raz wra­cam z pa­nem do Bres­su­ire.

– Nie, nie cze­kaj pan na mnie – uśmiech­nął się w od­po­wie­dzi Du Po­izat. – Będę się chy­ba mu­siał po­dać do dy­mi­sji.

Kahn opadł na fo­tel, jak­by przy­bi­ty osta­tecz­ną klę­ską; Tarł obie­ma dłoń­mi swą roz­ło­ży­stą bro­dę i pa­trzył bła­gal­nie na Ro­ugo­na. A on odło­żył prze­glą­da­ne tecz­ki i wsparł­szy się łok­cia­mi na biur­ku słu­chał.

– Chce­cie rady, tak? – za­py­tał w koń­cu ostro. – Słu­chaj­cie więc, moi ko­cha­ni: nie da­wać zna­ku ży­cia; sta­raj­cie się tyl­ko, żeby spra­wy utknę­ły w obec­nym punk­cie, i cze­kaj­cie, aż zno­wu bę­dzie­my u wła­dzy… Du Po­izat zło­ży dy­mi­sję; gdy­by jej nie zło­żył, otrzy­mał­by ją sam za dwa ty­go­dnie. A pan – zwró­cił się do Kah­na – niech pan na­pi­sze do ce­sa­rza, niech pan wszel­ki­mi spo­so­ba­mi sta­ra się nie do­pu­ścić do tego, by kon­ce­sję przy­zna­no „Spół­ce Za­chod­niej”. Pan jej te­raz na pew­no nie do­sta­nie, ale je­śli bę­dzie ni­czy­ja, może pan ją do­stać póź­niej. – A po­nie­waż obaj słu­cha­ją­cy po­trzą­sa­li gło­wa­mi, Ro­ugon za­czął znów, jesz­cze ostrzej­szym to­nem: – To wszyst­ko, co mogę dla was zro­bić. Zo­sta­łem po­wa­lo­ny, daj­cie mi czas się… pod­nieść… Czy wy­glą­dam na zmar­twio­ne­go? Nie, praw­da? Pro­szę więc, zrób­cie mi tę przy­jem­ność i nie rób­cie ta­kich min, jak­by­ście szli za moim po­grze­bem… Ja je­stem za­chwy­co­ny, że wra­cam do ży­cia pry­wat­ne­go. Na­resz­cie będę mógł tro­chę wy­po­cząć!

Skrzy­żo­wał ra­mio­na i ko­ły­sząc swym ogrom­nym tu­ło­wiem ode­tchnął głę­bo­ko. Kahn nie mó­wił już wię­cej o swo­jej spra­wie. Uda­wał, że rów­nie mało so­bie z tego robi jak Du Po­izat, i sta­rał się oka­zać zu­peł­ną obo­jęt­ność. De­le­stang za­brał" się do na­stęp­nej pół­ki z tecz­ka­mi; ukry­ty za fo­te­lem, za­cho­wy­wał się tak ci­cho, iż chwi­la­mi moż­na było po­my­śleć, że to kil­ka my­szy do­sta­ło się mię­dzy pa­pie­ry i skro­bie tam ci­chut­ko. Słoń­ce, wę­dru­ją­ce po czer­wo­nym dy­wa­nie, kła­dło te­raz na róg biur­ka ja­sny trój­kąt bla­sku, w któ­rym wciąż jesz­cze pa­li­ła się bla­da świe­ca.

Roz­mo­wa ze­szła tym­cza­sem na tory oso­bi­ste. Ro­ugon, któ­ry znów za­czął wią­zać sznur­kiem pa­czusz­ki, za­pew­niał, że po­li­ty­ka to nie jego rzecz. Uśmie­chał się do­bro­dusz­nie, lecz pod po­wie­ka­mi, któ­re jak­by znu­żo­ne opa­da­ły co chwi­la, pa­li­ły się ognie. Opo­wia­dał, że chciał­by mieć ogrom­ne prze­strze­nie zie­mi upraw­nej, pola, któ­re by mógł orać do woli, sta­da by­dła, ko­nie, woły, ba­ra­ny, psy, nad któ­ry­mi pa­no­wał­by jak udziel­ny wład­ca. Opo­wia­dał, że nie­gdyś, w Plas­sans, kie­dy był jesz­cze pro­win­cjo­nal­nym ad­wo­ka­ci­ną, naj­więk­szą ra­do­ścią było dla nie­go wło­żyć blu­zę i prze­trzą­sać pa­ro­wy w oko­li­cy Se­il­le, gdzie po ca­łych dniach po­lo­wał na orły. Mó­wił, że po­cho­dzi z chło­pów, że jego dziad pra­co­wał na roli. W koń­cu za­czął uda­wać czło­wie­ka, któ­re­mu obrzy­dło ży­cie świa­to­we. Wła­dza nu­dzi go. Lato spę­dzi na wsi. Mó­wił, że nig­dy jesz­cze nie czuł się tak lek­ki jak tego ran­ka, i pro­sto­wał po­tęż­ne cia­ło, jak­by zrzu­ca­jąc ja­kiś cię­żar ze swych sil­nych ra­mion.

– Co pan otrzy­my­wał jako prze­wod­ni­czą­cy? Osiem­dzie­siąt ty­się­cy fran­ków? – za­py­tał Kahn.

Ro­ugon przy­tak­nął ski­nie­niem gło­wy.

– A zo­sta­nie panu tyl­ko trzy­dzie­ści ty­się­cy pen­sji se­na­tor­skiej.

Ale cóż to Ro­ugo­na ob­cho­dzi­ło! Nie wy­da­wał na sie­bie nic; nie po­czu­wał się do żad­nych sła­bo­stek, co było zgod­ne z praw­dą. Ani z nie­go kar­ciarz, ani don­żu­an, ani sma­kosz. Chce być pa­nem u sie­bie w domu, ot, i wszyst­ko. I na nie­szczę­ście po­wró­cił znów do my­śli o wła­snej far­mie, w któ­rej wszyst­kie zwie­rzę­ta będą go słu­chać. To był jego ide­ał: mieć bat i roz­ka­zy­wać, pa­no­wać, być mą­drzej­szym i sil­niej­szym. Oży­wia­jąc się zwol­na, za­czął mó­wić o zwie­rzę­tach, tak jak­by mó­wił o lu­dziach: że sta­do lubi i po­trze­bu­je kija, że pa­ste­rze kie­ru­ją trzo­dą ci­ska­jąc w nią ka­mie­nia­mi. Był jak prze­obra­żo­ny: gru­be usta, odę­te i wzgar­dli­we, twarz tchną­ca siłą. Wy­ma­chi­wał za­ci­śnię­tą pię­ścią, trzy­ma­jąc w niej ja­kąś tecz­kę, go­tów nie­mal rzu­cić ją Kah­no­wi i Du Po­iza­to­wi na gło­wę; a ci pa­trzy­li na ten nie­ocze­ki­wa­ny atak wście­kło­ści z nie­po­ko­jem i za­że­no­wa­niem.

– Źle zro­bił ce­sarz – szep­nął Du Po­izat.

Wte­dy Ro­ugon uspo­ko­ił się na­gle. Twarz mu zno­wu po­sza­rza­ła, cia­ło stra­ci­ło sprę­ży­stość,. sta­ło się ocię­ża­łe jak u czło­wie­ka oty­łe­go. Za­czął prze­sad­nie wy­chwa­lać ce­sa­rza, jego ogrom­ną in­te­li­gen­cję, umysł o nie­wia­ry­god­nej głę­bi. Du Po­izat i Kahn wy­mie­ni­li spoj­rze­nia. Ale Ro­ugon za­pę­dził się jesz­cze da­lej, mó­wiąc o swo­im od­da­niu, przy­zna­wał z całą po­ko­rą, że dum­ny był bę­dąc je­dy­nie na­rzę­dziem w rę­kach Na­po­le­ona III. Du Po­izat, chło­pak sko­ry do gnie­wu, znie­cier­pli­wił się w koń­cu. Do­szło do sprzecz­ki. Du Po­izat z go­ry­czą wspo­mi­nał to wszyst­ko, co Ro­ugon i on zro­bi­li dla Ce­sar­stwa od roku 1848 do 1851, kie­dy zdy­cha­li z gło­du u pani Me­la­nii Cor­reur. Opo­wia­dał o okrop­nych dniach, zwłasz­cza w pierw­szym roku, ca­łych dniach bro­dze­nia po pa­ry­skim bło­cie i na­pę­dza­niu ochot­ni­ków. A i póź­niej ze dwa­dzie­ścia razy nad­sta­wia­li gło­wy. Czy to nie Ro­ugon na cze­le puł­ku li­nio­we­go za­jął 2 grud­nia Pa­łac Bur­bo­nów? W tej grze sta­wia­ło się wła­sne ży­cie. A dziś pada ofia­rą dwor­skiej in­try­gi. Ale Ro­ugon prze­czył: nie jest ofia­rą; usu­wa się ze wzglę­dów oso­bi­stych. Po­tem zaś, kie­dy Du Po­izat, za­ga­lo­po­waw­szy się zu­peł­nie, zwy­my­ślał miesz­kań­ców Tu­ile­rii od „świń”, uci­szył go, wal­nąw­szy pię­ścią w pa­li­san­dro­we biur­ko tak moc­no, aż jęk­nę­ło.

– Bred­nie! – po­wie­dział po pro­stu.

– Za da­le­ko się pan po­su­wa – szep­nął Kahn.

De­le­stang stał po­bla­dły za fo­te­lem. Otwo­rzył ostroż­nie drzwi, żeby zo­ba­czyć, czy nikt nie słu­cha. Ale w przed­po­ko­ju uj­rzał tyl­ko wy­so­ką, na­der dys­kret­nie od­wró­co­ną ple­ca­mi po­stać woź­ne­go. Na sło­wo, któ­re pa­dło z ust Ro­ugo­na, Du Po­izat po­czer­wie­niał, a oprzy­tom­niaw­szy za­milkł i z na­chmu­rzo­ną miną za­czął gryźć trzy­ma­ne w ustach cy­ga­ro.

– To pew­ne, że ce­sarz nie jest oto­czo­ny od­po­wied­ni­mi ludź­mi – pod­jął po chwi­li mil­cze­nia Ro­ugon. – Po­zwo­li­łem so­bie po­wie­dzieć mu o tym: a on uśmiech­nął się. Ra­czył na­wet za­żar­to­wać mó­wiąc, że moje oto­cze­nie nie jest wię­cej war­te niż jego.

Du Po­izat i Kahn ro­ze­śmie­li się z przy­mu­sem. Byli zda­nia, że to pysz­ny ka­wał.

– Ale ja, po­wta­rzam to raz jesz­cze – cią­gnął szcze­gól­nym gło­sem Ro­ugon – usu­wam się wy­łącz­nie z wła­snej woli. Gdy­by py­ta­no was, jako mo­ich przy­ja­ciół, mów­cie śmia­ło, że jesz­cze wczo­raj mo­głem był wy­co­fać swo­ją dy­mi­sję… Za­prze­czaj­cie tak­że plot­kom, ja­kie krą­żą w związ­ku z hi­sto­rią tego Ro­dri­gu­eza, wo­kół któ­rej, jak sły­szę, lu­dzie bu­du­ją całe po­wie­ści. Ta hi­sto­ria mo­gła mnie po­sta­wić w opo­zy­cji wo­bec więk­szo­ści człon­ków Rady Sta­nu: były tam rze­czy­wi­ście pew­ne tar­cia, któ­re przy­śpie­szy­ły moją de­cy­zję. Ale przy­czy­ny jej są po­waż­niej­sze i zro­dzi­ły się wcze­śniej. Od daw­na po­sta­no­wi­łem opu­ścić to wy­so­kie sta­no­wi­sko, któ­re za­wdzię­czam do­bro­ci ce­sa­rza.

Wy­gło­sił całą tę ty­ra­dę ge­sty­ku­lu­jąc pra­wą ręką – był to wła­ści­wy mu gest, któ­re­go nad­uży­wał, ile­kroć prze­ma­wiał do Izby. Wy­ja­śnie­nia te były naj­wy­raź­niej prze­zna­czo­ne dla uszu pu­blicz­no­ści i Kahn oraz Du Po­izat, któ­rzy zna­li Ro­ugo­na, pró­bo­wa­li, zręcz­nie kie­ru­jąc roz­mo­wą, do­wie­dzieć się praw­dy. „Wiel­ki Ro­ugon”, jak go po­ufa­le na­zy­wa­li mię­dzy sobą, za­czy­nał przy­pusz­czal­nie ja­kąś po­waż­ną grę. Skie­ro­wa­li roz­mo­wę na po­li­ty­kę w ogól­no­ści. Ro­ugon żar­to­wał z ustro­ju par­la­men­tar­ne­go, na­zy­wa­jąc go „gno­jów­ką prze­cięt­no­ści”. Jego zda­niem Izbie przy­słu­gu­ją nadal non­sen­sow­ne swo­bo­dy; mówi się w niej za wie­le. Fran­cja po­win­na być rzą­dzo­na przez spraw­ny apa­rat wła­dzy, na któ­re­go cze­le stał­by ce­sarz, a po­ni­żej, wy­łącz­nie w roli kó­łek tej ma­szy­ny – naj­waż­niej­sze in­sty­tu­cje par­la­men­tar­ne i pań­stwo­we. Śmiech wstrzą­snął jego ra­mio­na­mi, kie­dy na­umyśl­nie prze­sa­dza­jąc roz­wi­jał swój sys­tem, pe­łen wście­kłej po­gar­dy dla tych głup­ców, któ­rzy do­ma­ga­ją się rzą­dów sil­nej ręki.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: