- W empik go
Jelita - ebook
Jelita - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 373 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Pora była jesienna, jeszcze letnim ciepłem ogrzana; na polach stały tam tylko nie pozwożone do brogów i stodół kopy, gdzie duchowieństwo dziesięciny z nich swojej nie oddzieliło. Mało który zagon pochylonym od wiatru i deszczów zbożem był okryty. Na skoszonych łąkach pasło się bydło swobodnie, na ścierniach rozproszone czerniały owce. Wśród żółtych pól, pasami zorane na przyszłą siejbę widać było role czarne, nad którymi ulatywało ptactwo szukające w świeżej ziemi robaczego żeru.
Na niebiesiech jeszcze jesień nie rozwiesiła była szarych opon deszczowych, porozrywane tylko obłoki przesuwały się po bladym błękicie, złotymi i pomarańczowymi bramowane pasami słonecznych promieni. Wiejska cisza otulała osadę wielką, z dala lasami otoczoną.
Siedziała ona tu zakryta od napaści nieprzyjaciela, który tak często kraj niszczył i pustoszył, bo nigdzie koło niej zgliszcz widać nie było, a chaty czas miały postarzeć w spokoju.
W pośrodku na wzgórzu, opasany wałem porosłym zielenią, a obwarowanym częstokołem, rozsiadał się dwór duży, drewniany, z dachem wysokim. Brama wyższa jeszcze od niego wjazd wskazywała. Stała ona teraz otworem.
W podwórzu dosyć pustym, wśród którego studnia z żurawiem i korytami najwidniejszą była, rozłożyły się wozy jakieś, od których konie odprzęgano. Jezdni zsiadali, gwarno było i czeladzi dużo, wybiegłszy z szop, kręciło się pospiesznie około dworu.
Włodarz miejscowy, w długiej opończy podpasanej rzemieniem, w czarnych skórzniach, z twarzą ogorzałą, z długimi włosy spadającymi na ramiona, czapkę wysoką w ręku trzymając, w drugim kij biały, zdawał się zajęty i zakłopotany ugaszczaniem przyjezdnych. Spadli tu widać niespodziewani, bo wszystko się koło nich kręciło, potraciwszy głowy.
Dwór pański, który w podwórzu się rozglądał, wcale był wspaniały i znamionował dostatniego człeka. Kilkudziesięciu zbrojnych w nie lada oręż, na koniach dobrych i strojnych, wozów kilka, odzież czeladzi barwna, postawy dworu i żołnierza dumne a rzezkie mogły bodaj udzielnego książątka w podróży kazać się domyślać.
Gospodarowało tu owo rycerstwo jakby w domu. Jeden, starszy widać nad orężnymi, do włodarza nakazująco przemawiał, a ten, czapki nie nakładając, zafrasowany czeladź popędzał. Trzeba było pomieścić ludzi i konie, na wypadek słoty kędyś pod dach zaciągnąć wozy, choć one skórami ponakrywane były, w ostatku garść tę znużoną i zgłodniałą karmić i poić. Włodarza też głos ochrypły a krzykliwy co chwila nawoływał parobków, a ci biegali, to i owo chwytając postraszeni. Jeden pochwycił już był żuraw i, stanąwszy na zrębie studni, co rychlej wodę w koryta nalewał, bo konie spragnione do suchych się cisnęły; drugi siano z szopy ciągnął. Rycerstwo nakrzykiwało i klęło.
Ten sam ruch widać było przy dworze, którego drzwi wszystkie otworem stały i okna były odsunięte. Lecz tu, oprócz czeladzi, przybyłych gości nie widać było.
W sieniach dwu zbrojnych spoczywało na ławie, żelazne hełmy pozdejmowawszy z głowy; siedzieli znużeni, nic nie mówiąc do siebie. W izbie sąsiedniej, której drzwi nie zamknięte były, tylko przywarte, dawał się słyszeć krok ciężki mężczyzny, który z wolna, dziwnie się jakoś poruszał. Po tym chodzie znać było, jak by go droga odbyta nie uspokoiła i nie znużyła. Zbrojni, co słuchali pode drzwiami, spoglądali czasem na siebie, jak by się pytali, co on robi.
W istocie ktoś tam się poruszał jakby bez myśli, a pod władzą uczucia, co nim miotało. Szedł to żywo bardzo i jak by pędził za czymś, to stawał nieporuszony, to wlókł się, nogi za sobą ciężkie pociągając. Ruchom tym towarzyszył to szczęk oręża, który musiał mieć na sobie, to dychanie piersi zmordowanej. Czasami przysiadał ciężko na ławę. Słychać było uginające się pod nim suche drzewo, to wstawał pospiesznie i biegał po izbicy, zbliżając się ku drzwiom samym i oddalając w drugi koniec, skąd głucho stąpania dochodziły.
Orężna straż, ile razy się przysunął ku drzwiom, zdawała się gotować do powstania, a gdy się nie doczekała pana, opadała znużona, swobodniej oddychając.
Tymczasem w podwórzu orszak pański zabierał się na nocny spoczynek, bo wieczór nadchodził.
W chacie stojącej niedaleko dworu baby już roznieciły były ognisko wielkie, widne przez drzwi roztwarte, którymi dym wilgotnych, nagle podpalonych polan wychodził kłębami. W drugiej obok, gdzie łaźnia była, także parobcy co rychlej nakładali drzewo, aby dla podróżnych, choć późno, kąpiel była gotowa.
Z wolna słońce blade spuszczało się, poza chmurami przeświecając ku zachodowi. Od wsi dochodził teraz gwar i beczenia a ryk trzód, które z pastwisk powracały. Z dala u stawu kołatał młyn. Stada kaczek sznurami i gromadami przeciągały na błota.
Z izby, po której się przechadzał przybyły pan czy gość, niekiedy przez okno odsunięte, otwarte, pokazywała się głowa. Ile razy ona wyszła z tych ram, na ciemnym tle głębi izby, ci, co w podwórzu stali, a ujrzeli ją – jak by po nich mrowie przechodziło, prostowali się, milkli, stawali pokorni i gotowi na skinienie.
Była to głowa, która na lada ramionach siedzieć nie mogła, ni do lada kogo należeć. Pańskie oblicze, groźne, straszne, piękne razem i trwogę wrażające. Dwoje oczów siwych, ale bladym wejrzeniem zimnym przeszywających, nos orli, czoło wysokie, usta ściśnięte, policzki blade, zorane już bruzdami trosk i lat. Dokoła włos bujny, siwiejący.
Z ust dziwnie złożonych, niby do uśmiechu i kąsania razem, duma, pycha, panowania siła i żądza dyszeć się zdawały. Gdy wargi te zadrgały, a oczy im szarym blaskiem swym szklannym zawtórowały – najmężniejszy poczuł trwogę, która czeladź na widok tego bladego oblicza przejmowała.
Głowa ta wysuwała się nagle, jak popchnięta czymś ze środka, ale nie spoglądała na ludzi, co się nią czuli zagrożeni – patrzała gdzieś w dal, jakby wyczekiwała i nasłuchiwała… Chwilę tak malowała się na czarnym tle, z dwojgiem rąk silnych, spartych na zrębie okna, i ginęła w mroku. Naówczas straż siedząca na ławie w sieni słyszała znowu chód niecierpliwy, chrzęst i stękanie…
Zmierzchać zaczynało, gdy z dala ziemia zadrgała, jakby od kopyt końskich.
Zbrojni ludzie u studni pozwracali oczy ku gościńcowi i głowa w oknie błysnęła. Stanęła, nie chowając się długo do głębi. Rękę przyłożył nasłuchujący do ucha, czekał…
Słychać było kłusem nadjeżdżających, których za drzewy i budowlami widać jeszcze nie było. Zbliżali się. Rozeznawali już w podwórzu nie tętent pędzonego stada, co się płosząc rozpędza, ale mierzone kroki gromadki ludzi, których konie nawykły iść razem. Szczękało jakby żelazo. Chód był ciężki.
Głowa w oknie poruszała się żywo, wychyliła więcej jeszcze. Zza opłotków ukazały się żelazne hełmy spiczaste i dzid kilka. Patrzący znikł, odbiegłszy stanowiska.
Kilkanaście koni zmierzało ku wrotom otwartym. Przodem jechał w pięknej zbroi czarnowłosy, silnie zbudowany mąż, na koniu ciężkim i spoconym. Żelazem był okryty na pół, choć w podróży, obyczajem tych, co go nigdy nie zwykli byli zrzucać, aby ramion nie oduczać od rycerskiego brzemienia. Za nim tuż pachole tarcz wiozło i miecz, a dalej zbrojni, wąsaci, zarośli, chłop w chłopa ludzie dobrani a rośli, różnie pouzbrajani, pędzili na koniach postrojonych, jak kogo stało, w rzemienne i mosiężne rzędziki.
Na tarczy, którą pachole wiozło, i na hełmie u tego, co przodem jechał, widać było znamię zawołania, chustę białą, zwiniętą, ze spuszczonymi końcami. Po znaku tym ludzie w podwórzu musieli się domyślać kogoś, bo między sobą żwawo szeptać zaczęli, rozstępując się i drogę wolną czyniąc przyjezdnym.
Jadący na przedzie, zobaczywszy orszak u studni, trochę żywiej podjechał pod dwór i, osadziwszy konia, zsiadł z niego nie troszcząc się oń, bo już pachole u cugli stało. Sam krokiem pospiesznym wbiegł, ledwie na straż w sieni spojrzawszy, która, zobaczywszy go, powstała, i drzwi do izby otworzył, gdzie w progu czekał nań wcześniej przybyły.
Ten, któregośmy siwą głowę tylko widzieli w oknie, stał teraz cały, czekając na gościa, jeszcze z podróżnej zbroi nie rozdziawszy się, przy mieczu, głowę tylko mając od hełmu wyswobodzoną, który na stole wśród izby rzucony świecił blaskiem, jaki okno nań ciskało.
Spojrzeli sobie w oczy i przybyły rękę wyciągnął ku siwemu gospodarzowi. Nie powiedzieli słowa do siebie, oczyma mierząc się tylko.
– Bóg płać – głuchym, stłumionym głosem odezwał się wreszcie siwy mąż. – Bóg płać, żeście przybyli. Sroga potrzeba była rozmowy…
Postąpili kilka kroków ku przodkowi wielkiej a pustej izbicy. Czysta ona była, ale snadź dawno nie zamieszkiwana, bo w niej okrom niezbędnego sprzętu, ław i stołu, jakby wrosłego w podłogę, nie było nic. Na stole hełm się świecił i dzban stał a kubek. Na ławie leżał płaszcz ciśnięty od niechcenia.
– Biegłem, jakom mógł i co sił starczyło, do Pomorzan – począł teraz, hełm zdejmując i czoło ocierając z potu przybyły. – Poseł wasz mi napędził strachu, bo mi na łeb spieszyć kazał do was. Obawiałem się zastać tu co złego.
– I niceś tu dobrego nie zastał – odparł głosem drżącym siwy.
– Cóż? wojna? Krzyżacy znowu na karku. Nie nowina to – odezwał się gość. – Jeżeli ich nie mamy, zawsze się ich spodziewamy. Rozejm pono wypowiedziany, więc już niszczą pewnie w Mazowszu albo gdzie na granicy.
– Krzyżacy! Krzyżacy! – z gorzkim uśmiechem żywiej coraz począł siwy. – Toć chleb powszedni – nie byłoby po co was wołać na nich.
Potarł czoło i urwał, a po chwili, silnie się w piersi bijąc, krzyknął.
– Nie o to dziś idzie, ale o mnie i o wszystkich nas, i o tę ziemię wielkopolską całą, która przepadnie.
– Jak to? – odparł zdziwiony gość.
– Tak, jak mówię – unosząc się ciągnął dalej siwy. – Nadeszła ta godzina, że jej bronić potrzeba.
– Od kogo? – zdumiony spytał stojąc gość.
Siwy, którego kilka słów wyrzeczonych już o jakieś roznamiętnienie przyprawiły, drżał, nie mogąc czy nie śmiejąc powiedzieć, co myślał.
– Rozgośćcie no się – rzekł hamując – pomówimy o tym, bo mówić o czym jest, na Boga miłego! Spocznijcie z drogi, siadajcie. Ja też ledwiem z konia zsiadł, ale we mnie wre wszystko… jeszczem nawet tchnąć nie mógł.
– Straszycie mnie! – rzekł, spokojnie miecz odpasując, gość. – Ani mogę odgadnąć, o co idzie i co was tak zaniepokoiło.
– Chybabyś kamiennym był – zakrzyknął siwy – abyś jak ja nie zakipiał, gdy ci rozpowiadać zacznę. Ale gościem mi jesteście, synowcze miły; naprzód trzeba po podróży ciało pokrzepić.
Klasnął w ręce. Wszedł jeden z siedzących u drzwi.
– Jeść i pić niech dadzą, co mają – zawołał – a nie opieszale! Włodarza pędzić, aby nas nie morzył głodem! W dzbanie woda tylko!
Wyszedł zbrojny. Gość się tymczasem ze zbroi powoli rozdziewał i ręce wyciągał, a nogi prostował. Ciemne swe włosy rękami poprawił i na tył głowy zarzucił. Twarz jego wyszła teraz w całym blasku.
Gdyby nie wieku różnica i nie to, co on zawsze po sobie zostawia, gdyby nie życia zapisane ślady, twarz siwego do tej młodszej byłaby wielce podobną. Rysy mieli też same, lecz wyraz ich był różny. Ciemnowłosy miał coś rycerskiego, butnego a lekceważącego w sobie, zwiastującego, że życie brał po prostu, szedł jawnie do celu, a mówił, jak myślał. I gdyby zgrzeszył, byłby grzech swój wyznał. Starszy tę butę miał już przerobioną na dumę niezmierną, drażliwą, chorobliwie bolejącą, niespokojną… W tej chwili była ona jak rana rozdarta – tknąć jej nie można było. Wrzenie wewnętrzne zdradzało się poruszeniami i wzrokiem obłąkanym a ostrym.
Nie rozpoczęli jeszcze rozmowy, gdy już czeladź żeńska i męska, tak po prostu odziana, jak ją tu niespodziani goście zastali, wnosić poczęła jadło niewykwintne, mięsiwa pieczone, polewki, jaja, kaszę, a do nich piwo i miód.
Oba do wojaczki i myślistwa nawykli, niewybredni, rzucili się na ten posiłek chciwie. Lecz starszy, szybko zaspokoiwszy głód, rychło porzucił jedzenie, nóż swój otarł, ręce obmył i począł po izbie się przechadzać zasępiony. Dłużej u stołu pozostał gość, oczyma ścigając gospodarza i przekąsając powoli.
Stróż tymczasem w kominie ogień wieczorny naniecił, a gdy dojadł gość, zebrano misy i zostawiono tylko miód i kubki. Starszy popijał coraz, lecz w taki sposób, jak by sam nie wiedział, co czynił. Zaprzątnięty był czym innym.
– Miły stryju – odezwał się, na próżno wyczekawszy, by mówić począł, czarnowłosy – czekam na to, coście mi mieli rzec i po co wezwany byłem tak pilno.
Siwy się namarszczywszy stanął i począł patrzeć nań.
– Obaśmy Świdwy – począł – tyś syn brata mojego, a dziś, gdy jego na świecie nie ma, tyś drugiej gałęzi naszego rodu, zawołania Nałęczów, głową. Nie z Dobkiem chciałem mówić, a z Nałęczem i tymi, co z nim idą.
– Wiecie – odparł Dobek spokojnie – że dotąd po bożemu ród nasz zawsze, w złej i dobrej doli, spójny był i jako snop związany. Nie rozwiąże on się i teraz.
– Wszystkich bo nam sił trzeba, aby się nie dać pognębić – zawołał stary Świdwa.
Dobek słuchał, jak by nie rozumiał.
– Ojczaszku – rzekł łagodnie – bom ja od śmierci pana rodzica mojego tak was nawykł zwać – ojczaszku, cóż nam zagrażać może? Dzięki Bogu stanęliście z łaski pana a króla naszego tak wysoko, że całym krajem władacie. Wielkopolską rządzicie, panem jej jesteście.
Stary żachnął się cały.
– Tak, tak! Mówisz o tym, co było – zakrzyknął – a co nie jest! Tak, król mi oddał wielkorządy w Polsce, bo ja mu ten kraj dałem, jam mu go ocalił, jam wyrwał z rąk Szlązaków. Należało mi się to – i więcej… Gdyby nie ja, dawno by stracił Poznań i Gniezno. Dał mi wielkorządy, bo musiał i był powinien.
Zapalał się stary.
– Nie tylko mnie – ciągnął dalej – ale dzieciom moim Wielkopolska należała. Gdyby nie ja, nie miałby jej Łoktek dawno… Na tom rachował, żem tu dla siebie pracował, nie dla niego. Byłbym koronie jego hołdował, z nią trzymał, służył mu, ale w kraju tym, który już za swój uważałem, com robił, to była moja sprawa. Jam tu panem powinien był pozostać… jak inni…
Tu stary połknął snadź nazwisko pomorskich panków, które chciał wymówić.
Dobek słuchał, coraz poważniejąc.
– Teraz, jeżeli ja nie opatrzę się w czas, co czynić – mówił Świdwa – stracone wszystko… Jaki mi koniec gotuje ten chytry starzec – któż przewidzi. Jestem dla niego kamieniem na drodze, solą w oku. Chciwy, pochłonąłby wszystko, gdy tego, co ma, utrzymać mu trudno. Czeski król Jan, Krzyżacy, Mazury, wszystko przeciwko niemu. Zamiast bronić Krakowa on sięga po Wielkopolskę.
Zaczął się śmiać szydersko.
– Ojczaszku – odparł z cicha Dobek – aleć bo to przecie jego dzielnica, przecie on koronowany król nasz…
– Tak, tak! koronowany! – śmiał się Świdwa. – Korony ja mu z głowy nie zdejmuję, ale w Poznaniu ja pan. Hołdu mu nie odmawiam, a wyrzucić się nie dam. Jużem zaraz podejrzewał złe zamiary, gdy tu młodego Kaźmirza z żoną wysłał na mieszkanie do mnie. Teraz mu już wielkorządy oddaje, a ja wojewodą mam pod nim być, więcej nic? Z zamkum się dla królewicza wynosić musiał precz. Rozumiesz ty to?
Patrzał na Dobka, który wcale nie okazywał wzruszenia.
– Ojczaszku – począł uspokajająco – rozumiem ci ja, że tobie, coś tu długie lata jakby udzielnym był książęciem, teraz pod rozkazy iść dwudziestoletniego młodzieniaszka może przykro, ale, miły panie, syn to królewski, ziemia królewska. Cóż począć!
Stary Wincz Świdwa (tak go z Wincentego mianowano) cały się wstrząsnął.
– Tego nie zniosę, nie będzie to! – krzyknął. – Raczej niech wszystko przepada, niżbym ja miał cierpieć upokorzenie.
Byłby może zapędził się dalej w wyznaniach, co chciał poczynać, gdyby go wyraz twarzy Dobka, na którą spojrzał, nie powstrzymał. Dobek jego oburzenia nie dzielił, stał zimny.
– Gotujcie się na moje rozkazy, do kupy pod moją chorągiew – odezwał się Wincz po małym namyśle. – Tom wam chciał rzec. Nie opuścicie mnie przecie samego. Nałęcze i ich powinowaci pójdą za mną. Powinowactwo nie co innego znaczy, tylko powinność rodowi. Za Nałęczami, oprócz ich nieprzyjaciół plemiennych, muszą wszyscy… Będzie tego więcej niż pół Wielkopolski.
– Na Boga, ojczaszku – przerwał podchodząc Dobek – uspokójcie się ino. Ślijcie albo jedźcie do króla, ale mu tak zaraz nie rzucajcie rękawicy. Możni my tu jesteśmy, ani słowa, macie przyjaciół, ale i na nieprzyjaciołach nam nie zbywa. Łoktek stary jest, przyciśnięty, prawda, ale król to i pan nasz. Węgry za nim stoją, papież się nim opiekuje. Pan to nasz, namaszczony…
Wstrząsł się Wincz stary i huknął.
– Milczże. Wiem ja to wszystko. On król, a jam wielkorządzca, nie synaczek jego. Niech go sobie posadzi gdzie indziej, ma zamków dosyć – ja go w Poznaniu, gdziem pierwszym był, nie ścierpię. Drugim tu nie mogę być! nie będę!
Odwrócił się i począł chodzić żywo. Buchał z niego gniew. Dobek patrzał, stał, milczał.
– Ojczaszku, na Boga! Namyślcie się, podumajcie – rzekł w ostatku, widząc, że stary zżyma się i rzuca ciągle. – Królowi wojnę wypowiedzieć niemała rzecz! Łatwiej pono się na to rzucić, niż podołać temu. Sroga to sprawa! Boże uchowaj!
– Ani tak straszna, ani taka ona trudna, jak ci się widzi – krzyknął Wincz. – Nie wiesz, jaką siłę mam. Niech ja tylko Łoktka odstąpię, a szala się przeważy. Pójdzie chyba znów na skargę do papieża, ale już nie do Rzymu, a do Awinionu, ale mu posiłków ojciec święty nie da… a będzie kląć! Jużci my do tych piorunów nawykli. Nauczyli nas Krzyżacy, że można pod klątwą żyć i nic się nie stanie człowiekowi.
Dobek ręce załamał. Stary Wincz mówił coraz goręcej.
– Ma króla Jana Czeskiego przeciwko sobie, który się też polskim królem zowie, a jego krakowskim królem tylko zwą. Ma Brandeburgów, ma Szlązaków przeciwko sobie, ma moc krzyżacką, a ta niemała jest. Niech ja stanę po ich stronie – wygnamy go!
Oczy mu się zaiskrzyły okrutnie. Dobek milczał namarszczony.
– Cóż ty na to? co? – nalegał zapalony starzec.
– Milczę – rzekł powolnie Dobek. – Wyście, ojczaszku, mocno zażaleni, a żal pomiarkowania nie zna. Trzeba ochłonąć.
– Nie! Trzeba drugich rozpalić! – zawołał Wincz. – Ja? Nie ochłonę! Jam zestarzał na wielkorządach, posiwiał, a miałbym na starość karku ugiąć przed młokosem? Nigdy!
– Sroga rzecz, sroga – zamruczał Dobek – rozmysłu trzeba. Jeżeli się wam niesprawiedliwość stała, do króla by iść wprost, a otwarcie mu skarżyć.
Wincz się rozśmiał.
– Tak to znasz Łoktka? – krzyknął. – On, gdy co postanowi raz, żelaznym klinem mu tego nie wybić z głowy. Mały jest, stary, lat siedemdziesiąt mu, ale kamienny. Syn ten – to jego ukochanie, to jego przyszłość cała, dla niego mnie poświęcił. Targować się z nim, wodę warzyć daremne… Chciał nieprzyjaciela, będzie go miał we mnie. Ja sobie kraju tego wydrzeć nie dam!
To mówiąc uderzył nogą w podłogę, aż na stole kubki zadrgały.
Dobek przyszedł powoli doń i chciał go w ramię całować, aby uspokoić. Odepchnął go stary i rzucił się na ławę.
– Dla was ja i dla całego rodu pracowałem – począł głosem przerywanym. – Z tej ziemi chciałem dziedzictwo zrobić dla plemienia mojego. Także samo z Pomorzem się stało… z wielkorządzców porośli władycy… Ale ja bym się był nie odrywał od korony i tak jej hołdował jak Szlązacy czeskiemu królowi. Byłbym wiernym pozostał. W samo serce mnie ugodził niewdzięczny Łoktek. I zwiódł mnie. Powiedział, że Kaźmirza z młodą żoną nie ma kędy posadzić i tylko mu na zamku mieszkanie dać niby chciał, a łowy w lasach. Co mi to szkodziło? Nie sprzeciwiałem się. Aliści najechali, zamek ich pełen, Polaków, Litwy, służby, czeladzi, ciurów, bab… już dla wielkorządzcy kąta nie ma. Dalej Kaźmirz sobie rządy przywłaszcza i on tu już rozkazuje, a ja stary pod nim – wojewodą! Na równi mnie z kasztelanem Jędrkiem stawia! Mnie! Wincza Świdwę z Pomorzan i Szamotuł! Mnie!
To mówiąc wstał, rozprostował się i, ścisnąwszy rękę a wyprężywszy ją, zdawał się chcieć niewidzialnego odpierać wroga.
Dobek, czując, że mu się sprzeciwiając więcej go jeszcze podrażni, milczał. Spoglądał tylko, szukając w twarzy i oczach znaków uspokojenia, które nie przychodziło.
Stary Wincz coraz to z kubka popijał i mówił, jakby sam do siebie, mniej zważając na Dobka.
– Jeszczem ja tu dosyć silny, aby nie dopuścić, czego nie chcę. W Polsce tej mojej lepiej mnie znają i więcej mnie się boją niż Łoktka i synka jego. Jest nas kupa, wszyscy moi pójdą na skinienie ze mną, za mną. Nie odstanie dla niego żaden. Jam zęby na tym zjadł, aby tu się panem uczynić, i jestem nim. Królewicz ze swoją śpiewającą Litwinką i wszystkimi dziewkami poza wrota zamku nie rozkazuje, kraju nie zna, ani jego nikt. W Krakowie się chował, na Węgrzech dokazywał, nauczył się pięknie stroić, mówić gładko, śpiewać może, ale do oręża niezdolny. Młokos jest, z nim ja sobie rady łatwo dam, a Łoktek starzec…
– Samiście przecie mówili, że kamienny to pan – przerwał Dobek.
– Tak, ale i kamienie ludzie kruszą, a jam też nie przewiąsło słomiane! – zawołał stary, uparty Wincz.
– Ojczaszku! – począł błagająco synowiec.
– Nie do rady jam cię tu wezwał – przerwał, nie dając mówić, Wincz – lecz bym ci rozkazy dał. Rozumiesz?
Zamilkł Dobek. Po chwili przecie Świdwa trochę się zdał spokojniejszy.
– Przywiedli mnie do ostateczności – odezwał się – nie jam winien, że tam się rzucę, gdzie muszę, abym sromu uniknął.
– Jużci pana swojego nie zdradzicie! – szepnął Dobek. Wyraz ten – zdrada – jak miecz w piersi uderzył starego.
Porwał się z wrzaskiem.
– On mnie zdradził! – zawołał – on mnie! Jam miał obiecane wielkorządy do żywota. Nie umarłem przecie, żyję, zdradą mi królewicza na zamek wwiedli, zdradą mnie z mojego stołka zrzucili. Sami oręż mi w ręce pchają! Biorę go i nie puszczę.
Wśród rozmowy noc nadeszła ciemna, ale chmury się przerzedziły, niebo zaiskrzone od zachodu u góry sczerniało i osypało gwiazdami. W izbie zamkniętej od ognia i upału dnia gorąco się zrobiło.
Stary Wincz wstał z ławy, na której siedział, i poszedł do okna.
– Po tom cię wezwał – począł – abyś mi ludzi zbierał. Wszystką siłę, jaką my mamy, powinowaci nasi i przyjaciele, zwoływać trzeba.
– Ojczaszku – przerwał Dobek – poczniemy my, opatrzą się i drudzy. A nie wszyscy pójdą z nami, to pewna. Dużo mamy druhów, ale i wrogów dosyć.
Wincz się uśmiechnął.
– Garść ich jest – rzekł. – Nie wołać ich, będą siedzieli po kątach. Naszych więcej. Nie darmo ja tu lat tyle gospodarzył i ludzi sobie jednał.
– Lecz jeśli zmiarkują, że przeciw królowi ich prowadzić masz? – zapytał Dobek.
– Oni króla nie znają, bom ja tu im za niego był – wyrwał się stary – dość mi tego.
Wstał z ławy i chodzić począł. Na chwilę rozmowa się przerwała, gdy w progu stanął Włostek, prawa ręka wojewody, pułkowódzca jego, mąż jak olbrzym z wąsami miotlastymi, w kaftanie skórzanym i pasie kutym, na którym miecz wisiał ogromny. Wincz się ku niemu zawrócił.
– Ludzi swych pomieściłeś? – spytał.
– Po szopach śpią, warty stoją – rzekł Włostek – ale nie z tym przyszedłem. Ziemianin z Sieradzkiego jakiś od króla się do was opowiada. Tylko co przybył.
– Z pismem? – zapytał Wincz.
– Widzi mi się, że z gębą tylko – rzekł Włostek.
– Dawaj go tu! – zamruczał wojewoda, powolnym krokiem idąc ku drzwiom.
Pułkowódzca wyszedł spiesznie i po chwili małej wprowadził zapowiedzianego posła.
Mężczyzna był lat średnich, prawy ziemianin a wojak, który się w miękkich pieluchach nie chował. Mąż jakby z dębu wyrzeźbiony, słuszny, barczysty, silny, twarz ni piękna, ni brzydka, a rozumna i mocy jakiejś dusznej pełna. Po chodzie i obrocie znać było, że się ani zatrwoży, ni zdziwi, ani da zbić z drogi.
Wszedł tak pewien siebie, jak by nie przed wojewodą stawać miał, a do równego sobie w odwiedziny przybywał. Skłonił się mało, hełm zdjął i na ręku swym go położył.
– Czołem, panie wojewodo.
– Skąd Bóg prowadzi? – hamując głos zapytał Wincz.
– Od wojska królewskiego mnie wysłano do was – rzekł poseł.
– Król? – przemówił Wincz.
– Nie, panam nie widział, ino naszego wojewodę sieradzkiego, bom ja Sieradzianin znad Pilicy od Hebdy i Hebda mnie z rozkazu króla do was wyprawił.
Wojewoda, nim się zapytał, z czym, jakby mu niepilno się było dowiedzieć lub łatwo się domyślał, o co szło – naprzód kubek miodu nalał i podał go gościowi.
– Po drodze się pokrzepcie – rzekł.
Wolnym krokiem przybyły ku stołowi podszedł, wąsy odgarnął, kubek ujął i miodu się napił.II
Znał Dobek dobrze stryja swojego i wiedział, że mimo gwałtowności umiał w potrzebie i spokojnego udać, i co wybuchało z niego, w głąb nazad zepchnąć, nie spodziewał się jednak, aby tak nagła zmiana zajść w nim mogła. Twarz nawet tylko co namiętnością drgająca wygładziła się jak jezioro w pogodę, ani zmarszczki na niej nie było; głos brzmiał, jakby w duszy pokój panował. Z gwałtownych ruchów przeszedł naraz do ociążałych jakichś i obojętnych. Przybyły też pewnie odgadnąć nie mógł, iż na chwilę przedtem burzył się wojewoda. Niepilno mu było nawet pytać o to, z czym przyjechał.
– A jakież tam drogi? – rzekł zimno.
– Różne – rzekł z równym spokojem poseł. – Deszcze już ulewne przechodziły gdzieniegdzie, to wody jesienne poprzybierały.
– Rozkisło u was bardzo? – mówił Wincz.
– Ano! U mnie nad Pilicą wody dość – rzekł gość – indziej drogi niezgorsze.
– Cóż? Zbieracie się już? Wici były? – pytał stary.
– Co żyło, to się pozbiegało pod chorągwie – mówił ziemianin. – Nie ma bo rady, król chce raz skończyć z Niemcami.
Wojewoda się uśmiechnął.
– Z Krzyżakami! – poprawił – ano! Dobrze by było raz ich precz zegnać i Pomorze odzyskać, ale bodajby nie było trudno…
– Przy bożej pomocy – zamruczał z wielkim spokojem poseł.
– Z czymże was do mnie wyprawiono? – odezwał się nareszcie Wincz.
– Waszej Miłości też do tego tańca proszą niezwłocznie – odezwał się wysłany. – Król pan nasz nakazuje, aby, co żyje, na granicy postawić, bo Krzyżaków tylko co nie widać.
Wojewoda obojętnie uśmiechał się.
– Będzie ich słychać wprzódy, niż widać – rzekł. – Głośno idą te Niemcy, ho, ho!
Poseł nie zdawał się tym bynajmniej strwożony, gładził się po głowie, usta ściągał, nie ogarniał go strach żaden przed tą głośną potęgą.
– Daremno was do mnie gnano – odparł wojewoda – bom ja moją powinność znał i bez tego. Co ma być, w swoim czasie przyjdzie… Spocznijcież u mnie – dodał. – A kto wam wskazał, że mnie w Pomorzanach najdziecie?
– Byłem ci w Poznaniu na zamku – odparł ziemianin – stamtąd mnie za wami wyprawiono.
Wojewoda nie rzekł nic. Namyślił się nieco i wskazał na ławę przybyłemu, aby siadł, sam też nieco opodal się usadowił.
– Jak was zowią? – zapytał.
– Florian Szary jestem, z Surdęgi nad Pilicą – rzekł głosem spokojnym przybyły.
– A zawołanie wasze?
– Różnie nas wołają, ano i Koźlarogi – odparł Florian. – Ziemianieśmy w Sieradzczyźnie, tak starzy jak ona.
– Sami też na wojnę idziecie? – szło dalej pytanie.
– Idę – mówił Szary – syna dorosłego nie mam jeszcze, a ojciec stary już i na konia nie siędzie. Rad nierad ludzi prowadzić muszę.
– Jak to nierad? Ziemianin a rycerz zawsze wojnie rad być musi – rzekł wojewoda.
– I ja też – mówił z flegmą Szary – ale ojczysko stare rady sobie nie da z sąsiadem, a mam pod bokiem takiego z piekła rodem…
Westchnął. Rozśmiał się tej szczerości wojewoda.
– Ten ci też musi na wojnę – dodał.
– Nie, nie pójdzie, pośle kogo za siebie, bo będzie teraz właśnie z ojcem moim i czeladzią wojował – mówił Szary. – Od czasu, jak tam siadł, dnia jednego pokoju od niego nie mieliśmy.
Westchnął znowu.
– Dlatego człowiek, co by wojnie dla króla był rad, nie może się nią cieszyć, bo mu swoja własna dolega.
Wincz patrzał uważnie na mówiącego, a że w głosie jego żal i smutek się przebijał, nie wyciągał go już więcej na słowo.
– Nalejcie sobie miodu – rzekł półgłosem.
Nie wymawiając się podróżny poszedł do dzbanka, nachylił go, kubek napełnił i z nim powrócił na ławę.
– Wojna będzie sroga – począł wojewoda trochę pomyślawszy. – Królewskiemu wojsku nic zarzucić nie można, dobre ono jest, ale Niemcy w stal pookowywani, każdy z nich gdyby twierdza. Choć do niego się nasi dostaną, nie wiedzieć, skąd go począć. Od stóp do głowy żelazo, konie też zbrojne.
– Prawda to – rzekł Szary – ale za to gdy który z konia padnie albo na ziemię się obali, nie podniesie się łatwo i toporami go można dobić. Nie ruszają się też w boju tak rączo, jak nasi.
– Ale za to murem stoją – rozśmiał się wojewoda. – Toście pewnie słyszeli, że gdy w rząd się ustawią, a chcą nieprzyjacielowi oprzeć się, łańcuchami jeden do drugiego, od pasa do pasa poczepiają i wszyscy jakby z jednej bryły.
– Za to – rzekł Szary obojętnie – byle jeden padł, muszą z nim też wszyscy leżeć.
– Rzadko to u nich bywa – odezwał się wojewoda. – Już co do tych spraw wojennych i oręża doskonałego, nie wiem, czy gdzie na świecie lepszy jest niż u Krzyżaków. Co roku do nich ciągną pielgrzymi nie tylko z Niemiec całych, Francji, ale i z Anglii i kto wie z jakich krajów. Gdzie kto co wynalazł i zrobił, oni to pierwsi mają. Oręż od Saracenów, od Arabów, z Włoch i z Hiszpanii. Powiadają nawet, że jakiś ogień piekielny, co go niedawno mnich w klasztorze gdzieś na Niemcach zrobił, już od lat trzech mają u siebie.
– Jaki ogień? – zapytał Dobek ciekawie.
– Kto go wie, co to takiego jest – począł wojewoda. – Tajemnicę z tego robią, jak ów ogień przyrządzać, ale straszny bardzo, bo go z rur żelaznych puszczają z wielkim hukiem i leci daleko, a co napotka, to pali i kamienie ciska.
Szary się przeżegnał pobożnie.
– Szatańska chyba moc, a mnichy jej duszę zaprzedawszy kupili – rzekł. – U nas o tym nie słychać, dzięki Bogu.
– U nas nie słychać – odezwał się ironicznie wojewoda – to prawda, a oni trzy lata temu już ten ogień robić się nauczyli. Przyjdzie im oblegać twierdzę, rzucą tylko ogniste pociski i, żeby najlepiej była obwarowana, to ją zżegą.
– Ale na ludzi w boju przecie nie będą szatańską mocą ciskali? – przerwał ziemianin.
– Dlaczego? – rzekł wojewoda. – Albo oni nas za ludzi mają i pożałują? U nich co nie Niemiec, to nie człowiek. Srogie bestyje!
Szary westchnął, lecz miód popił i dodał tylko.
– Jak skoro moc szatańską mają, a nią się posługują, Pan Bóg ich sam pobije jak Lucypera i zastępy jego.
Wojewoda z prostoduszności ziemianina uśmiechnął się nieco.
– Mnie się widzi – dorzucił – że nie z szatana oni to mają, kiedy krzyże na płaszczach noszą.
– Na płaszczach – rozśmiał się Dobek – ale nie w sercach.
Florian Szary spojrzał ku niemu i uśmiechnął mu się. Wojewoda tymczasem prawił dalej.
– Nie będzie nam z nimi łatwo wojować, bo choć nasz lud mężny, ale tej chytrości i rozumu, co oni, nie ma. Oni w sto włóczni na naszych tysiąc idą.
Milczeli słuchający.
– Nie dlategoż serce mamy tracić? – odezwał się Szary. – Mądrzy oni, ale i król, pan nasz, rozumny jest i wie, jako z nimi poczynać, a Bóg łaskaw. Sprawa nasza dobra, swojej ziemi bronimy, oni cudzą rozdrapują.
Popił miodem Szary, obejrzał się, powoli z ławy wstał, kubek postawił i skłonił się, ku drzwiom zmierzając.
– Jaką mam odpowiedź zanieść panu Hebdzie? – spytał od progu.
– Spieszno wam! – wtrącił Wincz.
– Jutro muszę być w drodze – rzekł Szary. – Spoczywać nie czas.
Wojewoda postał trochę dumając.
– Jedźcie z Bogiem – odezwał się – a wojewodzie powiedzcie, że ja, co mi powinność moja każe, uczynię. Znajdą mnie, gdzie potrzeba.
Tak dwuznacznie odprawiwszy poselstwo, kiwnął głową wojewoda, ręką dał znak. Szary się trochę pokłonił i wysunął z izby.
Czas był do snu już dawno, Dobek też przeciągnął się, ziewnął i obejrzał za posłaniem.
– Mnie jeszcze sen nie bierze – rzekł rozstając się z nim wojewoda – a jutro pomówiemy z sobą, bo mi ludzi przyprowadzić musisz i godziny do stracenia nie ma.
Dobek już na wychodnym się wstrzymał. Spojrzał stryjowi w oczy, mówiąc wejrzeniem to, czego już nie śmiał powtórzyć słowy. Zrozumiał wzrok Wincz i odwrócił się z uporem.
– Spij spokojnie – rzekł ściskając go za rękę. – Żadna siła w świecie nie może mnie od tego odwieść, com raz postanowił.
Dobek wyszedł. Zaledwie się oddalił do izby, w której mu posłanie ludzie jego przygotowali, gdy wojewoda Włostka do siebie zawołać kazał. Zbliżył się do niego znowu rozgorączkowany i niecierpliwy.
– Ślij mi po ludzi – rzekł – spieszyć! Już mnie posłami gnają aż tu. Niech pułki wszystkie i co naszego rycerstwa jest, do mnie przybywa. Im więcej nas będzie, tym lepiej. Zbierać, a wici słać naglące pod gardłem, pod sromotą, do ostatniego człeka. Potrzebuję ludzi wielu.
Mówił tak przerywanym głosem, a Włostek, proste niby człeczysko, tak mu w oczy patrzał, jak by jego myśl odgadywał. Było to spojrzenie starego sługi albo zwierzęcia wiernego, co się z człowiekiem zżywszy, czyta mu w oczach i nie wypowiedziane wyrywa z głębi duszy. Po cichu rzekł Włostek:
– Nie już tak pilno królowi służyć, kiedy on nas.
Nie dokończył; wojewoda tylko nań spojrzał i po ramieniu go uderzył.
– Ludzi trzeba – rzekł porywczo – a co potem – mnie wiedzieć. Idź, a spraw się.
W drugiej izbie zgotowane było posłanie dla Wincza, nie na łożu, bo go tam brakło, ani na tarczanie, bo i tego nie było we dworze, ale obozowe, na ziemi, skórami pokryte. Podszedł Wincz ku niemu, popatrzał, lecz układać się do snu nie miał ochoty. Pachole go rozebrało do siwego kaftana, siadł w nim dumać na ławie…
We dworze ucichło – spali wszyscy; wojewoda na komin polan dorzucać kazał, sen go nie brał.
W duszy jego całe życie przechodziło płomieniami i czernią, wspomnieniami jasnymi i smutnymi. Stał jakby w progu nowego – a na stare się oglądał. Żal serce ściskał chwilami, to gniew brał górę – duma nim rzucała, wszystko zasłaniając sobą. Zemsty pragnął.
Tak długa noc posępna cicho upłynęła cała w półśnie, półburzy tej dusznej, która czasu obliczyć nie dała. Zaczęło już szarzeć na dzień i ogień wygasał, gdy wojewoda, jak siedział u stołu wsparty na ręku, usnął.
Otwarłszy oczy, zaledwie mógł im uwierzyć. W półmroku stała przed nim postać niewieścia, w długich szatach podróżnych, w białej zawitce dokoła twarzy i pod brodą, w czapce na głowie, z chustą białą w ręku. Stała i ręce złożywszy zwisłe patrzała nań z politowaniem i przestrachem razem.
Twarz, którą biały rąbek otulał, piękna niegdyś, była jeszcze urodziwą, szlachetną, a słodyczy pełną, razem i męstwa nie niewieściego. Wielkie czarne oczy w oprawie powiek zarysowanych wdzięcznie patrzały łzawo, ale śmiało i brwi nad nimi ciemne jakiś ból ściągał. Wyraz jego piętnował i usta małe a zbladłe.
Panią i matronę poznać w niej było łatwo, która choć niewiastą, więc ledwie na pół wolną się czuła, zachowała powagę i wiarę w moc swoją. Patrzała tak na śpiącego, jak by stała nad kolebką chorego dziecka, zrozpaczona i mężna, ufająca w Bogu.
Wojewoda podniósł głowę, oczy przetarł, obejrzał się dokoła, jak by nie wierzył im i potrzebował przypomnieć sobie, kędy się znajduje. Ona wciąż milcząc wpatrywała się jeszcze, a potem rzuciwszy nagle z wybuchem płaczu i jęku zawiesiła mu się na szyi.
– Halka? Co ty tu? – zamruczał poruszając się Wincz. – Halka? tutaj?
– Tak, tutaj aż zbiegłam za tobą – odezwała się niewiasta głosem dźwięcznym a pewnym. – Tak, musiałam dogonić ciebie – bo wiem, czuję, co się w duszy twej dzieje, Winczu mój!
Głos jej zmiękł i w płacz się znowu przemienił. Wojewoda z lekka odtrącił ją od siebie.
– Babskie trwogi dziecinne – rzekł pomięszany – cóż się ma dziać? Nic się nie stało i nic…
– Winczu mój, panie mój, w twojej duszy stała się okropna sprawa – poczęła Halka. – Nie mówiłeś mi nic, alem niedaremnie żyła z tobą lat tyle i umiem odgadywać nawet to, co jutro myśleć będziesz.
Odstąpiła na krok i załamała ręce.