Jeremiada - ebook
Jeremiada - ebook
Radża zdawał sobie sprawę, że nie istnieje szczęście ani pech, są tylko konsekwencje własnych wyborów. Wiele z nich pojawia się jednak dopiero po bardzo długim czasie. I właśnie stare wybory doganiają go teraz, kiedy myślał, że życie nie może go już zaskoczyć. A jednak wracają do niego duchy przeszłości, a dawne problemy ponownie nabierają krwistości. Dzięki swoim decyzjom znalazł w oku cyklonu organizacji terrorystycznych i obcych służb specjalnych GRU, CIA, SBU, HUR, DIA... Tym razem pułkownik Sztylc stanie przed wyborem między złem a jeszcze większym złem. Aby uchronić siebie i osoby, na których mu zależy, będzie musiał znów zmierzyć się z ludźmi z obcych służb specjalnych i organizacji terrorystycznych, którzy o nim nie zapomnieli.
Mimo że od czasów „Zawieszonych” rzadko wyjeżdżał z Bończy, wrogów mu znowu przybyło. Droga do głównej rozgrywki prowadzi przez Afganistan, jednak tamtejsza wojna to tylko przygrywka dla głównej walki, jaką będzie zmuszony podjąć Radża, bo bezwzględni zabójcy z GRU oraz płatni zdrajcy z polskich elit politycznych i służb specjalnych nie zapomnieli o nim, a wręcz przeciwnie.
„Jeremiada” to czwarta część przygód pułkownika Radosława Sztylca. Ponownie spotkamy dobrze już znane postacie. I te prawie dobre, jak stary Jugowski, chorąży Rusinek i Parker, i te złe, jak Uliew, Ryszewski, Krynicki i Kiryłłowa. Czy jednak wszyscy dobrzy dalej są dobrzy, a wszyscy źli – wciąż źli? Na drodze Radka pojawią się też zupełnie nowe osoby, w tym twarde kobiety, bo świat poszedł do przodu, a kobiety zaczęły walczyć o swoją pozycję. Kto tym razem zginie? Kto stanie się nieoczekiwanym sprzymierzeńcem? Czy Sztylc jest świadom posiadanych informacji i ma wystarczające siły, by uratować już nie tylko swoje życie, stając do walki z obcymi służbami i zdrajcami?
Kategoria: | Historia |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-11-16822-0 |
Rozmiar pliku: | 1,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
I
Więc pijmy wino, podchorążowie, czyli _per aspera ad astra_
Wrocław, piątek, 10 grudnia 1993 roku
Noc z piątku na sobotę była wietrzna i mroźna. W kompleksie koszarowym szkoły oficerskiej panowała cisza przeplatana podmuchami wiatru. Większość podchorążych przebywała na przepustkach, więc mało kto oprócz służb dyżurnych był obecny na pododdziałach.
Sierżant Jakub Pożarski pełnił w tym dniu służbę pomocnika oficera dyżurnego Wyższej Szkoły Oficerskiej Wojsk Zmechanizowanych imienia Tadeusza Kościuszki znajdującej się we Wrocławiu, w dzielnicy o przemiłej nazwie Psie Pole. Tak kadra, jak i słuchacze nazywali szkołę potocznie Zmech. Na co dzień sierżant był szefem czwartej kompanii podchorążych. Szef kompanii to prawa ręka dowódcy od spraw logistycznych. Bardzo często złośliwie przezywa się go gaciowym, bo jest odpowiedzialny za wymianę pościeli, mundurów czy też innych sortów mundurowych, takich jak choćby kalesony. Było to więc główne zadanie sierżanta Pożarskiego, a on go nienawidził, tak samo jak towarzyszącego mu przezwiska. Nim objął funkcję szefa kompanii, pełnił służbę w pierwszym pułku specjalnym w Lublińcu na stanowisku operatora, w grupie specjalnej, ale wiek zrobił swoje i musiał zwolnić miejsce młodszym. Prznieśli go więc tutaj.
Dochodziła druga w nocy, a z okien dyżurki Pożarski widział, że na terenie jego kompanii palą się światła – w skrajnych trzech oknach budynku. Inaczej mówiąc, w palarni, ubikacji i łazience. W podchorążackim slangu, jako że te trzy pomieszczenia były połączone, nazywano je Trójmiastem. Budynek stał na końcu wewnętrznej uliczki koszarów szkoły oficerskiej, która znajdowała się w starym poniemieckim kompleksie wojskowym.
Sierżant już dwa razy dzwonił na kompanię do podoficera dyżurnego, by zgasili te światła, bo dawno już po capstrzyku, ale nikt nie odbierał. To wzbudziło nerwowość starego żołnierza. W końcu nie wytrzymał, wyszedł z dyżurki i ruszył szybkim krokiem po brukowanej uliczce pamiętającej czasy, gdy stacjonowali tu jeszcze żołnierze 49 regimentu piechoty Wehrmachtu, a Wrocław nie leżał w Polsce i nazywał się Breslau. Bokiem do ulicy stały rzędem trzy poniemieckie piętrowe budynki z czerwonej cegły ze spadzistymi dachami krytymi czerwoną dachówką. Cały kompleks koszarowy zbudowano w stylu zbliżonym do architektury klasycystycznej, w którym chętnie posługiwano się wyrazistymi i pozbawionymi ornamentu płaszczyznami ceglanymi. Jednak sierżant Jakub Pożarski, przez podchorążych przezywany złośliwie Ponurym Fredem z racji wiecznie skwaszonej miny, nie miał bladego pojęcia o stylach w architekturze czy formach – co najwyżej kojarzył formę do ciasta u żony w kuchni. Edukację zakończył na trzeciej klasie zawodówki, a z wykształcenia był ślusarzem. Gdyby nie służba zasadnicza i podpisanie kontraktu na zawodowego podoficera, pewnie do dzisiaj szlifowałby pilnikiem powierzchnie płaskie.
Pożarski minął budynek sztabu i po chwili szedł wzdłuż wyasfaltowanego placu apelowego wielkości dwóch boisk do piłki nożnej, na co dzień zapełnionego musztrowanymi podchorążymi, a o tej porze cichego i pustego. Uliczka była oświetlona przydrożnymi lampami. Sierżant szybkim i energicznym krokiem zmierzał w kierunku koszarowca, w którym stacjonowała trzecia kompania podchorążych i w którym w dalszym ciągu paliło się światło.
Wszedł na szeroką klatkę schodową budynku i prawie wbiegł po schodach na drugie piętro. Stanął przed drzwiami prowadzącymi na jego kompanię. Wokół panowała niczym niezmącona cisza. „Kurwa, pewnie się przysnęło służbie dyżurnej”, pomyślał Pożarski. Otworzył więc drzwi i wszedł cicho. Długi i szeroki korytarz był pusty, a przy biurku podoficera dyżurnego nikogo nie było. Sierżant skierował się w kierunku Trójmiasta, skąd padała smuga światła. Wybiła równo druga w nocy. Nagle usłyszał, jak na komendę, dobiegający stamtąd głośny chóralny śpiew:
_Do oficerskiej przyszliśmy szkoły,_
_Wszyscy myśleli: nie będzie źle._
_Każdy z nas młody był i wesoły_
_I wszyscy razem cieszyli się._
_Zawsze na baczność, nigdy na spocznij,_
_Padnij i powstań w błoto i śnieg._
_Nie ma komendy pluton, odpocznij._
_Skokami naprzód, pluton, bieg!!!_
– Kurwa mać! – zaklął podoficer, przyspieszając kroku.
_Więc pijmy wino, podchorążowie,_
_Utopmy smutek w rozbitym szkle._
_Że jest nam smutno – nikt się nie dowie,_
_Że jest nam dobrze – każdy wie._
_Przeminą czasy, gdy te kutasy_
_Kiedyś na baczność stawiali nas._
_My tu wrócimy, ich postawimy,_
_Jak niegdyś oni stawiali nas…_
– To może jeszcze, kurwa, zdążę was postawić na baczność! – wydarł się Pożarski.
W palarni na nogi zerwało się sześciu podchorążych, do tej pory siedzących na metalowych taboretach przy stole szkoleniowym, na którym resztki jedzenia walały się między kilkoma butelkami wódki, plastikowymi z coca-colą, otwartymi wojskowymi konserwami i rozrzuconymi kromkami chleba – najpewniej przyniesionymi ze stołówki wojskowej. W całym pomieszczeniu unosiły się kłęby dymu papierosowego.
– Co tu się, do chuja, dzieje? Gdzie jest służba?!
Jeden z podchorążych wskazał drzwi do łazienki.
– Melduję, panie sierż… aaa… ncie, że pod… podoficer właśnie bierzzzz… znaczy się, bierze prysznic – wydukał jeden ze stojących.
– Z drogi! – powiedział sierżant Pożarski i po chwili szarpał już za klamkę drzwi prowadzących do łazienki.
– Mówiłem, nie włazić! Mieliście skończyć to chlanie i nie drzeć ryja, bo Pożarski nogi mi z dupy powyrywa, jak was najebanych zastanie. – Dało się słyszeć spod jednego z pryszniców, gdy w tle szumiała woda.
Pomieszczenie było całe zaparowane. Sierżant podszedł do kabiny, w której nagi młody mężczyzna stał w strugach gorącej cieczy.
– Nie tylko nogi z dupy ci powyrywam, ale jeszcze ZOMZ dopierdolę jak stąd do końca miesiąca, Sztylc! – wydarł się podoficer. – Pojebało cię, podchorąży? Na służbie sobie spa urządzasz i pozwalasz na regularne chlanie, jakby to była speluna, a nie kompania!
– Panie sierżancie, dzisiaj dopiero wróciliśmy z zajęć trzydobowych, ledwo na służbę zdążyłem – próbował się tłumaczyć podchorąży Radosław Sztylc, nieporadnie zasłaniając genitalia szybko porwanym z wieszaka ręcznikiem.
Perspektywa ZOMZ, czyli zakazu opuszczania miejsca zakwaterowania, wcale mu się nie podobała.
– Wy wiecie, co mnie to? Mnie to pierdoli, panie podchorąży! Ja was, kurwa, zaraz ze służby zdejmę! I jutro o czternastej do raportu u mnie staniecie!
– Tak jest, panie sierżancie. To komu mam przekazać służbę?! Melduję, że na kompanii jest tylko tych sześciu podchorążych, a resztę pan wypuścił na przepustki! – odpowiedział nad wyraz przytomnie Sztylc. Zresztą z niekłamaną satysfakcją, bo jako jeden z nielicznych musiał zostać na weekend, gdyż zgodnie z grafikiem trafiła mu się służba.
– Gdzie ta szóstka? – zapytał z głupia i dość niepewnie Pożarski, żywiąc cień nadziei, że w palarni w pierwszym momencie źle policzył.
– Na palarni! – odpowiedział Sztylc i mimo że mydło wchodziło mu w oczy i zaczynało piec, nie mógł powstrzymać się od satysfakcjonującego uśmiechu.
– Kurwa mać! Za pięć minut widzę cię przy stoliku podoficera dyżurnego kompanii, a tamtych, kurwa, w pełnym umundurowaniu i oporządzeniu z plecakami i innymi bambetlami, ze wszystkim, co wam, kurwa, matka ojczyzna dała! – To rzekłszy, Pożarski odwrócił się i wyszedł, trzaskając tak mocno drzwiami, że aż tynk w jednym miejscu się lekko posypał.
– Czy on zna jakieś przecinki prócz ku… kurwy? – wydukał plutonowy podchorąży Czajkowski, chwiejąc się z papierosem w dłoni.
– Zamknij się, Daniel. Wystarczająco głęboko jesteśmy już w dupie – burknął Sztylc opasany ręcznikiem.
„Ja pierdolę, chwili spokoju tu nie ma”, pomyślał przy tym. Był już na trzecim roku studiów, na kierunku rozpoznawczym i działań specjalnych Zmechu, czyli jak mówili niektórzy, szkoły generałów bądź czerwonych diabłów. Przez ten czas różne rzeczy tu widział i wiele razy miał dość. W fabryce przyszłych oficerów normą były niekończące się poligony, szkoły ognia, kilkudobowe taktyki, skoki spadochronowe, nauka jazdy transporterami, przeplatana historią, fizyką i matematyką. Tu studenci w mundurach zamiast trzymiesięcznych letnich wakacji mieli miesiąc urlopu, i to w październiku, bo jak to mówił sierżant Pożarski: „Październik to najlepszy miesiąc urlopowy. Zero zapchanych plaż i hoteli, no i przecież nikt nie lubi lata: spocone laski i ciepła wódka”.
To była specyficzna uczelnia wyższa, o dość zróżnicowanym profilu. Wielu kolegów Radka zrezygnowało lub poległo na sesjach. Na pierwszym roku zaczynało ich trzystu, na trzecim zostało tylko stu czterdziestu.
Po pięciu minutach Sztylc stał już w pełnym oporządzeniu przy biurku podoficera, o które opierał się Pożarski. Naprzeciwko, przy ścianie, ubrani w mundury polowe i także w pełnym oporządzeniu, stali uczestnicy libacji alkoholowej w Trójmieście. Widać było, że są nieźle sczochrani. Na biurku podoficera naliczyć można było cztery butelki wódki, które ten zabrał, wychodząc z ich kanciapy.
– Panowie podchorążowie…
Po tym wstępie Sztylc wiedział, że Ponury Fred nie ma dobrych intencji i ta noc zapowiadała się na kurewsko długą. Może nawet dłuższą niż rok temu, kiedy Pożarski nakrył Sztylca, jak ten, pełniąc służbę podoficera, jeździł po kompanii na rolkach i grał z podchorążym Danielem Czajkowskim w hokeja. Pożarski się na nich wydarł i pewnie by się skończyło na piłowaniu mordy przez sierżanta, czyli ulubionym zajęciu korpusu podoficerów, ale Czajkowski musiał się wciąć i podjąć dyskusję. Stwierdził, że nie sądzi, by gra w hokeja na kompanii mogła w istotny sposób zaszkodzić gotowości bojowej. Ponadto to nie jest tylko gra: oni łączą przyjemne z pożytecznym, służbę z rozwojem fizycznym ciała, co jest przecież wskazane. Wtedy Pożarski z nienawiścią w oczach zapytał Czajkowskiego, czysto retorycznie, czy ma go za debila. Na co podchorąży odpowiedział, że nie może postawić diagnozy lekarskiej, bo do tego ma uprawnienia tylko lekarz psychiatra. Jeśli jednak sierżant ma jakiś problem z samookreśleniem, to powinien się udać do poradni zdrowia psychicznego.
Daniel Czajkowski nie żartował, on zawsze mówił prawdę i to, co myślał. Nie raz już przez to cierpiał, ale zawsze wychodził z założenia, że tylko prawda ma znaczenie. Na dodatek był uparty jak osioł, co nie pomagało mu w życiu codziennym, szczególnie w armii. Radek doskonale znał te „zalety” swojego kolegi, wszak niejednokrotnie na nich się wyłożyli. Wtedy jednak skończyło się tylko na ośrodku sprawności fizycznej, zwanym OSF lub „małpim gajem”, pokonywanym nocą. Do tego odprawili „pogrzeb peta”, którego sierżant znalazł na kompanii. Sztylc wraz z Czajkowskim oraz dwoma innymi uczestnikami meczu hokejowego musieli wykopać dół dwa na dwa metry, a następnie pogrzebać niedopałek. W czterech, saperkami szło im całkiem składnie i po dwóch godzinach pet był pod ziemią. Ale wtedy Ponury Fred wpadł na pomysł, że nie godzi się chować peta bez modlitwy. Kazał więc wykopać „nieboszczyka” i go wydobyć. Samo wykopanie poszło szybko, ale przetrząsanie „grobu”, a potem następny pochówek dziesięć metrów dalej z cyrkiem naśladującym religijną ceremonię zajął kolejne trzy godziny. Całe jasełka skończyli o piątej nad ranem, czyli w sam raz o takiej godzinie, by wziąć prysznic i ruszyć na zaprawę.
Później jeszcze ukoronowaniem kroniki wyczynów obydwu podchorążych była bójka z patrolem Żandarmerii Wojskowej. Wtedy otarli się o wyrzucenie ze szkoły. Wówczas Czajkowski całą winę wziął na siebie, zaskakując Sztylca. Stwierdził, że to on był inicjatorem bójki, ale był zbyt pijany, by pamiętać, kto mu towarzyszył. Na pytanie Radka, co odpierdala, stwierdził, że wszystko okej: jemu się upiecze, bo mu ojciec pomoże, a Sztylca by wyjebali na zbity pysk. Słowa Daniela szybko się potwierdziły. Ojciec Czajkowskiego blisko się kumplował z generałem Strzałkowskim – komendantem szkoły, a fakt, że dwóch pijanych podchorążych pobiło patrol ŻW, skądinąd między innymi za sprawą ojca Daniela, wzbudził u komendanta nie wściekłość, lecz satysfakcję. Dlatego gdy do szkoły przyjechał szef żandarmów z pretensjami: że pijani podchorążowie pobili patrol ŻW, a kiedy nadeszła pomoc drugiego patrolu, salwowali się ucieczką wpław, przepływając Odrę, komendant Zmechu odprawił go z kwitkiem. Dopiero później się dowiedzieli, że Strzałkowski wyśmiał przy tym pułkownika żandarmerii, zrzucając mu kłamstwo. Miał stwierdzić, że nie wierzy, by wyszkolony patrol żandarmerii wyposażony w pałki i gaz dał się pokonać dwóm pijanym w sztok podchorążym, ale jeśliby tak było, to żandarmeria powinna się wstydzić własnego wyszkolenia i raczej nie przyznawać, że ma takie cipy w szeregach.
Oczywiście nie obeszło się bez dochodzenia, kto był drugim podchorążym, ale Czajkowski szedł w zaparte, że nie pamięta.
Tak jak przewidywał, nie wyrzucono go ze szkoły, ale został ukarany. Wylądował na dywaniku u generała Strzałkowskiego, a ten mu dał dwadzieścia osiem dni zakazu opuszczania koszar. Z kolei ich szef kompanii, czyli Ponury Fred, który feralnego dnia miał służbę, przez kolejne dwa miesiące miał obcięty dodatek finansowy za brak nadzoru nad podwładnymi, co go oczywiście doprowadziło do strasznego wkurwu. To właśnie dzięki temu zdarzeniu obydwaj podchorążowie znaleźli się na czarnej liście sierżanta. Fred był święcie przekonany, że drugim podchorążym był właśnie Sztylc, no i akurat się nie mylił.
To właśnie po tym zdarzeniu Radek miał wobec Czajkowskiego bardzo duży dług wdzięczności, który było ciężko spłacić. Generalnie podchorąży Sztylc i podchorąży Czajkowski nie mieli szczęścia do Ponurego Freda. Dziś nie miało być inaczej. Choć tym razem Czajkowski był znieczulony alkoholem, Sztylc jednak trzeźwy jak świnia przed szlachtowaniem u rzeźnika.
– Więc, jak wam powiedziałem wcześniej – kontynuował Pożarski – myślę, że zdążę was postawić na baczność, nim zaczniecie lać po ryju swoich wykładowców. Nim to jednak nastąpi, jako że nie jestem amatorem cudzego alkoholu, wypijecie swoją wódkę, którą bezprawnie wnieśliście na teren koszar. Dodatkowo, by było sprawiedliwie, plutonowy podchorąży Sztylc wypije całą szklankę, by mógł zrównać się z kolegami poziomem napierdolenia. – Sierżant ze spokojem wziął w dłoń butelkę wódki i zaczął nalewać do szklanki.
Sztylc dopiero w tej chwili zauważył, że Ponury Fred zabrał ze sobą z Trójmiasta pełne jeszcze flaszki.
– Pij! – Usłyszał, gdy zapatrzył się na cztery butelki alkoholu, jakby to był widok z okna na Tatry.
– Ja jestem na służbie, panie sierżancie – próbował się bronić Radek.
– Ja to w wojsku dupa albo generał! A wy mi, kurwa, na generała nie wyglądacie, Sztylc. A ze służby was zdejmuję, boście dupa i dopuściliście do regularnego chlania na kompanii. Pozwoliliście zrobić spelunę z tego miejsca. – Tu sierżant przerwał i nabrał powietrza, bo aż poczerwieniał. – No już! Pijcie, do kurwy nędzy! To rozkaz! – wydarł się Pożarski.
Radek, chcąc nie chcąc, wziął szklankę z dłoni Pożarskiego. Wtedy mocny odór ciepłego alkoholu wkradł się w jego nozdrza, wywołując na twarzy lekki grymas. Sztylc przyłożył krawędź szklanki do ust i przechylił. Ciepły i gorzkawy napój szybko zaczął wypełniać gardło.
– Dawaj, Radek! – Dało się słyszeć dopingujące głosy pijanych podchorążych i oklaski.
Sztylc przełykał łapczywie, całymi haustami, a wódka zaczęła mu cieknąć kącikami ust i spływać po brodzie. Po chwili szklanka była pusta. Radek wzdrygnął się, a po całym ciele przeszły mu dreszcze. Spiesznie wytarł wierzchem dłoni usta i nabrał powietrza, jakby przed chwilą przepłynął cały basen pod wodą. Z trudem wstrzymał odruch wymiotny, przełykając ślinę. Wtedy pojawiła się u niego gęsia skórka i Sztylc poczuł ciepło w pustym żołądku.
Dalsza konsumpcja poszła dość sprawnie, no, może z wyjątkiem podchorążego Smolarczyka, który po wypiciu szklanki wódki zrzygał się centralnie na lamperię, wywołując tym salwę śmiechu wśród innych słuchaczy elitarnej szkoły oficerskiej. Pożarski jednak natychmiast przerwał zabawę.
– Kurwa, cisza! Skoro wypiliście już swój alkohol, to teraz przeprowadzimy trening obrony przeciwchemicznej. Maski i odzież ochronną włóż! – wydał komendę z niekłamaną satysfakcją w głosie.
Po niespełna czterech minutach cała siódemka stała w odzieży ochronnej i maskach przeciwgazowych na twarzy.
– Więc, panowie podchorążowie, przystąpicie do testu sprawności fizycznej w ubraniu ochronnym. Macie pięć minut, by dziesięć razy okrążyć koszarowiec. Jeśli któryś z was się nie wyrobi, to cała siódemka powtórzy ćwiczenie jeszcze raz. Czy zadanie jest zrozumiałe? – spytał.
– Tak jest! – Dało się słyszeć cichą odpowiedź podchorążych.
– Nie słyszę!
– Tak jest, panie sierżancie! – odpowiedział tym razem głośno i tubalnie chór siedmiu głosów.
– Już lepiej. Czas start! – wydał sadystycznym głosem komendę sierżant.
Podchorążowie ruszyli korytarzem, a potem klatką schodową w dół.
– Ten kutas doskonale wie, że się nie wyrobimy – krzyknął nosowym głosem w masce Smolarczyk.
– Zajebać nas chce skurwiel – odpowiedział Sztylc.
– Damy się tak jebać? – krzyknął inny.
– Nie pozwolimy się kutasowi rzucić na kolana – krzyknął Czajkowski.
Po około sześciu minutach cała siódemka wpadła na kompanię, gdzie stał Pożarski.
– Panowie podchorążowie się nie wyrobili, więc ćwiczenie należy powtórzyć – stwierdził Ponury Fred, tym razem dla odmiany całkiem radosny, trzymając wskazujący palec na swoim zegarku.
Zapowiedział czas start i znów ruszyli biegiem wokół budynku.
– Stop! – krzyknął na dole Sztylc. – Stać, kurwa! Dość! – dodał, stając i zdejmując maskę. – Jebać to, idziemy powoli, nie biegniemy. Sierściuch zapomniał określić czas na pokonanie za drugim razem tego samego dystansu, więc chuj, przejdziemy spacerkiem. Rozkaz ma być pełny i zrozumiały, to niech się, kurwa, nauczy, jak mu się kompleks dowodzenia włącza. Nic nam nie zrobi, najwyżej ZOMZ dopierdoli.
– Radek ma rację, bo tu pośpiech nic nie da, a w rozkazie faktycznie nie określił, w jakim czasie mamy powtórzyć ćwiczenie – poparł go Czajkowski, zdejmując maskę.
– No to idziemy – odparli pozostali.
Ruszyli powoli wokół budynku, robiąc pięć okrążeń. Zajęło im to dobre dwadzieścia minut, a przyjemne mimo wszystko nie było: wszak szli w maskach i z plecakami, co wymagało wysiłku. Gdy w końcu weszli na kompanię, Pożarski siedział na krześle przy biurku podoficera i z trudem hamował gniew.
– Myślicie, że nie wiem, że olaliście mój rozkaz? – powiedział przez zęby.
– Wykonaliśmy go, panie sierżancie – odpowiedział Czajkowski.
– Czasu pan sierżant nie określił za drugim razem – dodał Sztylc.
– Więc nie wiedzieliśmy… – próbował dalej tłumaczyć plutonowy podchorąży Czajkowski, ale w tym momencie przerwał mu Pożarski.
– Milcz, Czajkowski! Ja wiem, kto was namówił do tej niesubordynacji. – Pożarski wstał z krzesła, podszedł do Sztylca i stanął tuż przed nim.
– Sztylc, ja wiem, kurwa, że to szkoła generałów, ale tobie prorokuję służbę w jakiejś zapadłej dziurze na krańcu Polski, z której choćby skały srały, się już nie wydobędziesz, a zdechniesz tam, szkoląc szwejów z postawy zasadniczej. W wolnym czasie będziesz zapijał smutki w podupadłym i śmierdzącym mysimi odchodami kasynie, pod kotleta zmielonego razem z sierścią psa! A teraz wracasz na służbę, reszta do łóżek. Jutro wszyscy do raportu, a ZOMZ-u przypierdolę, ile będę mógł. – To mówiąc, Pożarski ruszył korytarzem i wyszedł z kompanii, na koniec trzaskając drzwiami.
Sztylc usiadł ciężko na krześle, ścierając pot z czoła. Obok biurka o ścianę oparł się Czajkowski, wyjmując zmiętą paczkę papierosów. Odpalił i podał Radkowi, a ten zaciągnął się długo dymem, co tylko spowodowało kaszel.
– Kończę z tym – powiedział Czajkowski, wypuszczając dym papierosowy nosem.
– Z czym? Z paleniem?
– Nie, Radek. Z MON-em kończę. Myślałem nad tym długo, to nie moja bajka. Ja mam inne powołanie niż służba, niż mój ojciec.
– Jakie?
– Inne…
– Dobra, Daniel – powiedział Radek, nie myśląc poważnie, że jego kumpel z sali odejdzie. – Kładź się spać, ale najpierw zawołaj Smolarczyka, niech posprząta to swoje surrealistyczne dzieło. Ja nie będę do rana siedział w smrodzie jego rzygowin rozmazanych po podłodze i lamperii. Aha… Daniel, czekaj, miałem cię o to zapytać już dawno. Słuchaj, co ci twój ojciec mówił o tym, że tak nas tu mieszają z gównem? To jakiś celowy sadyzm czy tak dla sportu?
– Mój stary się tylko śmiał. Dodał, że jak pójdziemy jako młodzi oficerowie do jednostek liniowych, to dopiero na wejściu dostaniemy w dupę. Tymczasem tu mamy się przygotować, bo tam nie będzie czasu na takie pierdoły jak ból głowy czy dupy, a nasi przyszli podwładni to nie absolwenci Sorbony, tylko zwykli poborowi, w większości po zawodówce i podstawówce, czasami nawet z wyrokami i wywodzący się z patologii.
– No i co to ma wspólnego z tym wstawianiem w pizdę, co nam tu regularnie fundują?
Czajkowski spojrzał na Sztylca.
– Trzy lata temu, kiedy byliśmy na unitarce, jak już ci przed chwilą powiedziałem, odwiedził mnie mój ojciec. Wtedy był jeszcze dowódcą pułku zmechanizowanego. Zadałem mu takie pytanie, a w zasadzie zacząłem się użalać na nocne sprzątanie rejonów, na ustawianie opinaczy pod linijkę przed salą, na zamiatanie schodów pod górę i durne całodniowe poruszanie się wszędzie biegiem. – Daniel przerwał na chwilę i mocno kichnął, po czym wytarł nos w brudną wojskową chusteczkę, którą jeszcze przed chwilą wycierał pot z karku. – Ojciec na mnie spojrzał i najpierw się zaśmiał, a potem nagle spoważniał i powiedział coś w tym stylu: „Synu, ty nie jesteś na obozie harcerskim, tylko, kurwa, w szkole oficerskiej, w dodatku na pierwszym roku, na okresie unitarnym. A unitarka jest przed złożeniem przysięgi wojskowej, więc w dalszym ciągu jesteś poborowym, nie żołnierzem! A dla wszystkich trepów na tym etapie służby jesteś mniej niż zerem”.
– Kurwa, pamiętam te codzienne przygotowania do przysięgi – wtrącił Sztylc. – Trzygodzinne musztry po zajęciach i tupanie w beton dzień w dzień. Człowiek czasem ledwo stał na tym placu apelowym. Miałem nogi zdarte przez opinacze do krwi – dodał, zaciągając się papierosem i mimowolnie spoglądając na swoje stopy.
Daniel też schylił głowę i kontynuował.
– Stary dodał jeszcze coś takiego, co mi utkwiło w głowie: „Szkoła oficerska trwa cztery lata i tylko cztery lata, a uwierz mi, macie w chuj materiału do przerobienia. Wasi dowódcy i wykładowcy mają z masy mięsa, którą teraz jesteś, zrobić dowódcę. Dowódcę, który nie dość, że musi się znać na sprzęcie lepiej niż ksiądz na pacierzu, to jeszcze w wypadku wojny poprowadzić podwładnych do boju. Po tych czterech latach masz być gotów na zabijanie i na to, że sam możesz zginąć! Dodatkowo masz być psychicznie przygotowany na wysłanie podwładnych na śmierć, i to z pełną świadomością! Więc oranie was ma na celu wyeliminowanie słabszych jednostek i zahartowanie pozostałych. Ma was nauczyć wojskowego drylu i rzemiosła. W efekcie, jak wyjdziesz z patentem oficerskim, ma cię nie tylko rozpierać duma, że ukończyłeś szkołę oficerską. Masz jeszcze mieć poczucie własnej wartości jako oficera i fachowca znającego się na robocie. Tu przez cztery lata nikt nie będzie trzymał was za rękę, nie będzie pomagał. Tu albo będziesz dobry, albo odejdziesz”.
– No ale co ma to wspólnego z takim jebaniem nas po nocy na trzecim roku, gdzie, kurwa, z trzystu została nas tylko setka, więc cel już osiągnęli – znów przerwał Sztyc.
– Kurwa, Radek! Nie tylko masz być nie do zajebania, ale musisz się nauczyć jebać! Być odpornym psychicznie na każdy brutalny aspekt życia i mieć wiedzę, by nie dać się robić w chuja własnym podwładnym! Inaczej oni bez sentymentów zrobią ciebie w chuja! To po to mieszkamy po ośmiu w salach, po to poranne zaprawy i sprzątanie rejonów, system braku wolnego czasu i zakaz opuszczania koszar. Ty nie tylko masz wykuć na pamięć budowę pojazdów, części broni, zasięg ognia skutecznego armaty 2A28, kbk AK, SWD, km PK czy goździka lub T-72. Nie tylko nabyć umiejętność stawiania rozkazu bojowego bądź przyswoić taktykę działań przeciwnika wraz z jego strukturą i uzbrojeniem. Nie tylko być zdolnym do posługiwania się mapą w terenie i kompasem czy też znać różnicę między heksogenem a pentrytem. Ty również musisz znać mentalność kilkudziesięciu swoich podwładnych, stłoczonych na kompanii i niekoniecznie chcących tam być. A tego nam nie przekażą na wykładach, to musimy poczuć na własnej skórze, tu, przez cztery lata. Tak, by szweje w jednostce liniowej nie weszły nam na łeb. Tak przynajmniej twierdzi mój stary…
– I chcesz mi wmówić, że Pożarski to wie i tego nas uczy?
– Nie, Pożarski to tępy chuj z piechoty, który ledwo ukończył szkółkę podoficerską. On jest głupszy od twojego lewego buta, to tylko trybik w tej fabryce oficerów, a w dodatku marny. W armii, jak w życiu, są ludzie i taborety, nieważne, co mają na pagonach, ważne, co mają w głowie, bo w niej się wszystko zaczyna i w niej się kończy! A wy, panie plutonowy podchorąży Sztylc, już niedługo będziecie oficerem z tytułem inżyniera rozpoznania i działań specjalnych na nowoczesnym polu walki.
– Ta… inżynier od huku i kurew z wrocławskiego bruku – skwitował Radek, wyciągając przed siebie nogi w opinaczach.
– Dodałbym jeszcze: odporny na wiedzę i trudny do zajebania, ale to raczej tyczy się Ponurego Freda – spuentował Daniel.
Obaj wybuchnęli śmiechem na wspomnienie szefa kompanii.
– W każdym razie ja odchodzę. To jest wbrew moim przekonaniom, ja nie umiem kłamać i mijać się z prawdą – dodał już śmiertelnie poważnie Daniel.
– Idź już spać! Jesteś jeszcze na bani – odpowiedział Radek, nie biorąc na poważnie słów kolegi i kładąc je na karb alkoholu, który pewnie wciąż szumiał mu w głowie.
Po miesiącu jednak plutonowy podchorąży Daniel Czajkowski odszedł na własną prośbę do cywila. Na wielokrotne pytania Radka dlaczego, odpowiadał niezmiennie, że czuje inne powołanie, ucinając natychmiast temat.