- W empik go
Jermołaj i młynarka - ebook
Jermołaj i młynarka - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 159 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Na kwadrans przed zachodem słońca, wiosną, wchodzicie w las ze strzelbą, bez psa. Wyszukujecie sobie miejsce gdziekolwiek, przy samym skraju, rozglądacie się, sprawdzacie kapiszon, mrugacie do siebie porozumiewawczo z towarzyszem. Minął kwadrans. Słońce zaszło, w lesie wszakże jeszcze jasno, powietrze świeże i przezroczyste; ptaki gwarzą jak najęte, młoda trawa lśni wesołym blaskiem szmaragdu… Czekacie. Głąb lasu stopniowo ciemnieje; purpurowe światło zorzy wieczornej ślizga się powoli po korzeniach i pniach drzew, wznosi się coraz wyżej, od dolnych, prawie jeszcze nagich gałązek, ku nieruchomym, zapadającym w sen wierzchołkom… Oto już i sarnę wierzchołki przygasły; rumiane niebo nabiera barwy granatu. Wzmaga się zapach leśny; powiało z lekka ciepłą wilgocią; wiatr zerwał się i zamarł tuż przy was. Ptaki zasypiają – nie wszystkie od razu – gatunkami: oto ucichły zięby, za par:; chwil usną piegże, po nich dzwońce. W lesie coraz, to ciemniej. Drzewa stapiają się w wielkie czerniejące masy; na granatowym niebie nieśmiało występują pierwsze gwiazdy. Wszystkie ptaki śpią. Tylko żołny i małe dzięcioły poświstują sennie… Już i cna ucichły. Jeszcze raz zadzwonił nad waszymi głowami dźwięczny głos pliszki; zagwizdała gdzieś smutno wilga, słowik zaklaskał po raz pierwszy. Serce wasze męczy niepokój oczekiwania, i nagle – zrozumieją mnie tylko myśliwi – nagle w głębokiej ciszy rozlega się osobliwe chrapanie i syczenie, słychać miarowy łopot zwinnych skrzydeł – i słonka, pięknie schyliwszy swój długi dziób, płynnym ruchem wylatuje zza ciemnej brzozy na spotkanie waszego strzału.
To właśnie nazywa się „stać na ciągu”.
Tak więc wyprawiliśmy się z Jermołajem na ciąg, ale przepraszam państwa, muszę was przedtem zaznajomić z Jermołajem.
Wyobraźcie sobie człowieka lat około czterdziestu pięciu, wysokiego, chudego, o długim cienkim nosie, wąskim czole, szarych oczach, nastroszonej czuprynie i szerokich, drwiących wargach. Człowiek ten chodził zimą i latem w żółtawym nankinowym kaftanie niemieckiego kroju, ale przewiązywał się pasem; nosił granatowe szarawary i czapkę z barankiem podarowaną mu w chwili dobrego humoru przez zrujnowanego ziemianina. Do pasa przytraczał sobie dwa worki, jeden z przodu, przemyślnie podzielony na dwie części: mieściły się w nich proch i śrut – drugi z tyłu na zwierzynę; pakuły Jermołaj wyciągał z własnej, widocznie niewyczerpanej czapki. Mógł był z łatwością za pieniądze uzyskane ze sprzedaży zwierzyny kupić sobie ładownicę i torbę myśliwską, ale nie pomyślał nawet ani razu o takim sprawunku, i w dalszym ciągu nabijał po dawnemu swą strzelbę, budząc zdumienie widzów sztuką, z jaką umiał uniknąć niebezpieczeństwa rozsypania lub pomieszania prochu ze śrutem. Była to jednorurka z krzemieniem, miała przy tym zły zwyczaj „kopania” przy strzale, skutkiem czego prawy policzek Jermołaja był stale bardziej zaokrąglony niż lewy. W jaki sposób trafiał z tej strzelby, tego by nawet najprzebieglejszy człowiek nie wymiarkował, ale trafiał. Miał też psa wyżła, nazywał się Walet; przedziwne to było stworzenie. Jermołaj nigdy mu nie dawał jeść. „Gdzie ja bym tam psa karmił – rozumował – zresztą pies, mądre zwierzę, sam sobie znajdzie żarcie.” Rzeczywiście, chociaż Walet zdumiewał swą chudością nawet najobojątniejszego przechodnia, to jednak żył, i długo żył; mimo że cierpiał taką biedę, nie zawieruszał się i nie objawiał chęci porzucenia swego pana. Kiedyś tylko za młodych lat zawieruszył się na dwa dni, porwany miłością; ale otrząsnął się wkrótce z tego szaleństwa. Najbardziej charakterystyczną cechą Waleta była jego niezrównana obojętność na wszystko w świecie… Gdyby nie chodziło o psa, określiłbym go jednym słowem: melancholik. Siedział zwykle podkuliwszy pod siebie kusy ogon, marszczył czoło, wzdrygał się od czasu do czasu i nigdy się nie uśmiechał. (Wiadomo, że psy potrafią się uśmiechać, i to nawet bardzo ładnie.) Był nieopisanie brzydki, toteż żaden siedzący bezczynnie sługa dworski nie omieszkał przy sposobności złośliwie się z niego wyśmiać, Walet wszakże znosił te drwiny, a nawet uderzenia ze zdumiewająco zimną krwią. Zwłaszcza kucharze używali sobie na nim ze szczególną satysfakcją, z krzykiem i przeklinaniem rzucali się za nim w pogoń, kiedy ulegając słabości właściwej nie tylko psom, wsuwał swą zgłodniałą morelę przez uchylone drzwi kusząco ciepłej i apetycznie pachnącej kuchni. Na polowaniu bywał niezmordowany i miał dobry węch; jeżeli jednak przypadkiem dopędził postrzelonego zająca, wówczas zjadał go ze smakiem aż do ostatniej kosteczki gdzieś w chłodnym cieniu zielonego krzaka, trzymając się w pełnej szacunku odległości od Jermołaja, który wymyślał mu we wszystkich znanych i nieznanych dialektach.
Jermołaj należał do jednego z moich sąsiadów, ziemianina starego pokroju. Ziemianie starego pokroju nie lubią błotnego ptactwa i wolą jadać drób. Chyba tylko w wyjątkowych wypadkach, jako to: urodziny, imieniny i wybory, kucharze staroświeckich ziemian zabierają się do przyrządzania długodziobych ptaków i wpadając w podniecenie właściwe Rosjaninowi, kiedy sam nie wie dobrze, co robić, wymyślają do nich tak kunsztowne przyprawy, że goście przeważnie Z ciekawością i uwagą przyglądają się podanym potrawom, ale nie mają odwagi ich skosztować. Jermołaj miał nakazane dostarczać dworskiej kuchni raz na miesiąc cztery cietrzewie i kuropatwy; poza tym pozwolono mu żyć, gdzie chciał i czym chciał. Wyrzekli się go, jako człowieka niezdatnego do żadnej roboty – „ladaco”, jak to się mówi u nas w Orle. Prochu i śrutu, rzecz prosta, mu nie wydawano, kierując się tymi samymi zasadami, wedle których on także nie karmił swego psa. Jermołaj był to człowiek dziwnego autoramentu: beztroski jak ptak, dość rozmowny, roztargniony i na pozór niezgrabny; bardzo lubił wypić, na miejscu nie usiedział, idąc powłóczył nogami, kołysał się z boku na bok i tak sunąc i kołysząc się robił po pięćdziesiąt wiorst na dobę. Przytrafiały mu się najróżniejsze przygody: nocował w błotach, na drzewach, na dachach, pod mostami, siadywał nieraz zamknięty na strychu, w piwnicy lub stodole; zabierano mu strzelbę, psa, najniezbędniejsze części garderoby, bito go nieraz mocno i długo, a mimo wszystko po pewnym czasie wracał do domu ubrany, ze strzelbą i psem. Trudno go było nazwać człowiekiem wesołym, chociaż prawie zawsze bywał w dość dobrym nastroju – w ogóle zakrawał na dziwaka. Jermołaj lubił pogadać z dobrymi ludźmi, zwłaszcza przy kieliszku, ale niedługo; wstaje, bywało, i odchodzi. – Dokądże ty, diable jeden, idziesz? Noc na dworze. – A do Czaplina. – I po kiego licha masz się wlec do Czaplina, dziesięć wiorst? – Żeby tam u chłopka Sofrona przenocować. – Zanocuj tu przecie. – Nie, to się już nie da. – Idzie sobie więc Jermołaj ze swoim Waletem w ciemną noc przez krzaki i wodomyje, a chłopek Sofron, kto wie, może go nawet na podwórze nie wpuści, a jak przyjdzie co do czego, to i po karku da: a nie budź uczciwych ludzi! Za to nikt nie mógł dorównać Jermołajowi w sztuce łowienia ryb na wiosnę, w czasie przyboru wód, w łapaniu rękami raków, tropieniu zwierzyny węchem, wabieniu przepiórek, unoszeniu jastrzębi, wynajdywaniu słowików o „tonach leśnej fujarki” lub „kukułczanym trylu”… Jednej rzeczy tylko nie potrafił – układać psów, brakło mu cierpliwości. Miał również żonę. Chodził do niej raz na tydzień. Mieszkała w lichej, na pół rozwalonej chatce, radziła sobie, jak mogła, obchodząc się byle czym, nigdy nie wiedziała w przeddzień, czy jutro będzie mogła najeść się do syta, w ogóle ciężką miała dolę. Jermołaj, ten beztroski i dobroduszny człowiek, był dla żony okrutny i grubiański, w domu stawał się groźny i surowy, biedna zaś jego żona nie wiedziała, jak mu dogodzić, drżała pod jego spojrzeniem, za ostatni grosz kupowała mu wódki i kornie przykrywała go własnym kożuchem, kiedy rozwalał się władczo na piecu i zasypiał bohaterskim snem. Mnie również zdarzyło się nieraz zauważyć w nim jakieś nieświadome przejawy ponurego okrucieństwa: nie podobał mi się wyraz jego twarzy, gdy dobijał postrzelonego ptaka. Jermołaj wszakże nie popasał w domu nigdy dłużej niż jeden dzień; wśród obcych zaś stawał się znów „Jermołką”, jak go nazywano w promieniu stu wiorst i jak on sam siebie niekiedy nazywał. Najmizerniejszy sługa dworski czuł swą wyższość nad tym włóczęgą i może właśnie dlatego traktował go życzliwie; chłopi zaś początkowo z satysfakcją ganiali go i chwytali jak zająca w polu, ale potem pozwalali mu iść z Bogiem, a kiedy już poznali dziwaka, nie czepiali się go, dawali mu nawet chleba i prowadzili z nim rozmowy… Tego to człowieka przyjąłem do siebie jako strzelca i z nim razem wybrałem się na ciąg do dużego brzeźniaka nad Istą.