- W empik go
Jerzy i Fragment: powieści - ebook
Jerzy i Fragment: powieści - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 319 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
"Odebrawszy ten list, mój drogi, nie namyślaj się ani chwili, nie zastanawiaj swoim zwyczajem nad szaleństwami twego przyjaciela, ale iak drugi Pilades śpiesz za Orestesem, to jest: zapisz się zaraz na kuryerkę lubelską, zapakuj walizę, nie zapominając o najstrojniejszych szatach, i jedź do stacyi Kurów, zkąd pocztą przybędziesz do wsi Zalipnej, gdzie na ciebie oczekiwać będzie twój niezmienny przyjaciel."
"Lucyan".
P. S. "Żeby ci oszczędzić myślenia nad "problematem" mego nagłego wezwania, (a wiem, że twoja racyonalna głowa siliłaby się rozwiązać go koniecznie) dodaję słówko: "Żenię się." W Zalipnej mieszka moja narzeczona; ślub mój odbędzie się za dwa tygodnie. Do zobaczenia."LIST II. JERZY DO HENRYKA.
"Załączam tutaj list lakoniczny, który powołuje mnie nagle na czas jakiś i odrywa od zatrudnień i obowiązków codziennych. Ty, który masz więcej swobody, któremu wolno używać ptasiego bytu i bujać po świecie pełnemi skrzydłami, nieskrępowanemi myślą o powszednim chlebie, zastąp mnie, proszę, w rzeczach, które niezbędnie odnoszą się do mnie, których nie mogłem ani załatwić, ani odłożyć. W tej chwili wyjazd ten jest mi bardzo nie na rękę, i dałbym wiele, by się od niego wykupić, bo mam rozpoczęte doświadczenie, które mnie zajmuje, jak każde nierozwiązane pytanie. Ale cóż robić? jechać muszę. Zdziwisz się może, czemu na wezwanie Lucyana, tak nagłe i niespodziewane, (bo przecież mógł mnie uprzedzić o zamiarach swoich), porzucam wszystko bez wahania się. Muszę ci więc powiedzieć kto jest Lucyan, a zrozumiesz łatwo czem on jest dla mnie.
Opiszę ci go w kilku wyrazach.
Jest to jeden ze szczęśliwych tego świata, ale od tego słowa odrzuć wszystko co brudne i nizkie, i podnieś je do najwyższego znaczenia. Kolebka jego była otoczona miłością rozumną i przewidującą; młodość, wolną od materyalnej troski, mógł poświęcić swobodnie wszystkiemu, co zaciekawiło ducha jego, i cały świat myśli i wiedzy stanął dla niego otworem, bo inteligencya jego była jasna i bystra; a jeśli nie dotarł do tych tajników, poza których granicę usiłują się przedrzeć pionierowie przyszłości, jeśli nie zbledziły mu czoła problemata życia, – nie kładź tego na karb małej siły jego ducha, bo to jest właściwość je – go usposobienia. Mówiłem ci: Bóg wyraźnie stworzył go do szczęścia, w szlachetnem tego słowa znaczeniu; w świecie myśli szukał tylko kwiatów, nie trawił go duch ideału, nie zaznał nigdy tej wrzącej ciekawości wszystkiego co nieznane, co ukryte, która wyrabia, stosownie do czasu i chwili, wielkich łudzi, lub waryatów. Myśl jego ma tę dziwną właściwość pszczoły, że słodycz wyciąga z każdego pierwiastku, zarówno w świecie materyalnym, iak duchowym. Serce jego szlachetne, niewieściej prawie delikatności, sprawia mu rozkosz czynienia dobrze; kupuje sobie ludzi dobrocią, która nie kosztuje go nic, bo jest właściwością jego natury, jest mu nawyknieniem, i więcej powiem, potrzebą. Jeśli chcesz, możesz go nazwać Epikurejczykiem, nawet egoistą. Ale epikureizm jego rozciąga się do drugich; on nie byłby szczęśliwy, gdyby przy nim kto cierpiał; szczęście tych co go otaczają, jest koniecznem dopełnieniem jego szczęścia. Nie wiem coby z niego uczyniła przeciwność, nie znam hartu tego ducha, ani jakiej próby jest to złote serce. Dotąd nieszczęście omijało go i zapewne omijać będzie; ten człowiek usuwa mu się z drogi i nie wyzywa go niczem, bo ręka jego sięga tylko po to, czego dostać może. Trudność każda go zraża, nie nęci niepodobieństwo. Umie dawać wiele, a wymagać mało, pragnienia zamyka w kole możliwem i kocha to, co już posiada. Jest to człowiek rzeczywistości i obecnej chwili, istota tem dziwniejsza, że ta praktyczna mądrość użycia, do której ludzie dochodzą zawodami i doświadczeniem zapóźno, jemu była niejako wrodzoną i nie zepsuła mu wesołego uśmiechu młodości, ni swobody wrażliwego ducha. W naszym wieku, gdzie tak zacięcie ścierają się doktryny, a spokojny uśmiech zdaje się wyłącznym stygmatem miernoty i bezmyślności, – Lucyan jest dziwnym fenomenem. Jednak lękałbym się dla niego nieszczęścia, bo me widzę w jego duchu żadnego pierwiastku, coby z niem mógł skutecznie walczyć.
Teraz rozumiesz, że ten człowiek nie znosi zwłoki daremnej; jeżeli kocha i jest kochanymi, nie traci chwil na opisywanie i rozpamiętywanie swego szczęścia, ale je pije pełną piersią. I oto dlaczego, po długiem milczeniu, które niepokoiłoby mnie, gdybym go znał miej dobrze, wzywa mnie kilku słowami, – bo wic że zawsze i wszędzie rachować na mnie może. Życie moje do niego należy. Wiesz jak nie cierpię słów próżnych i czczych uczuć; ale stosunek nasz wychodzi poza powszednie granice przyjaźni. Znamy się ze szkół jeszcze, od pierwszej młodości siadaliśmy na jednej ławce i stanowić musieliśmy dziwny kontrast. On piękny, wypieszczony, szczęśliwy; ja zamyślony, posępny, nawet zamknięty w sobie, jak każde dziecko nieszczęścia. Jemu szło wszystko łatwo, a mnie jak z kamienia, wszystko, nawet nauka, bo oprócz niej musiałem pracować na siebie. Brakowało mi czasu, książek, pomocy, a często i swobodnej myśli. Posiadałem matkę delikatną i wątłą, nieprzywykłą do pracy, a zmuszoną do niej położeniem obecnem, matkę, która mnie jednego miała na świecie, jak i ja ją jedną. Nie wiem jak inne, szczęśliwe dzieci kochają matki swoję; ale wiem, że cala siła uczuć moich zbiegła się na niej, żem ją kochał nieskończoną miłością sierot}'. A widziałem jak w oczach moich gasła z niedostatku i pracy, i pojmowałem ile lat jeszcze czekać potrzeba, zanim stanę się człowiekiem. Pojmujesz łatwo, że trawiony tą myślą, nie miałem nigdy płochych lat dziecięctwa; zawcześnie umysł mój wszedł na poważną drogę; dojrzałem jak owoc zważony nieszczęściem.
Oddaję sobie zupełną sprawiedliwość: jestem posępny i szorstki, a kobiety znajdują mnie nudnym. Rzecz to nienagrodzoną, bo brakło mi w pierwszej młodości ciepłego, ożywczego promienia szczęścia. Zrozumiałem wcześnie położenie swoje, nauczyłem się oceniać i obrachowywać świat j ludzi, i postanowiłem, bądź co bądź, zdobyć pracą i nauką nie wiele: zdrowie i życie matki i kęs chleba dla siebie. Pracowałem szalenie. Wówczas zbliżyłem się z Lucyanem. Wszystko co człowiek dla człowieka uczynić może, on uczynił dla mnie. Nie zraziła go hardość moja, bo lękałem się jak ognia litości i pomocy ludzkiej. Poznaję teraz, że to był rodzaj słabości; brakło mi tego przeświadczenia o sobie, które dziś pozwala mi przyjąć zobowiązanie, bo czuję, że mogę oddać jej w dwójnasób. Ale Lucyan i tu mnie zwyciężył. Niezrażony niczem, coraz bardziej mieszał się do mego życia, odgadywał stosunki. Trzeba mi było, ukończywszy szkoły, jechać na uniwersytet; rzecz zdawała mi się niepodobną, bo nie mogłem opuścić matki, która jużna mnie tylko rachowała. Lucyan wynalazł jej zatrudnienie, które usuwało tę przeszkodę; dowiedziałem się później, że to był tylko wybieg, by zmusić mnie do przyjęcia pomocy. Niedość natem. Lucyan przedemną opuścił uniwersytet: matka moja chorowała śmiertelnie; on zastępował jej miejsce moje, on ją ocalił od śmierci. Dzięki jemu mogłem zobaczyć ją jeszcze i otoczyć jej konanie dostatkiem i staraniem, jakiego brakło jej za życia. Umarła, pewna mojej przyszłości, błogosławiąc mnie i jego.
Winienem mu wszystko, czemkolwiek jestem, a w dziedzinie moralnej zawdzięczam mu może więcej jeszcze. Kto wie, coby ze mnie uczyniła nędza tej, którą kochałem w latach, kiedy tak łatwo cierpienie w żółć się obraca… Rozumie-z więc czem Lucjan jest dla mnie. Zaciągnąłem wzgędem niego dług, który mi nie cięży, ale który gotów jestem spłacić życiem całem, i więcej jeszcze niż życiem.
Przepraszam cię, że tak niechcący wyspowiadałem ci się z całego życia; ale nie chciałbym w twoich przenikliwych oczach uchodzić za dziwaka. Lucyan stanął mi… na myśli w całej pełni szczęścia, na które tak zasługiwać umie a mam zwyczaj myśleć głośno, kiedy jestem z tobą."LIST III. HENRYK DO JERZEGO.
"Nie będę ci próżnemi słowy dziękował za twój list, mój drogi. Wiem, że ludzie jak ty, niełatwo się spowiadają, a ja twoję szczerość ocenić umiem. Bądź spokojny, o ile potrafię, starać się będę miejsce twoje zastąpić, choć nie wiem czy zadaniom twoim podołam. Między nami jest wielka, kardynalna różnica: ja mam pracę, dobrą wolę i cierpliwość starości, ty geniusz i siłę młodą. Wszakże uczynię co będę mógł, by rozpoczęte doświadczenia i prace najmniej straciły na twojem oddaleniu. Żądam tylko od ciebie dalszych i szczegółowych listów z tej podróży. Twój Lucjan zaciekawił mnie, jako typ szczególny. Obok wszystkiego jednak co mi piszesz na jego pochwałę, poznaję w nim jedno z tych wiecznych dzieci, któremi los miota i które nawzajem miotają cudzym losem, a mimo złotych serc i najlepszych chęci, są nieraz nieszczęściem dla siebie i drugich. Określiłeś go sam jednem słowem i potępiłeś: nie wiesz jakiego hartu jest to złote, serce, a hart dzisiaj, stanowi człowieka, hart i świadomość siebie. Lękam się ludzi którym go braknie, jak lękałbym się na piasku budować gmach bez podwaliny. Bo jak obrachować to co nieujęte, jak poznać tego, który sam nie zna siebie? My, co przywykliśmy z matematyczną ścisłością obrachowywać wszystko i wszystkich, co doszliśmy pracą myśli i cierpieniem do pojęcia, że tylko fałszywe uczucia nie znoszą światła analizy, którzy wśród wątpiącego świata potrafiliśmy zdobyć sobie "credo", – lękać się musimy podobnych istot, które bądź jak bądź, są zawsze pasożytami duchowymi, tem bardziej godnymi potępienia, jeżeli tylko miękkość i lenistwo myśli utrzymuje ich w sferze nizkiej mgły i niepewności. Mam rodzaj pogardy dla ludzi, co dobrowolnie skazują się na wieczną niedojrzałość, i żal mi ciebie, żeś z podobnym człowiekiem splątał życie, jakiekolwiek są jego zewnętrzne przymioty; ale przynajmniej widzę żeś go poznał dokładnie i że na swojem stanowisku potrafisz podołać każdemu położeniu, że choćby ci przecierpieć przyszło, nie upadniesz. W każdym razie, towarzyszu pracy, bracie myśli, rachuj na swego starego przyjaciela i z tej wycieczki przysyłaj mi spostrzeżenia i wrażenia, które mi ciebie choć w części zastąpią i utrzymywać będą między nami niezerwany łańcuch myśli; bo brak mi bardzo tutaj twego serca, polotnej myśli i stałego poglądu. Ileż razy, gdyśmy pracowali razem nad wydarciem nowej tajemnicy naturze, stwierdzaliśmy doświadczeniem, widzieliśmy na oczy, że tak powiem, nieskończoną harmonią praw rządzących materyalnym światem i tę okruchę… wiedzy dorzucaliśmy do ogólnej skarbnicy. Wówczas twoje oczy zapalały się świętą żądzą prawdy; milczący zwykle i poważny, stawałeś się wymownym siłą przekonania; bystrą myślą sięgałeś wszystkich granic możliwości, przechodząc z materyalnego świata, w dziedzinę moralną, od ciasnych faktów, do szerokich teoryj, natchniony nie mrzonkami marzeń mistycznych, ale trzeźwym zachwytem tego co istnieje, na co trzeba tylko chcieć i umieć patrzyć. Wtedy ja, cichy pracownik, schylałem starą głową przed twoją wrzącą młodością, przed świętą energią przekonania, przed tą siłą wiary, wspartą tak potężnie wiedzą i rozumem, która promieni z ciebie jak z ogniska, wytykając ci jasną, nieomylną drogę życia i wskazując ją drugim. Nie wiem czy Lucyan jest w stanie cię ocenie, ale to pewna, że ta bluszczowa natura odgadła instynktownie, iż w tobie znajdzie wsparcie w każdej burzy życia. Daj
Boże by dał ci się powodować przynajmniej i wiernie szedł za tobą. Ale twoje drogi mogą być strome, ty w przekonaniu swojem nie cofniesz się nigdy i przed niczem. Znam cię, należysz do rzędu ludzi spokojnie wytrwałych a niezłomnych, bo wyrobiłeś się sam, wedle własnej myśli i przekonań, a marzenia i czyn splotłeś z doskonała harmonia życia."LIST IV. JERZY DO HENRYKA.
"Nie spodziewałem się, czytając list twój i wezwanie do dalszego pisania, iż rzeczywiście wycieczkę moję opisywać będzie warto; ale los usłużył mi widocznie, bo postacie jakie renie tu otaczają, zdają się należeć raczej do fantastycznych, Jean Paulowskich kreacyj, niż do rzeczywistego świata. I miło rui że tobie, schylonemu za mnie nad chemicznym tyglem, śledzącemu zmordowanem okiem przez mikroskop byt niedostrzeżonym jestestw, badającemu za mnie wielkie problemata nauki, przeszłe te fantastyczne obrazy takiemi, jakiemi odbiły się w moim mózgu.
Zaczynam więc od początku. Wydobyłem się z gwarnego i dymnego dyliżansu w Kurowie, w popołudniowych godzinach. Dzień był spiekły, kurz i gorąco dusiły nieznośnie; ale musiałem natychmiast jechać dalej, chcąc dnia tego jeszcze stanąć w Zalipnej, bo miałem cztery mile drogi przed sobą. W zapadłym jakimś kącie chowa się ta perła Lucyana; ciekawy jestem jakim odkrył ją… sposobem.
Niebawem bryczka pocztowa, zaprzężona parą dzielnych koni, niosła mnie… szybkim kłusem z miasteczka w okolic mi, ale pełną łąk, drzew i zieloności. Słońce zaczęło chylić się ku zachodowi, i… wśród. Bożego świata odetchnąłem czystem powietrzem pól i lasów. Okolica nie miała innego wdzięku, prócz rozległych niw, falujących bujnem zbożem, wśród których wznosił się gdzieniegdzie krzyż obrośnięty tarniną; ale mimo to wionęła nieujętą poezyą ciszy, swobody, pracy i dostatku. Mijaliśmy wesołe wsie jedne po drugich, aż w końcu pocztyljon, wskazując mi kępy drzew i kościelne wieże, rysujące się przymglonym szafirem na ognistem tle nieba, rzeki:
– To Zalipaa, panie.
Wjechaliśmy w szeroką aleę, utworzoną przez cztery rzędy lip odwiecznych i zostawiając wioskę i kościół na boku, stanęliśmy przed dworem.
Dwór był bardzo stary, modrzewiowy z obszernym gankiem rozsiadłym szeroko; nad nim wznosił się dach wysoki, spiczasty, nierówny, na którego szczycie skrzypiała chorągiewka. Choć stary, stał przecie prosto i zdrowo, znać pielęgnowany starannie, chroniony od zniszczenia jednak poczerniają ściany świadczyły, że musiał pamiętać dawne pokolenia i czasy. W około znać było jeszcze ślady obronnych fos i, zwodzonych mostów; ale wały i fosy, oddawna mułem zaszłe i krzewami zarosłe, tworzyły teraz kwietny, zielony wieniec w około dziedzińca, a zmieszana woń jaśminów, róż i berberysów napełniała powietrze Wszystko tchnęło tutaj rozkosznym spokojem, i zrozumiałem, że jakkolwiek pięknym i ponętnym jest świat szeroki, można się tu pokochać i zostać na wieki.
Ale mało miałem czasu rozglądać się po dziedzinem i… sadzie, którego stare drzewa i gałęzie, obciążone owocem wyglądały z poza dworu, bo na ganku spotkała mnie po – stać, która również zdawała się wychylać ze mgły przeszłości i jak ten stary dworzec, nie przystawać juź dzisiejszych ludzi. Była to kobieta ubrana w suknię z bogatej materyi, uszytą starożytnym krojem, ciemnego koloru, przy której twarz jej, pergaminowej bladości, odbijała martwą barwą. Rysy jej suche i wybitne zaostrzyły się pod ręką czasu; czoło pokrajane zmarszczkami, cieniły losy mlecznej białości, wyglądające z pod koronkowego czepca; kreza z ciężkich weneckich koronek spadała w o koło jej szyi pomarszczonej i białej jak śnieg ręki. Wieku jej nie maglem odgadnąć; postać była sucha, przygarbiona i jakby zawiędła, ale oczy pełne żywości, mimo zblakłego koloru, świadczyły, że lata, które ciężyły nad jej ciałem i pochylały je ku ziemi, zostawiły umysł nie tknięty. Czy byk piękną kiedyś? – któż mógł wiedzieć. Ślady pierwotnych rysów zatarł czas, pozostała tylko fizyognomia jaką wyrobiło życie, a ta była szlachetna i sympatyczna. Dzisiaj z zapadłemi policzkami i blademi usty, z nosem śpiczastym, z wyrazem smutku i tajemniczej zadumy starości, podobną była do jakiegoś portretu Van Dycka, który cudem zeszedł ze ściany i przechadza między żywymi.
Stałem chwilę, uderzony tem zjawiskiem, pytając sannie, czy myślą moją wywołany, nie stanął tu widomie legendowy duch tego domu, nie wiedząc sam czy śnię, czy marzę? Ale w mgnieniu oka drzwi wchodowe się rozwarły i stary sługa, znać wiekowy rówieśnik swej pani, wyszedł i począł zdejmować mój lekki pakunek, jak gdybym był oczekiwanym. Kobieta zaś podniosła się z poręczowego krzesła na którem siedziała, i powitała mnie ruchem i uśmiechem pełnym wdzięku i powagi. Lucyan rachował na mnie, byłem oczekiwanym od dni kilku. Dowiedziałem s wkrótce, że ta dziwna kobieta, jest to panna Rozalia, cioteczna babka i jedyna krewna jego narzeczonej. Przeżyła wszystkich swoich, pogrzebała kilka pokoleń, a dziś na ośmnastoletniej Stasi, jedynej odrośli starego rodu, skupiło się jej serce. Widziałem że ją kocha trwożna miłością tych, którym żadne cierpienie oszczędzonem nie było, ale miłością bez zazdrości i żółci, rozciągniętą do wszystkich, których kochała Stasia. Lucyan wiele znać mówił o mnie babce, bo przyjęty zostałem serdecznie.
Czas jakiś pozostaliśmy sami na ganku, gdyż Lucyan, jak mi mówiono, był na przechadzce z narzeczoną. Wykształcony umysł staruszki zachował całą bystrość, a nabrał wysokiego polotu. Tak długo żyjąc na świecie, nie dziwiła się już niczemu i miała dla wszystkiego pobłażanie wiedzy. Wdzięk szlachetności i rozumu otacza jej czoło. Patrzyłem z dziwną sympatyą na tę kobietę, która stała w życiu jak pomnik przeszłości, bez goryczy dla następnych pokoleń, śmiało mierząc się oko w oko z widmem starości i czerpiąc w niej spokój mądrości i rezygnacyi. Jest to jeden z tych wysokich duchów, które bliżej zachodu świetniejszem błyszczą światłem, a przed tą głową, nad którą przeszły burze życia nic złamawszy jej, warto schylić czoło.
W jej towarzystwie czas mijał mi szybko, czułem się jakby pomiędzy swoimi. W końcu młoda para ukazała nam się w głębi szpaleru i dwoje tych ludzi pięknych i promiennych szczęściem, tworzyło słoneczny obraz na tle lip starych, który rozjaśnił ten dom sędziwy i poważne oblicze babki. Lucyan był tak rozkochany, że wzroku nie zdjął ani na chwilę z twarzy narzeczom::; zdawał się ją otaczać miłością nieskończoną i zapominać, że świat istnieje w koło niego, że stąpa po ziemi. Dla mnie, com go znał tak dobrze we wszystkich fazach serca i ducha, wydał się on jakby przy tworzony, odsłonił mi nowe oblicze
Nie sądziłem nigdy, by ta miękka dusza zdolną była do tak silnego uczucia, i nie wahałem się tu powtórzyć oklepanego frazesu, że miłość jest wielkim mistrzem. Ale też, spojrzawszy na Stasię, każdy zrozumieć go mu – siał i pozazdrościć mu. Z początku zdawało mi się, że widzę promień wschodzącego słońca, ujęty w alabastrowe kształty; wdzięk, woń, harmonia, to ona cała, żadne słowo oddać tego nie jest w stanie. Zwoje płowych, jedwabistych włosów, skrócone w wielki węzeł nad karkiem, przechylały w tył ciężarem swoim maleńką główkę, nadając jej jakąś dziecinnie dumną cechę; w głębokiem spojrzenia ciemnych źrenic zdaje się przeglądać duch nieświadomy siebie; a jednak przed ich śmiałym, czystym blaskiem najhardziejsze oko się spuści. Wysoka i smukła, szła wsparta na ramieniu Lucyana, dosięgając go prawie bujnym wzrostem, a każdy jej ruch wdzięczny, utoczony, przykuwał wzrok i serce do tej piękności, która nie skupiała się w rysach twarzy, ani w kształtach ciała, lecz podwajała się ruchem, podnosila wyrażeni. Bo wyraz tej postaci był dziwny: kazał myśleć i marzyć. Znać było niepospolitą energię pod miękkością tych młodziutkich rysów; łuk brwi ciemnych, rysunek ust, zdradzały wolę nieużytą dotąd, uśpioną dziecinnem życiem, ale istniejącą. Na czole gładkiem, szerokiem, przerzniętem niebie kawami żyłkami, zdawały się snuć jakieś marzenia, nieodgadnione może dla niej samej; w różanych ustach pół otwartych, był uśmiech tajemniczy, jakby wiodła cichą rozmowę ze światem, z niebem, czy z naturą. Bo między narzeczonymi nie było całkowitej harmonii, ani pełnego akordu dwóch równych uczuć: w jego oku był tyko odblask jej wejrzenia, miłość stała się treścią jego istoty; ona miała coś więcej i coś mniej zarazem. Nie było w jej wyrazie zupełnego oddania, cechującego miłość w całej pełni, jaką podobna istota uczuć może. Duch jej zdaje się otulony tajemniczą zasłoną, nieprzedartą jeszcze; serce dziewicze dotąd nie rozpoznało siebie. Daj Boże by nie rozpoznało zapóźno. Oto pierwsze wrażenie jakie odebrałem, a wiesz że ono jest najwierniejszem, bo najbardziej obejmuje ogół; później rozpatrujemy lepiej szczegóły, dostrzegamy trafniej drobiazgi, ale w pierwszem wejrzeniu poznać można z góry, że tak powiem, wypadek wzajemnego stosunku władz i uczuć człowieka i ogólna summę wartości jego.
Miałem czas rozpatrzeć się w Stasi, bo młodzi ludzie szli, nie widząc mnie wcale, przez cały dziedziniec. Na kilka kroków od domu ona porzuciła nagle ramię Lucyana, z żywością dziecka pobiegła ku nam, jednym skokiem stanęła na ganku i przyklękając u nóg babki, jak rozpieszczona jedynaczka, całowała jej ręce.
– Czy nie gniewasz się, żeśmy cię, tak odbiegli? pytała srebrnym głosem, z przymileniem istoty, która wie zawczasu że wszystko jej wybaczonem będzie.
Ale mówiąc to, podniosła oczy i zobaczyła mnie niespodzianie; a przyznam ci się nawet, że zapatrzony w nią zapomniałem powitać. Podniosła się szybko zawstydzona, oblana rumieńcem, niepewna co ma począć z sobą.
– Swawolnico, mówiła babka, spoglądając na nią z miłością i dumą, swawolnico, idź powiedz Lucyanowi, że przyjechał pan Jerzy. Niech ci go sam przedstawi…
– Nie potrzeba żadnych przestawień, odparła Stasia, szybko przychodząc do siebie, z rodzajem śmiałości stanowiącej tło jej charakteru. Ja znam doskonale pana Jerzego; Lucyan mówił mi o nim tyle razy…
J podając mi rękę ze swobodą, w której się jeszcze trochę zmieszania przebijało, podniosła na umie oczy ciekawie i zarumieniła się po raz drugi, zostawiając aksamitną rączkę w mojej dłoni, jakby nagłem ogarniona zamyśleniem.
Nadejście Lucyana wyrwało mnie z położenia, które zaczynało być kłopotliwe.
Takie było poznanie się moje z jego narzeczoną.
Zawezwano nas na herbatę i weszliśmy przez wielką sień do gromnej sali jadalnej, zajmującej całą szerokość domu i półkolem w ogród wpuszczonej. Sto osób mogło się w niej wygodnie pomieścić; stawiano ją widać na wiel – kie biesiady i przystrajano wspaniale. Ściany obite karmazynowym adamaszkiem, objętym w dębowe rzeźbione lamperye, ozdobione były szeregiem familijnych portretów, z rozmaitych wieków. Nie miałem czasu rozglądać się w nich szczegółowo, wiem tylko że spotkać tam można i rycerzy staią okutych, i poważne matrony z różańcem w ręku; dalej piękne panie w kwiecistych robronach, z piórkami na pudrowanych włosach, modnisiów ośmnastego stulecia, w żabotach i haftowanych frakach, – a wszyscy ustawieni obok siebie rzędem, zdają się spoglądać nieruchomemi oczyma. Dwa wielkie marmurowe kominy w przeciwległych ścianach, musiały w zimie rozweselać tę ogromną salę płomieniem i trzaskiem palącej się jedliny. Nad jednym z nich wisiał portret prześlicznej dziewczyny, bladej i wątłej; nad drugim miejsce było puste, choć znać po świeżości; damaszku, że zajmował je dawniej portret odpowiedni.
Widać w tym domu panowało wielkie poszanowanie pamiątek, bo sali tej, nieprzystosowanej już do dzisiejszych potrzeb, nie zmieniono w niczem, i codzień do ogromnego stołu zasiadało kilka osób, w obec tych wizerunków przeszłości, nie zmieniając nic w obyczajach i rozkładzie dworu, zawiei Mego na pozostałą rodzinę. Adamaszek stracił świeżość barwy, przeszedł w jakieś żółtawe tony; poczerniały złocone ramy portretów, ale wszystko pozostało nietknięte. Tylko przez szklane drzwi ogrodu dochodził ożywczy powiew letniej nocy, i księżyc, odbijając się w wielkim stanie, rzucał srebrne promienie do sali, jakby przeciwstawienie wiecznie młodej i świeżej natury, z tem co koniecznie skazanem jest na zniszczenie.
Po herbacie skupiliśmy się wszyscy około drzwi ogrodu, babka na wielkiem poręczowem krześle, Lucyan i Stasia obok siebie.
Nieskończony jest wdzięk domowego koła, kiedy opromienia je miłość. Ja, sierota od pierwszej młodości, u – miem go cenić, jak wygnaniec raj utracony, i odrazu przystając do tych ludzi, jakby do swoich, czułem że i oni za obcego mnie nie mieli. Rozmowa toczyła się swobodnie, przerywana nieraz chwilowem milczeniem. Lucyan, dumny miłością swoją, był ożywiony jak samo szczęście; nigdy nie widziałem go tak świetnym. Regularne rysy jego pięknej twarzy promieniały, czarne ogniste oczy spoczywały na Stasi i wówczas zamyślał się nagle, głos mu drżał i zamierał, tonąc w cichym zachwycie. Stasia mało mieszała się do rozmowy naszej: zamyślona obrywała listki kwiatów, które miała w ręku. Spotykałem nieraz ciemne jej oczy utkwione we mnie, kiedym mówił, z wyrazem zdziwienia i uwagi. Widać jednak że to milczenie niezwykłem być musi, bo panna Rozalia zapytała o przyczynę. Słysząc to, dziewczyna podniosła się, jakby ze snu zbudzona.
– Głowa mnie boli, odparła posępnie. Pan Jerzy gotów pomyśleć żem bardzo nudna.
I zbliżając się do babki, usiadła na małym stołeczku przy jej nogach, wspierając śliczną główkę na jej kolanach; ale na mnie spoglądała ukradkiem.
Może niepróżno Stasia jest pieszczoną jedynaczką, niepróżno tak piękną i wdzięczną; wie o tem i kaprysi trochę, bo sądzi że jej z tem dobrze. Może chowano ją tylko na ładne, bezmyślne cacko. Szkoda! Nie cierpię wszystkiego co może zwać się fantazyą i kaprysem, a jednak przyznaje, że gdyby Stasia była moją narzeczoną, nie miałbym serca gniewać się na nią. Kto wie, może kochałbym ją nawet coraz więcej za te chmury bez przyczyny, podobnie jak Lucyan, który zbliżywszy się do niej, póty coś szeptał, całując jej rączki, aż zasępione rozjaśniła czoło, rozśmiała się, później znowu ze śmiechu przeszła w płacz i uciekła w głąb domu, ze łzami i śmiechem.
Lucyan chciał iść za nią, ale zatrzymała go panna Rozalia.
– Daj jej spokój, – rzekła półgłosem, – to przejdzie samo.
– Cóż jej jest? – pytał Lucyan. Czym ją obraził, czy słaba doprawdy"?
– Czy pierwszy raz widzisz ją dzisiaj płaczącą bez przyczyny?
– Nie, ale ja łez jej znieść nie mogę. Panna Rozalia uśmiechnęła się smutnie.
– Dziecko, – wyrzekła, – nigdy nie mów słów próżnych. Czy ty pojmujesz nawet wiele i co znieść można? Nie troszcz się o te łzy; Stasia skłonna do nich od dzieciństwa. Może to spuścizna przeszłych pokoleń; może to czego sama zrozumieć nie umie, a co schyla jej głowę, jak kwiat przed burzą. Twoją będzie rzeczą na przyszłość usuwać burze z jej życia i dać sierocemu sercu wiarę w szczęście.
Lucyan, zamiast odpowiedzi, podniósł do ust jej rękę, a ja mimowolnie spojrzałem na niego, zadając sobie pytanie, czy ten człowiek jest w stanie być komu tarczą w życiu. Panna Rozalia pochwyciła spojrzenie moje z bystrością niepokoju. Nie wiem czem zdobyłem sobie tak szybko rodzaj zaufania, bo zwróciła się ku mnie.
– Nie sądź pan Stasi, – rzekła, – z tej małej próbki, nie uważaj jej za dziecko nierozsądne. W tej dziewczynie są dziwne fenomena duchowe, które ja rozumiem, bo ją znam od kolebki, które Lucyan pojmuje, bo ją kocha, a które pan, człowiek myśli, myślą odgadnąć zdołasz.
Skłoniłem głowę zamiast odpowiedzi, ale panna Rozalia domagała się wyraźniejszej.
– Czy pan nie wierzysz, – pytała, – że są chwile w życiu, w których człowiek podlega dziwnym wpływom?
– Sądzę, pani, – odrzekłem, – że zawsze i wszędzie jesteśmy pod podwójnym wpływem: zewnętrznego świata i materyalnej istoty naszej. Są to konieczne warunki bytu. Ale….
I tu umilkłem, spostrzegając, że ze zwykłą szorstkością swoja, mogłem dojść zadaleko i nie chcąc wymówić całej myśli.
Panna Rozalia zrozumiała to… widać, bo wyrzekła z u śmiechem:
– Widzisz pan, ie cię uważamy za przyjaciela. Czyż nie mamy prawa do zupełnej szczerości?
– Babciu, – przerwał jej Lucyan żartobliwie, – ostrzegam cię, że Jerzy, to sentencya chodząca. Nieubłagany on dla słabostek ludzkich, bo im sam nie podlega. Jest to doskonałość, przed którą ja, prosty śmiertelnik, schylam głowę z pokorą. Uważaj tylko, że prosząc go o szczerość, wywołujesz kazanie przeciw komu?… – przeciw biednej Stasi.
– Lucyan ma słuszność, – odparłem, śmiejąc się szczerze. Oddaję sobie sprawiedliwość: jestem nudny jak stary samotnik, sentencyonalny jak nauczyciel, surowy i niezręczny; to też sam na siebie wydaję wyrok milczenia.
– Na który ja nie zgadzam się wcale, – odparła panna Rozalia, wchodząc z dziwnym wdziękiem w ton rozmowy nasze. Panie Jerzy, jesteś bardzo zarozumiałym, że tak śmiało sądzisz samego siebie. Ja protestuję, bo od kilku godzin jak jesteśmy razom, nie znalazłam cię wcale nudnym.
Przepraszam, że ci wypisuję to wszystko; ale jako wierny sprawozdawca, nie mogę opuszczać i tego co mnie się tyczy. W końcu, od słowa do słowa, panna Rozalia, ze zręcznością kobiety rozumnej i światowej, wywołała koniecznie dalszy ciąg tej nieszczęśliwej rozmowy.
– Stanęliśmy natem, – wyrzekła, przytaczając dosłownie moje wyrazy, – że na człowieka oddziaływa świat zewnętrzny i materyalna istota jego. Ale…
– Ale, – powtórzyłem, rzucając się już w swój przedmiot bez ogródki, bom zrozumiał że inaczej z niego wybrnąć nie zdołam,…. ale człowiek siłą woli i rozumu powinien zapanować nad obojgiem i nie poddawać się wrażeniom zmysłów, ani rozdrażnieniu nerwów. Pod tym tylko warunkiem zdobywa godność człowieka, wtedy tylko rachować można na niego i z nim, bo staje się wolną potęgą; istotą wiedzącą dokąd dąży.
– Ale tego od dziecka, od kobiety, – przerwał Lucyan, – wymagać nie można.
– Wychowanie powinno z dzieci wyrabiać ludzi, – mówiłem dalej. Kobieta, zarówno jak mężczyzna, powinna być człowiekiem. Nie moge w niej widzieć błyszczącego cacka tylko, wiecznego dziecka, skazanego jakiemś prawem wyjątkowem na wieczną bezmyślność. Szanuję ją, i dlatego wymagani wiele, jak od towarzyszki życia, od siostry myśli, od matki przyszłości. Jeżeli śmiem kobiecie powierzyć przyszłość serca mego, straż domowego ogniska, mam prawo żądać by wiedziała do czego się obowiązuje, chcę mieć do czynienia z istotą odpowiedzialną, a nie z jakimś kapryśnym motylem fantazji, który mi z rąk uleci, zostawiając tylko pył stubarwnych skrzydeł w mojej dłoni, i zbrudzi mnie, sam tracąc barwy.
Znasz mnie: są przedmioty o których nie umiem mówić na zimno. Dotknąłem tu jednego z najbardziej palących problematów obecnych i mimowolnie uniosłem się, może nie w porę. Mało żyjąc z konwencyonalnym światem, nie zwykłem słów i zdań swoich stosować do ludzi z któremi mówie.
Lucyan słuchał mnie dość obojętnie, jak wszystkiego co wydaje mu się utopią, a więc nieużytecznem na obecną chwilę; może tez nie słuchał mnie wcale. Ale panna Rozalia odparła mi poważnie:
– Słuchając pana, zdaje mi się że masz słuszność w zasadzie; ale życie i doświadczenie pokazuje nam świat wprost przeciwny.
– Pani, – rzekłem, – czyż świat wydaje ci się tyle doskonałym, że już nie moie kroku uczynić naprzód?
W takim razie powinienby przestać istnieć. Ja mylić się mogę; lecz droga ludzkości wydaje mi się jeszcze długą bardzo bo gdzie się obejrzę, widzę niesprawiedliwość, ucisk i ciemnotę. Ale to dodaje mi tylko bodźca do rozwinięcia wszystkich sił dusznych; bo powinniśmy patrzeć nie w to co było, lecz w to co być powinno, bo doskonałość nasza jest nieskończona, a wierzę w przyszłość i w Boga.
– Więc według pana, – pytała dalej, nie powinnniśmy się oglądać na tradycye, na doświadczenie, tę spuściznę wiekową. Poznaję w panu te dzisiejsze doktryny, których cechą jest spotwarzanie tego wszystkiego co istniało.
Panna Rozalia widocznie zaczynała się lękać zasad moich. Słyszała o wielkiej minionej walce pomiędzy utopiami socyalnemi, a zdrową nauką, i zapominając czasu i daty, widziała we wnie coś nakształt Saint-Simonisty.
Uśmiechnąłem się mimowolnie; ale cóż robić raz wdawszy sio w dysputę, musiałem brnąć dalej i tłumaczyć, zaczynaiąc od a, b, c… prawa nieodwołalne rządzące społeczeństwem.