Jesień cudów - ebook
Jesień cudów - ebook
Mariah przyłapuje męża z inną kobietą i wpada w depresję, a jej córka Faith - świadek zdarzenia - zaczyna zwierzać się wyimaginowanej przyjaciółce. Początkowo Mariah lekceważy te rozmowy, jednak kiedy Faith dokonuje kolejnych cudownych uzdrowień, a na jej dłoniach pojawiają się stygmaty, zadaje sobie pytanie, czy córce istotnie nie objawia się Bóg. Wieść rozchodzi się błyskawicznie - Mariah i Faith wbrew własnej woli stają się bohaterkami medialnego cyrku. Rozwój sytuacji nieuchronnie prowadzi do destabilizacji rodziny dręczonej przez media, lekarzy oraz posiadaczy jedynych słusznych prawd.
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7648-752-6 |
Rozmiar pliku: | 2,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Podczas zbierania materiałów do tej książki po raz pierwszy zostałam wyproszona z czyjegoś gabinetu. Szybko stało się dla mnie jasne, że poruszanie w rozmowie tematu Boga to dość skuteczny sposób na budzenie w ludziach wojowniczych nastrojów. W połączeniu z tematem mojej książki prowadziło to do otwartej wojny. Dlatego za otwartość w rozważaniu moich pomysłów w odniesieniu do własnych silnych przekonań religijnych pragnę podziękować osobom, wśród których są: rabin Lina Zerbarini, Herman F. Holbrook, ojciec Ronald Saunders, ojciec Andrew F. Kline. Wielkie dzięki moim dyżurnym lekarzom, doktorowi Jamesowi Umlasowi i doktorowi Spencerowi Greene’owi. Wdzięczna jestem Nancy Veresan i Kim Keating, która nie tylko udzieliła mi prawniczych porad, ale ma też cenny wkład w książkę. Mam nadzieję, że gotowa jest na następną powieść. Z serca dziękuję psychiatrom, którzy pomogli mi stworzyć bohaterów i nadali rozprawie sądowej realistyczny wymiar. Są to: doktor Tia Horner, doktor Burl Daviss, doktor Doug Fagen. Wdzięczna jestem Sarah Gross za błyskawiczne odpowiedzi na zadawane e-mailami pytania. Dziękuję Jane Picoult i Laurze Gross za wnikliwe uwagi po pierwszej lekturze maszynopisu, Beccy Goodhart za drobiazgową redakcję i pomoc w narodzinach mojego arcydzieła, po którym urodziła swoje; Camille McDuffie, która gotowa skakać przez obręcze, by skłonić ludzi do czytania tej książki. Na koniec pragnę wyrazić wdzięczność Kyle, Jake’owi i Samancie van Leer. Oraz ich tatusiowi Timowi – za wszystkie te kąpiele i bajki na dobranoc beze mnie, dzięki czemu miałam czas na pisanie.PROLOG
10 sierpnia 1999
W normalnych okolicznościach Faith i mnie nie byłoby w domu, gdy dzwoni moja matka i zaprasza nas, żebyśmy obejrzały jej nową trumnę.
– Mariah – mówi z wyraźnym zdziwieniem, kiedy odbieram telefon. – Co ty robisz w domu?
– Sklep spożywczy był zamknięty – wyjaśniam z westchnieniem. – Zraszacze zalały dział warzywny. A właścicielowi pralni chemicznej umarł krewny.
Nie lubię niespodzianek. Żyję według list. Często wyobrażam sobie swoje życie jako segregator wrześniowych liści, starannie przedziurkowanych i oznakowanych. Przypisuję to dyplomowi z architektury oraz żarliwemu postanowieniu, by na starość nie zmienić się w moją matkę. W tym celu każdy dzień ma swój rozkład. W poniedziałki buduję ściany miniaturowych domków dla lalek. We wtorki robię mebelki. Środy przeznaczam na załatwianie spraw, czwartki na sprzątanie domu, a piątki na nagłe sytuacje, które pojawiły się w ciągu tygodnia. Jest środa, zwykle więc odbieram z pralni koszule Colina, idę do banku i robię zakupy spożywcze. Zostaje mi dość czasu, żeby wrócić do domu, wyładować zakupy i zawieźć Faith na zajęcia z baletu o pierwszej. Dzisiaj jednak z powodu okoliczności pozostających poza moją kontrolą mam aż za dużo wolnego czasu.
– No cóż – mówi mama na swój charakterystyczny sposób. – Wygląda na to, że skazana jesteś na wizytę u mnie.
Nagle w podskokach pojawia się Faith.
– Czy to babcia? Dostała to?
– Co? – Jest dziesiąta, a mnie już boli głowa.
– Powiedz jej, że tak – mówi moja matka na drugim końcu linii.
Rozglądam się po domu. Dywan wymaga odkurzenia, ale co w takim razie będę robić w czwartek? Gęsty sierpniowy deszcz uderza w okno. Faith kładzie miękką ciepłą dłoń na moim kolanie.
– Zgoda – mówię do słuchawki. – Zaraz u ciebie będziemy.
Moja matka mieszka cztery kilometry dalej w starym kamiennym domu, który wszyscy w Nowym Kanaanie nazywają Piernikowym Przylądkiem. Faith widuje babcię niemal codziennie, zostaje u niej po szkole, kiedy pracuję. Mogłybyśmy pójść pieszo, gdyby nie pogoda. Ponieważ leje, wsiadamy do samochodu, ale przypominam sobie, że nie wzięłam torebki z kuchni.
– Poczekaj – mówię do córki i wysiadam. Kulę się przed deszczem, jakbym była z cukru i zaraz mogła się rozpłynąć.
Kiedy wbiegam do domu, dzwoni telefon. Łapię słuchawkę.
– Halo?
– O, jesteś w domu – mówi Colin. Na dźwięk głosu mojego męża serce zaczyna mi bić mocniej. Colin jest szefem sprzedaży w małej firmie produkującej świetlne znaki ewakuacyjne i pojechał na dwa dni do Waszyngtonu szkolić nowego przedstawiciela handlowego. Dzwoni do mnie, bo tacy jesteśmy: związani ściśle jak sznurowadła w butach, nie potrafimy znieść rozłąki.
– Jesteś na lotnisku?
– Tak. Utknąłem na Dulles. – Owijam sznur telefoniczny wokół ręki, czytając między okrągłymi spółgłoskami jego słów to wszystko, o czym wstydzi się mówić w miejscu publicznym: „kocham cię. Tęsknię za tobą. Jesteś moja”. W tle bezcielesny głos zapowiada kolejny rejs. – Faith dzisiaj nie na basenie?
– Ma balet o pierwszej. – Czekam minutę i dodaję miękko: – Kiedy wrócisz?
– Jak tylko będzie to możliwe.
Zamykam oczy i myślę, że nic nie da się porównać z uściskiem po rozłące, z wtuleniem twarzy w zagłębienie na ramieniu mojego męża, wciągnięciem w nozdrza jego zapachu.
Bez pożegnania odkłada słuchawkę, a ja się uśmiecham. To cały Colin: śpieszy się, by do mnie wrócić.
Kiedy jesteśmy w drodze do domu mojej matki, przestaje padać. Gdy mijamy boisko do piłki nożnej na obrzeżach miasta, samochody zaczynają zjeżdżać na wąskie pobocze. Idealny łuk tęczy wznosi się nad bujną murawą boiska. Jadę dalej.
– Można by pomyśleć, że nigdy wcześniej nie widzieli tęczy – mówię, dodając gazu.
Faith otwiera okno i wyciąga rękę. Macha mi dłonią przed twarzą.
– Mamusiu! – krzyczy. – Dotknęłam jej!
Z przyzwyczajenia spoglądam na jej dłoń. Rozpostarte palce znaczą smugi czerwieni, błękitu i zieleni. Na moment zapiera mi dech, zaraz jednak przypominam sobie, że siedziała na podłodze w salonie z pękiem Magicznych Markerów w rękach.
Salon mojej matki zdominowany jest przez mało pociągający narożnik obity skajem koloru ludzkiej skóry. Próbowałam namówić ją na sofę obitą prawdziwą skórą i jeden czy dwa fotele, ale tylko się śmiała.
– Skóra jest dla gojów z nazwiskami z „Mayflower” – powiedziała.
Słysząc to, poddałam się. Po pierwsze, sama mam skórzaną sofę. Po drugie, wyszłam za goja z nazwiskiem z „Mayflower”. Przynajmniej mama nie przykryła swojej kanapy narożnikowej plastikiem, jak robiła to babcia Fanny, kiedy byłam mała.
Kiedy dzisiaj wchodzę do salonu, wcale nie patrzę na narożnik.
– Ojej, babciu – szepcze Faith z podziwem. – Czy ktoś jest w środku?
Pada na kolana, stukając w prostokątną skrzynię z mahoniu na wysoki połysk.
Gdyby sprawy ułożyły się według planu, przypuszczalnie wybierałabym kantalupy, podnosząc je do nosa, by poczuć ich słodycz i miękkość, albo płaciłabym panu Li trzynaście dolarów czterdzieści centów za siedem koszul marki Brooks Brothers, tak mocno wykrochmalonych, że na tylnym siedzeniu mojego samochodu wyglądają jak torsy leżących mężczyzn.
– Mamo – mówię – dlaczego masz trumnę w salonie?
– To nie jest trumna, Mariah. Widzisz szklane wieko? To stolik w kształcie trumny.
– Stolik w kształcie trumny.
Matka stawia kubek z kawą na czystym szkle.
– Widzisz?
– Trzymasz trumnę w salonie. – Nie jestem w stanie się z tego otrząsnąć.
Matka siada na kanapie i opiera stopy w sandałach na szklanym wieku.
– No wiesz, kochanie, to była okazja.
Ujmuję głowę w dłonie.
– Niedawno byłaś u doktora Feldmana. Wiesz, co powiedział: jeśli będziesz sumiennie brała leki na ciśnienie, masz szansę wszystkich nas przeżyć.
Matka wzrusza ramionami.
– Będziesz miała jedną sprawę z głowy, kiedy mój czas nadejdzie.
– Och, na litość boską. Chodzi o to nowe osiedle dla seniorów, o którym wspominał Colin? Przysięgam, mamo, on tylko myślał…
– Uspokój się, kochanie. Nie zamierzam kopnąć w kalendarz w najbliższym czasie, potrzebowałam stolika. Spodobał mi się kolor drewna. I w „Twenty/Twenty” widziałam reportaż o stolarzu z Kentucky, który je robi.
Faith wyciąga się na plecach obok trumny.
– Możesz w niej spać, babciu – proponuje. – Jak Dracula.
– Musisz przyznać, że jest warta grzechu – mówi matka.
I to pod niejednym względem. Mahoń jest cudowny, przypomina gładkie, błyszczące morze. Łączenia i okucia są solidne i wyraźne, zawiasy lśnią niczym pochodnie.
– To była prawdziwa okazja – dodaje matka.
– Błagam, tylko mi nie mów, że kupiłaś używaną.
Matka prycha i spogląda na Faith.
– Twoja mama musi się odprężyć.
Od wielu lat matka powtarza to zdanie w takiej lub innej formie. Nie potrafię jednak zapomnieć, że kiedy ostatnio się odprężyłam, o mało się nie rozpadłam.
Matka siada na podłodze obok Faith i obie ciągną za uchwyty z brązu. Ich blond głowy – mamy farbowana, mojej córki niemal biała – stykają się i nie wiem, gdzie jedna się zaczyna, a druga kończy. W czasie zabawy zdołały przyciągnąć trumnę ku sobie. Wpatruję się w płytki rowek pozostawiony w dywanie, potem staram się w miarę możliwości wygładzić go czubkiem buta.
Mało kto ma takie szczęście jak Colin i ja. Pobraliśmy się młodo, ale wciąż jesteśmy ze sobą – i to pomimo kilku sporych wybojów na drodze.
Między nami jednak jest też chemia. Wiem, że kiedy Colin patrzy na mnie, nie widzi pięciu kilogramów, które zostały mi po ciąży, ani siwych pasemek we włosach. W jego oczach mam skórę kremową i jędrną, włosy spadające na plecy, ciało jak u studentki. Pamięta mnie z najlepszego okresu, bo jak czasami powtarza, jestem najlepszą rzeczą, jaką pamięta.
Kiedy od czasu do czasu idziemy na kolację z jego kolegami – tymi, którzy żony traktują jak trofea – uświadamiam sobie, jakie mam szczęście, że jestem z mężczyzną w rodzaju Colina. Kładzie dłoń na mojej pupie, która nie jest opalona ani tak szczupła jak u tamtych młodszych ode mnie dziewcząt, i z dumą mnie przedstawia:
– To moja żona.
Uśmiecham się. Nikim więcej nigdy nie pragnę być.
– Mamusiu.
Znowu zaczyna padać, droga rozmywa mi się przed oczami, a nie należę do zbyt pewnych siebie kierowców.
– Cii. Muszę się skupić.
– Mamusiu, to bardzo, bardzo ważne – upiera się Faith.
– Najważniejsze jest teraz to, żebyśmy całe i zdrowe dojechały na zajęcia z baletu.
Przez jedną błogosławioną chwilę panuje cisza. Później Faith zaczyna kopać w tył mojego siedzenia.
– Ale ja nie mam trykotu – lamentuje.
Zjeżdżam na pobocze i odwracam się do córki.
– Nie masz?
– Nie. Nie wiedziałam, że pojedziemy na balet prosto od babci.
Czuję, jak kark mi czerwienieje. Do sali baletowej wciąż mamy około trzech kilometrów.
– Na litość boską, Faith, dlaczego wcześniej nie powiedziałaś?
Jej oczy napełniają się łzami.
– Wcześniej nie wiedziałam, że jedziemy już na balet. Walę w kierownicę. Nie wiem, czy jestem zła na Faith, na pogodę, na moją matkę czy na te przeklęte zraszacze w sklepie spożywczym; wszystko to kompletnie zrujnowało mi dzień.
– W każdy wtorek chodzimy na balet po lunchu. Zawracam, ignorując wyrzuty sumienia, które mi mówią, że zbyt ostro potraktowałam Faith, przecież ona ma dopiero siedem lat.
– Nie chcę wracać do domu! Chcę iść na balet! – wrzeszczy moja córka przez łzy.
– Nie wracamy do domu – mówię przez zaciśnięte zęby. – Jedziemy tylko po trykot.
Wyobrażam sobie wzrok pozostałych matek, kiedy w połowie zajęć wpadnę z Faith na salę. Matek, które zdołały przywieźć dzieci na czas mimo gwałtownej ulewy, matek, które nie muszą wypruwać sobie żył, żeby sprawiać wrażenie, że wszystko przychodzi im łatwo.
Mieszkamy w stuletnim wiejskim domu; nasza siedmioakrowa posiadłość z jednej strony graniczy z lasem, z drugiej zamknięta jest kamiennym murem. Porastają ją głównie drzewa. Jesteśmy na tyle blisko drogi, że nocami światła przejeżdżających samochodów przesuwają się po łóżkach niczym promienie latarni morskiej. Sam dom pełen jest przeciwieństw, które wciąż pociągają: walący się ganek i nowoczesne okna, wanna na czterech łapach z hydromasażem, Colin i ja. Podjazd prowadzi w dół, by wznieść się znowu koło domu. Kiedy skręcamy za bramę, Faith z radością woła:
– Tatuś jest w domu! Chcę się z nim zobaczyć.
Ja też, ale przecież ja zawsze tego chcę. Na pewno przyleciał wcześniejszym samolotem, żeby przed powrotem do biura zjeść lunch w domu. Myślę o innych matkach, które już parkują swoje samochody przed szkółką baletową, i o Colinie; nagle dwudziestominutowe spóźnienie wydaje się tego warte.
– Przywitamy się z tatusiem, weźmiesz trykot i będziemy musiały jechać.
Faith wpada do domu jak maratończyk rzucający się na taśmę.
– Tatusiu! – woła, ale w kuchni i w pokoju rodzinnym nikogo nie ma, tylko aktówka Colina na środku stołu świadczy, że faktycznie wrócił. Słyszę wodę płynącą starymi rurami.
– Tatuś bierze prysznic – mówię. Faith momentalnie rzuca się ku schodom.
– Poczekaj! – krzyczę za nią; wiem, że Colin nie chciałby, żeby Faith zaskoczyła go paradującego nago po sypialni. Biegnę za nią, udaje mi się wyprzedzić ją przy zamkniętych drzwiach sypialni. – Wejdę pierwsza.
Colin stoi koło łóżka, owijając biodra ręcznikiem. Na mój widok nieruchomieje.
– Cześć! – Uśmiecham się. – Co za miła niespodzianka.
Przytulam się do niego, wsuwając mu głowę pod brodę, on luźno kładzie dłonie na mojej talii. Kiwam głową do Faith.
– Wejdź. Tatuś jest ubrany.
– Tatusiu! – krzyczy Faith, rzucając się wprost na jego lędźwie, co często jest dla nas powodem do śmiechu, a teraz każe mu się schylić, choć nie wypuszcza mnie z objęć.
– Cześć, ciasteczko – odpowiada, ale wzrok ma utkwiony ponad głową Faith, jakby spodziewał się za kulisami zobaczyć jeszcze jedno dziecko. Kłęby pary sączą się przez zamknięte drzwi łazienki.
– Moglibyśmy włączyć jej wideo – szepczę, przytulając się mocniej do Colina. – To znaczy pod warunkiem, że szukasz kogoś, kto umyje ci plecy.
Zamiast odpowiedzieć, Colin niezgrabnie wyplątuje się z uścisku Faith.
– Słoneczko, może powinnaś…
– Co powinnam?
Wszyscy odwracamy się na dźwięk głosu dochodzącego z łazienki. Drzwi otwierają się, w progu staje mokra kobieta niedbale okryta ręcznikiem, kobieta, która przypuszczała, że słowa Colina przeznaczone są dla niej.
– O mój Boże – mówi, zalewając się rumieńcem; cofa się i z trzaskiem zamyka drzwi.
Mój umysł rejestruje, że Faith wypada z sypialni, że Colin biegnie za nią. Kolana się pode mną uginają i nagle siedzę na łóżku nakrytym kołdrą ze ślubną obrączką; Colin kupił ją dla mnie w Lancaster w Pensylwanii, bo menonitka, którą ją uszyła, powiedziała mu, że symbolem idealnego małżeństwa jest nieskończony okrąg.
Kryję twarz w dłoniach i myślę: „O Boże, znowu to samo”.