Jeśli jutro nie nadejdzie - ebook
Jeśli jutro nie nadejdzie - ebook
Jak się masz, Clark?
Całkiem nieźle jak na to, że moja przyjaciółka właśnie się wyprowadziła, rodzice się rozwodzą, a ja od 309 dni przeżywam ten sam poniedziałek.
Od prawie roku każdy kolejny dzień wygląda identycznie: budzik dzwoni o 7:15, po szkole idę na terapię, a później kłócę się z mamą i piekę tort dla mojej siostry. Tylko że jej urodziny nigdy nie nadchodzą. O 23:16 zegar się cofa i znów jest poniedziałek.
Jestem w stu procentach przekonany, że utknąłem tu na zawsze i już nic dobrego mnie nie czeka.
Ale wtedy przychodzi poniedziałek numer 310.
Spotykam ciebie.
I już wiem, że to z tobą chcę spędzić wieczność.
Nawet jeśli potrwa ona tylko ten jeden dzień.
Czy jest coś lepszego od historii miłosnej rozgrywającej się na przestrzeni jednego dnia? Przeżywanie tego dnia raz za razem. Ale czy aby na pewno? Czasem jak ze snu, czasem jak z koszmaru. Wspaniała opowieść o zapętlonym w czasie romansie, która moim zdaniem mogłaby się nigdy nie kończyć. Będziecie z przyjemnością towarzyszyć samotnemu bohaterowi powieści Robbiego Coucha, szukającemu osoby, z którą mógłby spędzić wieczność, nawet jeśli raz za razem (a potem znowu i jeszcze raz), wędrówka ta będzie pogrywała z waszymi uczuciami.
ADAM SILVERA
Kategoria: | Young Adult |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-240-6753-4 |
Rozmiar pliku: | 1,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Zaraz powiem mojej terapeutce coś, czegoś jeszcze nigdy nikomu nie powiedziałem. Nie powinienem się tym stresować, bo to przecież pani Hazel (mówiłem jej już o wszystkim innym), a poza tym nic już i tak nie ma znaczenia. Mimo wszystko przyznanie tego na głos po raz pierwszy będzie dziwne.
– Mogę pani coś powiedzieć? – pytam.
Pani Hazel przerywa odpakowywanie karmelka, by poświęcić mi całą swoją uwagę.
Odchrząkuję.
– Myślę, że… jestem samotny.
Wrzuca cukierek do buzi i się uśmiecha.
– Cieszę się, że o tym mówisz.
Marszczę czoło ze zdziwieniem.
– Nie wiem, czy jest się z czego cieszyć.
– Cieszę się nie z twojej samotności – wyjaśnia, rozgryzając karmelka. – Tylko z tego, że mi to powiedziałeś.
Lubię panią Hazel. Polubiłem ją już pierwszego dnia. Co dziwne, zaczęło się od jej gabinetu. Znacie tę teorię, że ludzie wyglądają jak ich psy? Myślę, że terapeuci wyglądają jak ich gabinety, które potrafią dużo o nich powiedzieć.
Weźmy takiego doktora Oregona. Na twarzy miał wyryte głębokie zmarszczki, a to przypominało popękaną drewnianą podłogę, na której musiałem siedzieć po turecku i bez butów. Zrezygnowałem po pierwszej wizycie. Nie dlatego, że miałem problem z jego zmarszczkami, a dlatego, że cenię sobie krzesła. Pan Ramplewood miał chronicznie przekrwione oczy i nosił tylko szare ubrania, co pasowało do jego gabinetu w klimacie posępnej popowodziowej piwnicy. Jeśli kiedyś miałby rzucić pracę terapeuty – co naprawdę powinien zrobić – zasugerowałbym, by podążył za powołaniem i oprowadzał wycieczki po nawiedzonych domach.
Gabinet pani Hazel wygląda z kolei jak pokój osoby, która jest połączeniem zapalonego muzealnika i rupieciarza amatora, co z jakiegoś powodu mi się podoba. Siedzimy na identycznych fotelach obitych brązową skórą, oddzieleni stolikiem kawowym pokrytym pradawnymi magazynami psychologicznymi, miskami słodyczy, które zaspokajają jej samodzielnie zdiagnozowane uzależnienie od cukru, i odbarwionymi śladami szklanek i kubków stawianych tu bez podstawek przez dekady. Wyblakła tapeta w kwietne wzory ledwie przebija się przez rzędy regałów zapełnionych starymi książkami i popsutymi bibelotami. Krzywo powieszonych zdjęć wystarczyłoby do zapełnienia wnętrza gabinetu dziesięć razy większego niż ten. To pomieszczenie prawdopodobnie jest koszmarem minimalisty, ale już na pierwszej sesji miałem wrażenie, że krzykliwość pokoju w dziwny sposób pomaga wyciszyć mój umysł.
Otulona mimo wrześniowego upału dzianinowym swetrem i żółtym szalem pani Hazel jest przedłużeniem dopracowanego w szczegółach miejsca, które kształtowała przez dziesięciolecia. Sztywna szara korona włosów spoczywa na jej głowie, a błyszczące kolczyki w kształcie lodowych rożków zwisają po bokach jej ogromnych okularów, które wyglądają, jakby zostały zrobione na specjalne zamówienie dla piłki plażowej z oczami – a nie dla kurczącej się kobiety po sześćdziesiątce (chociaż jakimś cudem do niej pasują).
Co chyba jasne, w przeciwieństwie do sesji z doktorem Oregonem i panem Ramplewoodem spotkania z panią Hazel naprawdę lubię. Niekoniecznie dlatego, że jest lepszą terapeutką – chociaż myślę, że jest – ani dlatego, że jej gabinet jest dużo przyjemniejszy niż ich – również wiem, że jest. Lubię panią Hazel, bo nie owija w bawełnę. I jestem pewien, że tak będzie i tym razem. Dlatego pytam:
– Czemu podejrzewała pani, że jestem samotny? Co mnie zdradziło?
Bez chwili namysłu pani Hazel mówi łagodnie:
– Wszystko.
Wytrzeszczam oczy w reakcji na jej bezpośredniość, ale ona zdaje się tym nie przejmować. Wstaje energicznie i znów zaczyna buszować po swoim gabinecie.
Podczas naszych pierwszych sesji trochę denerwowała mnie terapeutka, która najwyraźniej potrafiła skupić się na mnie co najwyżej pół minuty, po czym zabierała się do czegoś innego. W końcu jednak zacząłem doceniać to dziwactwo, gdy zauważyłem, że nawet grzebiąc w abażurze albo otwierając matrioszki, pani Hazel nadal przyswaja każde moje słowo. Nie odgrywa „terapeutki idealnej” tylko po to, bym poczuł się lepiej. Jeśli się nad tym zastanowić, to trochę gardziłem tym, jak uważnie wpatrywali się w moje oczy tamci dwaj terapeuci, udając, że interesuje ich to, co mówię. W ich gabinetach czułem się, jakbym stał na samym środku jakiejś wystawy. Tutaj czuję, jakbym był jedynie jej elementem. Lubię to.
Pani Hazel zatrzymuje się przy swoim biurku i zaczyna przeglądać teczki, by w końcu znaleźć tę, w której są notatki z moich sesji.
– Tu są – wzdycha. – Clarku, zaczęłam podejrzewać, że jesteś samotny, kiedy wspomniałeś, że od momentu gdy Sadie wyprowadziła się na drugi koniec kraju, czujesz się przybity, i że, co zrozumiałe, znalezienie nowych przyjaciół jest trudne dla takiego introwertyka jak ty. Niezbyt pomaga to, że Sadie, jak to ująłeś, w pełni korzysta z życia bez ciebie, w Teksasie. – Zaakcentowała „w pełni korzysta z życia”, jakby to był ważny element diagnozy. – A teraz twoi rodzice się rozwodzą, co, jak już mówiliśmy, może wywołać poczucie opuszczenia – ciągnie. – Tydzień temu zanotowałam, że mam wrażenie, że tracisz chęci do wychodzenia z nieustannie zmniejszającej się strefy komfortu, co moim zdaniem paradoksalnie prowadzi do większego poczucia dyskomfortu, czyli w tym wypadku samotności. – Spogląda na mnie ze smutnym uśmiechem. – Podsumowując to wszystko, można uznać, że czujesz się dość samotny, Clarku.
Pani Hazel ma zupełną rację, ale nie jest świadoma nawet połowy tego, co się dzieje.
Tej połowy, która jest głównym powodem mojej samotności.
Ale nie warto tego z nią teraz omawiać. Uwierzcie mi, próbowałem. Trzy razy. Pierwszy skończył się zaniepokojonym telefonem do mojej mamy, drugi wywołał zaskakująco szczery śmiech – po którym zaczęła się krztusić karmelkiem – a za trzecim pani Hazel delikatnie zasugerowała, żebym nie oglądał tylu filmów science fiction. Skoro więc dzisiaj naprawdę chciałbym znaleźć jakieś rozwiązanie, odpuszczę sobie czwartą próbę.
– Jak pokonać samotność? – pytam. Jej odpowiedź nie rozwiąże mojego kłopotu, ale znając panią Hazel, przynajmniej będzie interesująca.
– Aha! – piszczy, wyciągając w moim kierunku palec wskazujący z drugiego końca gabinetu.
Podskakuję. Pani Hazel nigdy nie piszczy.
Dziwne.
– To świetne pytanie – stwierdza. – Uwielbiam to pytanie, Clarku. Ono pokazuje, że rozumiesz, że samotność może być poniekąd przelotnym, płynnym uczuciem, nie chronicznym, niezachwianym stanem rzeczy. Niewiele osób tak do tego podchodzi.
Nie jestem tego tak pewien, jak pani Hazel zdaje się myśleć (ale trzymam buzię na kłódkę).
– Clarku, wiem już, co będzie twoim zadaniem na ten tydzień – mówi, wracając na swoje krzesło z długopisem i notesem. Siada i zapisuje coś energicznie. – To czterostopniowe wyzwanie, które, jak wynika z mojego doświadczenia, może być naprawdę skuteczne, jeśli pacjent się zaangażuje.
Przechylam głowę, bo chyba się przesłyszałem.
– Powiedziała pani „czterostopniowe wyzwanie”?
– Mhm, owszem – mówi.
To… też jest dziwne.
Zadania od pani Hazel są zawsze łatwe i nieskomplikowane.
– Oto jak według mnie możesz pokonać samotność, Clarku, albo przynajmniej zacząć robić postępy – mówi. – Po pierwsze: zamiast po prostu czekać na skończenie liceum, spróbuj znaleźć nowego przyjaciela i…
– Chwila – wtrącam się.
Pani Hazel urywa.
Moje serce wali jak młot.
– Czy pani właśnie powiedziała „spróbuj znaleźć nowego przyjaciela”?
Kiwa głową.
– Jest pani pewna? – upewniam się. – To jest moje zadanie?
Ponownie kiwa głową, ale tym razem wolniej.
Coś tu nie gra. Nie to powinna była powiedzieć. To nie jest moje zadanie.
To nigdy nie było moim dzisiejszym zadaniem, nieważne, o czym rozmawialiśmy.
Czeka, aż wyjaśnię swoje zdziwienie, ale tego nie robię.
– Czy powiedziałam coś, co cię zaniepokoiło, Clarku? – pyta.
– Nie, tylko… – Urywam. – Nieważne. Przepraszam. Okej, czyli „spróbuj znaleźć nowego przyjaciela”. Jaki jest drugi stopień?
Odchrząkuje i spogląda na swoje notatki.
– Drugim krokiem jest…
„Dziennik wdzięczności”. Oczywiście, że to moje zadanie, bo tak jest w każde dzisiaj.
– …pomoc komuś, kto tego potrzebuje – mówi. – Badania pokazują, że pomaganie innym nie tylko może być ogromnie satysfakcjonujące, ale często pomaga nam nawiązać z innymi głęboką relację.
O co tutaj chodzi?
Pani Hazel totalnie wyszła poza schemat.
Pewnie, ja ciągle wychodzę poza schemat. Odbiegam od scenariusza praktycznie na każdej sesji, zadając dziwaczne pytania i bawiąc się w adwokata diabła. To nigdy nie wymusiło na pani Hazel zmiany mojego zadania.
Dlatego powtarzam: o co tutaj chodzi?
Wstaję, obchodzę stolik kawowy i nachylam się nad jej ramieniem. Jestem w szoku, bo w notatkach zapisała:
4 wskazówki dla Clarka, jak pokonać samotność:
Spróbuj znaleźć nowego przyjaciela.
Pomóż komuś, kto tego potrzebuje.
Okaż słabość, aby inni również mogli się do niej przyznać.
Zrób coś, co cię przeraża.
– Poważnie? – mówię, robiąc krok w tył.
– Clarku – śmieje się. – Czemu jesteś taki zaskoczony? Czy to za dużo zadań na jeden tydzień? O to chodzi? – Kiwa głową wspierająco. – Żeby było jasne: nie musisz realizować wszystkich punktów w tym tygodniu. Może zaczniemy od jednego?
– A co z dziennikiem wdzięczności? – pytam, czując, jak pot zbiera się na moim czole.
Szeroko otwiera oczy, przez co wyglądają na jeszcze większe i bardziej niż zwykle zniekształcone przez soczewki jej okularów. Pani Hazel przerzuca stronę swojego notesu i pokazuje mi, co jest zapisane na kolejnej. Tak jak się spodziewałem:
Zadanie dla Clarka: zacząć prowadzić dziennik wdzięczności.
– Powiedz mi, proszę, jakim cudem wiedziałeś, że chcę, byś zaczął pisać dziennik wdzięczności? – pyta zbita z tropu. – To miało być twoim zadaniem, dopóki nie wspomniałeś o swojej samotności.
Dopóki nie wspomniałeś o swojej samotności.
Dzieliłem się z panią Hazel dużo dziwaczniejszymi rzeczami w tym gabinecie. Czemu właśnie powiedzenie o tym, że czuję się samotny, miało cokolwiek zmienić?
Siedzę cicho, rozważając możliwe opcje.
Czy powinienem zbadać bezprecedensowe odchylenie w zachowaniu pani Hazel w poszukiwaniu odpowiedzi, co pewnie cholernie namieszałoby jej w głowie? Czy może powinienem się poddać i dać się ponieść nurtowi?
Zanim jednak podejmę decyzję, pani Hazel pochyla się, decydując za mnie.
– Przed sesją zakradłeś się do mojego gabinetu i zajrzałeś do notesu, prawda? – pyta z uśmieszkiem na ustach. – Stąd wiedziałeś o pomyśle z dziennikiem wdzięczności? Nie będę zła, jeśli tak było, Clarku.
Skrępowany, wracam na swoje miejsce.
– Przyłapała mnie pani.
Pani Hazel się uśmiecha, dumna z tego, że najwyraźniej udało jej się to rozgryźć.
Ale wcale jej się nie udało. No bo jakim cudem?
– Porozmawiajmy o mojej trzeciej i czwartej wskazówce do rozprawienia się z samotnością – podejmuje. – Okazywanie słabości. Jak rozmawialiśmy w zeszłym miesiącu, jest to zaraźliwe, a otwarcie się przed innymi często stanowi katalizator tego, by poczuli się przy tobie komfortowo. Właśnie w ten sposób tworzymy głębokie więzi. I wskazówka numer cztery: zrób coś, co cię przeraża. – Pani Hazel robi dramatyczną pauzę, po czym kontynuuje. – Wszyscy się czegoś obawiamy, prawda? Jakiejś strasznej rzeczy, którą powinniśmy zrobić albo powiedzieć, albo jej spróbować, bo zrobienie, powiedzenie albo spróbowanie jej jest słuszne? Może nie jest to intuicyjne, ale z moich obserwacji wynika, że robienie przerażających rzeczy często daje najlepsze rezultaty w kontekście pielęgnowania relacji z tymi, których kochamy, i relacji z samym sobą. I… – Urywa, tym razem dlatego, że zauważa moje rozkojarzenie. – Clarku?
Okropnie ciężko mi się skupić, bo z jakiegoś niewyjaśnionego powodu jedno z niemożliwych do złamania praw kodeksu, wedle którego zmuszony jestem postępować, właśnie zostało złamane, a ja nie mam pojęcia, jak ani dlaczego mogło się to wydarzyć.
Na wypadek gdyby to nie było jasne, sprawa wygląda następująco: utknąłem w pętli czasu. Brzmi absurdalnie, wiem, ale nie mam pomysłu, jak inaczej to nazwać. Pętla czasowa? Zamknięta krzywa czasopodobna? Internet ma na to mnóstwo określeń (i żadne z nich nie odzwierciedla tego, jak okropny to stan). W skrócie: ten sam dzień się powtarza. Bez przerwy. I będzie tak przypuszczalnie do końca świata, bo wydaje się, że nic, co robię, nie jest w stanie tego zatrzymać.
Z tego, co wiem, jestem jedyną osobą świadomą, że to się dzieje – albo jedyną, której to się przydarza. Wszyscy inni budzą się i zaczynają dzień co rano w taki sam sposób, zupełnie jakby nie doświadczyli tego już wiele razy wcześniej. A ja? Dla mnie wczoraj było dzisiaj, zupełnie jak dzisiaj jest dzisiaj, a jutro również będzie dzisiaj. Trzy tygodnie temu? Dziewiętnasty września. Cztery miesiące temu? Dziewiętnasty września.
Ciągle i ciągle, i ciągle to samo.
Jak wspomniałem, powiedziałem pani Hazel o pętli czasu już trzy razy, na próżno. Nawet gdyby udało mi się znaleźć kogoś, kto mi uwierzy, ta osoba i tak zapomniałaby o tym następnego dnia. To główny powód, dla którego jestem samotny. Dlatego jestem przybity. Dlatego moje życie – jeśli w ogóle jeszcze mogę tak je nazwać – jest teraz raczej pozbawione sensu. Jasne, nowe zadanie od pani Hazel jest trochę zdumiewające (delikatnie mówiąc), ale o ile pragnę wierzyć, że naruszenie pętli czasu mogłoby być tropem pomocnym w mojej próbie ucieczki, o tyle kolejne „dzisiaj” zawiodły mnie już zbyt wiele razy, żebym dał się zwieść raz jeszcze.
Tak czy siak, muszę docenić panią Hazel. Może rozstanie moich rodziców i wyprowadzka Sadie do Austin nie wpłynęły zbyt dobrze na moje poczucie samotności. Życie jednak toczy się dalej nawet po rozwodzie rodziców i po tym, jak najlepsza przyjaciółka nagle zaczyna mieszkać prawie dwa tysiące kilometrów od ciebie.
Chyba że na resztę wieczności utknie się w pętli czasu.ROZDZIAŁ 2
Zarzucam plecak na ramiona, żegnam się z panią Hazel i przechodzę przez szklane drzwi budynku, w którym znajduje się jej gabinet.
Jeśli lubicie wszystkie pory roku, jak ja, lepiej módlcie się do jakiegokolwiek wyższego bytu, w który wierzycie, żeby nigdy nie utknąć w pętli czasu. Jako osoba, która docenia bałwany i odgłos kruszących się pod butem czerwonych liści, uważam, że wychodzenie z klimatyzowanego gabinetu na gorące i parne powietrze, by wrócić do domu w każde jedno dzisiaj, jest totalnie najgorsze. Jak zawsze jestem zlany potem już po paru minutach.
Przeżywając w kółko ten sam dzień, zaczyna się dostrzegać najbardziej prozaiczne rzeczy – to, co w normalnych warunkach na pewno by nam umknęło. Na przykład bójkę wiewiórek na rogu ulic Ósmej i Północnej; ujadającego yorka, szczekającego na mnie trzy razy zza przedniej szyby samochodu swojego pana, by po krótkiej przerwie zaszczekać po raz czwarty; gałąź starego drzewa, głośno skrzypiącą na wietrze, gdy pod nią przechodzę.
Jasne, słodkie pieski i kołyszące się drzewa są całkiem urocze za pierwszym razem, ale za trzechsetnym, jak w moim przypadku? Już niezbyt. Trzysta dziewiątego dnia – dzisiaj, w którym jestem teraz – bójka wiewiórek, cztery szczeknięcia yorka i skrzypnięcia klonu straciły swój urok. Ich przewidywalność zagraża mojemu zdrowiu psychicznemu i boję się każdego z tych nieuniknionych momentów, które przypominają mi, że jutro nigdy nie nadejdzie.
Wiem, że mogę od czasu do czasu wrócić do domu inną drogą. To pewnie pomogłoby ograniczyć dręczącą przewidywalność każdego dzisiaj. Skręcenie w lewo na ulicy Północnej, żeby uniknąć bójki wiewiórek, wydłużyłoby drogę zaledwie o minutę (a czymże jest utrata jednej minuty w moim świecie?), natomiast przejście przez park, żeby nie prowokować terroryzującego yorka, absolutnie byłoby warte tymczasowych trawiastych plam na moich butach.
Jednak nawet nie wiedząc, co się dokładnie dzieje, pani Hazel nie myliła się co do tego, że moja strefa komfortu coraz bardziej się kurczy – i zrobiło się zdecydowanie trudniej, od kiedy utknąłem w dzisiaj. O ile nie znoszę dzisiejszej nieuchronności, myśl o tym, by zejść z utartej ścieżki, jest jeszcze bardziej przytłaczająca.
Wiem, że dla kogoś, kto nigdy nie utknął w pętli czasu, nie będzie to miało większego sensu. Tkwię w ochronnej bańce w świecie pozbawionym ryzyka, bez długotrwałych konsekwencji – czego więc miałbym się obawiać? Chciałbym, żeby to działało w ten sposób. Trudno jednak zapomnieć o złych rzeczach, których byłem świadkiem, gdy zdarzyło mi się zejść z kursu. Na przykład o wypadku samochodowym, który widziałem w trakcie spontanicznego wypadu do Wisconsin, albo o przerażonych szczeniakach w schronisku w Rosedore, gdy miałem kaprys tam pojechać. Był też pewien starszy samotny pan na parkowej ławce. Siedział w ciszy, a po jego policzkach ciekły łzy. Nie znoszę świadomości, że jest tam w każdym moim dzisiaj, przeżywając dramat, który doprowadził go do płaczu – tak jak psy w klatce na zawsze pozostaną w klatce, a jadący tamtymi samochodami zawsze będą mieli wypadek. Niektórzy ludzie mogliby łaknąć wszelkich przygód czekających na nich poza wydeptaną ścieżką, ale ja w nowych przeżyciach upatruję jeszcze więcej okazji, by smutki powtarzającego się dnia na dobre wypaliły się w mojej pamięci.
Dlatego zawsze idę tą samą drogą, prowadzącą mnie przed drzwi nowego, ale bardzo starego mieszkania mojej mamy. Jak zwykle pachnie pizzą i dymem papierosowym (dzięki wam, poprzedni wynajmujący). Sędzia Judy krzyczy w telewizji na jakiegoś mężczyznę, który nie opłacił mandatów za złe parkowanie. Wszystkie beżowe ściany są nagie, więc widać nierówno położoną farbę. W połowie opróżnione kartony skrywające rzeczy, dla których nie znaleźliśmy jeszcze miejsca, rozsiane są po miętowym dywanie, według mamy starszym od niej. Są w nich na przykład stare trykoty gimnastyczne mojej młodszej siostry, Blair, z których za każdym razem, gdy się je przenosi, sypie się złoty brokat, oraz wielki worek strunowy ze spinaczami do papieru, z którymi mama nie chce się rozstać, chociaż i tak nigdy nikt ich nie używa.
W jednym z kartonów jest też mój laptop, praktycznie nienadający się do użytku przez poważnie uszkodzony ekran, bo przypadkowo został zapakowany do kartonu bez naklejki NIE RZUCAĆ. Wiecie, co jest gorsze niż zepsuty laptop? Gdy zepsuje się przed tym, jak utkniecie w pętli czasu, zmuszając was do używania przedpotopowego komputera mamy przez resztę wieczności. Jasne, mógłbym go oddać do naprawy, zrobiłem to w kilku wcześniejszych dzisiaj. To nie jest jednak prosta sprawa i bardzo szybko robi się bardzo wkurzająca, gdy następnego dnia musisz kolejny raz zrobić to samo.
Kilka dni temu wyprowadziliśmy się z naszego prawdziwego domu, w którym został tata, i wynajęliśmy to mieszkanie na podstawie niejednoznacznie legalnej umowy najmu miesięcznego. Moim zdaniem więcej sensu miało pozostanie w domu, z tatą, zwłaszcza że to mama chciała rozwodu, ale jego sześćdziesięciogodzinny tydzień pracy uniemożliwiał mieszkanie z nim. Dlatego jesteśmy tutaj.
W dniu, w którym rozpakowywaliśmy torby, mama obiecała, że do końca roku znajdzie dla nas większe, przyjemniejsze i bardziej stabilne miejsce do życia; stwierdziła, że choinkę ubierzemy już w domu z ogrodem i więcej niż jedną łazienką. Blair wspaniałomyślnie nazwała plan mamy optymistycznym. Ja nazwałem go naiwnym.
– Clark? – słyszę głos mamy z kuchni.
– Hej. – Rzucam plecak na sofę i sięgam po pilota, żeby o połowę ściszyć Sędzię Judy.
– Jesteś idealnie na czas – mówi. – Dzisiaj jemy…
– Pizzę.
– Co?
– Nie, nic.
– Jakie zamówiłaś, mamo? – Blair krzyczy ze swojego pokoju, znajdującego się na końcu korytarza. – Tylko nie mów, że znowu z ananasem, bo chyba rzygnę…
– Z pieczarkami i szynką dla mnie, a dla ciebie pepperoni z kiełbasą – odpowiadam, zdejmując buty. – Mama podkradnie nam po dwa kawałki, ale ściągnie dużo dodatków, bo od tego ranka próbuje unikać czerwonego mięsa.
Mama wychyla się zza drzwi do kuchni, żeby na mnie spojrzeć, a jej długie, ciemne włosy opadają w kierunku różowych płytek.
– Kiedy ci powiedziałam, że przestaję jeść czerwone mięso?
Wzruszam ramionami.
Przez chwilę jeszcze patrzy na mnie podejrzliwie, po czym znów się prostuje, niepewna, jak rozumieć moje ewidentne zdolności wróżbiarskie.
– Umyjcie ręce przed jedzeniem, okej?
Manewruję między kartonami książek i starych albumów ze zdjęciami i skręcam w prawo, wchodząc do malutkiego korytarza, a potem w lewo, do jeszcze mniejszej łazienki. Zamykam za sobą drzwi i wpatruję się w lustro nad umywalką, przygotowując się na te same mamowe pytania, które słyszałem już setki razy. („Jak było w szkole?” jest nieskończenie bardziej wkurzające, gdy jest się uwięzionym w pętli czasu). Biorę wdech, długi i głęboki, i patrzę, jak lustro odbija moją unoszącą się klatkę piersiową.
Wiecie, jaka jest dziwna rzecz, na którą nikt was nie przygotowuje, na wypadek gdybyście akurat utknęli w pętli czasu? Surrealność tego, jak wasze ciało przestaje się zmieniać.
Przez lato intensywnie rozwijałem się fizycznie i ostatecznie sięgnąłem prawie metra osiemdziesięciu (plus parę centymetrów, jeśli liczyć nieokiełznane loki wyrastające na mojej głowie). W pętli czasu biologia nie jest w stanie czynić swojej powinności, co potwierdza wieczny siedemnastolatek w lustrze. Dlatego pewnie nigdy nie zobaczę, jak zaokrągla się moja wąska twarz ani jak rzadka szczecina na szczęce przeradza się w prawdziwą brodę, jaką ma tata (chociaż nie goliłem się prawie od roku). Nie przeszkadzałoby mi jednak, gdyby niektóre elementy zostały ze mną na zawsze, na przykład głębokie dołeczki w moich policzkach, gdy się uśmiecham, albo moje jasne, niebieskie oczy, które według Sadie „idealnie komponują się z oliwkową skórą”.
Tak czy siak, chciałbym wiedzieć, jak teraz wyglądałby osiemnastoletni ja.
Nie myję rąk – wiem, że to brzmi obleśnie, ale wierzcie mi, codzienne zabijanie bakterii w pętli czasu staje się dużo mniej istotne – i wracam do jadalni.
– Jak było w szkole? – pyta mama, gdy tylko zajmuję miejsce naprzeciw niej i Blair.
– Spoko. – Niechętnie nakładam kawałek mojej pizzy na papierowy talerz. (Jak się zapewne domyśliliście, pizza z pieczarkami i szynką zaczęła mnie obrzydzać już jakoś dziesiątego dnia).
– A u ciebie? – Spogląda na Blair.
Blair śmieje się i ignoruje mamę, zbyt zajęta filmikiem na swoim telefonie, by usłyszeć pytanie.
– Zapytałam – powtarza mama – jak ci minął dzień, Blair?
Nadal nic.
– Co ty w ogóle oglądasz? – pyta mama.
_Dereka Dopaminę._
– Dereka Dopaminę – odpowiada Blair, ponownie chichocząc.
Mama przewraca oczami.
– Przecież mówiłam ci, żebyś już tego nie oglądała. Ogłupniesz od jego filmików. Wyłącz to.
– Nie ma takiego słowa jak „ogłupniesz”, mamo – ripostuje Blair.
– Wyłącz to.
Blair rzuca telefon na puste krzesło obok siebie.
– Ustaliłaś już, ile osób będzie jutro na twoich urodzinach? – pyta ją mama.
Blair, której piegi mają kolor prawie taki jak marinara rozsmarowana wokół jej ust, przełyka, żeby móc odpowiedzieć.
– Piętnaście.
_Brzmi jak impreza._
– Brzmi jak impreza – stwierdza mama.
Po tylu dniach wypowiedzi mamy i Blair same przychodzą mi na myśl, jakbym oglądał ten sam odcinek jakiegoś sitcomu po raz trzysta dziewiąty.
Mama podaje nam po kawałku papierowego ręcznika.
– Wiem, że nie jesteście największymi fanami tego osiedla, ale…
– Niedopowiedzenie roku – wtrąca Blair z parsknięciem.
– …ale – mama się nie poddaje – nie zostaniemy tu aż na tak długo, więc może chociaż skorzystajcie z tego, że mamy basen, póki na zewnątrz nadal jest upał, co? – Spogląda na Blair, która odpowiada jej niechętnym uśmiechem, a potem na mnie, ale ja nie odpowiadam jej wcale.
Nie jesteśmy z mamą w najlepszych stosunkach. Można by pomyśleć, że po trzystu dziewięciu dniach nie będę już rozgoryczony, ale wygląda na to, że emocje są bardziej skomplikowane. Każdego ranka budzę się w tej klitce i przypominam sobie, że to przez nią tutaj jesteśmy, bo to ona zażądała rozwodu. Ona porzuciła tatę.
Mama, która zdaje się błyszczeć dzięki fioletowej koszulce na cienkich ramiączkach, odchrząkuje i zmienia temat; oboje dobrze wiemy, że mój żal wobec niej nie jest czymś, co może rozwiązać jeden obiad, nawet jeśli, bez jej wiedzy, odbyliśmy go setki razy.
– Zdecydowałeś już, co upieczesz na przyjęcie? – pyta.
Blair, która nie znosi tortów – a zwłaszcza tych urodzinowych – nagle się ożywia.
– Właśnie, co zrobisz dla mnie i moich przyjaciół?
Chwilę się zastanawiam. Na czym to w końcu stanęło dnia trzysta dziewiątego?
Zazwyczaj podejmuję decyzję, gdy jestem totalnie rozproszony na lekcjach i podczas powrotu z terapii. Zupełnie nowe zadanie od pani Hazel było jednak tak dezorientujące, że dzisiejszym, trzysta dziewiątym wypiekom poświęciłem niewiele uwagi.
Przygotowywanie smakołyków na przyjęcie jest jedyną rzeczą, która mnie cieszy, bo każdego wieczoru po zjedzeniu pizzy mogę zrobić coś kreatywnego. To jedyna aktywność, dzięki której mam jeszcze jakieś poczucie rzeczywistości. Cóż, to oraz obsesyjne liczenie wszystkich dzisiaj, które minęły, od kiedy utknąłem. Prowadzenie swego rodzaju rejestru pozwala niespokojnej części mnie poczuć, że mam jakąś kontrolę, nawet jeśli wiem, że absolutnie tak nie jest.
Upiekłem już każdy rodzaj ciastek, brownie, ciast i pączków, jakie tylko można sobie wyobrazić, przysięgam. Powołałem je do kulinarnego życia, miksując, przekładając i oblewając polewą. Jasne, pewnie nigdy nie będzie mi dane ujrzeć, jakie wrażenie na przyjaciołach Blair zrobiły moje wypieki, ale muszę sobie z tym poczuciem poradzić. Czasem jednak, gdy się rozmarzę, wyobrażam sobie wszystkie moje jutra istniejące gdzieś w setkach równoległych wszechświatów, w których gromadka gimnazjalistów zajada się moimi wypiekami (oprócz pewnego dnia, gdy po całości skopałem owsiane ciastka z rodzynkami; nikt się nimi nie zajada tego konkretnego dwudziestego września, gdziekolwiek sobie istnieje). I kto wie, może moje marzenia nie są takie znowu nierzeczywiste; być może gdzieś w tej nieskończonej otchłani Blair i jej przyjaciele doceniają moje umiejętności pieczenia. Zwłaszcza waniliowe kruche ciasteczka, które upiekłem jeszcze pierwszego dnia, tak dawno temu.
Ach, już pamiętam.
– Kruche ciastka z żółtą polewą – mówię, przypominając sobie, co postanowiłem na trzeciej lekcji.
Blair oblizuje wargi.
– Zrobisz może więcej, niż myślisz, że wystarczy? Moi przyjaciele przyjdą głodni i nie byłoby tak znowu najgorzej, gdybyśmy mieli zapas.
Zawsze pyta. A ja zawsze się zgadzam.
– Pewka.
Wymieniamy szybkie, delikatne uśmiechy, jak każdego dzisiaj. Może i poprzeczka jest obecnie zawieszona poniżej poziomu morza, ale to nadal jeden z niewielu przyjemnych momentów tego dnia.
Nawet jeśli czasem wydaje mi się to pozbawione sensu, staram się wspierać Blair. Potrafi być głupolem, jasne – a jej głupolowatość zdecydowanie się pogłębiła od rozwodu i wywołanej przez niego przeprowadzki – ale wiem, że przez rozstanie rodziców cierpi tak samo jak ja. Po prostu inaczej to okazuje. Zamiast chować w sobie urazę, jak ja, Blair znajduje ukojenie w byciu małym gnojkiem, ale ja potrafię być starszym bratem i to znoszę (przez większość dzisiaj). Dlatego wydobycie z niej szczerego uśmiechu traktuję jako sukces.
– Mogę być twoją kuchenną asystentką? – pyta mama nieśmiało. – Ostatnio nie spędzaliśmy razem zbyt wiele czasu. Z przyjemnością pomogę.
Tak jak Blair zawsze prosi o nadmiar wypieków na przyjęcie, tak mama zawsze oferuje swoją pomoc. W tym przypadku jednak odmawiam.
– Nie trzeba – mówię. – Dzięki.
Mama nieudolnie próbuje zamaskować swoje rozczarowanie uśmiechem.
W pomieszczeniu zapada cisza, przerywana jedynie przez Sędzię Judy ogłaszającą werdykt w sąsiednim pokoju oraz bąbelki w szklance coli Blair.
Po pytaniach mamy o terapię i moim potwierdzeniu, że kot pani Hazel, Oreo, w rzeczy samej czuje się lepiej, zbieram brudne kawałki ręcznika papierowego oraz papierowe talerze, gwóźdź do trumny obiadu.
Blair zmierza do salonu i zwija się w kulkę na kanapie, żeby w ukryciu oglądać vlogera, którego uwielbia, a którego nasi rodzice nie znoszą, natomiast mama zostaje ze mną w kuchni. Jak zwykle nic nie mówi, patrząc, jak wyciągam masło i cukier puder; tak desperacko pragnie zająć się tym ze mną, jak matka z synem.
Wiem, że zaraz mnie zapyta.
_Wszystko w porządku, Clark?_
Każdy obiad w pętli czasu kończyło to pytanie. Moją odpowiedzią jest, oczywiście, „nie”. Nic nie jest w porządku. Co jednak dobrego mogłoby przynieść powiedzenie jej prawdy? Wyznanie, że jestem samotny, że jutro nie nadchodzi i że tłamsi mnie ta nowa rzeczywistość, z której nie można uciec, a której końca nie widać? Powiedzenie prawdy zepsułoby wieczór nam obojgu – no i w żaden sposób nie wpłynęłoby na dzień trzysta dziesiąty.
Mama robi krok do przodu i już-już chce się odezwać, więc ją ubiegam.
– Czy mógłbym mieć kuchnię dla siebie? – pytam.
Zamyka usta.
– Przepraszam – ciągnę. – Po prostu robi się tu ciasno, kiedy potrzebuję całego blatu na składniki.
Kiwa głową z lekkim, niechętnym uśmiechem i znika.
Rozgrzewam piekarnik, wyciągam pozostałe składniki i próbuję złapać rytm. Okazuje się to jednak trudniejsze niż zwykle.
Gdyby tylko będące dziwną zmianą schematu zadanie pani Hazel miało jakąś rację bytu w mojej sytuacji… _Znajdź nowego przyjaciela. Pomóż komuś. Okaż słabość. Spróbuj zrobić coś przerażającego_. Wskazówki wydają się dość proste i jestem pewien, że skorzystaliby z nich samotni pacjenci, którym dane jest żyć w normalnym, linearnym kontinuum czasowym. Jeśli jednak trzysta dziewięć następujących po sobie dzisiaj czegoś mnie nauczyło, to tego, że świat, w którym się znalazłem, jest daleki od zwyczajnego.
Dlaczego więc czterostopniowe wyzwanie pani Hazel miałoby jakkolwiek zmienić dzień trzysta dziesiąty?ROZDZIAŁ 3
Nienawidzę swojego białego stolika nocnego. Szczerze mówiąc, nie mam ku temu dobrego powodu – to zwykły mebel, który nie zasłużył na moją nienawiść. A jednak. Nic na to nie poradzę, skoro jest pierwszą rzeczą, którą widzę każdego ranka, gdy piętnaście po siódmej rozlega się dźwięk budzika.
Większość osób nie pamięta pierwszej rzeczy, którą widzi po przebudzeniu. Może jest to wiatrak sufitowy albo pusta ściana. Może, jeśli śpicie na brzuchu jak Sadie, budzicie się w stercie poduszek i po obudzeniu kierujecie wzrok na morze bawełny. Nie ma powodu, żeby to pamiętać.
Kiedy jednak tkwicie w pętli czasu i każdego dnia po przebudzeniu wasze oczy napotykają ten sam widok, to sprawa wygląda inaczej. Zapamiętujecie to. Nie można tego nie zapamiętać. To coś nawiedza wasze sny, potwierdzając jednocześnie, że zaklęcie nie zostało odwołane i macie przed sobą kolejne zmarnowane dzisiaj. Dziękuję ci, biały, drewniany stoliku, za bycie chujkiem.
Przewracam się na plecy, wyłączam budzik i mimowolnie ziewam.
Kolejny dziewiętnasty września. Dzień trzysta dziesiąty.
_Jeszcze raz to samo._
Oprócz pieczenia po obiedzie poranki przed szkołą są moim najmniej nieprzyjemnym elementem codziennej rutyny. Mama już wyszła, żeby zawieźć Blair wcześniej do szkoły, bo ta na ochotnika bierze udział w odmalowywaniu starych szafek. Jest to więc najdłuższy fragment mojego poniedziałku, w którym mogę być zupełnie sam. Tylko przez pół godziny, ale i tak. Mogę pochodzić w bieliźnie (coś, czego normalnie nigdy bym nie zrobił, wiedząc, że mama może wrócić w dowolnej chwili), na śniadanie zjeść, co tylko mi się podoba (dzisiaj padło na ciastka), i włączyć dowolną muzykę czy podcast, jaki tylko chcę, na pełnej głośności, w czasie gdy przygotowuję się do wyjścia (obecnie słucham odcinka o przypadkach zaobserwowania UFO).
Założę się, że wiem, co myślicie. Po co w ogóle iść do szkoły? Po co robić coś, czego w sumie nie chcę robić, skoro następnego dzisiaj nie czekają mnie żadne konsekwencje? Blair jest w szkole, a mama w banku, więc mógłbym tańczyć w bieliźnie, zajadając się miętowymi czekoladkami, i po wsze czasy unikać odpowiedzialności.
Powiem wam jednak, jak utknięcie w pętli czasu wygląda naprawdę.
Przez pierwsze dziesięć dni trwa niekończący się stan przerażenia wynikający z tego, co się dzieje; przekonanie, że albo nie żyjesz, albo jesteś w śpiączce, utknąłeś w uszkodzonej symulacji, odsiadujesz wyrok w czyśćcu albo że jest to jakieś dziwne połączenie wszystkich wyżej wymienionych rzeczy. (Kto wie – może coś z tego jest prawdą?)
Potem, gdy początkowe przerażenie mija, można przeżyć fazę beztroski. Wtedy właśnie zaczynasz wagarować, jeść wszelkiego rodzaju śmieciowe jedzenie, na jakie tylko masz ochotę, masz poczucie, że możesz powiedzieć cokolwiek do kogokolwiek, wiedząc, że nic z tego nie będzie miało znaczenia kolejnego dzisiaj. Jeśli jest się wystarczająco nieustraszonym (nie tak jak ja), można nawet podbić do kogoś, kto nam się sekretnie podoba, a z kim boimy się porozmawiać, porwać się na spektakularny rajd przez całe boisko podczas gry w futbol amerykański na wuefie albo zatańczyć w tle podczas prognozy pogody w lokalnej telewizji. (Sadie mogłaby zrobić wszystkie z tych rzeczy – nawet nie tkwiąc w pętli czasu). Może wy pobieglibyście prosto na lotnisko i spełnilibyście swoje najbardziej szalone, najdroższe podróżnicze fantazje, wiedząc, że odkładanie pieniędzy nie ma żadnego sensu – chociaż mielibyście tylko parę godzin, po których znów znaleźlibyście się w swoim łóżku.
Moja faza beztroski była krótka – i w porównaniu z tym, do jakich rzeczy byliby zdolni niektórzy ludzie w świecie bez konsekwencji, dość grzeczna – ale i tak wyzwalająca. Odwiedziłem ekstrawaganckie cukiernie, czego nie mógłbym uzasadnić w normalnych okolicznościach, zważywszy na to, że babeczka nie powinna kosztować ośmiu dolarów, a inne dzisiaj spędziłem, spacerując po niedostępnej części ogrodu botanicznego, który zwiedziliśmy z Sadie w dziewiątej klasie – robiliśmy sobie wtedy zdjęcia z najdziwniejszymi roślinami, jakie tylko znaleźliśmy. Chciałbym, żeby moja strefa komfortu nadal była tak duża.
Wierzcie mi jednak: faza beztroski w końcu dobiegnie końca. Korzyści się rozmyją, a zastąpi je przytłaczająca duszę świadomość, że to… tyle. Ten jeden dzień jest teraz całym waszym życiem. W końcu znudzi wam się opuszczanie szkoły, niezaspokojone pragnienie podróży i nieskończone śmieciowe żarcie. Przysięgam.
Prawdziwa panika atakuje koło dnia pięćdziesiątego.
Zaczyna się desperackie poszukiwanie odpowiedzi (w sensie prawdziwe poszukiwanie). Historia przeglądania zapełnia się pokręconymi stronami w stylu PrawdaWyjdzieNaJaw.net, a hasła, które wyszukujecie, wzbudziłyby u waszych bliskich obawy o wasze zdrowie psychiczne: _jak wydostać się z pętli czasu_; _czy pętla czasu jest możliwa z naukowego punktu widzenia?_; _ekstremalne efekty uboczne intensywnego_ déjà vu; _jestem szalony czy naprawdę przeżywam w kółko ten sam dzień?_ Nie powiedziałbym, że cokolwiek opanowałem do perfekcji, ale w tej kolejnej fazie stałem się totalnym ekspertem we wszystkich aspektach tego zjawiska.
Oto czym, w skrócie, jest pętla czasu.
Jak się pewnie domyślacie, analizując filmy science fiction, prawdziwe badania dotyczące fizyki kwantowej i teksty milionów blogerów, którzy mają zdecydowanie za dużo wolnego czasu, można natrafić na niezliczone teorie. Zgadniecie też zapewne, że większość z nich jest… totalną bzdurą. Serio. Wariactwem, które mógłby wymyślić czterdziestolatek bez celu w życiu, piszący z piwnicy swoich rodziców.
Smutne jest to, że nawet tych parę teorii mających jakieś oparcie w prawdziwej nauce donikąd mnie nie zaprowadziło, gdy je wypróbowałem.
Najsmutniejsze jednak jest to, że wypróbowałem też sporo ewidentnie absurdalnie głupich teorii. Jak to mówią, rozpaczliwe sytuacje wymagają rozpaczliwych rozwiązań.
A ja zdecydowanie byłem zrozpaczony.
W jednym z moich dzisiaj wyłem do księżyca z dachu naszego budynku dokładnie w momencie, gdy słońce zaszło za horyzont, bo pewna norweska blogerka napisała, że dzięki temu udało jej się wyrwać z pętli czasu. Jedyne, co dzięki temu udało się mnie, to wkurzenie sąsiada na tyle, by krzyknął: „Zamknij się, młody!”. W jeszcze innym dzisiaj nie jadłem nic do jedenastej jedenaście, po czym połknąłem szklankę maku, bo jakiś facet z Minnesoty zarzekał się, że dzięki temu przedostał się do swojego jutra. (Ja natomiast wyrzygałem się na środku salonu). W najbardziej jednak upokarzającej próbie ucieczki, około dnia dziewięćdziesiątego, pojechałem na południe, w stronę pól kukurydzy pośrodku stanu Illinois, aż do momentu gdy zobaczyłem konia, z którym stoczyłem walkę na spojrzenia, bo samozwańczy „ekspert w dziedzinie zaginania czasu” (który – uwaga, spoiler – okazał się nie być ekspertem w dziedzinie zaginania czasu) – odpowiedział na mój mail rzeczoną poradą.
Byłoby naprawdę miło porozmawiać twarzą w twarz z kimś, kto wie, przez co przechodzę; nie z kimś, kto tylko twierdzi, że też kiedyś utknął w jednym ze swoich dzisiaj – jak norweska blogerka i koleś od maku.
Tych dwoje jednak nigdy mi nie odpowiedziało, jak zresztą pięcioro innych, do których pisałem. Dwoje rzekomych pętlowczasowiczów nie mówiło po angielsku, a sens moich wiadomości bardzo poplątał się w tłumaczeniu. (Opisanie mojego położenia jest już dość trudne, gdy oboje mówimy tym samym językiem, więc chyba możecie sobie wyobrazić mnie – Clarka Huckletona, jednojęzycznego siedemnastolatka z Rosedore w Illinois – próbującego wyjaśnić coś siedemdziesięcioletniej babci z Tokio). Jedyny facet, który odpowiedział po angielsku, przyznał, że napisał swojego posta o przeżywaniu tego samego dnia, gdy był, cytuję, „zalany w trzy dupy” po tym, jak Patrioci przegrali Super Bowl. Potem przejrzał mój profil i po zobaczeniu zdjęcia mojej mamy w stroju kąpielowym na rodzinnych wakacjach w Ohio sprzed trzech lat zapytał mnie, czy jest wolna.
Ani jedna próba skontaktowania się z kimś, kto twierdził, że jedzie na tym samym wózku, nie okazała się w żaden sposób pomocna.
Moja rozpacz w końcu przerodziła się więc w apatię i w okolicach dnia sto pięćdziesiątego, gdy mój kryzys egzystencjalny osiągnął szczyt beznadziei, postanowiłem się poddać. Doszedłem do wniosku, że złe rzeczy, które widziałem w swoich dzisiaj – wypadek samochodowy, szczeniaki łaknące domu, smutny i samotny pan w parku – zajmowały zdecydowanie więcej przestrzeni w mojej pamięci niż fajne rzeczy, których doświadczyłem w fazie beztroski. Nie chciałem ich pamiętać. Miałem dość. Co jednak mogłem zrobić?
W kolejnej fazie funkcjonowania w pętli czasu przekształcacie się w pustą skorupę człowieka, którym kiedyś byliście. Dla mnie oznaczało to powrót do boleśnie monotonnej – ale przewidywalnej i bezpiecznej – rutyny uwzględniającej szkołę, terapię, pizzę i wypieki urodzinowe do szesnaście po jedenastej wieczorem każdego dnia.
Tak, szesnaście po jedenastej – najmocniej przeklęty moment mojego wieczoru.
Dokładnie o tej godzinie moje dzisiaj zawsze dobiega końca. Nie o północy, jak mogłoby się wydawać. Ani piętnaście po siódmej dwudziestego września, co dałoby mi pełne dwadzieścia cztery godziny. Nie, te dwie opcje najwyraźniej wydają się zbyt sensowne.
Z jakiegoś niewytłumaczalnego powodu, gdy zegar wskazuje szesnaście po jedenastej wieczorem, pętla czasu wysyła mnie z powrotem do piętnaście po siódmej. Nieważne, czy akurat byłbym totalnie rozemocjonowany na kolejce górskiej, czy też głęboko w fazie REM; gdy piętnaście po jedenastej dłuższa wskazówka ma właśnie przeskoczyć na kolejną minutę, następuje bum. I znowu gapię się na mój biały, drewniany stolik nocny. Nie widziałem zegara wskazującego szesnaście po jedenastej od bardzo długiego czasu.
No więc tak. Oto sytuacja, w której się znalazłem. Cała moja egzystencja skurczyła się do powtarzających się szesnastu godzin i minuty w gorący wrześniowy poniedziałek na nijakich przedmieściach Chicago.
Zazdrościcie? (Tak myślałem).
Przegryzam ciastko, gapiąc się w telefon, i zauważam, że jestem nieco spóźniony. Nie żeby to miało jakiekolwiek długotrwałe znaczenie, ale nie jestem w nastroju na wysłuchiwanie pogadanki o byciu na czas na pierwszej lekcji. Wkładam więc koszulkę i krótkie spodnie, układam moje włosy à la Albert Einstein w coś prawie akceptowalnego, chwytam plecak i wychodzę.
Tak jak i drogę z gabinetu pani Hazel do domu, niespełna kilometrowy spacer do szkoły wypełniają do bólu przewidywalne elementy: kierowca szkolnego autobusu, który uwielbia odgłos swojego klaksonu, zestresowany tata, który wsiadając do samochodu, wylewa niesione przez siebie kawy, życzliwy opiekun dzieci na przejściu dla pieszych przed szkołą, który wita mnie, myląc moje imię: „Dzień dobry, Clay”, gdy przechodzę. Są jednak dwie zbawienne zalety porannego spaceru, których nie ma spacer popołudniowy: po pierwsze, jeszcze nie jest tak upalnie jak o siedemnastej, a po drugie, rozmawiam z Sadie na FaceTimie.
_– _Hej, słonko – mówi jak w każde dzisiaj, gdy jej okrągła twarz pojawia się na ekranie mojego telefonu. – Dzieńdoberek.
Sadie ma blond włosy z turkusowymi pasemkami, ciemnoszare oczy i uśmiech, który nigdy nie znika. Jest w drodze do szkoły, gdzie będzie spędzać czas ze swoimi nowymi przyjaciółmi z Klubu Podcastowego. Chociaż Sadie wyprowadziła się do Teksasu jakieś pięć sekund temu, już ma więcej przyjaciół w Austin niż moje introwertyczne ja w Illinois, mimo że mieszkam tu od urodzenia. Szczerze mówiąc, nie byłbym zaskoczony, jeśli wiosną zostałaby ogłoszona królową balu na zakończenie roku. (Szkoda, że nie będzie mi dane się dowiedzieć, czy tak się stanie – chyba że już się stało).
Tęsknię za Sadie tak mocno, że chce mi się płakać. W niektóre dzisiaj, jak dnia trzysta szóstego, faktycznie się rozklejam.
_– _Myślisz, że uda mi się znaleźć jakichś nowych przyjaciół? – przechodzę do sedna.
Sadie się śmieje, ale marszczy brwi, gdy rozgląda się na przejściu dla pieszych.
– Skąd to pytanie?
Dzisiejsze poranne rozkminy o wszystkich nieudanych próbach odnalezienia osób rozumiejących moje położenie – i o poczuciu samotności, które każda z nich umacniała – sprawiają, że nie mogę przestać myśleć o zadaniu od pani Hazel. Pierwszy krok w jej czterostopniowym wyzwaniu wyjątkowo się mnie uczepił.
_– _Pani Hazel nazwała mnie wczoraj wyrzutkiem, który potrzebuje więcej przyjaciół.
Sadie przewraca oczami.
– Na pewno nie nazwała cię wyrzutkiem.
– Może nie użyła tego słowa, ale tak to zabrzmiało.
– Czemu byłeś wczoraj u pani Hazel? – pyta, a jej usta znajdują słomkę. Mrożone latte wystrzeliwuje ku jej wargom. – Przecież nie masz terapii w niedzielę.
No tak.
– Napisała do mnie maila.
Próbuję nie kłamać zbyt często, na wypadek gdyby moje postępowanie moralne było jakoś powiązane z możliwością przedostania się do jutra, ale niewinne kłamstewko tu czy tam chyba nie zaprzepaści moich szans, co nie?
_– _À propos wczoraj – mówi Sadie z uśmiechem. – No? Jak było?
Gapię się w ekran.
– Koncert?
_– _Och. – Przypominam sobie. – No przecież.
Ta wczorajsza zmiana schematu naprawdę miesza mi w głowie.
– Pisałam dzisiaj z Trumanem i wygląda na to, że dobrze się bawiłeś, panie Słabogłowy – mówi, parskając. – Na maksa ci zazdroszczę! Opowiadaj.
Nie jest to łatwe, zwłaszcza od kiedy zauważyłem, że przypominanie sobie prawdziwego wczoraj staje się coraz trudniejsze. Przed koncertem The Wrinkles wypiłem zdecydowanie za dużo alkoholu na tylnym siedzeniu minivana taty Trumana – co do tego mam absolutną pewność (głównie dlatego, że podczas naszych porannych rozmów Sadie nigdy nie zapomina nazwać mnie panem Słabogłowym). Z tego powodu reszta wieczoru w moich wspomnieniach jest dość rozmyta. Wcześniej jednak, po południu, mama wzięła mnie na rozmowę, by powiedzieć, że to ona chciała rozwodu, ale nie podała przy tym sensownego powodu, co wywołało między nami ostrą sprzeczkę, której nie zakończył rozejm. Jak na ironię, ze wszystkich rzeczy, które wydarzyły się w niedzielę, ta rozmowa wyryła się w moim mózgu najmocniej, chociaż o niej chciałbym zapomnieć najbardziej.
W sensie pragnienie rozwodu z jakiegoś rozsądnego powodu to jedno, ale kto decyduje się zniszczyć swoją rodzinę z dnia na dzień bez żadnego uzasadnienia?
Tak czy siak, Sadie nie jest teraz zainteresowana dramą w mojej rodzinie.
– The Wrinkles byli super, ale czekaj. – Tym razem nawet nie udaję, że zależy mi na tym, by cokolwiek jej opowiadać. – Powiedz, co myślisz.
Sadie jest zdezorientowana.
– Co myślę o czym?
– Uważasz, że potrzebuję nowych przyjaciół?
Wzrusza ramionami, ponownie pociągając z kubka.
– No nie wiem. Masz przyjaciół. Nie pozwól pani Hazel wejść ci do głowy.
– Ale czy właśnie nie o to chodzi? – pytam. – Czy terapeutka nie powinna siedzieć mi w głowie?
Sadie ignoruje moje pytanie.
– A co z Trumanem i ekipą, z którą wyszedłeś wczoraj? To twoi przyjaciele.
– To twoi przyjaciele – poprawiam ją. – Ja tylko przypadkowo poszedłem z nimi na koncert.
_– _Jesteś zbyt wybredny. Poza tym – mówi – oboje powinniśmy być otwarci na nowe znajomości.
– Brzmisz, jakbyś w Austin znalazła sobie już mnóstwo nowych kumpli.
Rzuca mi spojrzenie.
– Czemu mówisz to w taki sposób?
Cholera.
– Nie chciałem mówić tego w żaden sposób – odpowiadam. – Przepraszam.
Sadie przez chwilę milczy.
– Wiesz, Clark, przyjaciele nie rosną tu na drzewach.
– Wiem.
– Nowa szkoła jest dwa razy większa niż ta w Rosedore. Na początku strasznie mnie przytłoczyła.
– Domyślam się.
– I ciężko było znaleźć tutaj kumpli.
Próbuję nie przewracać oczami (założę się, że to wcale nie było dla niej takie ciężkie), bo nie chcę zepsuć tej rozmowy.
– Zapomnij, co powiedziałem, proszę – zmieniam taktykę. – Tym poznawaniem przyjaciół pani Hazel wprawiła mnie w dziwny nastrój. Wiesz, jaki się robię nerwowy przy nieznajomych. Gdybyś zajrzała do encyklopedii, to przy terminie „introwertyk” zobaczyłabyś to zdjęcie z pierwszej klasy, na którym wyglądam meganiezręcznie.
Usta Sadie wykrzywiają się w uśmiechu.
– Jak mogłabym zapomnieć o zdjęciu, na którym wyglądasz, jakbyś miał zaraz kichnąć.
– Poważnie – ciągnę, widząc, że udaje mi się ją rozśmieszyć. – Jestem ucieleśnieniem diagramu Venna, w którym nachodzą na siebie „procesy fizjologiczne zachodzące w najgorszym momencie” i „niezręcznie cichy przy nieznajomych”…
– Dobra, skończ już ten festiwal użalania się nad sobą. – Jej uśmiech się rozszerza. – Jesteś w stanie znaleźć nowych znajomych. Mówię ci to ja, twoja najlepsza przyjaciółka. Co z tego, że nie jesteś supertowarzyski? – Wzrusza ramionami. – Poza tym pamiętasz, co sobie obiecaliśmy dzień przed moją wyprowadzką?
Chwilę się zastanawiam.
_Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej_