- W empik go
Jest nas niewielu. Historia jednej psychozy - ebook
Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2020
Format ebooka:
EPUB
Format
EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie.
Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu
PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie
jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz
w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Format
MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników
e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i
tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji
znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji
multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka
i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej
Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego
tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na
karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją
multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire
dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy
wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede
wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach
PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla
EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Pobierz fragment w jednym z dostępnych formatów
Jest nas niewielu. Historia jednej psychozy - ebook
Autor starał się opisać wiernie swoje przeszłe przeżycia, związane z psychiatrią, psychoterapią i autoterapią. Na ile mu się to udało, ocenią Czytelnicy.
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8126-519-5 |
Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Psychiatria jest stosunkowo młodą dziedziną wiedzy. Przełomem było niewątpliwie odkrycie biologicznych aspektów zaburzeń psychicznych i przypadkowe odkrycie (w połowie XX wieku) leków psychotropowych, które stały się podstawą terapii najcięższych zaburzeń, jakimi są psychozy ze spektrum schizofrenii.
Zdobywszy wiedzę, odrzucono w zasadzie poglądy o nadprzyrodzonych przyczynach chorób psychicznych. Przypomnijmy tylko, że w starożytności padaczkę uznawano powszechnie za święte szaleństwo, zsyłane przez bogów, a stare przysłowie mówi, że największą karą, jaką bogowie mogą zesłać na człowieka jest pozbawienie go rozumu. Dziś jednak wraca co jakiś czas zainteresowanie parapsychologicznymi podstawami chorób „duszy”, cokolwiek miałyby one oznaczać. Nie wydaje się słuszne odrzucanie w całości takich poglądów w sytuacji, kiedy nauka nie zna odpowiedzi na pytania egzystencjalne, jakie stawia człowiek. Jednak nie wolno popadać w obskurantyzm i zalecać jedynie modlitwy, gdy osoba kwalifikuje się ewidentnie do konsultacji psychologiczno-psychiatrycznej.
Relacje między psychiatrią a innymi dziedzinami wiedzy są złożone. Szczególnie w pewnych okresach istniało napięcie między naukami humanistycznymi, zwłaszcza psychologią, filozofią egzystencjalną i teologią z jednej a psychiatrią z drugiej strony. Oskarżano się wzajemnie: z jednej strony o idealizm, z drugiej o redukcjonizm. Filozofia i teologia podkreślały prymat duchowego wymiaru człowieka. Psychiatria akademicka z kolei akcentowała wymiar cielesny, somatyczny i biologiczny, mając ambicje przekształcenia się w naukę ścisłą. Także filozofia w pewnym momencie chciała stać się nauką wzorem nauk przyrodniczych. Wzajemna niechęć psychiatrów, psychologów i teologów powodowała rozdarcie ludzi pomiędzy naukę a religię. Istnieją głębokie związki wszystkich nauk, ponieważ rzeczywistość, choć złożona, skomplikowana i wielopłaszczyznowa stanowi pewną całość, co podkreśla ostatnio medycyna zorientowana humanistycznie i holistycznie, zwracając na przykład uwagę na psychologiczne uwarunkowania chorób somatycznych. Nie ma powodu, żeby dalej istniał konflikt między psychiatrią a religią. Niewątpliwie choroby psychiczne i zaburzenia nerwowe mają związek, choć trudny do wykrycia, z pracą systemu nerwowego, co jednak nie wyczerpuje całej skomplikowanej problematyki chorób psyche.
Takie pojęcia jak „wolna wola”, „dusza” wcale nie muszą być pojęciami pustymi. Choć skojarzenia z pojęciami religijnymi budzą często uśmiech, z jakim patrzymy na coś, co jest przeżytkiem, to jednak takie archaiczne słowa nie muszą być bezprzedmiotowe. Archaiczność i nieostrość pojęcia „duszy” budzi opór; naturalny w epoce, której hasłem naczelnym są pragmatyzm, wydajność, racjonalizm czy empiryzm. To, co niemierzalne budzi niechęć, bo nie pozwala się operacjonalizować, jednakże nikt nigdy nie udowodnił, że jedynym wymiarem życia człowieka jest wymiar somatyczny. Jest on warunkiem koniecznym życia w rzeczywistości, ale nie wystarczającym. Filozofia pozytywistyczna i scjentyzm dawno ukazały, jeszcze w czasie swojego „tryumfu” liczne ograniczenia. Sprowadzanie człowieka zarówno do czystej świadomości, nie „zabrudzonej” aspektami cielesnymi, jak i do ciała czy — co gorsza — mechanizmu prowadzi donikąd. „Duchowy wymiar” nie musi oznaczać oderwania od rzeczywistości. Nie musi być równoznaczny z nastawieniem na ezoteryczną sensację. „Duch” w człowieku nie jest zamknięty, jak homunkulus w mózgu. Stanowi coś innego, o czym szczegółowo pisał Jan Trąbka w książce „Dusza mózgu”, wskazując, że choć dusza jest — być może — śmiertelna, to bywa, że stanowi ona fakt niemal „namacalny”.
Nie dysponując innymi narzędziami opisu (poza publikacjami naukowymi), zwróciłem się do własnej pamięci, wspomnień z dzieciństwa, obecnej świadomości, próbując rekonstruować przeszłe doświadczenia chorobowe. Rekonstrukcja w odniesieniu do historii — czy to będzie historia osobista czy historia literatury, języka, nauki — jest czasami jedynym wyjściem z mnogości hipotez, domyślników, błądzenia po omacku w mrokach tego, co Było. Dlatego będąc już zdrowym — przynajmniej jeśli chodzi o tzw. zdrowie objawowe, podstawowy poziom zdrowia jako stanu braku wyraźnych objawów — nie potrafię wczuć się dokładnie w dawne przeżycia, bo ich już nie ma. Co najwyżej mogę je opisać z dystansu czasowego, stając jakby obok siebie, z zewnątrz, tak jakbym opisywał inną osobę.Diagnoza w psychiatrii
Schizofrenia to prawdopodobnie zespół chorób, jak to dziś określa psychiatria, która zaczyna dostrzegać pewne związki między zaburzeniami psychicznymi. Diagnostyka w psychiatrii stanowi proces rozciągnięty w czasie, a zbudowane przez lekarzy specjalistów klasyfikacje, terminologia, kategorie (często budzące lęk samym brzmieniem, ale i niekiedy uspokajające) oddają bardziej scjentystyczny ideał nauki pewnej, w której wszystko jest na swoim miejscu. Dziś postrzega się człowieka jako całość psychofizyczną, dostrzega związki między chorobami somatycznymi a psychiką. Amputacja duchowości w scjentystycznie zorientowanym paradygmacie racjonalistycznym pomijała niepotrzebnie fakt, że zawsze choruje cały człowiek, a na chorobę wpływ ma wiele czynników, począwszy od genetycznych do środowiskowych. Definicja „choroby psychicznej” może być tedy scjentystycznym złudzeniem epoki, w której traktowano chorobę jako autonomiczne zaburzenie oderwanych od siebie i niezależnych części. Może też rzeczywiście istnieje coś takiego jak „choroba psychiczna” w sensie jakiejś podstawowej pra-choroby, z której wywodzą się pochodne zaburzenia i choroby niejako wtórne względem tej fundamentalnej. Tego właściwie nie wie nikt.
Diagnoza w psychiatrii jest tedy w pewnym sensie „umową”, która ma charakter hipotetyczny, roboczy i tymczasowy. Wszystkie diagnozy to terminologia i nazewnictwo, brzmiące naukowo, zatem spełniające rolę wyjaśniającą, klasyfikującą i porządkującą, czyli służącą zapewnieniu pacjentowi spokoju. Niepisany przekaz zawarty w każdego rodzaju diagnozie może brzmieć: „wiemy, że cierpisz, ale wiemy, co to jest i jak się to leczy, a jesteś w tym cierpieniu jednym z wielu podobnych Tobie pacjentów, których mamy pod opieką.” Diagnoza zatem trochę maskuje niedostatek (bo nie zupełny brak) obecnego stanu wiedzy psychiatrycznej. Ale z drugiej strony są wyraźne różnice między różnorodnymi zaburzeniami psychicznymi, objawami, stąd konieczność odróżniania jednych od drugich, ponieważ inaczej leczy się OCD, inaczej psychozy, a jeszcze inaczej zaburzenia osobowości.
Zanim postawi się diagnozę choroby, jaką są zaburzenia schizofreniczne próbuje się ustawić diagnozę bliżej kręgu depresyjno-nerwicowego, potem stopniowo przechodzi się do możliwości wystąpienia psychozy schizofrenicznej. Trzeba przy tym wykluczyć zaburzenia schizoafektywne czy psychozę maniakalno-depresyjną. Nie każda psychoza musi oznaczać schizofrenię. Znam osoby, u których występują jedynie zespoły objawów pozytywnych, którym nie towarzyszą objawy negatywne i wyraźna dezorganizacja funkcji psychicznych. Funkcjonują dobrze w życiu codziennym, mając rozbudowane urojenia, łagodzone lekami neuroleptycznymi. Przeżywają dostosowane do treści urojeń negatywne emocje, wykazują czasem przyspieszony tok myślenia i wzmożoną gadatliwość. Nie ma jednej „schizofrenii” — jest ich tyle, ilu pacjentów, nie wszyscy są zdiagnozowani, nie wszyscy leczeni, część jest leczona nieodpowiednio — niewłaściwymi lekami lub ich dawkami albo nieregularnie. Istnieje zjawisko „nadmiernej neuroleptyzacji”, ale są sytuacje, kiedy włącza się leki zbyt późno lub podaje zbyt krótko. Może też być na odwrót.Historia schizofrenii
Ponad stuletni rozwój myśli psychologicznej pozwala już na weryfikację zebranych danych szczegółowych z zakresu badań nad psychozami z obszaru schizofrenii. W niniejszej książeczce chciałbym zaproponować moje widzenie tego, czym są zaburzenia psychiczne, opierając się na własnych doświadczeniach z przebiegu zaburzeń psychotycznych, które trwały u mnie co najmniej przez kilkanaście lat.
Rozwijająca się intensywnie psychologia i psychiatria, a także psychofarmakologia (coraz skuteczniejsza) pozwoliły dokonać zwrotu biologicznego w kierunku psychologii biologicznej, dopatrującej się genezy chorób psychicznych w wadliwie funkcjonującym systemie nerwowym. Obecnie dominuje farmakologiczne podejście w terapii psychoz i depresji, choć nadal trudniej jest pobudzić pacjenta apatycznego niż uspokoić pobudzonego.
Moje poglądy na choroby psychiczne z obszaru schizofrenii „zawdzięczam” uzyskanemu „wglądowi” we własne procesy psychiczne. Ten „wgląd” umożliwia mi zrozumienie faktu, że w tym całym szaleństwie jest jakaś metoda. Irracjonalność choroby psychicznej, niegdyś wywołująca lęk, a co za tym idzie społeczną eliminację chorych, może posiadać ukrytą logikę. Nawet jeśli cała moja wiedza o schizofrenii, wynika z intuicji, nie widzę powodu, żeby z góry negatywnie przesądzać o niemożliwości poznania własnego zaburzenia.
Choroby psychicznej, zwłaszcza lekkiej, nie widać z zewnątrz. Zaburzenia zachowania, wyraźne w psychozach, są w okresie prodromalnym, często zwiastującym psychozę, prawie nieuchwytne dla otoczenia, będąc rozpoznawalnymi jedynie dla doświadczonego klinicysty. Gdy zaburzenie osiągnie pewien próg, staje się widoczne dla otoczenia, co ma logiczne wytłumaczenie. Otoczenie widząc, że zachowanie i myślenie chorego się zmieniło może wcześnie zainterweniować, a im wcześniejsze wykrycie choroby, tym lżejsza i szybsza remisja, powrót do codzienności i pracy zawodowej, a także właściwych relacji z ludźmi. Najbardziej w chorobach psychicznych boli chyba samotność i niemożliwość dawania innym tego, co w chorym najlepsze.
Wyleczenie ze schizofrenii jest możliwe jak dotąd u 70% chorych, ponieważ około 30 % z poddanych terapii nie reaguje na leki lub też reaguje na nie zbyt słabo. Wspieranie farmakoterapii innymi, nie farmakologicznymi formami terapii ma zatem wielki sens. Nawet jednak wśród tych 70% pacjentów nie wszyscy odzyskują pełne zdrowie. Wraca ono do stanu sprzed choroby tylko u 1/3 wszystkich pacjentów. Około 1/3 pacjentów niestety nie da się na razie pomóc, ich stan psychiczny stale się pogarsza, na co ma wpływ wiele czynników.
Zajmiemy się teraz poszczególnymi objawami zaburzeń psychicznych, traktując schizofrenię jako zespoły heterogenicznych zaburzeń. Nie mam jednak kompetencji, by rozstrzygać, czy objawy schizofrenii to jedna choroba o wielu czynnikach wyzwalających czy też kilkanaście różnych chorób, mających wspólne podłoże. Wśród specjalistów trwa na ten temat dyskusja.
Wczesny początek choroby i późne wykrycie (diagnoza, leczenie), a także płeć męska to czynniki rokujące zwykle (ale nie zawsze) niekorzystnie. Im gorsze funkcjonowanie społeczne przed fazą aktywnych objawów, tym trudniejsze leczenie, wolniejszy i ograniczony rozwój osoby, zubożone formalnie i treściowo wypowiedzi oraz kontakty społeczne, przewaga symptomów negatywnych. Przed fazą ostrą zwykle kilka lat trwają objawy „prodromalne”, dyskretne, niewidoczne ani dla chorego ani dla otoczenia, które nie widząc pogarszającego się stanu psychicznego nie może nic zrobić, żeby zapobiec psychozie.
Pojęcie „schizofrenii”, wokół którego narosło wiele kontrowersji, zawdzięczamy Eugene Bleurerowi, duńskiemu psychiatrze, który obserwując chorujących umysłowo z diagnozą „dementia praecox” (termin szwajcarskiego lekarza, Emila Kraepelina tłumaczony jako „otępienie wczesne”), spostrzegł, że wbrew temu, co sądził Kraepelin, w chorobie tej nie zawsze musi występować degradacja intelektualna. Obecnie wiemy, że intuicja Bleurera była słuszna, kiedy zdecydował się zastąpić pojęcie „dementia praecox” terminem „schizofrenia” (gr. schizo — rozszczepiam; frenos — umysł, serce). Schizofrenia nie jest chorobą, w której zawsze i wszędzie następowałby proces degradacyjny. Objawy z czasem nie zawsze narastają, lecz utrzymują się na tym samym poziomie, a w większości przypadków znacznie się zmniejszają, zwłaszcza dziś, w nowoczesnym, kompleksowym podejściu, polegającym na połączeniu terapii środowiskowych, psychoterapii i interwencji farmakologicznych.
Bleurer zauważył tedy ważną rzecz: proces chorobowy nie ma charakteru zwyrodnieniowego, jak to się dzieje na przykład w wielu chorobach neurologicznych. Podkreślił w swojej nowej nazwie fakt, że w tej chorobie dochodzi do jakiegoś rozszczepienia. Nie bardzo wiadomo było — poza ogólnym wyczuciem — co tak naprawdę jest w schizofrenii rozszczepione. Na własnym przykładzie spróbuję przyjrzeć się zjawisku rozszczepienia, by spróbować pokazać, w jakich sferach życia psychicznego ma ono miejsce. Jednak będą to jedynie — jak w każdej nauce humanistycznej — jedynie hipotezy.
Historia schizofrenii jest jednak starsza niż terminologia Bleurera. Część badaczy sądzi, iż znana dziś postać tej — jak się ją dawniej nazywało — „królewskiej choroby” sięga co najwyżej XVIII wieku, czyli stulecia rewolucji przemysłowej, które rozpoczęło przyspieszenie tempa cywilizacji, co wyzwalało większy stres. Stres może prowadzić nie tylko do nerwic, depresji, ale u osób bardziej wrażliwych być może wywoływać psychozy.
Odmienna grupa badaczy za pierwsze historyczne relacje o schizofrenii uznaje ewangeliczne opisy wyrzucania z „opętanych” złych demonów. Uznają, że prawdopodobnie u tych chorych dominowały wtedy zespoły objawów pozytywnych: głosy, urojenia prześladowcze („przyszedłeś nas zgubić”), izolacja społeczna („wyszli z grobów”), poczucie nadludzkiej siły (musiano ich wiązać łańcuchami), agresja. Ten niejako archetypowy obraz chorego na długo utkwił w świadomości społecznej i zadecydował o błędnym rozumieniu schizofrenii jako chorobie o odcieniu psychopatycznym. Chorzy nie są bardziej niebezpieczni dla otoczenia niż przeciętne osoby zdrowe. Nie pragną też odosobnienia, lecz wręcz przeciwnie — czują zwiększoną potrzebę bliskości, lecz w obliczu trudności w relacjach uciekają w siebie (autyzm) lub w urojenia. Wydaje się, że trudno dziś zdefiniować, na co chorowali owi „opętani”. Była to inna kultura, inny czas historyczny, inna mentalność, co razem w połączeniu z silną religijnością nadawało zjawiskom naturalnym silny odcień nadprzyrodzoności.
Statystyki
Na schizofrenię zapada w ciągu życia około 1% ludzi w populacji. Ryzyko zachorowania przez zdrowego osobnika wynosi zatem 1% (jedna osoba na sto). Jest to jak się wydaje czynnik inwariantny, niezależny od zmiennych kulturowych, religijnych i społecznych. Przyjmuje się, że w Polsce choruje około 380 tys. kobiet i mężczyzn (rzadziej dzieci i osób starszych), na świecie zaś od 20—40 milionów. Schizofrenia jest jedną z psychoz, przy czym stanowi jedynie pewien odsetek zaburzeń psychotycznych. Jeśli wziąć pod uwagę inne, nieschizofreniczne psychozy (psychozy reaktywne, o podłożu organicznym, intoksykacyjne i inne), wtedy w Polsce liczba chorych wrasta do około 1 miliona. Z tej liczby objętych leczeniem, nie zawsze właściwym, pozostaje co najwyżej połowa. Sporo osób nie jest nawet zdiagnozowanych.
Statystycznie rzecz ujmując schizofrenia nie jest chorobą rzadką. Przykładowo choroba dwubiegunowa afektywna (zwana dawniej cyklofrenią lub psychozą maniakalno-depresyjną) dotyka jedną osobę na 200 (0,5 %). Częstsze są natomiast nerwice, dotykające około 20—35 % społeczeństwa oraz depresja jednobiegunowa (10—20 %). Niektórzy psychiatrzy są zdania, że każdy człowiek żyjący w obecnych czasach przynajmniej raz w życiu znajdzie się w sytuacji kryzysowej, niekoniecznie zapadając na psychozę, jednak wymagając wtedy konsultacji specjalistycznej.
Fakt, że rozkład statystyczny schizofrenii pozostaje równomierny świadczyć może, ale nie musi o jej podłożu biologiczno-genetycznym. Schizofrenię wykryto również u Indian i występuje ona zapewne także u innych ludów pierwotnych. Czynniki psychologiczne byłyby tedy wtórne i występowałaby na tle pierwotnych zmian funkcji mózgu, wzmacniając na zasadzie sprzężenia zwrotnego objawy. Istnieje jednak również pogląd, że czynnikiem wywołującym schizofrenię jest stres środowiskowy, który nakłada się na wrodzoną „podatność na zranienie”. Innymi słowy, w schizofrenii działa czynnik ludzki — może nim być izolacja przez rówieśników czy problemy rodzinne. Jednak czynnik ten musi trafić na wrodzoną wrażliwość.Droga do zdrowia
Urodziłem się w 1976 w Krakowie, otrzymałem maksymalną ilość punktów w skali zdrowia (Agpar). Przez kilkanaście lat czułem się dobrze, jednak — jak obecnie widzę — już w dzieciństwie pojawiały się pierwsze objawy, które nie były widoczne ani dla mnie, ani dla otoczenia (rodziny czy szkoły). Nie osiągałem wtedy żadnych szczególnych wyników w nauce, bo zwłaszcza nauki ścisłe były dla mnie zbyt trudne. Pierwszymi objawami były utrudnione kontakty społeczne, zwłaszcza z niektórymi rówieśnikami, a także obniżone zdolności w przedmiotach przyrodniczych (szczególnie w matematyce czy fizyce). Miałem kłopoty z koncentracją uwagi przez dłuższy czas, nie lubiłem dłużących się w moim odczuciu lekcji, w domu nie mogłem usiedzieć nad książką, co widać było w przeciętnych wynikach. Pojawiały się także problemy z koordynacją ruchowo-motoryczną, nasilone poczucie niższości, kompleksy, głęboki introwertyzm, czasami zachowania autystyczne, brak spontaniczności i naturalności, tendencje do zamykania się we własnym świecie.
Gdy nadszedł czas zmiany szkoły i wyboru nowej, w ostatniej klasie szkoły podstawowej w wyniku stresu po nie zdanym egzaminie do renomowanego liceum prywatnego rozpoczął się trwający długo proces chorobowy. Początkowo (1991) odczuwałem absurdalne, automatyczne myśli natrętne, którym na szczęście nie towarzyszyły natrętne czynności (np. wielokrotne mycie rąk, występujące w prawdziwej nerwicy natręctw). Objawy rzekomej nerwicy (maskującej psychozę) są częstym symptomem zwiastunowym w przed psychotycznej fazie życia. Myśli natrętne budziły ogromne poczucie winy, bo uderzały we wzmocnioną wtedy religijność i były odbierane jako własne, co odróżnia je od typowych już schizofrenicznych urojeń, zwykle odczuwanych jako cudze, np. „przesłane” przez kogoś. Te pojawiły się już później w centralnym momencie chorowania. Cechą natręctw jest to, że wobec nich człowiek odczuwa krytycyzm, walczy z nimi, stara się je jakoś odsunąć, zwykle bezskutecznie, albo na krótki czas, po czym wracają one z jeszcze większą siłą. Jedna z proponowanych terapii myśli natrętnych, pojawiających się wbrew woli chorego to terapia odważnego stawienia czoła takim myślom, polegająca na tym, że mimo dużego lęku chory zmuszany jest przez terapeutę do wytrzymania tego napięcia. Paradoksalnie, im większy opór wewnętrzny chorego, czyli wypieranie treści obsesji do podświadomości, tym mniejszy skutek terapeutyczny. Im mniejszy opór, im bardziej człowiek stara się dopuścić obsesję poza cenzurę wewnętrzną, tym mniejszą siłę „rażenia” one mają.
Po dwóch latach (1993) pod koniec II klasy liceum do pierwotnych objawów pozornie nerwicowych przyłączyła się duża depresja, podczas której czułem bezsens swojego życia, życia innych ludzi i istnienia całego świata. Do tej depresji dołączyły po paru miesiącach urojenia prześladowcze i urojenia odsłonięcia (ugłośnienie myśli), polegające na tym, że czułem się jakby „przezroczysty” dla innych, którzy mogli w moim mniemaniu „zobaczyć”, o czym myślę. Walcząc na przemian z depresją i urojeniami, dotrwałem tak do matury i zdałem na studia polonistyczne, bo nie byłem w stanie przygotować się do bardziej praktycznych studiów. Wciąż nie leczony dotrwałem jakoś do ostatniego roku studiów, w trakcie których (jeszcze bez leczenia) w roku 1998 na trzecim roku przeżyłem czasowe ustąpienie prawie wszystkich objawów i mogłem skupić się na nauce oraz praktykach nauczycielskich. Niestety ta poprawa się skończyła i w rok później pojawiły się coraz silniejsze urojenia, tym razem poważne (urojenia owładnięcia). Dlatego w roku 2000 zdecydowałem się na pierwszą w życiu wizytę u specjalisty psychiatry, najpierw prywatnie, a następnie w bezpłatnej poradni studenckiej w Krakowie.
W latach 2000 — 2007 trwało spóźnione, momentami dramatyczne leczenie. Pierwsze stawiane przez specjalistów diagnozy szły w kierunku depresyjno-lękowym (także na podstawie testów), dopiero po pierwszej hospitalizacji jesienią 2000 postawiono diagnozę schizofrenii paranoidalnej.Dzieciństwo
Przez około pół roku wychowywany byłem bez matki, która zachorowała wkrótce po moim urodzeniu. Oddany pod opiekę do babci, nie miałem potrzebnego do prawidłowego rozwoju kontaktu z matką. Myślę, że to głownie przyczyniło się do mojej schizofrenii (moi bracia są zdrowi). Od początku życia miałem skłonność do przebywania we własnym świecie. Miałem fantazję, bogatą wyobraźnię i tendencje do przebywania w świecie marzeń, zresztą jak każde dziecko.
Nie miałem jednak dobrego kontaktu z moimi rówieśnikami. Stale byłem jakby „w tyle”. Trudno mi było wczuwać się w emocje nawet bliskich osób, a tym bardziej obcych. Niska empatia w schizofrenii to jeden z objawów autyzmu. Typowe dla zaburzeń psychicznych unikanie kontaktu wzrokowego wynikać może z wysokiego poziomu lęku i zaburzeń autystycznych (ale także wrażenia, że inni mogą czytać w myślach).
Najprawdopodobniej leczenie mogło się rozpocząć wcześniej, a już na pewno w wieku 17 lat, kiedy pojawiły się myśli urojeniowe. Niestety, w szkole nie uczy się tak potrzebnych w życiu podstaw psychologii, w mojej rodzinie nikt nie znał się na psychologii. Im później zacznie się terapia, tym dłużej ona trwa, a efekt terapeutyczny jest gorszy.
Jako dziecko nie wykazywałem żadnych szczególnych uzdolnień. Byłem przeciętnym uczniem, lecz mimo to nauczyłem się stopniowo wszystkiego, czego trzeba się nauczyć, by być w miarę samodzielnym obecnie. Zrobiłem nawet prawo jazdy, nauczyłem się grać w szachy i brydża, znam w stopniu podstawowym dwa języki obce. Nie wykazałem żadnych zdolności w naukach matematycznych i przyrodniczych.Szkoła podstawowa
Pierwsze lata szkolne upłynęły tedy na samotności, potęgowanej silnymi od mniej więcej jedenastego roku życia kompleksami. Nadwrażliwość powodowała, że brałem wszystko za bardzo do siebie, co wreszcie przerodziło się na zasadzie wyuczenia w zaburzenia odsłonięcia, kiedy byłem przekonany, że jestem jak gdyby przezroczysty i można mnie przejrzeć na wylot. Z drugiej strony w pewnych chwilach czułem się zupełnie pępkiem świata, wszystko było stworzone dla mnie, a ja miałem wielką misję ratowania świata.
Nabyta pewnego dnia (kiedy? na to pytanie odpowiada dobra psychoterapia) nieśmiałość paraliżowała moje działanie. Wydawało mi się przez większość czasu, że nie mam nic absolutnie do zaoferowania spotykanym codziennie ludziom. W szkole nie interesowałem się tym, czym żyli inni. Inna sprawa, że zainteresowania moich kolegów były z reguły monotematyczne. Ale również w relacjach ze starszymi i młodszymi byłem jakby „sparaliżowany”, nie umiałem wyczuć, co jest w danym momencie adekwatne, zrozumieć czyjś punkt widzenia. Chociaż związane z nieśmiałością obniżenie nastroju, a raczej ogólnego samopoczucia nie było duże — nadal żyłem przecież w swoim bogatym świecie snu na jawie — to jednak zubożenie kontaktów społecznych, przede wszystkim z dziewczętami, nie pozwalało na zbudowanie szerokiej sieci społecznej. Od razu pogrążałem się w wiedzy specjalistycznej, której nikt nie miał, dlatego nie miałem za bardzo o czym rozmawiać, na żaden temat nie potrafiłem nic sensownego powiedzieć. Wyobcowanie i alienacja były stale w moim życiu dominujące, choć nie do tego stopnia, żebym dopuszczał się jakichś czynów aspołecznych. Nigdy nie złamałem prawa, ale jednocześnie nie mogłem pochwalić się specjalnymi dobrymi czynami dla innych. Dopiero zaraz po podjęciu leczenia pojechałem na obóz z osobami niepełnosprawnymi fizycznie.
W szkole nie brałem prawie udziału w zajęciach pozalekcyjnych, nie działałem w żadnych stowarzyszeniach, nie miałem bliskiej przyjaciółki. Byłem „z boku”, jakby na marginesie. Nieśmiałość powodowała, że czułem się gorszy: brzydszy, z odstającymi uszami, zbyt wydatnym nosem, które w wyobraźni urastały do kosmicznych rozmiarów. Bardzo chciałem mieć dziewczynę, w związku z tym myśli o zostaniu duchownym nie były u mnie stałe. To, że się pojawiły na chwilę gdzieś przed trzydziestką, w kilka lat po rozpoczęciu leczenia, świadczy raczej o normie niż jakiejś anomalii.
Przechodziłem bez specjalnych braw z klasy do klasy, nauczyciele widzieli, że zostanę humanistą, a nie przyrodnikiem. Szkoła jednak jest „odpowiedzialna” częściowo za chorobę. Urodziłem się w wyżu, klasy były przepełnione, nauczyciele traktowali nas trochę bezosobowo, brakowało ciągle tak cennego podejścia indywidualnego. Szkoła uczyła rzeczy nie zawsze potrzebnych w codziennym życiu. Dominujące podejście encyklopedyczne, przejęte ze szkół wyższych wyrażało się w nastawieniu ilościowym: nauczyć wszystkiego i pobieżnie. Encyklopedyzm z dominującymi podziałami między dziedzinami obecnie został zastąpiony jeszcze gorszym eklektyzmem, w którym miesza się wszystko ze wszystkim.
Szkoła „odpowie”, że nie miała pieniędzy, a za program odpowiadają ludzie z kuratorium. Spadek po komunizmie, powołującym się na Woltera, ale nic nie mającym wspólnego z oświeceniowym obyciem światowym, odczuwać będzie Polska jeszcze długo. Jak jednak mają nauczyciele porządnie uczyć, kiedy czasem sami nie umieją materiału i nie mają potrzebnej wiedzy psychologicznej. Doświadczony psycholog jest w stanie wyłapać początki schizofrenii. Nauczyciele mieli na to kilka lat. Musiałem pobierać korepetycje, żeby zdać zadania matematyczne. Mało brakowało, a byłbym nie dopuszczony do matury z powodu niezrozumienia rachunku prawdopodobieństwa, a na egzaminie do liceum prywatnego nie potrafiłem rozwiązać prawie żadnego zadania.
Od początku uczono nie tego, co potrzebne w życiu, ważne z punktu widzenia pracodawców i potrzeb rynku pracy. Czas spędzony w szkole poza jakąś wiedzą szczątkową można uznać za stracony. W szkole każdy miał wiedzieć dużo, zasadniczo to samo, z tego samego źródła, czyli z ust nauczyciela i z podręcznika. Nie uczy się — by ograniczyć się do znanej mi humanistyki — potrzebnych rzeczy: logiki, podstaw filozofii, religioznawstwa, historii idei, psychologii, historii nauki i dziejów myśli, a jeśli mówi się o znanych postaciach to w sposób pomnikowy. Zamiast na religii uczyć historii chrześcijaństwa, mówi się co wolno, a czego nie wolno. Nie mówiąc już o pokazywaniu wzorów dobrego życia czy podstawach ekumenizmu. Na języku polskim — by ograniczyć się do znanej dziedziny — uczy się wszystkiego, tylko nie poprawnego komponowania tekstów czy czytania ze zrozumieniem.
Szkoła podstawowa w Polsce — odważę się na uogólnienie — nie przygotowuje tak naprawdę do życia, nie uczy samodzielnego i krytycznego myślenia, umiejętności rozwiązywania problemów, pokonywania kryzysów osobistych, zdolności do kierowania zespołem i pracy w grupie, umiejętności interpersonalnych, potrzebnych do kariery zawodowej i osiągnięcia sukcesu. Nie mówię już o zdolności do empatii, bez której nie sposób tworzyć satysfakcjonujące związki z ludźmi. Szkoła utrwalała zmieniający się szalenie szybko świat, tworzyła sztuczne podziały między dziedzinami wiedzy, między specjalistami, nie mogącymi się ze sobą dogadać, wyznaczała nie istniejące granice, powodując, że nie zostałem przygotowany do radzenia sobie w życiu.
Liceum
Nie lepiej było w liceum, które z trudem skończyłem. Nauczyciel nie wychowuje już dziś uczniów, nie zachwyca sobą, nie chce być wzorem, nie interesuje go etyka i sfera wartości. Nauczyciel odrabia swoje w 45 minut, jakoś zapełnia ten czas, gra swoją rolę. Sam nierzadko nie jest w stanie powiedzieć, gdzie leży prawda, a co jest nieprawdą, co jest rzeczywiste, a gdzie istnieje umowa. Nauczyciel nie chce być ekspertem, powiela pewien schemat przejęty ze studiów wyższych. Tymczasem te same od lat notatki nie mogą nadążyć za światem, w którym większa część wiedzy, zwłaszcza przyrodniczej co roku się dezaktualizuje, a jej gigantyczny przyrost wymusza ścisłą specjalizację, z drugiej strony niekiedy posuniętą zbyt daleko. Szkoła nie uczy jak docierać do informacji istotnej, dlatego nie sądzę, żeby obecny Internet był jakoś szczególnie pomocny w nauczaniu. Liceum nic mi właściwie nie dało, podobnie jak szkoła podstawowa. Powie, ktoś, że szkoła podstawowa winna nauczyć pisać, czytać i liczyć. Zgoda, ale w sytuacji poznawczego potopu wiedzy nie sposób ograniczyć się do nauki podstawowych umiejętności, bo za mało czasu będzie potem, by zostać dobrym specjalistą w swojej dziedzinie. Najlepsi specjalizują się niejako „od początku”, nie zajmują się tym, czego i tak nie zrozumieją i co im nie potrzebne.
Zalewanie dzieci wiedzą, wprowadzanie niezdrowej rywalizacji, prowadzącej do zwycięstwa niekoniecznie mądrych, ale silniejszych, może się źle skończyć, także w wymiarze społecznym. Za mojego dzieciństwa nie było sytuacji, że dziecko z jednego zajęcia jedzie na kolejne, będąc aktywnym cały czas. Zarzucano nas niepotrzebnymi, zbyt szczegółowymi informacjami, nie bacząc, że każdy ma inny próg przyswajalności. Przepełnienie pamięci kończy się zagubieniem wśród informacji.
Mój umysł nie mógł poradzić sobie z tym wszystkim, dlatego uciekał w siebie. Uczyłem się głównie z zeszytu, a nie podręcznika, bo były źle skonstruowane. Umysł bombardowany informacjami z czasem programuje się tak, że zaczyna działać chaotycznie, przepuszczając przez filtr tylko informacyjny szum. W schizofrenii nie jest tak, że filtr nie działa — hamowanie zmienia się z blokowania informacji mało ważnych w selekcję ważnych. Żeby pozostać przy działce polonistycznej: nie wiem, kto układa tak zwany kanon lektur, zawsze dyskusyjny, ale jedno jest pewne — ci, co go układają z powodzeniem osiągają efekt, którym jest oduczenie czytania. Zarzucając umysły czytelników niepotrzebną literaturą, powodują nie tylko, że uczniowie nie czytają, ale że zaczynają czytać niewłaściwe lektury. Tylko wyjątkowa pycha polskiej duszy każe omijać wielką literaturę światową, a promować słabą literaturę polską. Zamiast czytać Mickiewicza, czyta się niedojrzałą prozę, przygotowując rozstanie młodych czytelników z jakąkolwiek literaturą. Dopóki nie zacznie się nauki umiejętności selekcji informacji istotnych i nieistotnych, szkoła będzie cierpieć na zaściankowość.
Jednak zmianę w edukacji trzeba zacząć od zmiany paradygmatu metodycznego w szkołach wyższych. Trzeba dziś uczyć, jak się uczyć i rozwijać oraz uczyć, jak nauczać i szkolić. Najpierw dobrze się nauczyć, a potem zabierać się do niesienia pochodni oświaty. Tyle gwoli „edukacyjnych” przyczyn mojej choroby.
Jeśli weźmiemy pod uwagę okres tzw. prodromalny (objawy zwiastunowe), to okaże się, że początków schizofrenii w moim życiu można dopatrywać się w dzieciństwie, od momentu pójścia do osiedlowej, przepełnionej szkoły. Tam powoli stałem się kimś, kogo nazywa się nieładnie „kozłem ofiarnym”, byłem szykanowany, czasami nawet bity, wyśmiewany. Nie mogłem w takich warunkach się rozwijać, więc zmieniałem szkoły, wyjechałem za granicę, ale tam nie znalazłem wspólnego języka z rówieśnikami.
Nie miałem szczególnych zainteresowań, jakiejś pasji czy konkretnego hobby. Poza lekcjami nie brałem udział w żadnych zajęciach, częściowo z powodu apatii, jak z drugiej strony również nadpobudliwości, a częściowo z powodu przeciętnego poziomu dochodów w mojej rodzinie. Trudny okres transformacji ustrojowej w kraju zbiegał się w czasie z dojrzewaniem.
Ledwie nadążałem z czytaniem obowiązkowych lektur, zresztą uznając je za nudne. Dopiero z czasem przyszła świadomość, że pewne teksty kultury należy przyswoić. Tekstem kultury są nie tylko książki, ale również inne wytwory artystyczne. Nie było w moim dzieciństwie jeszcze filmów DVD, w latach 80. pojawiły się dopiero pierwsze magnetowidy, długo czekaliśmy na telefon stacjonarny, o komórkach, MP3, domowym kinie nikomu się nie śniło. W radiu i telewizji było parę programów, nie trudno o wybór (w przeciwieństwie do obecnych czasów), ale i oferta kulturowa bywała raczej uboga. Nie chodziłem do teatru czy filharmonii, czasem do kina, zwykle na filmy sensacyjne. W wieku 12 lat zacząłem za to regularnie czytać prasę — czytałem wszystko, co przynosiły wydania codzienne. Potem zrozumiałem, że większość informacji w prasie się powtarza.
W sumie życie do momentu leczenia było nieciekawe, wręcz nudne i banalne. Nie uczestniczyłem w buncie nastolatków, poza demonstracjami i utarczkami z milicją na manifestacjach w Krakowie w czasie strajków pod koniec lat osiemdziesiątych. Ominęły mnie subkultury młodzieżowe, nieodpowiednie towarzystwo, narkotyki, alkohol. Nie miałem także zdrowia na normalny bunt, ponieważ, żeby się buntować, trzeba mieć na to siły i zdrowie. Piszę o tym wszystkim na razie ogólnie, by nie stwarzać wrażenia, że schizofrenia jest „ciekawa”, że to fajnie słyszeć głosy i mieć niezwykłe „wizje” i natchnienia. Najpiękniejsze jest zdrowie, sprawy konkretne, praktyczne, materialne oraz zdrowe uczucia. Bardzo mądry bliski mi człowiek powiedział kiedyś, że piękne nie są iluminacje i podobne sprawy, ale detal, szczegół, subtelny odcień. Moje życie pochłonęło tedy naiwne filozofowanie, teoretyzowanie, ponieważ myślałem, że spekulacja to jedyna droga poznania, podczas gdy jest nią głównie uważna obserwacja. W pewnym momencie, już w czasie poprawy, zacząłem odczuwać długo przyhamowany pęd poznawczy. Kompleksowe leczenie zmienia nie tylko nastrój i nie tylko dodaje energii. Niektóre leki rozjaśniają horyzonty, poprawiają funkcje poznawcze, zwłaszcza pamięć operacyjną, której zaburzenia część badaczy uznaje za podstawowe w tej chorobie.Nieszczęsny rok ’91
Początkowo pierwsze objawy, które pojawiły się u mnie w wieku piętnastu lat wyglądały na głęboki zespół natręctw myślowych, potem, jak powiedziałem pojawiła się depresja. Początek wielkiego wysiłku, jakim jest dojrzewanie zbiegł się w czasie z pierwszymi niepokojącymi sygnałami, że coś zaczyna się dziać w młodej psychice. Te sygnały nie były widoczne w zachowaniu ani w wypowiedziach, nawet dla mnie samego stanowiły zagadkę i nowość, której nie byłem w stanie pojąć, dlatego też nie zwierzałem się nikomu, nawet bliskim, traktując psychikę jako coś intymnego. Brak wglądu zamknęły mi drogę do wcześniejszego leczenia, co początkowo było szokiem do tego stopnia, że zacząłem żałować, iż tak późno przyszła pomoc. Ale z czasem zrozumiałem, że skoro zachowywałem się jakoś w granicach normy, tedy mimo dokuczliwości objawów nie były one jeszcze tak głębokie, by wymagały poważnej ingerencji w umysł, jaką stanowi farmakoterapia. Inaczej: mimo ciężkich objawów istniały jakieś enklawy zdrowia, ponieważ wydaje się, że coś jest zdrowego w tej wielkiej i niekiedy efektownej chorobie. Widziałem, słyszałem, wszystkie zmysły działały normalnie, może nie odczuwałem radości, ale nie przeżywałem też silnych halucynacji. Byłem na pewno wycofany do tego stopnia, że wstydziłem się siebie, wyglądu, wystąpień, wszystkiego, co musiałem robić w przestrzeni publicznej. Będzie o tym mowa.
Natrętne myśli przypominały głęboki zespół natręctw do tego stopnia, że pierwsze diagnozy szły w tym kierunku i otrzymałem leki przeciwdepresyjne, które podniosły wprawdzie obniżony nastrój, jednakże równocześnie nasiliły „dręczące mnie myśli”, jak wtedy określałem objawy. Dopiero po takiej reakcji na leki dostałem środki przeciwpsychotyczne.Natrętne myślenie
Ale najpierw minęło wiele lat (dokładnie dziesięć) zmagania się z natrętnymi myślami, początkowo ocenianymi bardzo krytycznie, co spowodowało, że podejmowałem walkę z nimi, ale zarazem przeżywałem ogromne poczucie winy, ponieważ myśli te traktowałem jako „złą” część siebie samego, jako swoje myśli, przez nikogo nie nasłane, nie pochodzące z zewnątrz, lecz „z serca”. Dlatego też mimo tej batalii za każdym razem, gdy myśli „atakowały”, czułem się winny ich wystąpienia, nie rozumiejąc (bo nie jestem psychologiem, a choroba zaburza krytycyzm), że są to pewne automatyzmy psychiczne i że spowiadanie się z ich obecności nie miało najmniejszego sensu, poza tym, że po każdorazowym takim „oczyszczeniu” czułem jakby ulgę.
Zdobywszy wiedzę, odrzucono w zasadzie poglądy o nadprzyrodzonych przyczynach chorób psychicznych. Przypomnijmy tylko, że w starożytności padaczkę uznawano powszechnie za święte szaleństwo, zsyłane przez bogów, a stare przysłowie mówi, że największą karą, jaką bogowie mogą zesłać na człowieka jest pozbawienie go rozumu. Dziś jednak wraca co jakiś czas zainteresowanie parapsychologicznymi podstawami chorób „duszy”, cokolwiek miałyby one oznaczać. Nie wydaje się słuszne odrzucanie w całości takich poglądów w sytuacji, kiedy nauka nie zna odpowiedzi na pytania egzystencjalne, jakie stawia człowiek. Jednak nie wolno popadać w obskurantyzm i zalecać jedynie modlitwy, gdy osoba kwalifikuje się ewidentnie do konsultacji psychologiczno-psychiatrycznej.
Relacje między psychiatrią a innymi dziedzinami wiedzy są złożone. Szczególnie w pewnych okresach istniało napięcie między naukami humanistycznymi, zwłaszcza psychologią, filozofią egzystencjalną i teologią z jednej a psychiatrią z drugiej strony. Oskarżano się wzajemnie: z jednej strony o idealizm, z drugiej o redukcjonizm. Filozofia i teologia podkreślały prymat duchowego wymiaru człowieka. Psychiatria akademicka z kolei akcentowała wymiar cielesny, somatyczny i biologiczny, mając ambicje przekształcenia się w naukę ścisłą. Także filozofia w pewnym momencie chciała stać się nauką wzorem nauk przyrodniczych. Wzajemna niechęć psychiatrów, psychologów i teologów powodowała rozdarcie ludzi pomiędzy naukę a religię. Istnieją głębokie związki wszystkich nauk, ponieważ rzeczywistość, choć złożona, skomplikowana i wielopłaszczyznowa stanowi pewną całość, co podkreśla ostatnio medycyna zorientowana humanistycznie i holistycznie, zwracając na przykład uwagę na psychologiczne uwarunkowania chorób somatycznych. Nie ma powodu, żeby dalej istniał konflikt między psychiatrią a religią. Niewątpliwie choroby psychiczne i zaburzenia nerwowe mają związek, choć trudny do wykrycia, z pracą systemu nerwowego, co jednak nie wyczerpuje całej skomplikowanej problematyki chorób psyche.
Takie pojęcia jak „wolna wola”, „dusza” wcale nie muszą być pojęciami pustymi. Choć skojarzenia z pojęciami religijnymi budzą często uśmiech, z jakim patrzymy na coś, co jest przeżytkiem, to jednak takie archaiczne słowa nie muszą być bezprzedmiotowe. Archaiczność i nieostrość pojęcia „duszy” budzi opór; naturalny w epoce, której hasłem naczelnym są pragmatyzm, wydajność, racjonalizm czy empiryzm. To, co niemierzalne budzi niechęć, bo nie pozwala się operacjonalizować, jednakże nikt nigdy nie udowodnił, że jedynym wymiarem życia człowieka jest wymiar somatyczny. Jest on warunkiem koniecznym życia w rzeczywistości, ale nie wystarczającym. Filozofia pozytywistyczna i scjentyzm dawno ukazały, jeszcze w czasie swojego „tryumfu” liczne ograniczenia. Sprowadzanie człowieka zarówno do czystej świadomości, nie „zabrudzonej” aspektami cielesnymi, jak i do ciała czy — co gorsza — mechanizmu prowadzi donikąd. „Duchowy wymiar” nie musi oznaczać oderwania od rzeczywistości. Nie musi być równoznaczny z nastawieniem na ezoteryczną sensację. „Duch” w człowieku nie jest zamknięty, jak homunkulus w mózgu. Stanowi coś innego, o czym szczegółowo pisał Jan Trąbka w książce „Dusza mózgu”, wskazując, że choć dusza jest — być może — śmiertelna, to bywa, że stanowi ona fakt niemal „namacalny”.
Nie dysponując innymi narzędziami opisu (poza publikacjami naukowymi), zwróciłem się do własnej pamięci, wspomnień z dzieciństwa, obecnej świadomości, próbując rekonstruować przeszłe doświadczenia chorobowe. Rekonstrukcja w odniesieniu do historii — czy to będzie historia osobista czy historia literatury, języka, nauki — jest czasami jedynym wyjściem z mnogości hipotez, domyślników, błądzenia po omacku w mrokach tego, co Było. Dlatego będąc już zdrowym — przynajmniej jeśli chodzi o tzw. zdrowie objawowe, podstawowy poziom zdrowia jako stanu braku wyraźnych objawów — nie potrafię wczuć się dokładnie w dawne przeżycia, bo ich już nie ma. Co najwyżej mogę je opisać z dystansu czasowego, stając jakby obok siebie, z zewnątrz, tak jakbym opisywał inną osobę.Diagnoza w psychiatrii
Schizofrenia to prawdopodobnie zespół chorób, jak to dziś określa psychiatria, która zaczyna dostrzegać pewne związki między zaburzeniami psychicznymi. Diagnostyka w psychiatrii stanowi proces rozciągnięty w czasie, a zbudowane przez lekarzy specjalistów klasyfikacje, terminologia, kategorie (często budzące lęk samym brzmieniem, ale i niekiedy uspokajające) oddają bardziej scjentystyczny ideał nauki pewnej, w której wszystko jest na swoim miejscu. Dziś postrzega się człowieka jako całość psychofizyczną, dostrzega związki między chorobami somatycznymi a psychiką. Amputacja duchowości w scjentystycznie zorientowanym paradygmacie racjonalistycznym pomijała niepotrzebnie fakt, że zawsze choruje cały człowiek, a na chorobę wpływ ma wiele czynników, począwszy od genetycznych do środowiskowych. Definicja „choroby psychicznej” może być tedy scjentystycznym złudzeniem epoki, w której traktowano chorobę jako autonomiczne zaburzenie oderwanych od siebie i niezależnych części. Może też rzeczywiście istnieje coś takiego jak „choroba psychiczna” w sensie jakiejś podstawowej pra-choroby, z której wywodzą się pochodne zaburzenia i choroby niejako wtórne względem tej fundamentalnej. Tego właściwie nie wie nikt.
Diagnoza w psychiatrii jest tedy w pewnym sensie „umową”, która ma charakter hipotetyczny, roboczy i tymczasowy. Wszystkie diagnozy to terminologia i nazewnictwo, brzmiące naukowo, zatem spełniające rolę wyjaśniającą, klasyfikującą i porządkującą, czyli służącą zapewnieniu pacjentowi spokoju. Niepisany przekaz zawarty w każdego rodzaju diagnozie może brzmieć: „wiemy, że cierpisz, ale wiemy, co to jest i jak się to leczy, a jesteś w tym cierpieniu jednym z wielu podobnych Tobie pacjentów, których mamy pod opieką.” Diagnoza zatem trochę maskuje niedostatek (bo nie zupełny brak) obecnego stanu wiedzy psychiatrycznej. Ale z drugiej strony są wyraźne różnice między różnorodnymi zaburzeniami psychicznymi, objawami, stąd konieczność odróżniania jednych od drugich, ponieważ inaczej leczy się OCD, inaczej psychozy, a jeszcze inaczej zaburzenia osobowości.
Zanim postawi się diagnozę choroby, jaką są zaburzenia schizofreniczne próbuje się ustawić diagnozę bliżej kręgu depresyjno-nerwicowego, potem stopniowo przechodzi się do możliwości wystąpienia psychozy schizofrenicznej. Trzeba przy tym wykluczyć zaburzenia schizoafektywne czy psychozę maniakalno-depresyjną. Nie każda psychoza musi oznaczać schizofrenię. Znam osoby, u których występują jedynie zespoły objawów pozytywnych, którym nie towarzyszą objawy negatywne i wyraźna dezorganizacja funkcji psychicznych. Funkcjonują dobrze w życiu codziennym, mając rozbudowane urojenia, łagodzone lekami neuroleptycznymi. Przeżywają dostosowane do treści urojeń negatywne emocje, wykazują czasem przyspieszony tok myślenia i wzmożoną gadatliwość. Nie ma jednej „schizofrenii” — jest ich tyle, ilu pacjentów, nie wszyscy są zdiagnozowani, nie wszyscy leczeni, część jest leczona nieodpowiednio — niewłaściwymi lekami lub ich dawkami albo nieregularnie. Istnieje zjawisko „nadmiernej neuroleptyzacji”, ale są sytuacje, kiedy włącza się leki zbyt późno lub podaje zbyt krótko. Może też być na odwrót.Historia schizofrenii
Ponad stuletni rozwój myśli psychologicznej pozwala już na weryfikację zebranych danych szczegółowych z zakresu badań nad psychozami z obszaru schizofrenii. W niniejszej książeczce chciałbym zaproponować moje widzenie tego, czym są zaburzenia psychiczne, opierając się na własnych doświadczeniach z przebiegu zaburzeń psychotycznych, które trwały u mnie co najmniej przez kilkanaście lat.
Rozwijająca się intensywnie psychologia i psychiatria, a także psychofarmakologia (coraz skuteczniejsza) pozwoliły dokonać zwrotu biologicznego w kierunku psychologii biologicznej, dopatrującej się genezy chorób psychicznych w wadliwie funkcjonującym systemie nerwowym. Obecnie dominuje farmakologiczne podejście w terapii psychoz i depresji, choć nadal trudniej jest pobudzić pacjenta apatycznego niż uspokoić pobudzonego.
Moje poglądy na choroby psychiczne z obszaru schizofrenii „zawdzięczam” uzyskanemu „wglądowi” we własne procesy psychiczne. Ten „wgląd” umożliwia mi zrozumienie faktu, że w tym całym szaleństwie jest jakaś metoda. Irracjonalność choroby psychicznej, niegdyś wywołująca lęk, a co za tym idzie społeczną eliminację chorych, może posiadać ukrytą logikę. Nawet jeśli cała moja wiedza o schizofrenii, wynika z intuicji, nie widzę powodu, żeby z góry negatywnie przesądzać o niemożliwości poznania własnego zaburzenia.
Choroby psychicznej, zwłaszcza lekkiej, nie widać z zewnątrz. Zaburzenia zachowania, wyraźne w psychozach, są w okresie prodromalnym, często zwiastującym psychozę, prawie nieuchwytne dla otoczenia, będąc rozpoznawalnymi jedynie dla doświadczonego klinicysty. Gdy zaburzenie osiągnie pewien próg, staje się widoczne dla otoczenia, co ma logiczne wytłumaczenie. Otoczenie widząc, że zachowanie i myślenie chorego się zmieniło może wcześnie zainterweniować, a im wcześniejsze wykrycie choroby, tym lżejsza i szybsza remisja, powrót do codzienności i pracy zawodowej, a także właściwych relacji z ludźmi. Najbardziej w chorobach psychicznych boli chyba samotność i niemożliwość dawania innym tego, co w chorym najlepsze.
Wyleczenie ze schizofrenii jest możliwe jak dotąd u 70% chorych, ponieważ około 30 % z poddanych terapii nie reaguje na leki lub też reaguje na nie zbyt słabo. Wspieranie farmakoterapii innymi, nie farmakologicznymi formami terapii ma zatem wielki sens. Nawet jednak wśród tych 70% pacjentów nie wszyscy odzyskują pełne zdrowie. Wraca ono do stanu sprzed choroby tylko u 1/3 wszystkich pacjentów. Około 1/3 pacjentów niestety nie da się na razie pomóc, ich stan psychiczny stale się pogarsza, na co ma wpływ wiele czynników.
Zajmiemy się teraz poszczególnymi objawami zaburzeń psychicznych, traktując schizofrenię jako zespoły heterogenicznych zaburzeń. Nie mam jednak kompetencji, by rozstrzygać, czy objawy schizofrenii to jedna choroba o wielu czynnikach wyzwalających czy też kilkanaście różnych chorób, mających wspólne podłoże. Wśród specjalistów trwa na ten temat dyskusja.
Wczesny początek choroby i późne wykrycie (diagnoza, leczenie), a także płeć męska to czynniki rokujące zwykle (ale nie zawsze) niekorzystnie. Im gorsze funkcjonowanie społeczne przed fazą aktywnych objawów, tym trudniejsze leczenie, wolniejszy i ograniczony rozwój osoby, zubożone formalnie i treściowo wypowiedzi oraz kontakty społeczne, przewaga symptomów negatywnych. Przed fazą ostrą zwykle kilka lat trwają objawy „prodromalne”, dyskretne, niewidoczne ani dla chorego ani dla otoczenia, które nie widząc pogarszającego się stanu psychicznego nie może nic zrobić, żeby zapobiec psychozie.
Pojęcie „schizofrenii”, wokół którego narosło wiele kontrowersji, zawdzięczamy Eugene Bleurerowi, duńskiemu psychiatrze, który obserwując chorujących umysłowo z diagnozą „dementia praecox” (termin szwajcarskiego lekarza, Emila Kraepelina tłumaczony jako „otępienie wczesne”), spostrzegł, że wbrew temu, co sądził Kraepelin, w chorobie tej nie zawsze musi występować degradacja intelektualna. Obecnie wiemy, że intuicja Bleurera była słuszna, kiedy zdecydował się zastąpić pojęcie „dementia praecox” terminem „schizofrenia” (gr. schizo — rozszczepiam; frenos — umysł, serce). Schizofrenia nie jest chorobą, w której zawsze i wszędzie następowałby proces degradacyjny. Objawy z czasem nie zawsze narastają, lecz utrzymują się na tym samym poziomie, a w większości przypadków znacznie się zmniejszają, zwłaszcza dziś, w nowoczesnym, kompleksowym podejściu, polegającym na połączeniu terapii środowiskowych, psychoterapii i interwencji farmakologicznych.
Bleurer zauważył tedy ważną rzecz: proces chorobowy nie ma charakteru zwyrodnieniowego, jak to się dzieje na przykład w wielu chorobach neurologicznych. Podkreślił w swojej nowej nazwie fakt, że w tej chorobie dochodzi do jakiegoś rozszczepienia. Nie bardzo wiadomo było — poza ogólnym wyczuciem — co tak naprawdę jest w schizofrenii rozszczepione. Na własnym przykładzie spróbuję przyjrzeć się zjawisku rozszczepienia, by spróbować pokazać, w jakich sferach życia psychicznego ma ono miejsce. Jednak będą to jedynie — jak w każdej nauce humanistycznej — jedynie hipotezy.
Historia schizofrenii jest jednak starsza niż terminologia Bleurera. Część badaczy sądzi, iż znana dziś postać tej — jak się ją dawniej nazywało — „królewskiej choroby” sięga co najwyżej XVIII wieku, czyli stulecia rewolucji przemysłowej, które rozpoczęło przyspieszenie tempa cywilizacji, co wyzwalało większy stres. Stres może prowadzić nie tylko do nerwic, depresji, ale u osób bardziej wrażliwych być może wywoływać psychozy.
Odmienna grupa badaczy za pierwsze historyczne relacje o schizofrenii uznaje ewangeliczne opisy wyrzucania z „opętanych” złych demonów. Uznają, że prawdopodobnie u tych chorych dominowały wtedy zespoły objawów pozytywnych: głosy, urojenia prześladowcze („przyszedłeś nas zgubić”), izolacja społeczna („wyszli z grobów”), poczucie nadludzkiej siły (musiano ich wiązać łańcuchami), agresja. Ten niejako archetypowy obraz chorego na długo utkwił w świadomości społecznej i zadecydował o błędnym rozumieniu schizofrenii jako chorobie o odcieniu psychopatycznym. Chorzy nie są bardziej niebezpieczni dla otoczenia niż przeciętne osoby zdrowe. Nie pragną też odosobnienia, lecz wręcz przeciwnie — czują zwiększoną potrzebę bliskości, lecz w obliczu trudności w relacjach uciekają w siebie (autyzm) lub w urojenia. Wydaje się, że trudno dziś zdefiniować, na co chorowali owi „opętani”. Była to inna kultura, inny czas historyczny, inna mentalność, co razem w połączeniu z silną religijnością nadawało zjawiskom naturalnym silny odcień nadprzyrodzoności.
Statystyki
Na schizofrenię zapada w ciągu życia około 1% ludzi w populacji. Ryzyko zachorowania przez zdrowego osobnika wynosi zatem 1% (jedna osoba na sto). Jest to jak się wydaje czynnik inwariantny, niezależny od zmiennych kulturowych, religijnych i społecznych. Przyjmuje się, że w Polsce choruje około 380 tys. kobiet i mężczyzn (rzadziej dzieci i osób starszych), na świecie zaś od 20—40 milionów. Schizofrenia jest jedną z psychoz, przy czym stanowi jedynie pewien odsetek zaburzeń psychotycznych. Jeśli wziąć pod uwagę inne, nieschizofreniczne psychozy (psychozy reaktywne, o podłożu organicznym, intoksykacyjne i inne), wtedy w Polsce liczba chorych wrasta do około 1 miliona. Z tej liczby objętych leczeniem, nie zawsze właściwym, pozostaje co najwyżej połowa. Sporo osób nie jest nawet zdiagnozowanych.
Statystycznie rzecz ujmując schizofrenia nie jest chorobą rzadką. Przykładowo choroba dwubiegunowa afektywna (zwana dawniej cyklofrenią lub psychozą maniakalno-depresyjną) dotyka jedną osobę na 200 (0,5 %). Częstsze są natomiast nerwice, dotykające około 20—35 % społeczeństwa oraz depresja jednobiegunowa (10—20 %). Niektórzy psychiatrzy są zdania, że każdy człowiek żyjący w obecnych czasach przynajmniej raz w życiu znajdzie się w sytuacji kryzysowej, niekoniecznie zapadając na psychozę, jednak wymagając wtedy konsultacji specjalistycznej.
Fakt, że rozkład statystyczny schizofrenii pozostaje równomierny świadczyć może, ale nie musi o jej podłożu biologiczno-genetycznym. Schizofrenię wykryto również u Indian i występuje ona zapewne także u innych ludów pierwotnych. Czynniki psychologiczne byłyby tedy wtórne i występowałaby na tle pierwotnych zmian funkcji mózgu, wzmacniając na zasadzie sprzężenia zwrotnego objawy. Istnieje jednak również pogląd, że czynnikiem wywołującym schizofrenię jest stres środowiskowy, który nakłada się na wrodzoną „podatność na zranienie”. Innymi słowy, w schizofrenii działa czynnik ludzki — może nim być izolacja przez rówieśników czy problemy rodzinne. Jednak czynnik ten musi trafić na wrodzoną wrażliwość.Droga do zdrowia
Urodziłem się w 1976 w Krakowie, otrzymałem maksymalną ilość punktów w skali zdrowia (Agpar). Przez kilkanaście lat czułem się dobrze, jednak — jak obecnie widzę — już w dzieciństwie pojawiały się pierwsze objawy, które nie były widoczne ani dla mnie, ani dla otoczenia (rodziny czy szkoły). Nie osiągałem wtedy żadnych szczególnych wyników w nauce, bo zwłaszcza nauki ścisłe były dla mnie zbyt trudne. Pierwszymi objawami były utrudnione kontakty społeczne, zwłaszcza z niektórymi rówieśnikami, a także obniżone zdolności w przedmiotach przyrodniczych (szczególnie w matematyce czy fizyce). Miałem kłopoty z koncentracją uwagi przez dłuższy czas, nie lubiłem dłużących się w moim odczuciu lekcji, w domu nie mogłem usiedzieć nad książką, co widać było w przeciętnych wynikach. Pojawiały się także problemy z koordynacją ruchowo-motoryczną, nasilone poczucie niższości, kompleksy, głęboki introwertyzm, czasami zachowania autystyczne, brak spontaniczności i naturalności, tendencje do zamykania się we własnym świecie.
Gdy nadszedł czas zmiany szkoły i wyboru nowej, w ostatniej klasie szkoły podstawowej w wyniku stresu po nie zdanym egzaminie do renomowanego liceum prywatnego rozpoczął się trwający długo proces chorobowy. Początkowo (1991) odczuwałem absurdalne, automatyczne myśli natrętne, którym na szczęście nie towarzyszyły natrętne czynności (np. wielokrotne mycie rąk, występujące w prawdziwej nerwicy natręctw). Objawy rzekomej nerwicy (maskującej psychozę) są częstym symptomem zwiastunowym w przed psychotycznej fazie życia. Myśli natrętne budziły ogromne poczucie winy, bo uderzały we wzmocnioną wtedy religijność i były odbierane jako własne, co odróżnia je od typowych już schizofrenicznych urojeń, zwykle odczuwanych jako cudze, np. „przesłane” przez kogoś. Te pojawiły się już później w centralnym momencie chorowania. Cechą natręctw jest to, że wobec nich człowiek odczuwa krytycyzm, walczy z nimi, stara się je jakoś odsunąć, zwykle bezskutecznie, albo na krótki czas, po czym wracają one z jeszcze większą siłą. Jedna z proponowanych terapii myśli natrętnych, pojawiających się wbrew woli chorego to terapia odważnego stawienia czoła takim myślom, polegająca na tym, że mimo dużego lęku chory zmuszany jest przez terapeutę do wytrzymania tego napięcia. Paradoksalnie, im większy opór wewnętrzny chorego, czyli wypieranie treści obsesji do podświadomości, tym mniejszy skutek terapeutyczny. Im mniejszy opór, im bardziej człowiek stara się dopuścić obsesję poza cenzurę wewnętrzną, tym mniejszą siłę „rażenia” one mają.
Po dwóch latach (1993) pod koniec II klasy liceum do pierwotnych objawów pozornie nerwicowych przyłączyła się duża depresja, podczas której czułem bezsens swojego życia, życia innych ludzi i istnienia całego świata. Do tej depresji dołączyły po paru miesiącach urojenia prześladowcze i urojenia odsłonięcia (ugłośnienie myśli), polegające na tym, że czułem się jakby „przezroczysty” dla innych, którzy mogli w moim mniemaniu „zobaczyć”, o czym myślę. Walcząc na przemian z depresją i urojeniami, dotrwałem tak do matury i zdałem na studia polonistyczne, bo nie byłem w stanie przygotować się do bardziej praktycznych studiów. Wciąż nie leczony dotrwałem jakoś do ostatniego roku studiów, w trakcie których (jeszcze bez leczenia) w roku 1998 na trzecim roku przeżyłem czasowe ustąpienie prawie wszystkich objawów i mogłem skupić się na nauce oraz praktykach nauczycielskich. Niestety ta poprawa się skończyła i w rok później pojawiły się coraz silniejsze urojenia, tym razem poważne (urojenia owładnięcia). Dlatego w roku 2000 zdecydowałem się na pierwszą w życiu wizytę u specjalisty psychiatry, najpierw prywatnie, a następnie w bezpłatnej poradni studenckiej w Krakowie.
W latach 2000 — 2007 trwało spóźnione, momentami dramatyczne leczenie. Pierwsze stawiane przez specjalistów diagnozy szły w kierunku depresyjno-lękowym (także na podstawie testów), dopiero po pierwszej hospitalizacji jesienią 2000 postawiono diagnozę schizofrenii paranoidalnej.Dzieciństwo
Przez około pół roku wychowywany byłem bez matki, która zachorowała wkrótce po moim urodzeniu. Oddany pod opiekę do babci, nie miałem potrzebnego do prawidłowego rozwoju kontaktu z matką. Myślę, że to głownie przyczyniło się do mojej schizofrenii (moi bracia są zdrowi). Od początku życia miałem skłonność do przebywania we własnym świecie. Miałem fantazję, bogatą wyobraźnię i tendencje do przebywania w świecie marzeń, zresztą jak każde dziecko.
Nie miałem jednak dobrego kontaktu z moimi rówieśnikami. Stale byłem jakby „w tyle”. Trudno mi było wczuwać się w emocje nawet bliskich osób, a tym bardziej obcych. Niska empatia w schizofrenii to jeden z objawów autyzmu. Typowe dla zaburzeń psychicznych unikanie kontaktu wzrokowego wynikać może z wysokiego poziomu lęku i zaburzeń autystycznych (ale także wrażenia, że inni mogą czytać w myślach).
Najprawdopodobniej leczenie mogło się rozpocząć wcześniej, a już na pewno w wieku 17 lat, kiedy pojawiły się myśli urojeniowe. Niestety, w szkole nie uczy się tak potrzebnych w życiu podstaw psychologii, w mojej rodzinie nikt nie znał się na psychologii. Im później zacznie się terapia, tym dłużej ona trwa, a efekt terapeutyczny jest gorszy.
Jako dziecko nie wykazywałem żadnych szczególnych uzdolnień. Byłem przeciętnym uczniem, lecz mimo to nauczyłem się stopniowo wszystkiego, czego trzeba się nauczyć, by być w miarę samodzielnym obecnie. Zrobiłem nawet prawo jazdy, nauczyłem się grać w szachy i brydża, znam w stopniu podstawowym dwa języki obce. Nie wykazałem żadnych zdolności w naukach matematycznych i przyrodniczych.Szkoła podstawowa
Pierwsze lata szkolne upłynęły tedy na samotności, potęgowanej silnymi od mniej więcej jedenastego roku życia kompleksami. Nadwrażliwość powodowała, że brałem wszystko za bardzo do siebie, co wreszcie przerodziło się na zasadzie wyuczenia w zaburzenia odsłonięcia, kiedy byłem przekonany, że jestem jak gdyby przezroczysty i można mnie przejrzeć na wylot. Z drugiej strony w pewnych chwilach czułem się zupełnie pępkiem świata, wszystko było stworzone dla mnie, a ja miałem wielką misję ratowania świata.
Nabyta pewnego dnia (kiedy? na to pytanie odpowiada dobra psychoterapia) nieśmiałość paraliżowała moje działanie. Wydawało mi się przez większość czasu, że nie mam nic absolutnie do zaoferowania spotykanym codziennie ludziom. W szkole nie interesowałem się tym, czym żyli inni. Inna sprawa, że zainteresowania moich kolegów były z reguły monotematyczne. Ale również w relacjach ze starszymi i młodszymi byłem jakby „sparaliżowany”, nie umiałem wyczuć, co jest w danym momencie adekwatne, zrozumieć czyjś punkt widzenia. Chociaż związane z nieśmiałością obniżenie nastroju, a raczej ogólnego samopoczucia nie było duże — nadal żyłem przecież w swoim bogatym świecie snu na jawie — to jednak zubożenie kontaktów społecznych, przede wszystkim z dziewczętami, nie pozwalało na zbudowanie szerokiej sieci społecznej. Od razu pogrążałem się w wiedzy specjalistycznej, której nikt nie miał, dlatego nie miałem za bardzo o czym rozmawiać, na żaden temat nie potrafiłem nic sensownego powiedzieć. Wyobcowanie i alienacja były stale w moim życiu dominujące, choć nie do tego stopnia, żebym dopuszczał się jakichś czynów aspołecznych. Nigdy nie złamałem prawa, ale jednocześnie nie mogłem pochwalić się specjalnymi dobrymi czynami dla innych. Dopiero zaraz po podjęciu leczenia pojechałem na obóz z osobami niepełnosprawnymi fizycznie.
W szkole nie brałem prawie udziału w zajęciach pozalekcyjnych, nie działałem w żadnych stowarzyszeniach, nie miałem bliskiej przyjaciółki. Byłem „z boku”, jakby na marginesie. Nieśmiałość powodowała, że czułem się gorszy: brzydszy, z odstającymi uszami, zbyt wydatnym nosem, które w wyobraźni urastały do kosmicznych rozmiarów. Bardzo chciałem mieć dziewczynę, w związku z tym myśli o zostaniu duchownym nie były u mnie stałe. To, że się pojawiły na chwilę gdzieś przed trzydziestką, w kilka lat po rozpoczęciu leczenia, świadczy raczej o normie niż jakiejś anomalii.
Przechodziłem bez specjalnych braw z klasy do klasy, nauczyciele widzieli, że zostanę humanistą, a nie przyrodnikiem. Szkoła jednak jest „odpowiedzialna” częściowo za chorobę. Urodziłem się w wyżu, klasy były przepełnione, nauczyciele traktowali nas trochę bezosobowo, brakowało ciągle tak cennego podejścia indywidualnego. Szkoła uczyła rzeczy nie zawsze potrzebnych w codziennym życiu. Dominujące podejście encyklopedyczne, przejęte ze szkół wyższych wyrażało się w nastawieniu ilościowym: nauczyć wszystkiego i pobieżnie. Encyklopedyzm z dominującymi podziałami między dziedzinami obecnie został zastąpiony jeszcze gorszym eklektyzmem, w którym miesza się wszystko ze wszystkim.
Szkoła „odpowie”, że nie miała pieniędzy, a za program odpowiadają ludzie z kuratorium. Spadek po komunizmie, powołującym się na Woltera, ale nic nie mającym wspólnego z oświeceniowym obyciem światowym, odczuwać będzie Polska jeszcze długo. Jak jednak mają nauczyciele porządnie uczyć, kiedy czasem sami nie umieją materiału i nie mają potrzebnej wiedzy psychologicznej. Doświadczony psycholog jest w stanie wyłapać początki schizofrenii. Nauczyciele mieli na to kilka lat. Musiałem pobierać korepetycje, żeby zdać zadania matematyczne. Mało brakowało, a byłbym nie dopuszczony do matury z powodu niezrozumienia rachunku prawdopodobieństwa, a na egzaminie do liceum prywatnego nie potrafiłem rozwiązać prawie żadnego zadania.
Od początku uczono nie tego, co potrzebne w życiu, ważne z punktu widzenia pracodawców i potrzeb rynku pracy. Czas spędzony w szkole poza jakąś wiedzą szczątkową można uznać za stracony. W szkole każdy miał wiedzieć dużo, zasadniczo to samo, z tego samego źródła, czyli z ust nauczyciela i z podręcznika. Nie uczy się — by ograniczyć się do znanej mi humanistyki — potrzebnych rzeczy: logiki, podstaw filozofii, religioznawstwa, historii idei, psychologii, historii nauki i dziejów myśli, a jeśli mówi się o znanych postaciach to w sposób pomnikowy. Zamiast na religii uczyć historii chrześcijaństwa, mówi się co wolno, a czego nie wolno. Nie mówiąc już o pokazywaniu wzorów dobrego życia czy podstawach ekumenizmu. Na języku polskim — by ograniczyć się do znanej dziedziny — uczy się wszystkiego, tylko nie poprawnego komponowania tekstów czy czytania ze zrozumieniem.
Szkoła podstawowa w Polsce — odważę się na uogólnienie — nie przygotowuje tak naprawdę do życia, nie uczy samodzielnego i krytycznego myślenia, umiejętności rozwiązywania problemów, pokonywania kryzysów osobistych, zdolności do kierowania zespołem i pracy w grupie, umiejętności interpersonalnych, potrzebnych do kariery zawodowej i osiągnięcia sukcesu. Nie mówię już o zdolności do empatii, bez której nie sposób tworzyć satysfakcjonujące związki z ludźmi. Szkoła utrwalała zmieniający się szalenie szybko świat, tworzyła sztuczne podziały między dziedzinami wiedzy, między specjalistami, nie mogącymi się ze sobą dogadać, wyznaczała nie istniejące granice, powodując, że nie zostałem przygotowany do radzenia sobie w życiu.
Liceum
Nie lepiej było w liceum, które z trudem skończyłem. Nauczyciel nie wychowuje już dziś uczniów, nie zachwyca sobą, nie chce być wzorem, nie interesuje go etyka i sfera wartości. Nauczyciel odrabia swoje w 45 minut, jakoś zapełnia ten czas, gra swoją rolę. Sam nierzadko nie jest w stanie powiedzieć, gdzie leży prawda, a co jest nieprawdą, co jest rzeczywiste, a gdzie istnieje umowa. Nauczyciel nie chce być ekspertem, powiela pewien schemat przejęty ze studiów wyższych. Tymczasem te same od lat notatki nie mogą nadążyć za światem, w którym większa część wiedzy, zwłaszcza przyrodniczej co roku się dezaktualizuje, a jej gigantyczny przyrost wymusza ścisłą specjalizację, z drugiej strony niekiedy posuniętą zbyt daleko. Szkoła nie uczy jak docierać do informacji istotnej, dlatego nie sądzę, żeby obecny Internet był jakoś szczególnie pomocny w nauczaniu. Liceum nic mi właściwie nie dało, podobnie jak szkoła podstawowa. Powie, ktoś, że szkoła podstawowa winna nauczyć pisać, czytać i liczyć. Zgoda, ale w sytuacji poznawczego potopu wiedzy nie sposób ograniczyć się do nauki podstawowych umiejętności, bo za mało czasu będzie potem, by zostać dobrym specjalistą w swojej dziedzinie. Najlepsi specjalizują się niejako „od początku”, nie zajmują się tym, czego i tak nie zrozumieją i co im nie potrzebne.
Zalewanie dzieci wiedzą, wprowadzanie niezdrowej rywalizacji, prowadzącej do zwycięstwa niekoniecznie mądrych, ale silniejszych, może się źle skończyć, także w wymiarze społecznym. Za mojego dzieciństwa nie było sytuacji, że dziecko z jednego zajęcia jedzie na kolejne, będąc aktywnym cały czas. Zarzucano nas niepotrzebnymi, zbyt szczegółowymi informacjami, nie bacząc, że każdy ma inny próg przyswajalności. Przepełnienie pamięci kończy się zagubieniem wśród informacji.
Mój umysł nie mógł poradzić sobie z tym wszystkim, dlatego uciekał w siebie. Uczyłem się głównie z zeszytu, a nie podręcznika, bo były źle skonstruowane. Umysł bombardowany informacjami z czasem programuje się tak, że zaczyna działać chaotycznie, przepuszczając przez filtr tylko informacyjny szum. W schizofrenii nie jest tak, że filtr nie działa — hamowanie zmienia się z blokowania informacji mało ważnych w selekcję ważnych. Żeby pozostać przy działce polonistycznej: nie wiem, kto układa tak zwany kanon lektur, zawsze dyskusyjny, ale jedno jest pewne — ci, co go układają z powodzeniem osiągają efekt, którym jest oduczenie czytania. Zarzucając umysły czytelników niepotrzebną literaturą, powodują nie tylko, że uczniowie nie czytają, ale że zaczynają czytać niewłaściwe lektury. Tylko wyjątkowa pycha polskiej duszy każe omijać wielką literaturę światową, a promować słabą literaturę polską. Zamiast czytać Mickiewicza, czyta się niedojrzałą prozę, przygotowując rozstanie młodych czytelników z jakąkolwiek literaturą. Dopóki nie zacznie się nauki umiejętności selekcji informacji istotnych i nieistotnych, szkoła będzie cierpieć na zaściankowość.
Jednak zmianę w edukacji trzeba zacząć od zmiany paradygmatu metodycznego w szkołach wyższych. Trzeba dziś uczyć, jak się uczyć i rozwijać oraz uczyć, jak nauczać i szkolić. Najpierw dobrze się nauczyć, a potem zabierać się do niesienia pochodni oświaty. Tyle gwoli „edukacyjnych” przyczyn mojej choroby.
Jeśli weźmiemy pod uwagę okres tzw. prodromalny (objawy zwiastunowe), to okaże się, że początków schizofrenii w moim życiu można dopatrywać się w dzieciństwie, od momentu pójścia do osiedlowej, przepełnionej szkoły. Tam powoli stałem się kimś, kogo nazywa się nieładnie „kozłem ofiarnym”, byłem szykanowany, czasami nawet bity, wyśmiewany. Nie mogłem w takich warunkach się rozwijać, więc zmieniałem szkoły, wyjechałem za granicę, ale tam nie znalazłem wspólnego języka z rówieśnikami.
Nie miałem szczególnych zainteresowań, jakiejś pasji czy konkretnego hobby. Poza lekcjami nie brałem udział w żadnych zajęciach, częściowo z powodu apatii, jak z drugiej strony również nadpobudliwości, a częściowo z powodu przeciętnego poziomu dochodów w mojej rodzinie. Trudny okres transformacji ustrojowej w kraju zbiegał się w czasie z dojrzewaniem.
Ledwie nadążałem z czytaniem obowiązkowych lektur, zresztą uznając je za nudne. Dopiero z czasem przyszła świadomość, że pewne teksty kultury należy przyswoić. Tekstem kultury są nie tylko książki, ale również inne wytwory artystyczne. Nie było w moim dzieciństwie jeszcze filmów DVD, w latach 80. pojawiły się dopiero pierwsze magnetowidy, długo czekaliśmy na telefon stacjonarny, o komórkach, MP3, domowym kinie nikomu się nie śniło. W radiu i telewizji było parę programów, nie trudno o wybór (w przeciwieństwie do obecnych czasów), ale i oferta kulturowa bywała raczej uboga. Nie chodziłem do teatru czy filharmonii, czasem do kina, zwykle na filmy sensacyjne. W wieku 12 lat zacząłem za to regularnie czytać prasę — czytałem wszystko, co przynosiły wydania codzienne. Potem zrozumiałem, że większość informacji w prasie się powtarza.
W sumie życie do momentu leczenia było nieciekawe, wręcz nudne i banalne. Nie uczestniczyłem w buncie nastolatków, poza demonstracjami i utarczkami z milicją na manifestacjach w Krakowie w czasie strajków pod koniec lat osiemdziesiątych. Ominęły mnie subkultury młodzieżowe, nieodpowiednie towarzystwo, narkotyki, alkohol. Nie miałem także zdrowia na normalny bunt, ponieważ, żeby się buntować, trzeba mieć na to siły i zdrowie. Piszę o tym wszystkim na razie ogólnie, by nie stwarzać wrażenia, że schizofrenia jest „ciekawa”, że to fajnie słyszeć głosy i mieć niezwykłe „wizje” i natchnienia. Najpiękniejsze jest zdrowie, sprawy konkretne, praktyczne, materialne oraz zdrowe uczucia. Bardzo mądry bliski mi człowiek powiedział kiedyś, że piękne nie są iluminacje i podobne sprawy, ale detal, szczegół, subtelny odcień. Moje życie pochłonęło tedy naiwne filozofowanie, teoretyzowanie, ponieważ myślałem, że spekulacja to jedyna droga poznania, podczas gdy jest nią głównie uważna obserwacja. W pewnym momencie, już w czasie poprawy, zacząłem odczuwać długo przyhamowany pęd poznawczy. Kompleksowe leczenie zmienia nie tylko nastrój i nie tylko dodaje energii. Niektóre leki rozjaśniają horyzonty, poprawiają funkcje poznawcze, zwłaszcza pamięć operacyjną, której zaburzenia część badaczy uznaje za podstawowe w tej chorobie.Nieszczęsny rok ’91
Początkowo pierwsze objawy, które pojawiły się u mnie w wieku piętnastu lat wyglądały na głęboki zespół natręctw myślowych, potem, jak powiedziałem pojawiła się depresja. Początek wielkiego wysiłku, jakim jest dojrzewanie zbiegł się w czasie z pierwszymi niepokojącymi sygnałami, że coś zaczyna się dziać w młodej psychice. Te sygnały nie były widoczne w zachowaniu ani w wypowiedziach, nawet dla mnie samego stanowiły zagadkę i nowość, której nie byłem w stanie pojąć, dlatego też nie zwierzałem się nikomu, nawet bliskim, traktując psychikę jako coś intymnego. Brak wglądu zamknęły mi drogę do wcześniejszego leczenia, co początkowo było szokiem do tego stopnia, że zacząłem żałować, iż tak późno przyszła pomoc. Ale z czasem zrozumiałem, że skoro zachowywałem się jakoś w granicach normy, tedy mimo dokuczliwości objawów nie były one jeszcze tak głębokie, by wymagały poważnej ingerencji w umysł, jaką stanowi farmakoterapia. Inaczej: mimo ciężkich objawów istniały jakieś enklawy zdrowia, ponieważ wydaje się, że coś jest zdrowego w tej wielkiej i niekiedy efektownej chorobie. Widziałem, słyszałem, wszystkie zmysły działały normalnie, może nie odczuwałem radości, ale nie przeżywałem też silnych halucynacji. Byłem na pewno wycofany do tego stopnia, że wstydziłem się siebie, wyglądu, wystąpień, wszystkiego, co musiałem robić w przestrzeni publicznej. Będzie o tym mowa.
Natrętne myśli przypominały głęboki zespół natręctw do tego stopnia, że pierwsze diagnozy szły w tym kierunku i otrzymałem leki przeciwdepresyjne, które podniosły wprawdzie obniżony nastrój, jednakże równocześnie nasiliły „dręczące mnie myśli”, jak wtedy określałem objawy. Dopiero po takiej reakcji na leki dostałem środki przeciwpsychotyczne.Natrętne myślenie
Ale najpierw minęło wiele lat (dokładnie dziesięć) zmagania się z natrętnymi myślami, początkowo ocenianymi bardzo krytycznie, co spowodowało, że podejmowałem walkę z nimi, ale zarazem przeżywałem ogromne poczucie winy, ponieważ myśli te traktowałem jako „złą” część siebie samego, jako swoje myśli, przez nikogo nie nasłane, nie pochodzące z zewnątrz, lecz „z serca”. Dlatego też mimo tej batalii za każdym razem, gdy myśli „atakowały”, czułem się winny ich wystąpienia, nie rozumiejąc (bo nie jestem psychologiem, a choroba zaburza krytycyzm), że są to pewne automatyzmy psychiczne i że spowiadanie się z ich obecności nie miało najmniejszego sensu, poza tym, że po każdorazowym takim „oczyszczeniu” czułem jakby ulgę.
więcej..