Jest OK To dlaczego nie chcę żyć? - ebook
Jest OK To dlaczego nie chcę żyć? - ebook
Bohaterowie tej książki są wspaniałymi wrażliwymi ludźmi, którzy po latach zmagania się ze sobą doszli do ściany. Stanęli nad przepaścią. Można tu dorzucić jakiekolwiek inne określenie, ale prawda jest taka, że to, co czuje osoba w depresji, trudno ubrać w słowa. Jednak naszym rozmówcom to się udało. Szczerze i bardzo intymnie opowiedzieli o swoim życiu z depresją. Podzielili się wspomnieniami z najtrudniejszych momentów, w których choroba popchnęła ich w stronę samobójstwa.
Ale zebrane w książce rozmowy to również dowód na to, że z depresji da się wyjść. Że jest nadzieja na wyzdrowienie, choć wewnątrz ledwo tli się wola życia.
Wśród wielu beznadziejnych coachingowych powiedzonek mamy jedno ulubione: „Co nas nie zabije, to nas wzmocni”. Powiedzcie to, mądrale, gwałconym dzieciom, ofiarom dziecięcej przemocy, alkoholowym rodzinom, dzieciom niechcianym, niesłuchanym, nieakceptowanym. Powiedzcie ofiarom terroru psychicznego i popieprzonych rodziców, którzy zawsze wiedzą lepiej, co jest dla ich dziecka najlepsze. Chcemy, by ta książka stała się również przyczynkiem do refleksji nad tym, czego my, dorośli, dokonujemy na naszych najukochańszych pociechach. Bo to, że często gotujemy im piekło, nie ulega wątpliwości. To również książka o tym, jak trudno z niego wyjść.
Małgorzata Serafin, Marek Sekielski
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-268-4131-6 |
Rozmiar pliku: | 577 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Muszę napisać wstęp do książki i aż mnie skręca w środku. Ściśnięty żołądek, senność, zniechęcenie. Mam ochotę się zamknąć przed całym światem. Siedzę nad kartką i nic. Pustka. Chyba zaraz się położę. Pod kocyk. Może potem będzie lepiej.
Od razu nad moją głowę ściągają ciemne chmury. Jakbym był jakimś magnesem na czarne myśli. Jestem gruby, brzydki, samotny. Życie osobiste w rozsypce. Miałem mieć w tym tygodniu cztery spotkania. Na wszystkie sam się umówiłem. Trzy odwołałem za pięć dwunasta. Tylko z bratem się spotkałem, ale on jest bezpieczny. Nie przypierdala się do mnie o nic. Nie komentuje, nie poucza.
Mam serdecznie dość ludzi, którzy mi mówią, że będzie dobrze. Albo pytają: „Ale dlaczego tak się czujesz?”. Najgorsi to ci narzekający na moje narzekanie. Przepraszam najmocniej, czy mam się uśmiechać, jak mi źle? Udawać szczęśliwego? Serio? Jak wam się nie podobam w takim stanie, to droga wolna. Właśnie ludzkość przekroczyła liczbę 8 miliardów. Macie w czym wybierać. Może gdybym miał więcej śmiałości i wykrzyczał im w twarz, żeby się ode mnie odpieprzyli, toby mi się poprawiło?
Ale nie zrobię tego. A na spokojną rozmowę też się nie nadaję. Za dzieciaka nie nauczyłem się rozmawiać o sobie, uczuciach, problemach. Wszystko było połykane. I zbierało się przez lata. Wór z kanciastymi kamieniami, które teraz czuję w środku. Czasem ich nie zauważam, ale ciągle tam są i ciążą.
Wśród wielu beznadziejnych coachingowych powiedzonek mam jedno ulubione: „Co nas nie zabije, to nas wzmocni”. Kwintesencja głupoty różnej maści motywatorów. Powiedzcie to, mądrale, gwałconym dzieciom, ofiarom dziecięcej przemocy, alkoholowym rodzinom, dzieciom niechcianym, niesłuchanym, nieakceptowanym. Powiedzcie ofiarom terroru psychicznego i popieprzonych rodziców, którzy zawsze wiedzą lepiej, co jest dla ich dziecka najlepsze.
Chciałbym, żeby ta książka stała się przyczynkiem do refleksji nad tym, czego my, dorośli, dokonujemy na naszych najukochańszych pociechach. Bo to, że często gotujemy im piekło, nie ulega wątpliwości. O tym między innymi przeczytacie w tej książce.
Marek Sekielski
Nazywam się Gośka Serafin i choruję na depresję. Powiedziałam to. Głośno. Publicznie. Zaczęłam prowadzić program – rozmowy z ludźmi zmagającymi się z depresją. Potem pojawił się pomysł, że skoro program, to może książkę napiszę. Ale zaraz, zaraz. Przecież ja nie umiem pisać. Mówić umiem, dość sprawnie, nie jąkam się, w telewizji pracowałam. Książki piszą pisarze. A ja kim jestem? Nikim. Małgosią z Kolonii Miłków. Niezmiennie od trzydziestu sześciu lat. Szukam akceptacji, pochwały, miłości. Skoro tego nie dostałam, to widocznie nie zasłużyłam. Coś jest ze mną nie tak. Muszę się naprawić, muszę być lepsza, silniejsza, mądrzejsza. Muszę bardziej. Ale co bardziej? Nie wiem. Coś. Cokolwiek.
Nie musiałam pisać tej książki. Chciałam. Bardzo. Po co? Może jak zobaczę swoje nazwisko w księgarni obok prawdziwych pisarzy, to wreszcie uznam, że jestem kimś. Kimkolwiek.
Może chciałam pokazać, że ta choroba jest demokratyczna, nie pyta o wykształcenie, zawód, status społeczny, pochodzenie, numer konta. Może chciałam porozmawiać szczerze z ludźmi, którzy przeszli to co ja. A może wszystko jednocześnie.
Pewnie tak.
Bohaterowie tej książki są wspaniałymi wrażliwymi ludźmi, którzy po latach trudnych doświadczeń doszli do ściany. Stanęli nad przepaścią. Można tu dorzucić jakiekolwiek inne określenie z tych ładnie opisujących. Ale prawda jest taka, że to, co czuje osoba w depresji, trudno jest ubrać w słowa. Jednak naszym rozmówcom się to udało. Szczerze i bardzo intymnie opowiedzieli o swoim życiu z tą chorobą. Podzielili się wspomnieniami z najtrudniejszych momentów. Ich świadectwa to dowód na to, że z depresji da się wyjść. Że jest nadzieja na wyzdrowienie, choć wewnątrz ledwo tli się wola życia.
Ogromnie jestem im wdzięczna za zaufanie. Każdy z nich jest dla mnie bohaterem i zwycięzcą w tym globalnym konkursie dbania o swoje życie i zdrowie.
Dziękuję też Markowi Sekielskiemu. Podczas pracy nad książką rzucaliśmy wzajemnie słuchawkami, by potem przejść dziesiątki kilometrów na spacerach pojednawczych. Były kłótnie, krzyki i płacz. Było też wzajemne wspieranie, motywowanie, wyciąganie z dołków niemocy. Zrobiliśmy to, bracie. Brawo my. Teraz jeszcze wstęp i gotowe.
Co zrobić, żeby nie musieć pisać wstępu? A trzeba go pisać? Nie może być bez wstępu? Ja nie umiem pisać, umiem pytać i słuchać. Bo co ja mam do powiedzenia? Wstępy są mądre, przemyślane. Niech redaktor napisze, może lepiej. No jednak nie napisze. Tydzień unikania i w końcu usiadłam. Piszę. Skończyłam. Wysyłam. Poszło.
Małgorzata SerafinKocham życie. Niby działo się wtedy dużo dobrych rzeczy, ale ja byłam od tego emocjonalnie odcięta. Mam dużo zdjęć, mam pamiętnik. Mam ten rok w pamięci, ale we wspomnieniach emocjonalnych jest pusto.
Depresja ma to do siebie, że bardzo szybko lubi wrócić, z różnych przyczyn, więc chorując na nią, trzeba jak najlepiej o siebie dbać. Trzeba mówić o tym, że to choroba, z której można się wyleczyć i dobrze funkcjonować. To było dla mnie przełomowe.
Świat nie jest czarno-biały. Można być chorym i jednocześnie można chorym pomagać. Być silnym i słabym. Mądrym i nierozsądnym.
NIE MA SIĘ CZEGO WSTYDZIĆ
Maja Herman
psychiatrka, psychoterapeutka
Dlaczego psychiatrzy i psychoterapeuci nie chcą się przyznawać do swojej depresji?
Bo są tylko ludźmi żyjącymi w sztywnych normach społeczno-kulturowych, zgodnie z którymi depresja to słabość, a nie choroba.
Są dwie różne ścieżki myślenia o depresji wśród specjalistów od zdrowia psychicznego. Pierwsza – racjonalna, naukowa. Wiemy, że to jest choroba związana z biochemią mózgu. Nadmierny stres powoduje, że nasze zdolności autoregulacyjne w organizmie zawodzą. Nie ma to nic wspólnego ze słabością. Z drugiej strony są emocje, które, niestety, nam podpowiadają: „Nie dałaś rady”, „Nie udało ci się”. „Jeżeli tobie się nie udało, to jak ty możesz pomagać innym?”. Prawie zawsze ta emocjonalna ścieżka bierze górę nad tą racjonalną. Wtedy mamy to, co mamy, czyli wszyscy siedzą cicho, wszyscy wiedzą, że coś było nie tak, ale jednak nikt o tym nie mówi.
A co mamy?
Psychoterapeuci, psychiatrzy też ulegają tym emocjom. I zamiast zrozumieć, że są to choroby jak każde inne, zaczynają oceniać kolegę/koleżankę po fachu. Już pewnie byłoby lepiej, gdyby wszyscy udawali, że nic się nie dzieje, że jako specjaliści nie chorujemy, ale niestety, sami sobie to robimy i sami traktujemy te choroby emocjonalnie.
Wśród terapeutów uzależnień jest sporo takich, którzy sami są uzależnieni. Według większości pacjentów taki terapeuta to atut. Jest on bardziej wiarygodny, bo zna chorobę od środka. Dlaczego w psychiatrii i psychoterapii jest inaczej? Przecież wiedząc, że nasz terapeuta doświadczył depresji, mielibyśmy jako pacjenci poczucie, że słowa, którymi próbujemy opisać swoje stany, ten ktoś rozumie i czuje. Inaczej jest tylko teoretykiem.
Tak mówi większość pacjentów i ludzi spoza świata medycyny. Gdy zrobiłam swój coming out i napisałam, że chorowałam na depresję, to od chorych na depresję dostałam wiele wiadomości z podziękowaniami właśnie za szczerość, bo wzbudziłam – jako terapeutka – zaufanie.
Gdy zaczynałam uczyć się psychiatrii, miałam trzytomowy almanach wiedzy. W pierwszym tomie jest psychopatologia i pamiętam stamtąd historię lekarza, który powiedział pacjentowi, że też chciał popełnić samobójstwo, i to zrujnowało całą terapeutyczną więź. Przeczytałam to szesnaście lat temu i utkwiło to we mnie. To jest – podkreślam – podręcznik do nauki psychiatrii. Jest w nim czarno na białym napisane, że mówienie o tym, że się przeżywa trudności, powoduje, że pacjent to źle odbiera. My, niestety, zostaliśmy takiego myślenia nauczeni.
Myślę, że ci młodsi, którzy dopiero zaczynają, będą już innymi psychiatrami. Widać to w internecie. Mówią otwarcie o swoich kryzysach, trudnościach. Przychodzi im to z łatwością, jest to dla nich normalne. Powiedzenie o swojej depresji to jak powiedzenie o chorej tarczycy. Pacjent może zdecydować, czy chce takiego lekarza, czy kogoś innego.
Psychiatria tkwi w takich kulturowych stereotypach?
Bardzo, zdecydowanie za bardzo. Rządzą wciąż ci sami ludzie, z największym stażem. Mają po siedemdziesiąt lat. Oni decydują i nadają ton temu, jaka powinna być narracja w świecie psychiatrii. Ich zdaniem każda informacja o psychiatrze jest potencjalnie zła dla pacjenta, bo zaburza proces terapeutyczny. Wasze doświadczenie i doświadczenie wielu innych pacjentów jest dokładnie odwrotne. Oni wolą psychiatrkę bardziej ludzką, normalną, zwyczajną. Otwarcie mówiącą o tym, że choruje jak inni ludzie.
Czym ryzykuje psychiatra, mówiąc publicznie o tym, że sam zmagał się z jakimś zaburzeniem?
Okropnym ostracyzmem zawodowym. To jest coś, co do tej pory powoduje, że pojawia się we mnie wątpliwość, czy dobrze zrobiłam, że powiedziałam publicznie o swojej depresji. Ale potem pojawia się myśl korygująca i pytanie: „Dlaczego żałujesz?”. Zaczęłam prowadzić sama ze sobą dialog i doszłam do wniosku, że muszę powiedzieć sobie: „Stop! Nie żałuj! Bo jeśli ty nie powiesz, to co mają powiedzieć inni. Na przykład ci, którzy mają mniej pewności siebie, którzy mają małe poczucie pewności?”. Poza tym włącza mi się racjonalizacja i pytam sama siebie: „A czym różni się depresja od choroby wrzodowej albo od złamanej nogi?”.
Na czym polegał ten zawodowy ostracyzm? On był oficjalny? Wiadomości? Komentarze? Co się działo?
Komentarze pojawiały się na forach – na naszych, zawodowych. W takiej pouczającej formie, że lekarka psychiatra, która mówi o swojej depresji, to nie jest dobry przykład dla pacjentów. Bo pokazuje właśnie to, że ma trudności, a depresja to choroba dotycząca myślenia, więc ona nie jest racjonalna i nie może dobrze pomagać, bo ma zaburzone myślenie.
A co ciekawe, ci sami tak krytykujący mnie psychiatrzy wydają swoim pacjentom zaświadczenia, że ci mogą pracować i podejmować zawodową aktywność. I na przykład lekarz anestezjolog z depresją może pracować w zawodzie, a psychiatra z depresją – nie. Ci psychiatrzy nie widzą w tym myśleniu sprzeczności. Tymczasem przymus, że psychiatra musi być nieskazitelnym człowiekiem, jest bardzo niszczący dla naszego zawodu.
Bezpośrednio wiadomości od ludzi z branży też dostawałaś?
„Po co to zrobiłaś, teraz będziesz miała przerąbane”. Widziałam screenshoty wiadomości, jak w prywatnych korespondencjach wyśmiewają się ze mnie, że wariatka, niezrównoważona psychicznie. Ja teraz mam coś takiego, że kiedy czasami chcę tupnąć nogą w social mediach, bo coś mi nie pasuje, to pojawia się myśl, że lepiej nie, nie będę nic pisać, bo znowu powiedzą, że jestem chora. I toczę wewnętrzny dialog: napiszę, nie napiszę, napiszę... I odkładam decyzję na później, na następny dzień. Uważam, że to trochę zabija we mnie kreatywność i moją postawę. Z tego powodu czasem żałuję, że powiedziałam głośno o depresji. Po tym, co się stało, za dużo analizuję, zbyt długo się zastanawiam. To w pewien sposób tę prawdziwą mnie tłamsi.
Jak miałam depresję, jak chorowałam, nikt nie wiedział, że się leczę. Wtedy się bardzo pilnowałam, byłam bardzo skoncentrowana na tym, żeby nie było tego widać na zewnątrz. To kosztowało mnie dwa razy więcej energii i dwa razy dłużej z tego wychodziłam. A trzeba było iść na zwolnienie i odpocząć. Teraz to wiem, teraz tak robię. Mam lekki katar, to nie przyjmuję pacjentów. Mam gorszy dzień – też nie przyjmuję. Bo wiem, że mój jeden gorszy dzień pociągnie za sobą kolejne. A to jest prosta droga do tego, żebym znowu wpadła w depresję. Ja tego nie chcę, pamiętam, jakie to było trudne. Więc się odcinam. Pacjenci mogą mnie prosić, ale trudno – chory lekarz będzie gorszym lekarzem.
Niesamowite, że nikt się nie zorientował.
Mocno się pilnowałam, żeby nikt nie widział we mnie wariatki, osoby niezrównoważonej, emocjonalnej, jakiejś nadmiarowej. Byłam idealna, jak z obrazka. Koszmarny czas.
Teraz, gdy jestem zdrowa, gdy nie biorę leków, gdy dbam o siebie, bardzo się pilnuję i przyznałam się...
Do winy?
No właśnie! Co za parszywe słowo, przyznać się można do winy... Ja nie przyznałam się, ja powiedziałam o tym, że chorowałam na depresję, koniec i kropka. I od tego momentu ludzie zaczęli bardzo mi się przyglądać. Głównie moje środowisko. To oni mnie pilnują, chodzą za mną i mnie tropią. Jak ktoś jest na świeczniku, to inni lubią go przyłapać na czymś – na błędzie, słabości.
Jeśli jest się taką osobą jak ja, z mocnym rysem perfekcjonizmu – że muszę być sprawna, najlepsza, zawsze gotowa pomagać – to te screenshoty na mój temat są dla mnie okropne. Przecież widzę z imienia i nazwiska, kto to napisał, że to psychiatra, psychiatrka, psychoterapeutka. Nadal boli, mimo upływu czasu. To są często ludzie, którzy uśmiechają się do mnie, a za moimi plecami wypisują takie rzeczy. I to na temat takiej choroby.
Gdybyś publicznie powiedziała, że masz raka, dostałabyś wsparcie.
Oczywiście.
Rozważałaś za i przeciw, zanim zdecydowałaś się powiedzieć publicznie o depresji? Po co to zrobiłaś?
Myślałam o tym ponad siedem miesięcy. Głównie zastanawiałam się nad tym, jak to będzie widziane przez innych. Bałam się tego, że będę postrzegana jako słaba, jako ta, która sobie nie poradziła. A skoro lekarka sobie nie poradziła, to jak może radzić i pomagać innym. Myślałam też o tym, czy to się nie odbije na moim dziewięcioletnim synu. Była we mnie obawa, że gdzieś usłyszy: twoja matka to wariatka.
To co w tobie wygrało, że jednak powiedziałaś o depresji?
W pewnym momencie pomyślałam, że to jest ważny element mojego życia i mojego doświadczenia, tego, jaka jestem teraz, jak widzę świat i jak postrzegam ludzi. To doświadczenie było dla mnie zmieniające i tak ważne, że chciałabym się nim podzielić. Bo być może ktoś zastanawia się, czy zgłosić się po pomoc, i coś takiego mu pomoże. To wygrało.
Mam w sobie dużo odwagi, umiejętność wyraźnego stawiania spraw: to jest złe, a to jest dobre. Mówię o tym, że choruję na niepłodność, to dlaczego mam nie powiedzieć, że chorowałam na depresję? Depresja ma to do siebie, że bardzo szybko lubi wrócić, z różnych przyczyn, więc chorując na nią, trzeba jak najlepiej o siebie dbać. Trzeba mówić o tym, że to choroba, z której można się wyleczyć i dobrze funkcjonować. To było dla mnie przełomowe.
Wiedziałam, że będą szydzić. Wiedziałam, że będzie ostracyzm, ale wiedziałam też, że dużo dobrego z tego wyniknie. A ja lubię pomagać i umiem pomagać.
Jak dzisiaj o tym myślisz, to więcej dobrego, czy złego ten coming out ci zrobił?
Chyba złego. Krytyczne wiadomości, które dostaję od ludzi obcych, mnie tak nie ruszają, bo nie znam ich nadawców, ale te negatywne, które dostaję od osób, które znam zawodowo, bolą. Lubię być na świeczniku, to głaszcze mi ego. Lubię być zauważana. No i zostałam... Chyba naiwnie myślałam, że ci, którzy chcą krytykować, zamilkną, że nie będą aż tak atakować. Nie doszacowałam zagrożenia.
Nie poszła za tym fala coming outów psychoterapeutów i psychiatrów.
Nie miałam takiej myśli, że ma z tego mojego gestu wyniknąć jakieś zjawisko. To mną nie kierowało. Wychodzę z założenia, że nawet jeśli pomogę jednej osobie, to dobrze, mnie to wystarczy. Więc zbiorowego coming outu nie było, ale prywatnie dużo osób z lekarskiego świata napisało do mnie, że też się leczyło.
Wkurzyło cię to, że oni pisali do ciebie prywatne wiadomości, zamiast powiedzieć o tym publicznie, skoro ty przetarłaś szlaki?
Nie, uważam, żeby zdrowie było tak czułą sferą, że każdy musi być gotowy na szczerość. Piszą do mnie bardzo aktywne w internecie terapeutki, że nie mają odwagi publicznie o tym powiedzieć, ale wspierają mnie i nawet zazdroszczą mi odwagi. To dla mnie bardzo miłe.
Szkoda, że one nie mogą się przełamać i martwią się reakcjami swoich pacjentów, bo przecież to absurd. Pacjenci coraz częściej mówią, że taka otwartość jest super. A my dalej siedzimy w tej bańce i boimy się szczerości. Słucham sama siebie i słyszę, ile ambiwalencji jest w moich własnych wypowiedziach. Pochwalam i neguję mówienie otwarcie o depresji. Racjonalnie i emocjonalnie do tego podchodzę.
Środowisko nakłada na siebie presję.
Jakie to bezsensowne. Nasza wiedza medyczna kompletnie się rozjeżdża ze sferą emocjonalną. To pokłosie tego, że medycy nie są poddawani psychoterapii.
Wszyscy medycy czy psychiatrzy?
Wszyscy medycy. Nie ma czegoś takiego na studiach jak psychoterapia. Ja w ramach pięcioletniego kursu psychoterapii na Uniwersytecie Jagiellońskim miałam określoną liczbę godzin swojej własnej terapii, którą musiałam odbyć, zarówno indywidualnej, jak i grupowej. Niezły kontrast ze słodkim życiem medyka, który jest bogiem. Nagle musiałam się zmierzyć z czymś jakby z innej bajki. Świat nie jest czarno-biały. Można być chorym i jednocześnie można chorym pomagać. Być silnym i słabym. Mądrym i nierozsądnym.
W ogóle byłam bardzo negatywnie nastawiona do szkolenia z psychoterapii. Mój szef postawił jednak sprawę jasno: robicie, bo to jest dobre dla waszego samorozwoju; koniec, kropka. Ale i tak przez pierwsze dwa lata byłam w opozycyjno-buntowniczym nastawieniu do tego pomysłu.
Na medycynie nie mamy za wiele zajęć z psychologii. Jako psychiatrzy nie umiemy rozmawiać z pacjentami. Nikt nas nie uczył, jak przekazywać trudne informacje, opowiadać o śmierci, rozmawiać o samobójstwie, o seksie. A przecież to są często tematy poruszane z pacjentami! Ten wywiad jest często taki automatyczny, pytanie – odpowiedź, pytanie – odpowiedź. My nawet nie umiemy rozmawiać ze sobą jako grupa zawodowa.
Umiesz rozdzielić bycie psychoterapeutką od bycia psychiatrką?
Już nie.
To powiedz, skąd się bierze depresja? Czy co innego powiedziałabyś o niej jako psychiatrka, a co innego jako psychoterapeutka? Bo w psychiatrii to jest biochemia i genetyka, w psychoterapii – grzebanie w głowie.
To bardzo skomplikowany mechanizm, w którego skład wchodzą genetyka, biologia, biochemia, uwarunkowania społeczne, kulturowe oraz psychologia. Każdy z nas rodzi się „jakiś”. Rodzi się z narządem do regulacji emocji. Ten narząd to ośrodkowy układ nerwowy. Gdy zawodzi jego budowa na poziomie genomu – możemy się rozchorować. Gdy zawodzi na poziomie poszczególnych neuromodulatorów (neuroprzekaźników) – chorujemy. Gdy środowisko uczy nas nieprawidłowych wzorców psychologicznych – chorujemy na emocje.
Układ nerwowy to nadrzędna instytucja w naszym organizmie. On odpowiada za absolutnie wszystkie nasze myśli, czyny, choroby, sposoby reagowania, ale i za myślenie, interakcje społeczne. Chyba jesteśmy już na tak zaawansowanym poziomie medycyny, że warto przestać oddzielać część psychiatryczną od psychoterapeutycznej i psychologicznej depresji.
Nie umiem rozdzielić psychiatrii i psychoterapii. Widzę połączenie jednego z drugim. To jest układ zamknięty. Żadne leki nie wyleczą depresji, jeśli nie ma systemu zewnętrznego wsparcia. Wyrównana lekami biochemia nie wyprowadzi nas z depresji, jeśli na zewnątrz nie odnajdziemy sensu życia. Nie mamy niestety tak dobrych celowanych leków, które by na to odpowiedziały. Idealny lek miałby idealną dla ciebie dawkę, odpowiednie poziomy neurohormonów, których potrzebujesz: serotoniny, dopaminy, noradrenaliny, adrenaliny. Mało tego, jego działanie powinno się kierować w odpowiedni obszar mózgu. Niestety, nie ma doskonałych leków. Mówiąc obrazowo, działamy na zasadzie zalewania. Jeśli zalejemy całość mózgu, to w końcu ta serotonina trafi w odpowiednią dziurkę, do odpowiedniego receptora, w odpowiednim obszarze mózgu.
Czyli nie jest tak, że depresja może się wziąć znikąd?
Zawsze coś ją poprzedza. Chociaż jest jeszcze podział depresji, o którym się teraz zapomina. Podział na depresję egzogenną i endogenną, czyli taką wynikającą z czynników wewnętrznych, biologicznych, i taką z zewnętrznych. Dziś obserwujemy niemal wyłącznie depresje egzogenne. Świat się szybko zmienia, życie jest bardzo intensywne. Ewolucyjnie nie dostosowaliśmy się do pędzącej technologii, która nas otacza, do pędzącego świata. Nasza cywilizacja jest szybsza niż nasza ewolucyjna zdolność dostosowania systemu regulacji.
Co u ciebie wywołało depresję?
Mam uszkodzoną przysadkę mózgową. To wyszło przez przypadek. Zajmowałam się funkcjonalnym rezonansem magnetycznym, czyli sprawdzającym, jak funkcjonuje mózg. Gdy kalibrowaliśmy rezonans, to wchodziłam do środka i rozwiązywałam zagadki poznawcze. Podczas rezonansu sprawdza się też, jak strukturalnie i funkcjonalnie wygląda mózg. Na skanie wyszło, że moja przysadka w jednej trzeciej jest zwapniała. Czyli uszkodzona, a to wpływa na produkowanie hormonów płciowych.
Problemy z zajściem w ciążę sprawiły, że zaczęłam się rozpadać. W tym moim ułożonym, perfekcyjnym świecie okazało się, że nie mogę mieć dziecka i że bez wspomagania, bez leczenia zewnętrznego nie zostanę mamą. Nie czekałam z decyzją o wspomaganiu zbyt długo, bo nie wiem, jak by to się dla mojej psychiki skończyło. Zaszłam w ciążę. Ale zanim urodziłam, hormony, które w trakcie ciąży zaczęły się zupełnie inaczej wydzielać, dały mi popalić. Progesteron, który jest zabójczy dla nastroju, a który musi być obecny w dużej ilości w okresie ciąży, u mnie jeszcze był suplementowany, bo on podtrzymuje ciążę. To było niszczące. Jestem pewna, że pierwszy epizod depresyjny miałam w ciąży.
Gdy urodził się Cyryl, depresja nie minęła. Mój syn był jak z katalogu: spał, jadł, przybierał na wadze, nie chorował. Był cudownym dzieckiem. Z pozoru wszystko OK. Uczyłam się do egzaminu specjalizacyjnego, zdałam. Minęło pół roku, wróciłam do pracy. Wszystko robiłam mechanicznie. Prawie z nikim nie rozmawiałam. Nie kontaktowałam się ze znajomymi, byłam odcięta. Nic mnie nie interesowało. Trwało to prawie rok.
To, jak ja wtedy interpretowałam rzeczywistość, jest dla mnie przerażające. Mój partner kupował mi książki, bo uwielbiam czytać. Jedną z nich było „Pięćdziesiąt twarzy Greya”. Wiecie, co ja pomyślałam? Że on mi daje te książki na znak, że to jest koniec mojego życia seksualnego z nim. Byłam o tym przekonana. Ryczałam przez dwa miesiące. Nikt nie wiedział, dlaczego ciągle płaczę.
Obawiałaś się, że on nie będzie już tobą zainteresowany?
W ogóle nie myślałem o nim! Tylko zadręczałam się sobą i myślami, że już koniec ze mną jako kobietą, nie będę atrakcyjna, moje ciało będzie nie takie, stracę ochotę na seks. Mimo że on ciągle przy mnie był i pomagał, jak mógł.
Koleżanka z pracy, psychiatrka, namawiała mnie na leczenie. Ja uważałam, że sobie poradzę. Ona w końcu odpuściła, ja też. I wiecie, każdy epizod depresyjny w końcu przejdzie, ale za to z jakimi szkodami. Mój też przeszedł.
Co straciłaś?
Rok życia. Kocham życie. Niby działo się wtedy dużo dobrych rzeczy, ale ja byłam od tego emocjonalnie odcięta. Mam dużo zdjęć, mam pamiętnik. Mam ten rok w pamięci, ale we wspomnieniach emocjonalnych jest pusto.
Depresja po roku jakoś przeszła. Wszystko się samo wyregulowało do tego stopnia, że szybko chcieliśmy mieć drugie dziecko. Zaczęliśmy się starać i tym razem zaszłam w ciążę sama, bez leczenia. Niestety, szybko ją straciłam. Jakoś się z tego podniosłam, nie zaległam w bagienku, tylko zaczęłam działać. Życie płynęło dalej. Niestety, w pracy dotknął mnie mobbing. Trafiłam w sam środek konfliktu politycznego. Próba sprzedania wielkiego szpitala w Tworkach. My, lekarze, staraliśmy się to zablokować. Pani dyrektor przez rok próbowała usunąć nas ze szpitala. Dziesięć lat pracujesz, same ochy i achy, nagrody i nagle jeden rok, w którym rzekomo robisz same błędy, działasz na szkodę szpitala, przeprowadzasz eksperymenty na pacjentach, kradniesz. Koniec końców zwolniła nas. Sprawa trafiła do sądu pracy, trwała latami. Gdy czytałam zeznania świadków, nie miałam pojęcia, że tyle osób wiedziało o moim płaczu na zapleczu.
To musiało być bardzo stresujące, skoro uciekałaś na zaplecze, żeby się wypłakać.
W tym czasie już dwukrotnie straciłam ciążę. Straciłam też pracę. Na początku nie mogłam się odnaleźć w prywatnym gabinecie, bardzo tęskniłam za szpitalem. Dziś, jak sobie o tym myślę, to wyrwanie się z państwowego systemu służby zdrowia jest najlepszą rzeczą, jaką zrobiłam.
Wtedy zaszłam w ciążę po raz kolejny. Była już zaawansowana, dwunasty tydzień. Badania prenatalne, wszystko jest dobrze, dziewczyna, rusza rączkami, nóżkami. Miałam cały czas mdłości i nagle... stop. To mnie zdziwiło. Najpierw się ucieszyłam, ale potem zapaliła mi się czerwona lampka. Pobiegłam na kolejne badanie około szesnastego tygodnia i okazało się, że ciąża jest martwa. Do tej pory ją widzę. Ten obraz na USG żyjącej, a potem nieżyjącej córeczki. Lekarz powiedział, że umarła tydzień wcześniej, czyli wtedy, kiedy przestało mnie mdlić. Wada genetyczna, wielowodzie. To był koszmar. Uparłam się, że nie chcę łyżeczkowania. Przekonałam moich ginekologów, że zrobimy to za pomocą farmakologii. Jak pacjent się uprze, a nie ma zagrożenia życia, to lekarz nic nie może zrobić. Ciąża była za duża, więc macica nie miała szans się sama opróżnić. Koniec końców i tak było łyżeczkowanie.
Dlaczego się uparłaś?
Łyżeczkowanie jest ingerencją w szyjkę macicy. Bałam się, że jak naruszę macicę podczas zabiegu, to nie utrzymam następnej ciąży. Wtedy jeszcze byłam zafiksowana na punkcie drugiego dziecka. No i to trwało miesiąc, może półtora, wdało się zakażenie, wtedy lekarze powiedzieli: koniec rządzenia. Pamiętam, że jak przyszłam do domu po tym zabiegu, to dwa tygodnie na okrągło słuchałam „Yesterday” Beatlesów. Do dziś, jak to słyszę, chce mi się płakać. Teraz też mi się chce, ale się nie popłaczę, bo za mało was znam.
No tak, przyznać się do depresji można, ale popłakać to już nie.
Nie płakałam przy synu. Miał wtedy pięć lat. Strasznie chciał mieć rodzeństwo. Non stop rysował mnie z brzuchem z dzieckiem w środku. Po tych dwóch tygodniach trafiłam do psychiatry. Dał mi lek, który mnie trochę podniósł. Po kilku miesiącach zaczęłam powoli godzić się z tym, że nie będę miała drugiego dziecka. Szansa, że się uda, była mała, a emocjonalny koszt po stratach ciąż był gigantyczny. Leki na depresję brałam jeszcze przez dwa lata. Zaczęłam dbać o siebie, zmniejszyłam liczbę godzin w pracy, odpuściłam rzeczy materialne, które nie mają znaczenia. Mam wreszcie upragnionego psa, zaczyna być coraz lepiej.
Czy do momentu, kiedy zaczęłaś tak świadomie dbać o siebie, pozwalałaś sobie chorować, gorzej się czuć?
Nie. Chodziłam do pracy. Nie pozwoliłam sobie chorować na depresję. Przez perfekcjonizm i przez społeczno-kulturowy przekaz, że nie mogę być słaba.
Nikomu nie powiedziałam. Partnerowi też wtedy nie powiedziałam, że przyjmuję leki, dopiero jak już było po wszystkim.
Dziś już wiesz, dlaczego tak robiłaś?
Bo było we mnie poczucie, że to wstyd, słabość. Teraz wiem, że nie ma się czego wstydzić.