- promocja
- W empik go
Jestem alfą i omegą, początkiem i końcem - ebook
Jestem alfą i omegą, początkiem i końcem - ebook
Ta książka, zatytułowana "Jestem alfą i omegą, początkiem i końcem", to głęboka refleksja nad ludzkim doświadczeniem istnienia. Autor prowadzi czytelnika przez podróż po tajemnicach egzystencji, zadając fundamentalne pytania o sens życia, istotę rzeczywistości i ludzkiej natury. Ta inspirująca książka skłania do introspekcji i poszukiwania głębszego znaczenia naszej egzystencji. Kamil Zduńczyk - urodzony 12 kwietnia 1986 roku w Dąbrowie Górniczej i tam mieszkający na stałe, od dzieciństwa zmaga się z neurologicznym zaburzeniem, jakim jest Zespół Tourette'a. Jego krótka, skondensowana biografia może wzbudzić w Tobie wiele silnych, a nawet skrajnych emocji, które nie pozwolą Ci od razu wrócić do codzienności. Ta historia jest jak smaczny, a zarazem ciężkostrawny stek, którego degustacja może nie tylko zaspokoić ciekawość czytelnika, ale też skłonić go do refleksji. Jest to pierwsza w Polsce tego typu książka wydana przez osobę z Zespołem Tourette'a.
Kategoria: | Społeczeństwo |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
Rozmiar pliku: | 2,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
_„Nadzieja nie jest matką głupich, tchórzów, ale jest źródłem prawdziwej odwagi życia, podejmowania wyzwań, które pozwalają wyjść z poczucia bezradności i jakiejś zupełnej klęski, która rodzi depresję.”_
_Andrzej Kłoczkowski_
Drogi Czytelniku!
Nazywam się Kamil Zduńczyk i jestem osobą, która od dziecka zmaga się z Zespołem Tourette’a. W niniejszej książce pragnę podzielić się z Tobą krótką historią mojego życia. Opisując pewne szczegóły starałem się, aby każdy rozdział był czysto teoretycznie kontynuacją kolejnego, a jednocześnie by każdy z nich opowiadał o innej dziedzinie mojej codzienności i rozwoju emocjonalnego. Jakakolwiek choroba, która może dotknąć każdego z nas lub naszych bliskich, jest pewnego rodzaju złem samym w sobie, z którym nikt nie chce mieć do czynienia, ale na które jednocześnie nie mamy żadnego wpływu. Mamy jednak wpływ na to, jak traktujemy innych, a to bardzo wiele mówi o nas samych. Moim głównym celem, który założyłem sobie pisząc tę historię, była myśl, aby zainspirować inne osoby i pobudzić w nich ludzkie emocje oraz dać pewnego rodzaju nadzieję, której niestety często nam brakuje. Na moim przykładzie pragnę pokazać, że nie warto nigdy jej zatracać, pomimo różnych sytuacji, które towarzyszyły i wciąż towarzyszą mi w życiu codziennym.
Spisaną historię dedykuję wszystkim osobom dotkniętym Zespołem Tourette’a, a w szczególności młodemu pokoleniu, które boryka się z tą przypadłością. Oddając w Wasze ręce tę książkę mam ogromną nadzieję, że moja opowieść zamknie pewien rozdział w życiu takich osób i otworzy przed nimi nowe drzwi, pełne wartościowych relacji i zrozumienia.
Dedykuję ją również Tobie – kimkolwiek jesteś.
* * *1. DZIECIŃSTWO
_„Trzeba dzieciom dać serce, piękno i uśmiech,
aby nauczyły się kochać ludzi i wszystko, co je otacza.”_
_Maria Kownacka_
Urodziłem się 12 kwietnia 1986 roku w Dąbrowie Górniczej i można powiedzieć, że już od urodzenia, szukałem swojego miejsca na świecie. Z pierwszych czterech lat mojego dzieciństwa pamiętam jak przez mgłę nasze pierwsze mieszkanie w Sosnowcu – w dzielnicy Maczki. Mieszkaliśmy w starej i wysłużonej kamienicy. Następnie, wspólnie z rodzicami, przenieśliśmy się na osiedle Zamkowe w Będzinie. Nie mieszkaliśmy tam długo, mniej więcej dwa lata. Ostatecznie przeprowadziliśmy się do mieszkania na ulicę Leśną, znajdującą się na osiedlu Manhattan w Dąbrowie Górniczej, w którym mieszkamy po dziś dzień. Potrzebowaliśmy większego metrażu, ponieważ w drodze na świat była wtedy moja siostra Karolina. Mama Maria, wraz z tatą Aleksandrem, pomału, wspólnymi siłami, urządzali nasz nowy dom. Gdy rodzice zajmowali się ważnymi sprawami, ja spędzałem czas głównie w centrum miasta, na ulicy Starej. Mieszkała tam moja babcia Wanda, wraz z siostrą mojej mamy – ciocią Ewą i jej córką, Olą. Jako młodzieniec uwielbiałem spędzać czas u babci i dlatego też często zostawałem u niej na dłużej. Moje dzieciństwo, które przypadło na czas magicznych lat 90-tych, kojarzy mi się głównie z jej podwórkiem, które nawet dzisiaj doskonale kreuje się w mojej pamięci. U babci miałem dużo kolegów i koleżanek, z którymi spędzaliśmy czas od rana do wieczora, wymyślając przeróżne, kreatywne gry i zabawy. Wspinaczka po drzewach i strącanie gruszek, którymi oczywiście następnie się dzieliliśmy, budowanie tajemnej bazy i ulepszanie jej folią malarską przed deszczem, skakanie w gumę, zabawa w berka, gra w badmintona czy w popularnego w tamtych czasach chowanego, to tylko nieliczne z zabaw, na których spędzaliśmy długie i szczęśliwe godziny.
5-letni ja, ubrany w plastikowe, różowe sandały, w obcisłe, sportowe, krótkie spodenki w rażących kolorach i w czarno-białą koszulkę z moim idolem z tamtego okresu – Michael’em Jackson’em. Niezmiernie lubiłem chodzić z rodziną na tak zwane odpusty, które odbywały się przy dużym kościele, w centrum miasta, uwielbiałem chodzić na kolorowe, wirujące w powietrzu karuzele czy na okolicznościowe koncerty, które organizowano co jakiś czas, przed Pałacem Kultury. W sezonie letnim spędzaliśmy czas z rodziną na dąbrowskiej Pogorii III, czyli nad pięknym jeziorem, które do tej pory jest obleganą atrakcją turystyczną w naszym regionie. Miałem dzieciństwo, o którym wspomina się z bijącym sercem i z uśmiechem na ustach.
* * *
Przynajmniej do czasu. Zupełnie z dnia na dzień, między piątym a szóstym rokiem życia, zaczęło dziać się coś dziwnego. Nie mogłem się na tę zmianę przygotować, bo przyszła ona całkiem nagle, bez zapowiedzi i bez ostrzeżenia. Zacząłem mrugać oczami, zgrzytać zębami i wydawać niespodziewane piski. Stało się to szybko i zaskoczyło nas wszystkich. Rodzina natychmiast zwróciła uwagę na moje niespotykane dotąd wcześniej i niewyjaśnione zachowanie. Na początku rodzice pytali mnie, dlaczego tak robię oraz czy mogę przestać tak robić. Pytania te miały głębszy sens i nie były spowodowane ich arogancją, a bardziej chęcią zrozumienia i znalezienia przyczyny. Odpowiadałem im zgodnie z prawdą, że nie wiem dlaczego tak robię i że nie umiem przestać się tak zachowywać. Mama szybko podjęła – jak się później okazało – słuszną decyzję, wspólnej wizyty u specjalisty. Chodziliśmy od lekarza do lekarza przez dłuższy czas, jednak wszystkie spotkania, okazywały się bezcelowe i bezskuteczne. Mama, tata i ich rodzicielska intuicja podpowiadała im jednak, że jest to jakaś choroba i właśnie dlatego nie poddaliśmy się w zdobyciu odpowiedzi na pytanie, co mi dolega. Od tego momentu, mój okres dzieciństwa, był podzielony pomiędzy zabawę i przyjemności, a czasochłonne szukanie odpowiedzi na nurtujące nas pytania. Mimo że przez długi okres nikt nie potrafił mnie zdiagnozować, moja najbliższa rodzina była przekonana, że objawy, które mi towarzyszą, są wynikiem jakiejś choroby. Rodzice, pomimo trudniejszego czasu, zawsze traktowali mnie czule, otaczając opieką i odpowiednią troską.
* * *
Pamiętam jedną z sytuacji, która mocniej utkwiła w mojej pamięci. Pewnego razu byliśmy wspólnie z mamą na zakupach. Wybraliśmy się na ryneczek w centrum Dąbrowy Górniczej. Wówczas mieścił się on bezpośrednio za Pałacem Kultury. Mama kupowała w jednej z targowych budek ciastka na wagę, a ja stałem tuż przy niej, bardzo mocno i intensywnie mrugając. Ledwo widziałem na oczy, ale nie mogłem przestać tego robić. Pani ekspedientka w pewnym momencie przestała ważyć nam ciastka i spojrzała na mnie z ukosa.
- Młody, Ty tak mrugasz do mnie czy do Pana Boga? - zapytała.
- Synku, kupimy ciastka gdzieś indziej - odparła naprędce moja mama i natychmiast wyprowadziła mnie ze sklepu.
Chociaż od tego zdarzenia minęło tyle lat, wciąż bez problemu mogę przywołać w myślach minę tamtej ekspedientki. Moja mama i moi najbliżsi nigdy nie pozwolili na to, bym czuł się źle, ani ze względu na moją przypadłość, o której jeszcze nic nie wiedzieliśmy, ani w żadnej innej sytuacji. W naszej najbliższej rodzinie, każdy zawsze starał się dbać jak najlepiej o drugiego człowieka, czego i ja się uczyłem patrząc na to, jak kochających i empatycznych mam domowników.
* * *
Wspominając ten piękny okres, jakim było moje dzieciństwo, chcę opowiedzieć o jeszcze jednej rzeczy, która niezwykle miło, zapisała się w mojej pamięci. Mam na myśli systematyczne wyjazdy do naszej rodziny w Hrubieszowie. Mieszkali tam: siostra mojej babci Wandy, babcia Krysia z mężem – dziadkiem Adamem i ciocią Beatą. Biologicznie rzecz ujmując, byli oni moim wujostwem, jednakże zawsze zwracałem się do nich per babcia i per dziadek i tak też ich traktowałem, zresztą z wzajemnością gdyż oni traktowali mnie jak własnego wnuka. Podczas odwiedzin w klimatycznym i urokliwym Hrubieszowie czas mijał równie bajecznie. Niemalże codziennie chodziliśmy na działkę, a po drodze dziadziuś zawsze kupował nam lody na gałki, w jednej z najlepszych lodziarni na rogu. Pamiętam doskonale jak raz zabrał mnie na mecz piłki nożnej, podczas którego wszedłem na murawę stadionu, zupełnie nieświadomy tego, że nie można tak robić. Po chwili uniosłem się w magiczny sposób ku górze, a za chwilę okazało się, że znalazłem się na ramionach rosyjskiego piłkarza, który wziął mnie na barana, zaniósł do dziadka i na końcu przybił mi głośną piątkę. Innego dnia, w Hrubieszowie, odbywał się jakiś duży festyn. Jeździliśmy na uwielbianych przeze mnie karuzelach, a co najlepsze, załapaliśmy się nawet na lot helikopterem! W dzielnym składzie – ja, ciocia Ewa i Ola – weszliśmy z dumą i z bijącymi sercami na pokład helikoptera, by móc zwiedzać Hrubieszów z lotu ptaka. Dziadek został na dole i czekał na nas, aż bezpiecznie wylądujemy. Pamiętam, że podczas lotu, ukazał nam się piękny i ognisty zachód słońca, a ja czułem się jak w jakiejś niezwykłej bajce. Dla mnie, jako dla młodego chłopca, było to niesamowite i niezapomniane przeżycie, zapierające dech w mojej małej piersi.
* * *