- promocja
Jestem dość - ebook
Jestem dość - ebook
Niczym nie różnię się od ciebie. Mam dokładnie te same przygody. Powodzenia, jak upoluję promkę na ziemniaki w biedrze i niepowodzenia, jak wyskubię sobie z nerwów wszystkie skórki do krwi, choć mam hybrydę na paznokciach, właśnie po to, żeby nie skubać.
Przydarza mi się dokładnie to, co tobie. Raz zaśpię i zrywam się jak poparzona biegnąc gdzieś w czapce zupełnie niepasującej do outfitu, a raz wstanę jak skowronek i mam energię na umycie ośmiu okien. Innym zaś razem biorę wolne od życia i przez brudne okna wyglądam lepszego jutra, a ono nadchodzi. Lub nie.
Mam tak, jak ty, popełniam gafy i niezręczności. Mam to samo co ty, jeśli idzie o taki wstyd, że aż parzy w tyłek na samo wspomnienie. Chleb zawsze mi spada posmarowaną stroną do dołu, a czarne koty przebiegają też moje ścieżki. Cięte riposty również przychodzą mi do głowy dopiero w domu. Też nie wiem, czy pukać w urzędzie czy od razu wchodzić. Odkładam rozmowy telefoniczne w nieskończoność, aż wreszcie, gdy ktoś zadzwoni, mówię: właśnie miałam do ciebie dzwonić!
Też się cieszę jak małpa z gwoździa, gdy znajdę dwa złote w zimowej kurtce. Też mam takie pośladki, że każde majtki tną mi tyłek na pół w poprzek. Też mam u góry rozmiar 34, a na dole 44. Albo odwrotnie. Ja też wyglądam źle w tych ubraniach, w których manekin wygląda dobrze.
We mnie też, choćbym nie wiadomo jak się umalowała i jak ubrała (bądź rozebrała), nie zakocha się George Clooney, ani Marcin Dorociński.
I choć czasem w niewyjaśniony sposób tęsknię za jakimś wielkim światem, który jest dla mnie przecież całkowicie nieosiągalny, to myślę: no ale przecież jesteśmy tacy sami.
Jesteśmy dość.
Kategoria: | Poradniki |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-287-2511-9 |
Rozmiar pliku: | 4,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
– mamo – powiedziała jedna z moich córek, gdy była jeszcze małym brzdącem. – a dlaczego ty nie nosisz sukienek i butów na obcasach?
– jak nie noszę. noszę! nie noszę…?
i z mojej głowy natychmiast wyfrunęła chmurka, jak na filmach, kiedy ktoś sobie coś przypomina, kiedy następuje retrospekcja. obraz mi delikatnie zafalował, a potem wyświetlił się film.
najpierw jak idę z nimi dwiema. mam na sobie sukienkę, obcasy, trzymam dzieci za ręce, w rękach mam siaty, a w siatach życie: ziemniaki, marchew, kaszę, pieluchy, picie, jabłuszka, kalosze, czapkę na słońce, czapkę na mróz, kurtkę przeciwdeszczową, pluszaki, a pod pachą koniecznie jakiś święty patyk. i tak sobie maszerujemy, ja zupełnie jak carrie bradshaw w filmie seks w wielkim mieście z tą różnicą, że seks był w małej wsi, a jego owoce trzymam właśnie za ręce, zamiast papierowych toreb z logo projektantów dzierżę siaty z logo dyskontów, wiatr nie wieje mi we włosy, lecz w oczy, a w tych oczach nie ma iskry zalotnej, tylko zapalna, która odpala łzy oznajmujące pewną troskę, mianowicie: kiedy wreszcie zdejmę te cholerne obcasy??
wystroiłam się do biedry jak woźny w dzień nauczyciela, naprawdę, zachciało mi się wyglądać akurat dzisiaj, kiedy jednocześnie zachciało mi się robić zakupy spożywcze na cały tydzień.
w tym czasie jedno z dzieci nagle radośnie biegnie w stronę ulicy i nadjeżdżającego auta, więc ja rzucam siaty i szarpiąc za sobą drugie, dobiegam do pierwszego. buty trzymają mi się już tylko na bąblach, ale to chyba nie o tych bombelkach piszą na wszystkich matczynych forach. nie szkodzi. dobiegłam. i wtedy drugie dziecko uznaje, że to super zabawa, ach ta mama, co ona znowu wymyśliła! i teraz to ono wbiega na ulicę, a rumiane policzki cieszą się i piszczą, zupełnie jak mi w uszach. toteż zmieniam dziecko, które trzymam za rękę, i pędzę za tamtym, bo wiem, że to małe, które udało mi się wyłapać, tylko mnie opóźni. sukienkę mam zgrabną, dopasowaną do figury, choć przed ciążą taka nie była, dziwne, chyba w za gorącej wodzie wyprałam, no ale biegnę w wąskiej kiecce, drobię jak gejsza, z tym że nietutejsza. chciałabym zdjąć te buty, wyłapać dzieci, pozbierać retenta na powrót do siat i teleportować się do domu, ale wiem, że jak zdejmę buty, to one też, a mamy jesień, już mi nawet obce baby zwróciły uwagę, dlaczego te dzieci nie mają czapek. a dlaczego nie mają? „bo nieee!!!”. ale aktualnie mam na twarzy jesień i we łbie jesień, średniowiecza. wyłapałam. z nozdrzy dymię, dymi też kierowca, pod którego samochód wbiegła szarańcza: „a pani co? pilnuje tych dzieci!”.
„przepraszam bardzo” – odpowiadam miło, choć z „a pani co?” rymuje mi się w pierwszej kolejności coś zupełnie innego. ale nie powiem tego, bo za ręce trzymam dwoje wierzgających dzieci, a chcę im dawać dobry przykład przecież. ostatni raz te obcasy, przysięgam!
drugi film, który mi się wyświetla, przywołując kolejny obraz z pamięci, również zaczyna się od obcasów. „co, do licha?” – mówię do własnej głowy – „zapomniałam?”. najwyraźniej. albowiem w drugim filmie również sunę w obcasach, choć tym razem mądrzejsza o spodnie. idziemy sobie zgodnie, dzieci podskakują, uśmiechnięte jak w reklamie. oczywiście nie omieszkają nie wejść na plac zabaw, na który lezą bez pytania, bez ustalania, ale dobra, niech idą. choć wiem, że za chwilę będą się chciały huśtać na tej samej huśtawce, bawić tą samą zabawką i ryczeć też jednym głosem. plac zabaw to plac boju jednocześnie. oczywiście mam rację, nie że projektuję i one robią to, co ja myślę, tylko byłam już z nimi tam tyle razy, że scenariusz tego filmu znam doskonale. „to może najpierw zoja, a potem natasza” – proponuję. „dlaczego ona? ja byłam pierwsza!”. „bo ona jest młodsza” – wytaczam najgłupszy argument. „a ja jestem starsza” – odpowiada starsza. wiedziałam, że to nie ma sensu, a jednak to powiedziałam. witajcie w moim życiu. cały czas robię coś, co wiem, że jest bez sensu, na przykład nastawiam budzik na pół godziny przed czasem, żeby nie biegać gorączkowo, tylko w spokoju wypić herbatę, a potem co pięć minut wyłączam drzemkę. i nikt nie śpi, ale też nikt nie wstaje. więc argumenty z kosmosu wracają do siebie w kosmos, dzieci się szarpią, ja się szarpię ze sobą, żeby nie wybuchnąć, wtem wymyślam rozwiązanie: „chodźcie na karuzelę, razem was pokręcę”. lecą szczęśliwe, oczywiście obie chcą siedzieć na tym samym krzesełku, na szczęście wszystkie są pomarańczowe. dobiegły inne dzieci, zawsze dobiegają, jak znajdzie się jeleń, który będzie kręcił. rozsadzam je więc i kręcę. „jeszcze!”, „mocniej!”, „mocniej!”, „mama, jeszcze!!!” świszcze mi tylko koło uszu, więc kręcę mocniej. „dawaj, mama!!!” – ich cieniutkie głosiki mnie rozczuliły, myślę, „a, niech mają, bujnę je jeszcze mocniej”. biorę więc rozmach i z całej siły próbuję machnąć karuzelą ku uciesze gawiedzi. i teraz proszę pamiętać, że mam obcasy. oblałam egzamin z fizyki. nie da rady się zaprzeć obcasami w piachu, próbując bujnąć dziećmi w karuzeli z całej siły. prawdopodobnie porwała mnie siła odśrodkowa, która śwignęła mną kilka metrów dalej. śmiechom nie było końca. nażarłam się piachu i wstydu, na szczęście nie pacnęłam się w karuzelę, ale leżąc tam, nieopodal, pomyślałam o obcasach coś naprawdę obcesowego, acz mocnego.
trzeci film o obcasach, bo do trzech razy sztuka, odbył się upalnym latem, na deptaku pełnym ludzi. ja w zwiewnej sukienczynie, podobnie moje piękne dziewczęta. spacerujemy sobie w biały dzień – bezrobotni, matki i artyści mogą, a akurat pełniłam wszystkie z tych trzech funkcji. „mamusiu” – powiedziała moja młodsza córeczka, słodka jak cukiereczek – „na lączki”. popatrzyłam w głębię jej zielonych oczu, zatopiłam się cała, rozczuliłam, hormony buchnęły i wzięłam. ona oplotła mnie rączkami za szyję, nóżkami wokół bioder, drugą trzymałam za malutką, ciepłą rączkę i tak sobie szłam, trochę bez celu, tylko po to, żeby zapamiętać ten moment na zawsze. ludzie na nas patrzyli i się uśmiechali. i nie tylko kobiety, nie tylko matki. wszyscy musieli być absolutnie rozmiękczeni naszym widokiem. „to po to to wszystko”, myślałam. „po to wstawanie w nocy, strachy, niepokoje, nerwy, pieluchy, pranie, gotowanie, potykanie się o zabawki, ciastolina w dywanie, gotowana marchewka w oku. to po to!”. aż zobaczyłam w sklepowej witrynie, że moją zwiewną sukienkę podciągnęło dziecię nogami i świecę zadkiem od piętnastu minut na całe miasto, a bujam się w tych obcasach, jakbym miała w dupie ołówek i ktoś by mi kazał rysować nim znak nieskończoności. oczywiście film od razu z romantycznego zmienił się w katastroficzny. i to w takim momencie, gdy świat się wali i jedyne, co można zrobić, to salwować się ucieczką. co też chciałam uczynić, ale nie mogłam, bo miałam obcasy. cóż, chciałam zapamiętać ten moment do końca życia i mam. uważaj, czego sobie życzysz, bo ci się spełni.
– no, mamo, odpowiedz! – ponagliła nataszka.
– ale co?
– dlaczego nie nosisz sukienek i obcasów?
– nie wiem, dalibóg, nie wiem – odpowiedziałam.